Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wrócimy po was. Historie alpejskie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 stycznia 2023
Ebook
51,90 zł
Audiobook
64,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wrócimy po was. Historie alpejskie - ebook

Sześć dramatycznych historii, które w swoim czasie nie schodziły z pierwszych stron gazet we Francji, w Szwajcarii i we Włoszech. Wszystkie wydarzyły się w Alpach, każda odcisnęła swój ślad w świadomości społecznej. Łączy je jedno: tajemnica. Co zachwiało legendą psów-ratowników z Wielkiej Przełęczy Świętego Bernarda? Czy wspinający się na szczyt Mont Blanc wiedzą, że stąpają po cmentarzysku, i czy Homi Bhabha – twórca indyjskiej atomistyki – musiał zginąć w katastrofie samolotowej pod szczytem tej góry? Czy można przetrwać noc na wysokości 3500 metrów nad poziomem morza w sari i w pantofelkach? Co skłoniło Henryka Mückenbrunna, jednego z „tatrzańskich diabłów”, do wyprawy przez Alpy w śnieżną zawieruchę? Czy wola życia może wygrać z administracyjnym bezwładem, ludzką obojętnością i głęboko zakorzenioną tradycją?

By odpowiedzieć na te pytania, Elżbieta Sieradzińska, autorka biografii Wandy Rutkiewicz, odtwarza losy bohaterów historii, które rozegrały się w alpejskim krajobrazie. Ich scenariusz napisały życie i góry. Epilogu być może nie poznamy nigdy.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67510-26-4
Rozmiar pliku: 9,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

LINA

Po­ja­wił się na­gle jak bły­ska­wica. Błysz­czący w słońcu sre­brzy­sty ptak, ze skrzy­dłami jak szty­lety, wy­strze­lił na­raz znad prze­łę­czy. Nie­któ­rzy wpierw go usły­szeli, a już chwilę póź­niej pa­trzyli onie­miali, jak ro­śnie w oczach, ogrom­nieje, by w ułam­kach se­kund z ogłu­sza­ją­cym hu­kiem prze­le­cieć tuż nad peł­zną­cymi ku gó­rze me­ta­lo­wymi kloc­kami wa­go­ni­ków ko­lejki, wzbić się w niebo i znik­nąć nad gra­nią Aigu­ille Verte.

Wto­rek, 29 sierp­nia 1961, 13.00
Cha­mo­nix, dolna sta­cja ko­lejki gór­skiej na Aigu­ille du Midi

Niebo wy­so­kie, przej­rzy­ste, błę­kitne. Słońce, ani jed­nej chmurki, naj­lżej­szego po­dmu­chu wia­tru. Z au­to­ka­rów wy­lewa się nie­prze­rwany stru­mień wa­ka­cju­szy. Narty, ple­caki i cze­kany, weł­niane swe­try i kra­cia­ste ko­szule, ale też krót­kie spodenki, bluzki, su­kienki i ko­szulki z krót­kim rę­ka­wem. Pan­to­felki, pół­buty i san­dały wraz z pod­bi­tymi ćwie­kami gór­skimi bu­cio­rami zgod­nie przedep­tują uliczki słyn­nego sa­baudz­kiego mia­steczka. Apa­raty fo­to­gra­ficzne i ka­mery ryt­micz­nie dyn­dają na szy­jach. Gwar, śmiech, roz­mowy. Może jed­nak ko­lejką, naj­le­piej tą po­czciwą, zę­batą na Mon­te­nvers? Za­po­mnij. Bi­lety wy­prze­dane, na Les Ho­uches też, i na Brévent. A wi­dzisz ten ogo­nek, o tam? To do tej naj­słyn­niej­szej ko­lejki, na Aigu­ille du Midi. Ja­sne, kto by nie chciał przy ta­kiej po­go­dzie po­fru­nąć so­bie ot tak, nad tym świa­tem nie­do­stęp­nym dla prze­cięt­nego śmier­tel­nika? Choćby ta­kiego jak pan Per­ri­chon z ro­dziną.

Cha­mo­nix, lata 50.

Wła­ści­wie mo­gliby wy­brać się pie­szo na lo­do­wiec Mer de Glace trasą lo­kal­nego po­ciągu od­jeż­dża­ją­cego z gór­nej sta­cji Mon­te­nvers, lecz tym ra­zem sku­siła ich na­po­wietrzna po­dróż i ta wy­so­kość – 3842 me­try. Im­po­nu­jące!

Dwie An­gielki trzy­mają się w pew­nej od­le­gło­ści od roz­ga­da­nych Wło­chów. By­łoby za­baw­nie, gdyby ta czwórka tra­fiła przy­pad­kiem do tego sa­mego wa­go­nika. An­gielki nie zno­szą dymu ty­to­nio­wego, a ci Włosi? Te ich kop­cące cy­gara! No i są tacy gło­śni! Cie­kawe, czy po­skut­ko­wa­łyby groźne spoj­rze­nia pań i pełne obu­rze­nia Don’t smoke, ple­ase!

Fran­cuzi, Włosi, Niemcy... To­wa­rzy­stwo mię­dzy­na­ro­dowe, mi­kro­ty­giel wieku, ję­zy­ków, ubio­rów. Więk­szość tych od wspi­naczki czy szu­so­wa­nia wje­chała na górę już dawno, pierw­szą ko­lejką. Klik, klik, strze­lają mi­gawki le­iki, szu­mią ka­mery. Ależ pięk­nie! Je­śli wi­dok bę­dzie taki jak na tych pocz­tów­kach, które wi­dzieli w skle­pach z pa­miąt­kami, to za­po­wiada się piękna wy­cieczka. I dla tej pani w bia­łej chu­stce na gło­wie, i dla tej w kwie­ci­stej sze­ro­kiej spód­nicy. I dla tam­tego męż­czy­zny w śred­nim wieku w swe­trze czy może ma­ry­narce. Siwe wąsy, szczery uśmiech, po­godne spoj­rze­nie. Cia­sno za­pięta pod szyją ja­sna ko­szula z pod­wi­nię­tym koł­nie­rzy­kiem. Co go tu przy­gnało? Ra­czej nie tylko upór mał­żonki, bo w oczach bły­ska iskierka cie­ka­wo­ści. A naj­pew­niej oboje od dawna o tym ma­rzyli.

Bi­let na ko­lejkę li­nową Aigu­ille du Midi

Obok nich w ko­lejce do wa­go­nika stoi młody czło­wiek z bujną czu­pryną. Sprę­ży­sty krok, pew­ność sie­bie. Wszy­scy mają je­den cel: zo­ba­czyć ten cud na­tury! To prze­cież główna atrak­cja Cha­mo­nix, prawda? Można po­pa­trzeć na jakże dziś spo­kojny, uśpiony i choć nie tak ma­low­ni­czy jak słynne Igły, ale bądź co bądź naj­wyż­szy w Eu­ro­pie Mont Blanc.

O, już można wsia­dać. Szkoda tylko tych dzie­cia­ków z fran­cu­skiej szkoły w Ber­nie, mają po dwa­na­ście, może pięt­na­ście lat. Opie­ku­no­wie chcieli prze­wieźć je ko­lejką na wło­ską stronę, jed­nak około 12.30 trzeba było zjeść po­si­łek, więc nie zdą­żyli ku­pić bi­le­tów, a te­raz jest już tro­chę za późno. Cóż, na­stęp­nym ra­zem.

Gwar, śmiech, we­sołe po­krzy­ki­wa­nia. Pan jest z tą pa­nią? Tak? Aha! Gdzie masz ten bi­let? Po­spiesz się. Zdję­cie zro­bimy po­tem. No co ty ro­bisz, wy­rzuć już tego loda! Ależ piękne jest to sierp­niowe po­po­łu­dnie, prawda?

Górna sta­cja ko­lejki na Aigu­ille du Midi

Dla wielu to sta­cja do­ce­lowa. Ni­czym so­lidna nie­wzru­szona twier­dza na nie­do­stęp­nej stro­miź­nie zdaje się się­gać nieba. Ry­wa­li­zu­jąc ze znacz­nie wyż­szym, lecz mniej strze­li­stym Mont Blanc, Aigu­ille dum­nie gó­ruje nad do­liną z wy­so­ko­ści swych 3842 me­trów nad po­zio­mem mo­rza. Słońce też ją fa­wo­ry­zuje: gdy przyj­rzeć się jej w po­łu­dnie z Cha­mo­nix, złote pro­mie­nie za­trzy­mują się do­kład­nie nad jej szczy­tem. Czyż więc mo­głaby na­zy­wać się ina­czej niż Igła Po­łu­dnia?

Wy­daje się do­stępna tylko dla or­łów, ale nie, we­wnątrz skały wy­drą­żo­nej ludz­kimi rę­kami bije serce ca­łego me­cha­ni­zmu ko­lejki, a ko­lejka jest prze­cież dla lu­dzi. Dla tych, któ­rzy mieli szczę­ście i za parę mi­nut z bi­le­tem w ręce wejdą do dłu­giego ko­ry­ta­rza wy­ku­tego w skale, by u jego wy­lotu wsiąść do jed­nego z wa­go­ni­ków. Przy tej po­go­dzie będą na­pa­wać oczy wi­do­kiem tego, czego pew­nie ni­gdy wię­cej nie zo­ba­czą. A jest się czym za­chwy­cać! Dziś góry wy­glą­dają olśnie­wa­jąco! Słońce wy­soko, a prze­la­tu­jące od­rzu­towce zna­czą błę­kit nieba dłu­gimi, bia­łymi, wa­cia­nymi smu­gami. Naj­mniej­sza chmurka nie rzuca cie­nia na su­rowe, skrzące się w peł­nym słońcu, po­kryte lo­dem i śnie­giem skały, rynny, gra­nie, ku­lu­ary. Na­wet lo­do­wiec ze zdra­dli­wymi szcze­li­nami jest jakby mniej groźny.

Aigu­ille du Midi i ko­lejka li­nowa

Ci tam, na dole, nar­cia­rze czy al­pi­ni­ści, to co in­nego. Swe­try w ja­skra­wych ko­lo­rach, narty, go­gle, ge­try, ple­caki, czer­wone liny, raki i ple­caki wy­peł­nione sprzę­tem. Swoją ra­dość i sa­tys­fak­cję mu­szą wy­drzeć na­tu­rze cze­ka­nem, za­pła­cić za nie nie­do­spa­niem, bó­lem nóg i dłoni ką­sa­nych mro­zem, ury­wa­nym od­de­chem i zmę­cze­niem. Za to mogą cie­szyć się gó­rami na co dzień, la­tem i zimą. O, wła­śnie wi­dać kilku, tam ni­żej, na na­wi­sie.

Na sta­cji, przy ba­rier­kach ogra­ni­cza­ją­cych wej­ście do wa­go­ni­ków, stoi dwóch pra­cow­ni­ków ko­lejki. Po­zor­nie roz­luź­nieni, uważ­nie śle­dzą ma­le­jące w oczach wa­go­niki i te, które do­jeż­dżają do sta­cji, po­ko­nu­jąc ostatni, naj­bar­dziej stromy od­ci­nek od Gros Ro­gnon. Od tej to­ną­cej czę­sto w bia­łej gę­stej mgle ska­li­stej wy­sepki, z je­dyną pod­porą na tym od­cinku trasy, sta­cję dzieli nie­spełna 300 me­trów. Męż­czyźni przy ba­rier­kach to z dziada pra­dziada lu­dzie gór, a nie­któ­rzy to ci sławni „tech­nicy-li­no­skocz­ko­wie” z do­lin Cha­mo­nix i Aosty, któ­rych skrzyk­nął i za­trud­nił przy bu­do­wie ko­lejki hra­bia Dino Lora To­tino.

Choćby trzy­dzie­stocz­te­ro­letni Edu­ardo Rey, wnuk słyn­nego al­pi­ni­sty Gu­ida Reya – oparty o po­ręcz spo­koj­nie ob­ser­wuje su­nące trój­kami lub dwój­kami alu­mi­niowe sre­brzy­ste pu­dełka z czer­wo­nymi da­chami. Jest ich trzy­dzie­ści sześć. W ciągu trzech kwa­dran­sów każde po­ko­nuje trasę o dłu­go­ści 5100 me­trów, by osta­tecz­nie wspiąć się na wy­so­kość 3463 me­trów na Punta Hel­bron­ner, je­den ze szczy­tów ogra­ni­cza­ją­cych Col du Midi.

Wa­go­niki prze­su­wają się po dwóch sta­lo­wych li­nach o śred­nicy 32 mi­li­me­trów: nie­ru­cho­mej li­nie no­śnej i li­nie na­pę­do­wej, do któ­rej przy­mo­co­wane są na stałe. Pa­sa­że­ro­wie sie­dzą twa­rzami do sie­bie w czte­ro­oso­bo­wych wa­go­ni­kach, co ozna­cza, że pod­niebną przy­godę prze­żywa jed­no­cze­śnie po­nad setka chęt­nych. W ciągu tych czter­dzie­stu kilku mi­nut ko­lejka osiem razy wstrzy­muje bieg: to tylko parę chwil, ale można wsiąść czy wy­siąść na sta­cji, na­brać w płuca mroź­nego zdro­wego po­wie­trza, zro­bić zdję­cia, które wyjdą nie­roz­ma­zane, i choć przez chwilę nie trzeba bę­dzie słu­chać szczęku prze­su­wa­ją­cych się wa­go­ni­ków, mą­cą­cego niemy za­chwyt nad roz­cią­ga­jącą się wo­kół pa­no­ramą. Po­tem lek­kie szarp­nię­cie i ka­biny ru­szają w dal­szą drogę. Nie­kiedy po­dmu­chy wia­tru spra­wiają, że co bar­dziej wraż­li­wym pa­sa­że­rom serce pod­cho­dzi do gar­dła, ale co tam, raz się żyje!

Z ta­ra­sów na Aigu­ille du Midi roz­ta­cza się nie­po­wta­rzalny wi­dok na całe Alpy, Combe Mau­dit czy Aigu­il­les du Dia­ble. A po­tem uka­zuje się jedna z naj­pięk­niej­szych pa­no­ram w Eu­ro­pie. Pysz­nią się w słońcu al­pej­skie gi­ganty: Gran­des Jo­ras­ses, Igły Cha­mo­nix, Drus i oczy­wi­ście Mont Blanc. A je­śli wy­tęży się wzrok, można doj­rzeć ka­wa­łe­czek cha­rak­te­ry­stycz­nej syl­wetki mi­tycz­nego Mat­ter­hornu. Wszystko to na wy­cią­gnię­cie ręki, a po­tem ko­lejka pły­nie nad Val­lée Blan­che, nad Gros Ro­gnon, nad se­ra­kami i szcze­li­nami lo­dowca Géant i prze­łę­czą Flam­be­aux. Pięć ki­lo­me­trów ot­chłani i cu­dow­nych wi­do­ków, by do­trzeć wresz­cie do Punta Hel­bron­ner. Tu prze­biega gra­nica mię­dzy Sa­bau­dią i Do­liną Aosty, Fran­cją i Ita­lią.

Co, wy­soko? No ale prze­cież wła­śnie o to cho­dziło, pro­szę pana! Pro­szę mi wie­rzyć, to naj­wy­żej po­ło­żona i naj­szyb­sza ko­lejka na świe­cie! Żona tro­chę się nie­po­koi? Nic dziw­nego, ale cóż może się wy­da­rzyć? Lina ze­rwie się pod cię­ża­rem ka­bin? E tam, spo­koj­nie ar­gu­men­tuje głowa sto­ją­cej obok czte­ro­oso­bo­wej ro­dziny, cier­pli­wie cze­ka­ją­cej w ko­lejce po bi­lety. Lina ma atest, może unieść cię­żar dzie­się­cio­krot­nie więk­szy od za­kła­da­nego, sło­nia by udźwi­gnęła. A gdyby do­szło do ja­kiejś awa­rii? Są prze­cież te­le­fony, ja­kieś plany ewa­ku­acji... A gdyby roz­pę­tała się bu­rza? Wia­domo, że w gó­rach po­goda może się gwał­tow­nie zmie­nić. Ow­szem, ale nie dziś. Wszyst­kie pro­gnozy i ser­wisy fran­cu­skie, wło­skie i szwaj­car­skie zgod­nie za­po­wie­działy piękną po­godę. A je­śli na­gle się ochło­dzi? No chyba za­brali pań­stwo na wszelki wy­pa­dek ja­kieś cie­płe okry­cia?

Ow­szem, ci bar­dziej obyci z gó­rami tak, ale więk­szość nie. Tylko... co wła­ści­wie mia­łoby się zda­rzyć?

Punta Hel­bron­ner

Tro­chę lu­dzi, ale tłu­mów nie ma. Ro­lando Mar­chi, wło­ski dzien­ni­karz, staje w ko­lejce do wa­go­nika. Już ma wsia­dać, gdy... Czy to nie... Tak, to ona! Wi­taj! Dawno nie­wi­dziana zna­joma prze­py­cha się w stronę Ro­landa. Czy ma chwilę? Tak! Co tu robi? Był na Col du Géant, Prze­łę­czy Gi­ganta. Śle­dził przez lor­netkę wspi­na­ją­cych się fi­la­rem Frêney, dzi­siaj to te­mat nu­mer je­den! A te­raz czeka na ko­lejkę, może zdąży wró­cić na Aigu­ille du Midi przed zwy­cię­skim ze­spo­łem i zro­bić parę zdjęć.

* * *

Oczu od lor­netki nie od­rywa także Chri­stian Mol­lier, młody prze­wod­nik aspi­rant z Cha­mo­nix. On też stoi w ko­lejce do wa­go­nika, jed­nak z pew­no­ścią nie za­prząta so­bie głowy kwe­stiami bez­pie­czeń­stwa czy ry­zyka. Za to po­godą – ow­szem! Dużo od niej za­leży.

Fi­lar Frêney! Naj­więk­sze al­pi­ni­styczne wy­zwa­nie, ostatni nie­roz­wią­zany „pro­blem al­pej­ski” i naj­bar­dziej go­rący te­mat nie od wczo­raj roz­pa­lał wy­obraź­nię wspi­na­czy. Fi­lar ku­sił: piękny, pie­kiel­nie trudny i wciąż nie­zdo­byty. Nie da­lej jak kilka ty­go­dni wcze­śniej od wło­skiej strony Mont Blanc za­ata­ko­wały go dwa zna­ko­mite ze­społy: Fran­cuzi z Pierre’em Ma­ze­au­dem i Włosi z le­gendą al­pi­ni­zmu i prze­wod­ni­kiem Wal­te­rem Bo­nat­tim.

W koń­co­wej fa­zie wspi­naczki po­łą­czyli siły, ale i tak atak skoń­czył się nie­po­wo­dze­niem, a pod­czas próby od­wrotu w sza­le­ją­cej bu­rzy śnież­nej ro­ze­grał się dra­mat: czte­rech al­pi­ni­stów zmarło z zimna i z wy­cień­cze­nia, w tym wspi­nacz­kowy part­ner i przy­ja­ciel Bo­nat­tiego An­drea Og­gioni. Po trzech dniach ge­henny z ży­ciem udaje się ujść je­dy­nie Bo­nat­tiemu, jego klien­towi Ro­ber­towi Gal­lie­niemu i Pierre’owi Ma­ze­au­dowi.

Tra­giczna wy­prawa i śmierć przy­ja­ciół wstrzą­sają ca­łym gór­skim świat­kiem. Ży­cie jed­nak nie uznaje pustki, a fi­lar, wciąż nie­zdo­byty, przy­zywa. Pod ko­niec sierp­nia, by zdo­być palmę pierw­szeń­stwa, ru­szają jed­no­cze­śnie ko­lejne ze­społy: Ame­ry­ka­nie, któ­rzy szybko re­zy­gnują, i Fran­cuzi – René De­sma­ison, Yves Pol­let-Vil­lard i Pierre Ju­lien. Ci tak ła­two się nie pod­da­dzą, ale mają nie­zwy­kle moc­nych ry­wali, An­gli­ków Dona Whil­lansa, Iana Clo­ugha, sa­mego Chrisa Bo­ning­tona i Po­laka Jana Dłu­go­sza. I to pew­nie te na­zwi­ska po­ja­wią się na pierw­szych stro­nach ju­trzej­szych ga­zet. To do­piero bę­dzie news! Walka jed­nak jesz­cze trwa i na ra­zie w do­li­nach Cha­mo­nix i Co­ur­may­eur nie mówi się o ni­czym in­nym, a wszystko roz­grywa się wła­śnie te­raz.

Przy tak do­brej po­go­dzie fi­lar wi­dać jak na dłoni. Sto­jąc na szczy­cie Tour Ronde na gra­nicy fran­cu­sko-wło­skiej, Chri­stian pra­wie nie wy­pusz­cza lor­netki z rąk, za­chłan­nie prze­pa­tru­jąc po­łu­dniową ścianę Mont Blanc. Wy­daje mu się na­wet... tak, chyba się nie myli, że w klu­czo­wym miej­scu drogi, na ośnie­żo­nej grani po­wy­żej Świecz­nika – ostat­niej, naj­trud­niej­szej turni fi­lara – do­strzega dwie mi­kro­sko­pijne ru­chome plamki. Czyżby już było po? Jest strasz­nie cie­kaw, dla­tego tak mu spieszno zje­chać z po­wro­tem do Do­liny. Ale i tak jest za­do­wo­lony. On i jego klientka, Irene Ca­ra­mella, młoda na­uczy­cielka z Włoch, mają za sobą na­prawdę udany dzień. Ra­nek był piękny, wprost ide­alny na taką wy­cieczkę. Po­pro­wa­dził Irene nor­malną drogą, zwień­czoną prze­pięk­nym punk­tem wi­do­ko­wym w sa­mym sercu ma­sywu na szczy­cie Tour Ronde. To ła­twa wspi­naczka, głów­nie w śniegu, w ra­kach, ale Irene wła­śnie taką lubi, za skałą nie prze­pada. No i te­raz wra­cają.

Chri­stian Mol­lier ma dwa­dzie­ścia je­den lat i za­cze­sane do góry lekko fa­lu­jące włosy. Jest stąd, z Do­liny, z wio­ski Mon­tqu­arts. W góry od ma­łego za­bie­rał go oj­ciec Fir­min, który te­raz pro­wa­dzi ba­rek na lo­dowcu Bos­sons. To on na­uczył go wszyst­kiego, co prze­wod­nik po­wi­nien wie­dzieć: czym jest ry­zyko, które miej­sca trzeba omi­jać i jak. Fir­min roz­wija w chłopcu spe­cy­ficzną umie­jęt­ność wy­czu­wa­nia nie­bez­pie­czeń­stwa, prze­wi­dy­wa­nia, że coś jest nie tak! No i te jego opo­wie­ści o gó­rach... Chri­stian chło­nie je jak gąbka. W szkole w Bos­sons spo­tyka Gérarda De­vo­uas­soux. Będą się przy­jaź­nić całe ży­cie, póki na Eve­re­ście na­miotu Gérarda nie za­sy­pie la­wina.

Zizi, jak na­zywa go De­vo­uas­soux, to spo­kojny chło­pak, opa­no­wany, zrów­no­wa­żony. I cią­gnie go w góry. Bez prze­rwy bu­szuje u stóp lo­dowca Bos­sons w po­szu­ki­wa­niu mi­ne­ra­łów. Żeby je zna­leźć i zbie­rać, trzeba się do­brze wspi­nać, a Chri­stian jest w tym na­prawdę świetny. W szkole ra­dzi so­bie do­sko­nale, więc bez trudu zdaje na stu­dia do Gre­no­ble, po któ­rych staje przed po­waż­nym dy­le­ma­tem: co chciałby ro­bić? Uczyć ję­zyka fran­cu­skiego czy gim­na­styki? Pro­ble­mem staje się eg­za­min z pły­wa­nia, przez który Chri­stia­nowi ja­koś udaje się prze­brnąć, ale jak? Trudno po­wie­dzieć, bo cóż, nie da się ukryć, że on, chło­pak z gór, pły­wać nie umie. W ciągu roku pra­cuje, uczy gim­na­styki (jed­nak!), a na wa­ka­cje wraca do domu, w Alpy, i za­kłada uko­chaną czapkę prze­wod­nika. Bo i tak naj­waż­niej­sze są góry! Bę­dzie pro­wa­dził w nie lu­dzi, jak oj­ciec, nie może być ina­czej.

W wieku osiem­na­stu lat jest już ofi­cjal­nie prze­wod­ni­kiem aspi­ran­tem i in­struk­to­rem nar­ciar­stwa. Oczy­wi­ście się wspina, tyle że już nie po mi­ne­rały. I wciąż się gó­rami za­chwyca, wciąż jest ich cie­kaw. No i ma szczę­ście! Nie żeby był bar­dziej ostrożny od in­nych, nie, jest jed­nak uważny, ma w so­bie tę tak bar­dzo po­trzebną po­korę wo­bec gór, ten szcze­gólny do nich sza­cu­nek. Wie, co to ry­zyko. Choćby te­raz, gdy wra­cają z Irene z Tour Ronde. Jest go­rąco i roz­mięk­czony śnieg ob­le­pia raki, utrud­nia marsz. Nie ma co ry­zy­ko­wać, le­piej wró­cić na Aigu­ille du Midi ko­lejką.

* * *

Lu­xeuil-Sa­int-Sau­veur, 116 baza 4. Eska­dry Lot­nic­twa My­śliw­skiego, ok. 300 ki­lo­me­trów w li­nii pro­stej od Cha­mo­nix

Na pa­sie star­to­wym stoją dwie go­towe do startu ma­szyny Re­pu­blic F-84F Thun­der­streak. To jed­no­miej­scowy, jed­no­sil­ni­kowy ame­ry­kań­ski sa­mo­lot my­śliw­sko-bom­bowy na­pę­dzany tur­bi­no­wym sil­ni­kiem od­rzu­to­wym, z do­dat­ko­wymi zbior­ni­kami pa­liwa za­miast bomb, pod­wie­szo­nymi na wę­złach pod­skrzy­dło­wych. Do my­śliw­ców zde­cy­do­wa­nym sprę­ży­stym kro­kiem zbliża się dwóch pi­lo­tów, są mło­dzi, wy­spor­to­wani, przy­stojni. Wszystko idzie do­sko­nale. Po­goda na lot wy­ma­rzona, ani jed­nej chmurki. Wska­kują do ma­szyn, wkła­dają hełmy, spraw­dzają łącz­ność i od­pa­lają sil­niki lśnią­cych w słońcu pod­nieb­nych ru­ma­ków.

Fran­cu­ski my­śli­wiec woj­skowy Re­pu­blic F-84F Thun­der­streak

* * *

Punta Hel­bron­ner. Wa­go­niki są tuż-tuż. Pierw­sza w ko­lejce stoi czte­ro­oso­bowa ro­dzina z Nie­miec, za nią dwaj Włosi, oj­ciec i syn. Po­tem sa­motny tu­ry­sta z Fran­cji, Irene i Chri­stian. Lekki zgrzyt i wa­go­niki ha­mują. Niemcy i Włosi już mają wsia­dać, lecz na­gle zmie­niają zda­nie: wolą być sami, więc pro­szę, może pań­stwo wsiądą te­raz, a my za­cze­kamy na na­stępną grupę wa­go­ni­ków? Oczy­wi­ście, pro­szę bar­dzo. Uśmie­chy, uprzej­mo­ści. To ża­den pro­blem, prze­cież ko­lejne wa­go­niki już pod­jeż­dżają. Ko­niec koń­ców sa­motny Fran­cuz wsiada do pierw­szego wa­go­nika, a Chri­stian i Irene do dru­giego. Trzeci wa­go­nik po­zo­staje pu­sty. Niemcy i Włosi ma­chają im przy­jaź­nie i zaj­mują pierw­szy i drugi wa­go­nik z ko­lej­nej grupy. Lek­kie szarp­nię­cie i ru­szają. Wresz­cie! O tak, ta ko­lejka to praw­dziwy cud tech­niki. I po­my­śleć, że tak ją kry­ty­ko­wano!

* * *

Po­mysł zbu­do­wa­nia ko­lejki li­no­wej łą­czą­cej do­liny Aosty i Cha­mo­nix drą­żył umysł Dina Lory To­tina od dawna, a gdy in­ży­nier ujaw­nił go opi­nii pu­blicz­nej, po fran­cu­skiej stro­nie gra­nicy za­wrzało. Ko­lejka Gla­ciers, za­słu­żona, prze­sta­rzała i stale prze­peł­niona, funk­cjo­no­wała na gra­nicy wy­dol­no­ści. Na do­da­tek sa­baudzka sto­lica gór co­raz wy­raź­niej czuła na ple­cach od­dech tra­dy­cyj­nego ry­wala, ościen­nej gminy Sa­int-Ge­rvais, skąd ru­szała cie­sząca się du­żym po­wo­dze­niem ko­lejka TMB – Tram­way du Mont Blanc – do­sko­nały śro­dek trans­portu dla wszyst­kich ma­rzą­cych o zmie­rze­niu się z naj­wyż­szym szczy­tem Alp.

Rę­ka­wica zo­stała więc rzu­cona i chcąc nie chcąc, Cha­mo­nix zmu­szone było ją pod­jąć: mu­siało mieć s w o j ą ko­lejkę, wła­sny me­cha­niczny śro­dek ko­mu­ni­ka­cji do­cie­ra­jący jak naj­bli­żej wierz­chołka Bia­łej Góry, czyli jak za­kła­dano po­cząt­kowo, na Col du Midi. Naj­prost­szym spo­so­bem jego re­ali­za­cji wy­da­wało się roz­bu­do­wa­nie tego, co – mimo nie­do­stat­ków i wad – już ist­niało. A kto niby miałby to zro­bić, je­śli nie To­tino? Ten ge­nialny To­tino!

Dino Lora To­tino, uro­dzony w ro­dzi­nie wiel­kich pie­monc­kich prze­my­słow­ców, Eu­ro­pej­czyk z du­cha, in­ży­nier, kon­struk­tor i wi­zjo­ner, chęt­nie się­gał po nie­moż­liwe. Spe­cja­li­sta w za­kre­sie trans­portu li­no­wego wie­dział, jak prze­ku­wać swoje ma­rze­nia w czyn, a po­nadto miał wy­jąt­kowy dar zjed­ny­wa­nia so­bie lu­dzi, za­równo tych na naj­wyż­szych sta­no­wi­skach, jak i pro­stych ro­bot­ni­ków, z któ­rymi pra­co­wał. W la­tach trzy­dzie­stych zdo­łał na­kło­nić wła­dze szwaj­car­skie do prze­su­nię­cia gra­nicy pań­stwo­wej prze­bie­ga­ją­cej obok prze­łę­czy Teo­dulo – łą­czą­cej Ze­rmatt z Breuil-Ce­rvi­nią, prze­ci­na­ją­cej gra­nicę mię­dzy Szwaj­ca­rią a Wło­chami – tak by bez for­mal­nych prze­szkód móc po­pro­wa­dzić ko­lejkę li­nową z wło­skiego ośrodka nar­ciar­skiego Breuil-Ce­rvi­nia na lo­do­wiec Pla­teau Rosa. Wsła­wił się rów­nież zbu­do­wa­niem ko­lejki na tra­sie schro­ni­sko To­rino – La Pa­lud (kilka ki­lo­me­trów od Co­ur­may­eur) – kon­struk­cja zo­stała uznana za re­wo­lu­cyjną. Drugi jej od­ci­nek, długi na 2500 me­trów i się­ga­jący wy­so­ko­ści 3335 me­trów, zbu­do­wano bez żad­nych pod­pór, co na owe czasy było in­no­wa­cją. I choć osią­gnię­cia te przy­nio­sły To­ti­nowi ty­tuł hra­biego Ce­rvi­nii, w głębi du­szy ma­rzył on o czymś znacz­nie am­bit­niej­szym: o po­łą­cze­niu li­no­wym do­lin Aosty i Cha­mo­nix. Już wi­dział swą ko­lejkę wspi­na­jącą się na sam szczyt Mont Blanc. Wpraw­dzie dla tego pro­jektu po­par­cia aku­rat nie zna­lazł, lecz prze­cież wciąż nie­roz­wią­zany po­zo­sta­wał pro­blem ko­lejki w Cha­mo­nix i Dino po­sta­no­wił to wy­ko­rzy­stać.

Wszel­kie plany i dys­ku­sje wstrzy­muje nie­stety wy­buch II wojny świa­to­wej, jed­nak wio­sną 1946 roku te­mat po­wraca. Ed­mond De­sa­il­loud, radca kan­tonu Cha­mo­nix-Mont Blanc, for­suje kon­cep­cję prze­nie­sie­nia sta­cji po­cząt­ko­wej ko­lejki Gla­ciers z Pèle­rins do cen­trum mia­sta, obok ave­nue du Mont Blanc. Jej na­po­wietrzna trasa wio­dłaby nie­mal ide­al­nie w li­nii pro­stej naj­pierw do sta­cji prze­siad­ko­wej Plan de l’Aigu­ille, a po­tem pół­nocną ścianą Igły aż do jej szczytu. Taki też pro­jekt Com­pa­gnie fra­nça­ise des fu­ni­cu­la­ires de mon­ta­gne, CFFM , zgła­sza Mi­ni­ster­stwu Prac Pu­blicz­nych i Trans­portu. Plan jest zna­ko­mity, jed­nak – zda­niem władz Cha­mo­nix – nie­wy­ko­nalny, bo niby kto miałby go zre­ali­zo­wać? I w tym mo­men­cie do gry wcho­dzi hra­bia Dino Lora To­tino! „Nasz oj­ciec na­tych­miast po­jął – wspo­mi­nają jego córki – że sta­cję koń­cową na­le­żało umiej­sco­wić nie na Col du Midi, ale na pół­noc­nej ścia­nie Aigu­ille du Midi, bo wła­śnie tam jest naj­wspa­nial­szy punkt wi­do­kowy, na­to­miast sta­cja po­cząt­kowa po­winna znaj­do­wać się nie trzy ki­lo­me­try od Cha­mo­nix, ale w sa­mym mie­ście, by uła­twić do niej do­stęp tu­ry­stom”. Po­nadto To­tino słusz­nie są­dził, że mo­der­ni­za­cja le­d­wie zi­pią­cej ko­lejki Gla­ciers i do­sto­so­wa­nie jej do wy­mo­gów pro­jektu by­łyby zbyt kosz­towne. W gło­wie miał już inny plan, sza­lony i, zda­wa­łoby się, nie­re­alny, w któ­rym ujaw­niły się cały jego kon­struk­tor­ski ge­niusz, od­ważne wi­zjo­ner­stwo i in­no­wa­cyj­ność roz­wią­zań: trzeba zbu­do­wać nową ko­lejkę od A do Z! Nową, naj­wy­żej po­ło­żoną i naj­szyb­szą na świe­cie! Czyż Cha­mo­nix na to nie za­słu­guje? Po­tem wy­star­czy po­cią­gnąć ka­bel da­lej, do Punta Hel­bron­ner na gra­nicy z Wło­chami, i jego ma­rze­nie się spełni: dwie zi­mowe al­pej­skie sto­lice zo­staną po­łą­czone!

Plany To­tina od po­czątku wzbu­dzały ogromne emo­cje. Jego ko­lejka miała po­ru­szać się z re­kor­dową jak na ów­cze­sne czasy pręd­ko­ścią 10,5 me­tra na se­kundę, za­bie­rać jed­no­cze­śnie osiem­dzie­się­cioro pa­sa­że­rów i prze­wo­zić sześć­set pięć­dzie­siąt osób na go­dzinę. Już sam wjazd na szczyt Aigu­ille du Midi i plat­formę wi­do­kową miał być nie­by­wałą atrak­cją, a od­ci­nek Aigu­ille – Punta Hel­bron­ner pod­czas bu­dowy uznano za praw­dziwy cud tech­niki. Po star­cie z Igły ko­lejka miała je­chać nad Val­lée Blan­che, lekko skrę­cić, mi­nąć sta­cję po­śred­nią na Gros Ro­gnon i wresz­cie ru­szyć bez żad­nych pod­pór w pię­cio­ki­lo­me­trową na­po­wietrzną po­dróż do gra­nicy z Ita­lią. Po­mi­nię­cie pod­pór było nie­jako ko­niecz­no­ścią, po­nie­waż po­sta­wie­nie ich na ru­cho­mym lo­dowcu Géant było wy­klu­czone.

Nie za­bra­kło oczy­wi­ście ostrej kry­tyki, za­ja­dłych po­le­mik i pro­te­stów. Prze­ciw­ni­kami bu­dowy byli za­równo miesz­kańcy Do­liny Cha­mo­nix, jak i znaczna część prze­wod­ni­ków gór­skich, człon­ków klu­bów al­pej­skich, sto­wa­rzy­szeń i oczy­wi­ście wspi­na­czy, jak choćby słynny hi­ma­la­ista Lio­nel Ter­ray. To, co dla jed­nych było ar­cy­dzie­łem ludz­kiej my­śli tech­nicz­nej, które przy­bli­żało do na­tury zwy­kłych lu­dzi i uła­twiało do­stęp do gór wspi­na­czom i nar­cia­rzom, dla in­nych było za­ma­chem na śro­do­wi­sko, za­bu­rza­niem na­tu­ral­nej rów­no­wagi mię­dzy obec­no­ścią czło­wieka w gó­rach a na­turą, bru­ka­niem jej piękna wi­do­kiem wa­go­ni­ków i ka­bli, pro­fa­na­cją dzie­wi­czego cha­rak­teru i ma­je­statu jed­nego z naj­pięk­niej­szych miejsc w Eu­ro­pie, „praw­dzi­wym gwał­tem na uni­ka­to­wym pej­zażu lo­dow­co­wym i wy­so­ko­gór­skim”. Grzmiano: to krok, któ­rego kon­se­kwen­cji nie da się cof­nąć. A niby dla­czego każdy po­wi­nien mieć ła­twy do­stęp do gór?

Le­gen­darny al­pi­ni­sta Ga­ston Rébuf­fat nie po­dzie­lał tych obaw: „To oczy­wi­ste, że gdy gdzieś w gó­rach bu­duje się ko­lejkę, al­pi­ni­stom ści­ska się serce. Ale nie znam ani jed­nego, który by na nią na­rze­kał, kiedy już ru­szyła. A poza tym, je­śli na te trzy ty­siące cie­kaw­skich, któ­rzy wjadą na Aigu­ille z apa­ra­tem na szyi, znajdą się choćby dwie czy trzy osoby, które góry od­kryją i po­ko­chają, to warto tę ko­lejkę zbu­do­wać”. W po­dob­nym to­nie wy­po­wiada się prze­wod­ni­czący Sto­wa­rzy­sze­nia Prze­wod­ni­ków Cha­mo­nix: dla­czego wa­go­niki ko­lejki mia­łyby za­kłó­cać kra­jo­braz Val­lée Blan­che? Prze­cież na tle tego ogrom­nego kra­jo­brazu są pra­wie nie­wi­doczne. Dla­tego trudno zro­zu­mieć obawy i sprze­ciw wielu prze­wod­ni­ków: dla­czego mie­liby stra­cić część klien­tów, skoro i tak więk­szość przy­szłych pa­sa­że­rów ko­lejki, nie­dziel­nych tu­ry­stów, ro­dzin z dziećmi, lu­dzi star­szych czy mniej spraw­nych, i tak nie wy­bra­łaby się na wy­cieczkę z prze­wod­ni­kiem?

Po­le­miki i kon­tro­wer­sje To­tina nie po­wstrzy­mały, po­dob­nie jak brak for­mal­nej zgody władz fran­cu­skich, po­nie­waż roz­po­czę­cie bu­dowy za­twier­dziło ofi­cjal­nie je­dy­nie me­ro­stwo Cha­mo­nix. Te­raz ge­nialny in­ży­nier mu­siał zmie­rzyć się z naj­po­waż­niej­szym prze­ciw­ni­kiem: z gó­rami.

Pół­nocny wierz­cho­łek Aigu­ille du Midi to mo­no­lit o pod­sta­wie sze­ro­ko­ści 50 me­trów, nie­po­rów­na­nie po­tęż­niej­szy niż skały na Col du Midi, ale i tak au­tor pro­jektu ko­lejki, pro­fe­sor Vit­to­rio Zi­gnoli z In­sty­tutu Po­li­tech­nicz­nego w Tu­ry­nie, miał nad czym my­śleć. Jak będą wy­glą­dały prace na tak du­żej wy­so­ko­ści? Czy ka­bel z ta­kim ob­cią­że­niem da się wy­star­cza­jąco na­cią­gnąć? In­ży­nie­ro­wie z Con­seil général des ponts et chaus­sées tylko krę­cili gło­wami: nie da się! Po­zo­sta­wało jedno: na­le­żało do­kład­nie zba­dać to­po­gra­fię te­renu. Na szczyt Igły wy­słano więc geo­me­trę.

* * *

Czarno-białe zdję­cie przy­pra­wia o zimny dreszcz: na nie­wiel­kiej drew­nia­nej plat­for­mie stoi męż­czy­zna w ro­bo­czym ubra­niu. W tle za­ska­ku­jąco wy­raź­nie ry­sują się wierz­chołki, gra­nie i po­kryte śnie­giem stoki. Męż­czy­zna spo­koj­nie układa worki z ła­dun­kiem, jakby nie­po­mny zie­ją­cej pod nim prze­pa­ści. Ta pod­wie­szana pro­sto­kątna plat­forma, po­zo­sta­łość po ko­lejce na Col du Midi, ru­szyła w czerwcu 1949 roku. Zbita z de­sek, bez żad­nych za­bez­pie­czeń po bo­kach, za­wie­szona na po­trój­nych li­nach na­pę­do­wych, cier­pli­wie win­do­wała w górę ka­wałki liny, które po po­łą­cze­niu miały two­rzyć je­den ka­bel o dłu­go­ści 1,8 ki­lo­me­tra i cię­ża­rze 1,2 tony.

Wresz­cie pew­nego czerw­co­wego ranka gra­nią wio­dącą z prze­łę­czy na pół­nocny wierz­cho­łek Aigu­ille du Midi po­czął mo­zol­nie pod­cho­dzić nie­koń­czący się sznur ludz­kich mró­wek, żoł­nie­rzy i prze­wod­ni­ków, każdy z dwu­dzie­sto­pię­cio­ki­lo­gra­mo­wym ła­dun­kiem na ple­cach. Wspi­naczka, a ra­czej uparte drep­ta­nie śnieżną ko­le­iną, było ła­twe tech­nicz­nie, choć mę­czące. Na gó­rze ka­wałki ka­bla łą­czono i na­wi­jano na bę­ben.

Nie­po­rów­ny­wal­nie trud­niej­szym i bar­dziej nie­bez­piecz­nym za­da­niem było opusz­cze­nie ka­bla na lo­do­wiec Pèle­rins po pół­noc­nej ścia­nie Igły, po­łą­cze­nie go z in­nym ka­blem, po­pro­wa­dze­nie go do Plan de l’Aigu­ille i na­cią­gnię­cie ca­ło­ści. Wy­ma­gało to zjazdu po­mię­dzy Grand Co­uloir a fi­la­rem Frendo, pod nie­ustan­nym ob­strza­łem spa­da­ją­cych ka­mieni i ury­wa­ją­cych się se­ra­ków. Dla­tego ochot­ni­ków było wielu, re­kru­to­wali się głów­nie z miej­sco­wych twar­dych i dum­nych gó­rali z dziada pra­dziada. I nie szło tu o wy­na­gro­dze­nie – była to zresztą zwy­kła dzienna stawka prze­wod­nicka – ale o sprawę i o ho­nor. Osta­tecz­nie któ­re­goś ranka zjazd ty­siąc­me­trową pół­nocną ścianą roz­po­częło sze­ściu śmiał­ków z Cha­mo­nix, Co­ur­may­eur i Ce­rvi­nii. Na­wi­nięte na krążki od­cinki czte­ro­mi­li­me­tro­wej liny o dłu­go­ści 250 me­trów spusz­czali w wia­der­kach i łą­czyli ich końce.

Góra za­żar­cie się bro­niła. Ka­mienna la­wina nie­raz pró­bo­wała wy­mieść ich z ku­lu­aru, a roz­wi­jany ka­bel za­klesz­czał się w ry­sach, więc za­py­chali je, jak mo­gli, ka­wał­kami drewna. Nie­ustan­nie po­trzą­sali ka­blem, by nie utknął w lo­dzie. O 17.30, po dzie­wię­ciu go­dzi­nach w ścia­nie, mo­krzy, wy­czer­pani, ale cali i zdrowi, prze­wod­nicy do­tknęli bu­tami śniegu na lo­dowcu Pèle­rins.

Ka­bel po­zo­sta­wiono w ścia­nie na rok, by spraw­dzić, czy wy­trzyma ob­cią­że­nie i zmienne wa­runki at­mos­fe­ryczne. Próbę prze­szedł zna­ko­mi­cie i To­tino mógł za­cie­rać ręce. Gmina Cha­mo­nix ofi­cjal­nie zle­ciła mu bu­dowę ko­lejki, a z pań­stwo­wej kiesy spły­nęło dwie­ście trzy­dzie­ści mi­lio­nów fran­ków po­życzki. Bu­dowa ru­szyła.

* * *

Trwała cztery lata. Po­chło­nęła dzie­siątki ton że­laza i setki me­trów sze­ścien­nych be­tonu, choć To­tino był bar­dzo oszczędny. Drewno i me­tal po­zy­ski­wano z po­nad pięć­dzie­się­ciu pod­pór i ma­szy­ne­rii zde­mon­to­wa­nej ko­lejki Gla­ciers, wy­ko­rzy­sty­wano też czę­ści i ma­te­riały z po­przed­nich pro­jek­tów. Do bu­dowy sta­cji na Plan de l’Aigu­ille użyto gruzu wul­ka­nicz­nego po­cho­dzą­cego ze zbo­czy Etny, gdzie To­tino rów­nież zbu­do­wał ko­lejkę, dźwig z Col du Midi zde­mon­to­wano i prze­nie­siono na szczyt Igły. Do­pro­wa­dzono też li­nię elek­tryczną na 15 000 wol­tów. W gra­ni­to­wej skale wy­drą­żono tu­nel łą­czący wierz­cho­łek pół­nocny i główny oraz ga­le­rie i plat­formy na ma­szy­ne­rię sta­cji, re­stau­ra­cję i ta­rasy wi­do­kowe, a w wierz­chołku cen­tral­nym głę­boką na 60 me­trów stud­nię na przy­szłą windę. Nieco „wy­gła­dzono” przy tym pół­nocny wierz­cho­łek Igły, co nie­wąt­pli­wie przy­spo­rzyło Wło­chowi ko­lej­nych opo­nen­tów.

Wy­drą­żono, prze­nie­siono, zbu­do­wano... W prak­tyce ozna­czało to, że wszystko trzeba było ja­koś prze­trans­por­to­wać na wy­so­kość kilku ty­sięcy me­trów. He­li­kop­ter? Za wcze­śnie, nie te czasy. Po­mię­dzy Col du Midi a szczy­tem Igły krą­żył więc nie­ustan­nie ob­ła­do­wany, spe­cjal­nie skon­stru­owany nie­wielki wa­go­nik to­wa­rowy zwany czule „my­del­niczką”.

Na bu­do­wie „naj­wyż­szej” ko­lejki gór­skiej na świe­cie naj­waż­niejsi byli jed­nak lu­dzie: Fran­cuzi, w więk­szo­ści z Cha­mo­nix i oko­lic, Włosi z Pie­montu i z fran­ko­foń­skiej mniej­szo­ści w Do­li­nie Aosty. Ich wa­runki ży­cia i pracy były eks­tre­malne, zimą mo­gły z po­wo­dze­niem rów­nać się z re­aliami by­to­wa­nia w ba­zie na An­tark­ty­dzie. Trzy ty­go­dnie nie­prze­rwa­nej mor­der­czej pracy na wy­so­ko­ści, do­tkliwe zimno, brak moż­li­wo­ści umy­cia się i słabe wy­ży­wie­nie mo­gły znie­chę­cić każ­dego, lecz nie ich. Twar­dzi, wy­trzy­mali i od­ważni, a przy tym pełni en­tu­zja­zmu i wiary w suk­ces, czę­sto peł­nili po­dwójną funk­cję: ro­bot­ni­ków i al­pi­ni­stów. To, że mu­sieli się po­świę­cać, nie miało dla nich zna­cze­nia, to była sprawa ho­noru! Wspie­rali się, za­stę­po­wali, gdy było trzeba, pra­co­wali w nocy. Nie­straszne były im wia­try do­cho­dzące do 100 ki­lo­me­trów na go­dzinę, opady śniegu, na­wet w le­cie, czy wa­ha­nia tem­pe­ra­tury od mi­nus 30 czy 40 do plus 30 stopni. Wszystko za­ma­rzało, śli­zgało się, wy­my­kało z obo­la­łych i skost­nia­łych z zimna rąk. A trzeba było jesz­cze pod­trzy­my­wać ogień, roz­ta­piać wodę nie­zbędną do pracy, a rano nie­rzadko za­czy­nać od nowa to, co zro­biono po­przed­niego dnia. Do tego la­winy, bu­rze, ka­mie­nie le­cące z ota­cza­ją­cych ich ku­lu­arów, ry­zyko po­ra­że­nia prą­dem, od­pad­nię­cia od ściany, bo o wią­za­niu się liną nie było mowy – więk­szo­ści ro­bot­ni­ków udało się szczę­śli­wie unik­nąć ob­ra­żeń, choć wy­padki się zda­rzały, śmier­telne także.

Re­ali­za­cja dru­giej czę­ści wiel­kiego planu Dina Lory To­tina – po­cią­gnię­cia ko­lejki z Aigu­ille aż do Punta Hel­bron­ner – wy­ma­gała po­ko­na­nia ogrom­nych trud­no­ści tech­nicz­nych. Każdy lo­do­wiec żyje i się zmie­nia, nie było więc mowy o sta­wia­niu na nim pod­pór, a je­dyną sta­cją po­śred­nią na tych ogrom­nych bia­łych po­ła­ciach miała być Gros Ro­gnon, skalna wy­sepka od­dzie­la­jąca Val­lée Blan­che od lo­dowca Gla­ciers. Ale i tym ra­zem au­tor pro­jektu, pro­fe­sor Vit­to­rio Zi­gnoli, do­ko­nał nie­moż­li­wego i w Wi­gi­lię 1957 roku w kie­runku wło­skiej gra­nicy po­fru­nęły pierw­sze wa­go­niki.

Ko­lejka na Aigu­ille du Midi. Ko­perta oko­licz­no­ściowa

Dla Cha­mo­nix jed­nak praw­dziwe święto od­było się już dwa lata wcze­śniej, 25 czerwca 1955 roku, gdy pięć­dzie­się­cioro go­ści spe­cjal­nych w ciągu dwu­dzie­stu pię­ciu mi­nut wje­chało na Plan de l’Aigu­ille, na wy­so­kość 2317 me­trów, czyli na pierw­szą sta­cję ko­lejki. Dwa mie­siące póź­niej za­pro­szeni ofi­cjele wy­sia­dają z wa­go­ni­ków po­nad 1300 me­trów wy­żej, na sa­mym szczy­cie Igły. Prze­cię­cie tra­dy­cyj­nej wstęgi po­prze­dza nie­mal hap­pe­nin­gowy po­pis jed­nego z go­ści: nie wjeż­dża na wierz­cho­łek ko­lejką, ale wspina się nań ra­zem ze swym prze­wod­ni­kiem, Lo­uisem La­che­na­lem, który u boku Mau­rice’a He­rzoga jako pierw­szy czło­wiek na ziemi po­sta­wił stopę na szczy­cie ośmio­ty­sięcz­nika – An­na­purny. Gość ów to nie byle kto: czło­nek fran­cu­skiego ru­chu oporu w cza­sie II wojny, ab­sol­went po­li­tech­niki, były dy­rek­tor ge­ne­ralny Air France i dy­rek­tor ga­bi­netu Édo­uarda Cor­ni­glion-Mo­li­niera, mi­ni­stra ro­bót pu­blicz­nych, trans­portu i tu­ry­styki, krótko mó­wiąc, praw­dziwy VIP fran­cu­skiego lot­nic­twa cy­wil­nego. I to on, w obec­no­ści Ray­monda Ja­cqu­eta, pre­fekta Gór­nej Sa­bau­dii, uro­czy­ście prze­cina wstęgę i wy­gła­sza krótką mowę in­au­gu­ra­cyjną.

Jest 27 sierp­nia 1955 roku, a czło­wiek, który tak efek­tow­nie in­au­gu­ruje otwar­cie no­wej ko­lejki, na­zywa się Zie­gler. Henri Zie­gler.

* * *

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------WY­KAZ ŹRÓ­DEŁ ILU­STRA­CJI

s. 11, 12, 14: ze zbio­rów au­torki

Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy do­ło­żyło na­le­ży­tej sta­ran­no­ści w ro­zu­mie­niu art. 335 par. 2 ko­deksu cy­wil­nego w celu od­na­le­zie­nia ak­tu­al­nych dys­po­nen­tów au­tor­skich praw ma­jąt­ko­wych do zdjęć opu­bli­ko­wa­nych w książce.

Z uwagi na to, że przed od­da­niem ni­niej­szej książki do druku nie od­na­le­ziono nie­któ­rych au­to­rów zdjęć, Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy zo­bo­wią­zuje się do wy­pła­ce­nia sto­sow­nego wy­na­gro­dze­nia z ty­tułu wy­ko­rzy­sta­nia zdjęć ak­tu­al­nym dys­po­nen­tom au­tor­skich praw ma­jąt­ko­wych nie­zwłocz­nie po ich zgło­sze­niu do Wy­daw­nic­twa Mar­gi­nesy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: