Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie jasne miejsca - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 marca 2023
Ebook
34,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Wszystkie jasne miejsca - ebook

Theodore Finch codziennie rozmyśla nad różnymi sposobami pozbawienia się życia, a jednocześnie szuka czegoś, co mogłoby go przed tym powstrzymać.

Violet Markey żyje przyszłością i odlicza dni do zakończenia szkoły. Marzy o ucieczce z miasteczka w Indianie i od bólu po śmierci siostry.

Kiedy Finch i Violet spotykają się sześć pięter nad ziemią, to, co miało być końcem, staje się początkiem. Tylko przy niej Finch może być sobą: zabawnym chłopakiem, który umie cieszyć się życiem. I tylko przy nim Violet zaczyna przeżywać swoje dni, zamiast je odliczać.

Jednak im większy staje się świat Violet, tym bardziej kurczy się świat Fincha. Chłopak chwyta się wszystkich dobrych rzeczy w swoim życiu, ale czy tym razem wystarczy mu czasu?

Poruszająca, piękna opowieść o dziewczynie, która uczy się żyć od pragnącego umrzeć chłopaka.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-582-7
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FINCH. ZNÓW JESTEM OBUDZONY. DZIEŃ 6

Finch

Znów jestem obu­dzony.
Dzień 6

Czy to dobry dzień, by umrzeć?

Zadaję sobie to pyta­nie rano, kiedy wstaję z łóżka. Na trze­ciej lek­cji, gdy wal­czę z opa­da­ją­cymi powie­kami pod­czas mono­ton­nego wykładu pana Shro­edera. Przy kola­cji, poda­jąc fasolkę szpa­ra­gową. W nocy, kiedy leżę bez­sen­nie, ponie­waż mój umysł nie chce się wyłą­czyć, bo tyle mam do myśle­nia.

Czy dzi­siaj jest ten dzień?

A jeśli nie – to kiedy?

Zadaję sobie to pyta­nie także i teraz, sto­jąc na wąskiej półce sześć pię­ter nad zie­mią. Znaj­duję się tak wysoko, że prak­tycz­nie sta­no­wię część nieba. Patrzę na znaj­du­jący się w dole chod­nik, a wtedy świat się prze­chyla. Zamy­kam oczy, podoba mi się, jak wszystko zaczyna wiro­wać. Może tym razem to zro­bię – dam się ponieść powie­trzu. To będzie jak uno­sze­nie się na wodzie w base­nie, pły­wa­nie tak długo, aż ogar­nie mnie nicość.

Nie pamię­tam samego wcho­dze­nia na wieżę. Ba, nie pamię­tam zbyt wiele sprzed ostat­niej nie­dzieli, nie wspo­mi­na­jąc już o zimie. To mi się cią­gle zda­rza – okresy zupeł­nej pustki, a potem obu­dze­nie. Jestem jak ten bro­daty sta­rzec, Rip Van Win­kle. Raz widzialny, raz nie. Można by pomy­śleć, że już do tego przy­wy­kłem, ale ostat­nio było jak dotąd naj­go­rzej, ponie­waż prze­spa­łem nie kilka dni, tydzień czy nawet dwa, ale wszyst­kie święta, czyli Dzięk­czy­nie­nie, Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok. Nie potra­fię dokład­nie okre­ślić tej róż­nicy, wiem tylko, że gdy się obu­dzi­łem, czu­łem się bar­dziej mar­twy niż zwy­kle. Roz­bu­dzony, ow­szem, ale zupeł­nie pusty, jakby w tym cza­sie ktoś żywił się moją krwią. Dzi­siaj mija szó­sty dzień obu­dze­nia, to mój pierw­szy tydzień w szkole od 14 listo­pada.

Otwie­ram oczy, zie­mia na­dal jest na swoim miej­scu, twarda i nie­zmienna. Znaj­duję się na dzwon­nicy szkoły śred­niej, stoję na gzym­sie o sze­ro­ko­ści może dzie­się­ciu cen­ty­me­trów. Sama wieża jest dość mała, zale­d­wie metr prze­strzeni wokół dzwonu plus niska kamienna balu­strada, nad którą musia­łem przejść, żeby tu sta­nąć. Co jakiś czas ude­rzam w nią nogą, by się upew­nić, że na­dal tu jest.

Roz­po­ście­ram ramiona, jak­bym wygła­szał kaza­nie, a to całe nie­wiel­kie i tak okrop­nie nudne mia­sto było zgru­po­wa­niem moich para­fian.

– Panie i pano­wie! – krzy­czę. – Zapra­szam was ser­decz­nie na moją śmierć! – Być może powi­nie­nem był powie­dzieć „na moje życie”, skoro wła­śnie się obu­dzi­łem i w ogóle, ale gdy się budzę, zaraz roz­my­ślam o umie­ra­niu.

Wykrzy­kuję swoje prze­my­śle­nia na modłę daw­nego kazno­dziei, potrzą­sa­jąc głową, zawie­sza­jąc gwał­tow­nie koń­cówki wyra­zów, aż nie­mal tracę rów­no­wagę. Chwy­tam się balu­strady. Dobrze, że nikt tego nie widzi. Bo powiedzmy sobie szcze­rze, trudno jest wyglą­dać na nie­ustra­szo­nego, kiedy czło­wiek trzyma się kur­czowo porę­czy niczym zupełny tchórz.

– Ja, The­odore Finch, pozo­sta­jąc nie w pełni władz umy­sło­wych, prze­ka­zuję niniej­szym wszyst­kie moje docze­sne dobra Char­liemu Dona­hue, Bren­dzie Shank-Kra­vitz oraz moim sio­strom. Wszy­scy pozo­stali mogą iść się p_ _ _rzyć. – Mama uczyła nas, żeby zawsze lite­ro­wać brzyd­kie słowa (jeśli ich uży­cie jest naprawdę konieczne), a naj­le­piej w ogóle ich nie sto­so­wać. Ze smut­kiem stwier­dzam, że wpo­iła mi tę zasadę na amen.

Cho­ciaż był już dzwo­nek, nie­któ­rzy ludzie z mojej klasy na­dal kręcą się po boisku. To pierw­szy tydzień dru­giego seme­stru ostat­niej klasy, a oni zacho­wują się tak, jakby już skoń­czyli szkołę. Któ­ryś pod­nosi głowę i patrzy w moją stronę, jakby mnie sły­szał, ale pozo­stali nie reagują. Albo mnie nie zauwa­żyli, albo wie­dzą, że stoję na wieży i „No dobra, prze­cież to tylko ten wariat Finch”.

A potem odwra­cają wzrok i poka­zują do góry. Począt­kowo myślę, że na mnie, ale w tej samej chwili dostrze­gam ją. Dziew­czynę. Stoi po dru­giej stro­nie wieży, też na gzym­sie, jej ciem­no­blond włosy powie­wają na wie­trze, a spód­niczka pęcz­nieje niczym spa­do­chron. I cho­ciaż w India­nie mamy sty­czeń, jest tylko w raj­sto­pach, buty trzyma w ręku i wpa­truje się albo we wła­sne stopy, albo w zie­mię – trudno powie­dzieć. Spra­wia wra­że­nie, jakby wro­sła w pod­łoże.

Odzy­wam się swoim zwy­kłym, nie­ka­zno­dziej­skim gło­sem, naj­spo­koj­niej, jak potra­fię:

– Uwierz mi, naj­gor­sze, co możesz zro­bić, to spoj­rzeć w dół.

Odwraca bar­dzo powoli głowę w moim kie­runku. Znam tę dziew­czynę, a przy­naj­mniej widy­wa­łem ją na szkol­nym kory­ta­rzu.

– Czę­sto tu bywasz? – Nie mogę się powstrzy­mać. – Bo to w sumie moje ulu­bione miej­sce, a wcze­śniej cię tu nie spo­tka­łem.

Nie śmieje się, nie mruga nawet, tylko patrzy na mnie zza ogrom­nych oku­la­rów, które zakry­wają pra­wie całą jej twarz. Chce zro­bić krok do tyłu, ale ude­rza stopą w balu­stradę. Chwieje się, lecz zanim wpad­nie w panikę, prze­ma­wiam do niej:

– Nie wiem, co cię tu spro­wa­dza. Jeśli cho­dzi o mnie, to mia­sto z góry lepiej się pre­zen­tuje, ludzie wydają się ład­niejsi, a naj­gorsi wyglą­dają nie­malże na dobrych. Nie licząc Gabe’a Romero, Amandy Monk i całej tej ekipy, z którą się zada­jesz.

Ma na imię Vio­let. Vio­let Jakaś­tam. Cie­szy się wielką popu­lar­no­ścią, to jedna z tych dziew­czyn, któ­rych nie spo­dzie­wał­byś się spo­tkać na wąskim gzym­sie sześć pię­ter nad zie­mią. Pod tymi paskud­nymi oku­la­rami kryje się ładna buzia, przy­po­mi­na­jąca tro­chę por­ce­la­nową lalkę. Wiel­kie oczy, twarz w kształ­cie serca, usta, które tylko cze­kają, by wygiąć się w słod­kim uśmie­chu. To dziew­czyna, która cho­dzi z face­tami pokroju Ryana Crossa, szkol­nej gwiazdy base­ballu, a w sto­łówce sie­dzi z Amandą Monk i innymi kró­lo­wymi balu.

– Ale bądźmy szcze­rzy, nie weszli­śmy tu, żeby podzi­wiać widoki. Jesteś Vio­let, prawda?

Mruga raz, co biorę za odpo­wiedź twier­dzącą.

– The­odore Finch – przed­sta­wiam się. – Chyba w zeszłym roku cho­dzi­li­śmy razem na matmę.

Znowu mru­gnię­cie.

– Nie­na­wi­dzę mate­ma­tyki, jed­nak nie dla­tego tu jestem. Nie mam żalu, jeśli to wła­śnie twój powód. Jesteś pew­nie lep­sza ode mnie z matmy, bo prak­tycz­nie o każ­dym można to powie­dzieć, ale w porządku, nie rusza mnie to. Wybi­jam się w innych, waż­niej­szych dzie­dzi­nach, mię­dzy innymi w grze na gita­rze, sek­sie oraz nie­ustan­nym roz­cza­ro­wy­wa­niu ojca. A tak na mar­gi­ne­sie, to prawda, że ni­gdy nie wyko­rzy­stasz jej w praw­dzi­wym życiu. Mówię o mat­mie.

Cały czas nawi­jam, powoli jed­nak tracę natchnie­nie. Po pierw­sze, chce mi się siku, więc zaczy­nam się wier­cić nie­spo­koj­nie (uwaga na póź­niej: zanim posta­no­wisz ode­brać sobie życie, nie zapo­mnij sko­rzy­stać z toa­lety). Po dru­gie, zaczyna padać. W tej tem­pe­ra­tu­rze deszcz z pew­no­ścią zamieni się w lodo­watą breję, zanim dotknie ziemi.

– Zaczyna padać – stwier­dzam, jakby tego nie wie­działa. – Zapewne warto zauwa­żyć w tym miej­scu, że deszcz zmyje naszą krew, więc będą mieli mniej sprzą­ta­nia niż w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach. Ale wła­śnie ta masa­kra mnie wstrzy­muje. Nie jestem próżny, jed­nak pozo­staję czło­wie­kiem. Nie wiem jak ty, ale ja oso­bi­ście wolał­bym nie wyglą­dać pod­czas pogrzebu, jak gdyby prze­je­chał po mnie walec.

Dziew­czyna trzę­sie się ze zde­ner­wo­wa­nia albo drży z zimna – nie wiem. Przy­su­wam się w jej stronę, z nadzieją, że nie spadnę, zanim do niej dotrę. Ostat­nie, czego pra­gnę, to zro­bić z sie­bie idiotę w jej obec­no­ści.

– Wyraź­nie powie­dzia­łem, że chcę zostać skre­mo­wany, ale moja mama nie popiera tego roz­wią­za­nia. – A ojciec zrobi, cokol­wiek tylko będzie chciała, żeby nie stre­so­wać jej jesz­cze bar­dziej niż dotąd, a zresztą „jesteś o wiele za młody, żeby myśleć o takich rze­czach, twoja bab­cia dożyła dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu lat, teraz nie będziemy o tym roz­ma­wiać, The­odore, nie dener­wuj matki”.

– Tak więc dla mnie będzie to otwarta trumna, co ozna­cza, że jeśli sko­czę, nie będę się ele­gancko pre­zen­to­wał. Zresztą, wolę moją twarz nie­tkniętą, no wiesz, dwoje oczu, jeden nos, jedne usta, pełen kom­plet zębów – jeśli mam być szczery, to naj­lep­sze, czym obda­rzyła mnie natura. – Uśmie­cham się, żeby sama mogła się prze­ko­nać. Wszystko tak, jak trzeba, przy­naj­mniej na zewnątrz.

Nie odzywa się, więc prze­su­wam się dalej, na­dal przy tym gada­jąc.

– A naj­bar­dziej mi żal przed­się­biorcy pogrze­bo­wego. Taka gów­niana robota, a jesz­cze musiałby się zająć takim dup­kiem jak ja.

Z dołu roz­lega się czyjś krzyk:

– Vio­let? Tam jest Vio­let?

– O Boże – mówi tak cicho, że ledwo ją sły­szę. – OBo­że­Bo­że­Boże. – Wiatr pod­wiewa jej spód­niczkę i włosy, wygląda, jakby zaraz miała odle­cieć.

Na dole zaczyna się coś dziać, więc wołam:

– Nie pró­buj mnie rato­wać! Bo sama zgi­niesz! – A potem odzy­wam się cicho, żeby tylko ona mnie sły­szała: – Uwa­żam, że powin­ni­śmy zro­bić tak… – Znaj­duję się już jakieś trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów od niej. – Chcę, żebyś rzu­ciła buty w stronę dzwonu, a potem przy­trzy­maj się balu­strady, po pro­stu chwyć ją mocno, oprzyj się o nią i prze­łóż prawą nogę. Rozu­miesz?

– Tak. – Kiwa głową i pra­wie traci rów­no­wagę.

– Nie kiwaj głową.

– Tak.

– I nie pomyl się, nie zrób kroku do przodu, zamiast do tyłu. Zaczy­nam odli­czać. Na trzy, dobrze?

– Tak. – Odrzuca buty, opa­dają z głu­chym łosko­tem na beton przy dzwo­nie.

– Raz. Dwa. Trzy.

Chwyta za kamienną barierkę i się o nią zapiera, po czym unosi nogę, prze­kłada na drugą stronę, dzięki czemu sie­dzi okra­kiem na balu­stra­dzie.

Wpa­truje się w zie­mię, widzę, że znów zamiera, więc mówię:

– Dobrze. Bar­dzo dobrze. Tylko nie patrz w dół.

Powoli prze­nosi na mnie wzrok, a potem prawą stopą dotyka posadzki wieży.

– Teraz prze­łóż lewą nogę i postaw ją jak naj­da­lej. Nie pusz­czaj się balu­strady. – Trzę­sie się tak bar­dzo, że sły­szę, jak jej zęby dzwo­nią, ale lewa noga dołą­cza do pra­wej i już wiem, że jest bez­pieczna.

Zosta­łem sam na gzym­sie. Po raz ostatni spo­glą­dam w dół, poza moje stopy w roz­mia­rze czter­dzie­ści osiem, które na­dal rosną – dzi­siaj mam na sobie teni­sówki z neo­no­wymi sznu­ro­wa­dłami – poza otwarte okna na trze­cim pię­trze, na dru­gim i pierw­szym, poza Amandę Monk, która recho­cze na stop­niach i zarzuca blond wło­sami niczym kuc grzywą, a głowę zakrywa książ­kami, pró­bu­jąc flir­to­wać i jed­no­cze­śnie chro­nić się przed desz­czem.

Patrzę poza tym wszyst­kim, na zie­mię, teraz mokrą i śli­ską, i wyobra­żam sobie, że na niej leżę.

„Wystar­czyłby krok do przodu i w kilka sekund byłoby po wszyst­kim. Koniec wariata Fincha. Koniec bólu. Koniec wszyst­kiego”.

Sta­ram się zapo­mnieć o nie­spo­dzie­wa­nym incy­den­cie rato­wa­nia życia i wra­cam do bie­żą­cej sytu­acji. Przez chwilę czuję spo­kój, gdy mój umysł się wyci­sza – zupeł­nie, jak­bym już nie żył. Jak­bym prze­by­wał w sta­nie nie­waż­ko­ści, zupeł­nie wolny. Nie musiał bać się niczego i nikogo, nawet samego sie­bie.

Wtedy sły­szę głos za ple­cami:

– Chcę, żebyś przy­trzy­mał się balu­strady. Po pro­stu chwyć ją mocno, oprzyj się o nią i prze­łóż prawą nogę.

Wła­ściwa chwila minęła, teraz mam wra­że­nie, że to był idio­tyczny pomysł, nie licząc może miny Amandy, gdy­bym prze­le­ciał obok niej. Śmieję się na samą myśl. Wybu­cham tak grom­kim śmie­chem, że pra­wie spa­dam z wieży, a to mnie prze­raża – naprawdę prze­raża. Vio­let łapie mnie w obję­cia, a Amanda pod­nosi głowę.

– Psy­chol! – krzy­czy ktoś. Amanda i jej ekipa pry­chają. Amanda przy­kłada dło­nie do mię­si­stych warg i krzy­czy:

– Nic ci nie jest, V?

– Nie. – Vio­let pochyla się nad barierką, ale na­dal trzyma się moich nóg.

Roz­lega się skrzy­pie­nie drzwi pro­wa­dzą­cych na szczyt wieży i na progu poja­wia się mój naj­lep­szy kum­pel, Char­lie Dona­hue. Char­lie jest czar­no­skóry. Ale nie żaden brąz czy gra­fit, naj­czar­niej­sza czerń. I cho­dzi z dziew­czy­nami do łóżka czę­ściej niż kto­kol­wiek, kogo znam.

– Dzi­siaj dają pizzę – oznaj­mia. Zupeł­nie jak­bym wcale nie stał na kra­wę­dzi wieży, sześć pię­ter nad zie­mią, z roz­po­star­tymi ramio­nami i dziew­czyną trzy­ma­jącą się kur­czowo moich nóg.

– No dalej, waria­cie. Może wresz­cie to zro­bisz, co? – wrzesz­czy z dołu Gabe Romero, zwany też Roame­rem oraz Dup­kiem Żołęd­nym. Kolejny wybuch śmie­chu.

„Nie mogę, bo mam dzi­siaj randkę z twoją matką” – mam ochotę powie­dzieć, ale nie robię tego, bo, powiedzmy sobie szcze­rze, to wyjąt­kowo kiep­ska odzywka. A poza tym wla­złby na wieżę, stłukłby mnie na kwa­śne jabłko i zepchnął w dół, co zupeł­nie zaprze­cza­łoby idei samo­bój­stwa.

– Dzięki za to, że mnie ura­to­wa­łaś, Vio­let! – krzy­czę zamiast tego. – Nie wiem, co bym zro­bił, gdy­byś się nie zja­wiła. Pew­nie leżał­bym już mar­twy.

Ostat­nią twa­rzą, na jaką pada mój wzrok, zanim zejdę, jest twarz szkol­nego psy­cho­loga. Pan Embry patrzy na mnie wście­kle, a wtedy myślę: „Super. Po pro­stu super”.

Pozwa­lam Vio­let, by pomo­gła mi przejść przez balu­stradę. Z dołu roz­le­gają się wiwaty, ale nie dla mnie, tylko dla niej, dla boha­terki. Z tak bli­skiej odle­gło­ści widzę, jak gładka i nie­ska­zi­telna jest jej skóra, nie licząc dwóch pie­gów na pra­wym policzku. Oczy ma sza­ro­zie­lone, co przy­wo­dzi na myśl jesień. Te jej oczy wywie­rają na mnie ogromne wra­że­nie. Są wiel­kie, fra­pu­jące, patrząc na nie, mam wra­że­nie, że widzą wszystko. Są cie­płe, ale też kon­kretne, rze­czowe. To oczy, które zaglą­dają pro­sto w duszę, widzę to mimo jej oku­la­rów. Jest ładna i dość wysoka, ale nie za bar­dzo. Ma dłu­gie nogi i kształtne bio­dra, co lubię u dziew­czyn. Nie­stety, wiele lasek w szkole ma syl­wetkę jak chło­pak.

– Ja sobie tylko sie­dzia­łam na balu­stra­dzie – mówi. – Na wieży. Nie weszłam tu, żeby…

– Pozwól, że cię o coś zapy­tam. Uwa­żasz, że ist­nieje coś takiego jak ide­alny dzień?

– Co takiego?

– Ide­alny dzień. Od rana do nocy. Kiedy nie dzieje się nic okrop­nego, smut­nego ani zwy­czaj­nego. Uwa­żasz, że to moż­liwe?

– Nie wiem.

– A prze­ży­łaś kie­dyś taki dzień?

– Nie.

– Ja też nie. Ale na­dal go szu­kam.

– Dzię­kuję ci, The­odo­rze Finch – szep­cze. Staje na pal­cach i całuje mnie w poli­czek. Czuję zapach jej szam­ponu, jest podobny do zapa­chu kwia­tów. – Jeśli komu­kol­wiek o tym powiesz, zabiję cię. – Chwyta buty i ucieka z wieży i desz­czu, wycho­dzi przez drzwi, za któ­rymi znaj­dują się ciemne, roz­pa­da­jące się schody, pro­wa­dzące do zbyt jasnych i zbyt zatło­czo­nych szkol­nych kory­ta­rzy.

Char­lie śle­dzi Vio­let wzro­kiem, a kiedy drzwi się za nią zamy­kają, odwraca się do mnie.

– Po co to robisz?

– Ponie­waż wszy­scy musimy kie­dyś umrzeć. Ja tylko chcę być przy­go­to­wany. – Oczy­wi­ście, to nie jest praw­dziwy powód, ale jemu wystar­czy. Prawdę powie­dziaw­szy, ist­nieje wiele róż­nych przy­czyn, więk­szość zmie­nia się z dnia na dzień. Na początku tygo­dnia było to trzy­na­stu dzie­się­cio­lat­ków zabi­tych przez jakie­goś sukin­syna, który otwo­rzył ogień w szkol­nej sali gim­na­stycz­nej, wcze­śniej dziew­czyna o dwa lata młod­sza, która zmarła na raka, facet, który kopał psa pod kinem, albo mój ojciec.

Char­lie może i sobie tak myśli, ale nie powie na głos, że jestem waria­tem i dzi­wa­kiem. Dla­tego wła­śnie jest moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Poza tym, że cenię w nim tę zaletę, nie mamy ze sobą wiele wspól­nego.

***

Teo­re­tycz­nie rzecz bio­rąc, jestem w szkole warun­kowo. Wiąże się to z pew­nym drob­nym incy­den­tem, obej­mu­ją­cym ławkę oraz tablicę (dla waszej infor­ma­cji, koszt zakupu nowej tablicy jest znacz­nie wyż­szy, niż można się tego spo­dzie­wać). A także pew­nym zaj­ściem, pod­czas któ­rego w cza­sie apelu została roz­bita gitara, nie­le­gal­nym uży­ciem sztucz­nych ogni i jedną bija­tyką – no, może dwiema. W rezul­ta­cie zgo­dzi­łem się mimo­wol­nie na nastę­pu­jące roz­wią­za­nie: coty­go­dniowe wizyty u psy­cho­loga, utrzy­ma­nie ocen na pozio­mie B oraz udział w przy­naj­mniej jed­nych zaję­ciach dodat­ko­wych. Wybra­łem makramę, ponie­waż jestem tam jedy­nym face­tem pośród dwu­dzie­stu nie naj­gor­szych lasek, co wyda­wało mi się dosko­na­łym posu­nię­ciem. Muszę też zacho­wy­wać się popraw­nie, trak­to­wać dobrze inne osoby, a także powstrzy­my­wać się od rzu­ca­nia biur­kami oraz „wszel­kich aktów fizycz­nej prze­mocy”. No i zawsze, ale to zawsze muszę gryźć się w język, bo tak wła­śnie zaczy­nają się moje kło­poty. Począw­szy od tej chwili, jeżeli cokol­wiek sp_ _ _rzę – wyla­tuję ze szkoły.

Wcho­dzę do gabi­netu psy­cho­loga, mel­duję się u sekre­tarki i zaj­muję miej­sce na jed­nym z twar­dych, drew­nia­nych krze­seł, cze­ka­jąc, aż pan Embry będzie gotów mnie przy­jąć. O ile znam Embriona – tak go nazy­wam w myślach – a znam go, będzie chciał za wszelką cenę dowie­dzieć się, co robi­łem na wieży. Jeżeli mi się uda, nie wyj­dziemy poza ten temat.

Mija kilka minut i poka­zuje ręką, żebym wszedł do środka. Niski, masywny facet o budo­wie byka – gdy zamyka za sobą drzwi, z jego twa­rzy znika uśmiech. Siada, pochyla się nad biur­kiem i wbija we mnie wzrok, jak­bym był podej­rza­nym, któ­rego trzeba zła­mać.

– Co ty, do jasnej cho­lery, robi­łeś na szczy­cie wieży?

W Embrio­nie lubię nie tylko to, że jest taki prze­wi­dy­walny, ale także fakt, że od razu prze­cho­dzi do rze­czy. Znam go od dru­giej klasy szkoły śred­niej.

– Chcia­łem zoba­czyć widok.

– Pla­no­wa­łeś sko­czyć?

– W dzień, w który ser­wują pizzę? W życiu! To jeden z naj­lep­szych dni w całym tygo­dniu – mówię. Powi­nie­nem dodać, że potra­fię dosko­nale odwra­cać uwagę od wła­snej osoby. Tak dosko­nale, że mógł­bym dostać pełne sty­pen­dium na stu­dia w tym kie­runku i zyskać tytuł magi­stra od odwra­ca­nia uwagi. Tylko po co? Już i tak opa­no­wa­łem tę sztukę do per­fek­cji.

Cze­kam, aż zapyta o Vio­let, ale zamiast tego mówi:

– Muszę wie­dzieć, czy pla­no­wa­łeś albo pla­nu­jesz zro­bić sobie krzywdę. I abso­lut­nie nie żar­tuję. Jeśli dyrek­tor się o tym dowie, spa­dasz stąd, zanim zdo­łasz powie­dzieć „zawie­szony w pra­wach ucznia”. Nie wspo­mnę już nawet o tym, że jeśli mnie nie posłu­chasz i posta­no­wisz wejść tam z powro­tem i sko­czyć, czeka mnie pro­ces sądowy, a wierz mi, przy tej pen­sji nie stać mnie na adwo­ka­tów. I nie ma zna­cze­nia, czy sko­czysz z dzwon­nicy, czy z Purina Tower, to nie musi być na tere­nie szkoły.

Pocie­ram pod­bró­dek, jak­bym zato­pił się w głę­bo­kich myślach.

– Purina Tower. Świetny pomysł.

Nawet nie drgnął, tylko patrzy na mnie spod zmru­żo­nych powiek. Jak więk­szość miesz­kań­ców Środ­ko­wego Zachodu nie­spe­cjal­nie lubi dow­cipy, zwłasz­cza jeśli doty­czą deli­kat­nych mate­rii.

– To wcale nie jest zabawne, panie Finch. To nie jest temat, z któ­rego można żar­to­wać.

– Tak jest, pro­szę pana. Prze­pra­szam.

– Pro­blem polega na tym, że samo­bójcy nie myślą zupeł­nie, jakie kon­se­kwen­cje będzie miał ich czyn dla innych. I nie cho­dzi tylko o rodzi­ców i rodzeń­stwo, ale także o przy­ja­ciół, dziew­czyny, kole­gów z klasy, nauczy­cieli. – Bar­dzo mi się podoba, że jego zda­niem tak wielu oso­bom na mnie zależy – zwłasz­cza ta wzmianka nie o jed­nej, ale o kilku dziew­czy­nach.

– Tylko się wygłu­pia­łem. Ale zga­dzam się, to nie był naj­lep­szy spo­sób na spę­dze­nie pierw­szej lek­cji.

Pod­nosi teczkę, kła­dzie ją z hukiem na stole przed sobą i zaczyna prze­glą­dać zawar­tość. Cze­kam, aż skoń­czy czy­tać i znów na mnie popa­trzy. Zasta­na­wiam się, czy odli­cza już dni do waka­cji let­nich.

Wstaje i niczym gli­niarz z filmu obcho­dzi biurko i pochyla się nade mną. Opiera się o mebel z zało­żo­nymi rękami, a ja patrzę, czy na ścia­nie nie wisi gdzieś zama­sko­wane lustro wenec­kie.

– Czy powi­nie­nem zadzwo­nić do two­jej matki?

– Nie. Zde­cy­do­wa­nie nie. – „Nie, nie i nie”. – Pro­szę pana, to była głu­pota z mojej strony. Chcia­łem się tylko prze­ko­nać, jak to jest, kiedy się tam sta­nie i spoj­rzy w dół. Ni­gdy bym nie sko­czył z dzwon­nicy.

– Jeśli to się powtó­rzy, jeśli choćby o tym pomy­ślisz, zadzwo­nię. A poza tym zro­bimy ci test na obec­ność nar­ko­ty­ków.

– Doce­niam tro­skę, pro­szę pana – mówię. Sta­ram się brzmieć jak naj­szcze­rzej, bo ostat­nie, na co mam ochotę, to zna­le­zie­nie się w świe­tle jesz­cze więk­szych jupi­te­rów, śle­dzą­cych każdy mój ruch w szkole i poza nią. A poza tym naprawdę lubię Embriona. – Jeśli cho­dzi o nar­ko­tyki, szkoda cen­nego czasu. Naprawdę. Chyba że liczą się też papie­rosy. Ja i dragi? To nie jest dobre połą­cze­nie. Pro­szę mi uwie­rzyć, spraw­dza­łem. – Zakła­dam ręce jak grzeczny chło­piec. – A z tą całą wieżą, to cho­ciaż wcale nie było tak, jak pan myśli, mogę obie­cać, że to się już nie powtó­rzy.

– Zga­dza się. Nie powtó­rzy się. Zamiast raz w tygo­dniu będziesz do mnie przy­cho­dził dwa razy. W ponie­dzia­łek i pią­tek. Poroz­ma­wiamy, zoba­czę, jak ci idzie.

– Z przy­jem­no­ścią, pro­szę pana. Naprawdę lubię te nasze kon­wer­sa­cje. Ale nie ma takiej potrzeby.

– To nie pod­lega nego­cja­cjom. A teraz omówmy kwe­stię koń­cówki zeszłego seme­stru. Opu­ści­łeś cztery… pra­wie pięć tygo­dni nauki. Twoja mama powie­działa, że mia­łeś grypę.

Tak się składa, że to była moja sio­stra Kate, ale Embry nie musi o tym wie­dzieć. To ona zadzwo­niła do szkoły, kiedy nie było ze mną kon­taktu, bo mama ma już i tak za dużo zmar­twień.

– Skoro tak twier­dzi, kim jeste­śmy, by to kwe­stio­no­wać?

Ow­szem, byłem chory, ale nie na łatwo wytłu­ma­czalną grypę. Z doświad­cze­nia wiem, że ludzie reagują z więk­szym współ­czu­ciem, kiedy widzą, że czło­wiek cierpi. Po raz enty żałuję, że nie mogę cho­ro­wać na odrę, ospę czy jaką­kol­wiek inną pro­stą do zro­zu­mie­nia przy­pa­dłość. Byłoby łatwiej – i dla mnie, i dla nich. Wszystko byłoby lep­sze od prawdy: _Znów zamkną­łem się w sobie. Zatra­ci­łem w pustce. W jed­nej chwili krę­ci­łem się pełen ener­gii, w dru­giej mój umysł wlókł się w powol­nym kółku, niczym stary, pokrę­cony reu­ma­ty­zmem pies, który pró­buje się gdzieś poło­żyć. A potem po pro­stu się wyłą­czy­łem, zasną­łem, ale nie był to sen, jaki przy­cho­dzi na czło­wieka co noc, lecz dłu­gie, mroczne spa­nie, pod­czas któ­rego nic ci się nie śni._

Embrion mruży oczy i wpa­truje się we mnie inten­syw­nie, jak gdyby cze­kał, aż spocę się pod jego spoj­rze­niem.

– Czy możemy ocze­ki­wać, że w tym seme­strze będziesz przy­cho­dził do szkoły i uni­kał kło­po­tów?

– Abso­lut­nie.

– I będziesz się uczył?

– Oczy­wi­ście, pro­szę pana.

– Poroz­ma­wiam z pie­lę­gniarką, żeby prze­pro­wa­dziła bada­nie na obec­ność nar­ko­ty­ków. – Prze­szywa powie­trze pal­cem, wska­zu­jąc na mnie. – Okres warun­kowy ozna­cza czas spraw­dza­nia, czy dana osoba nadaje się do szkoły. To okres pracy nad sobą. Zaj­rzyj do słow­nika, jeśli mi nie wie­rzysz, i, na litość boską, trzy­maj się życia.

Tylko wła­śnie cho­dzi o to, że nie chcę. Nie chcę żyć. Nie mówię tego na głos, ponie­waż zwa­żyw­szy na grubą teczkę, która przed nim leży, ni­gdy w to nie uwie­rzy. Nie uwie­rzy także w to, że wal­czę, by móc być na tym popie­przo­nym, gów­nia­nym świe­cie. Sta­nie na kra­wę­dzi na szczy­cie wieży nie doty­czy wcale umie­ra­nia. Cho­dzi o zyska­nie kon­troli. O to, by już ni­gdy nie zapa­dać w ten idio­tyczny sen.

Embrion okrąża biurko i pod­nosi stos bro­szur _Kło­poty nasto­lat­ków_. A potem mówi, że wcale nie jestem sam, że zawsze mogę przyjść z nim poroz­ma­wiać, drzwi są otwarte. I że zoba­czymy się w ponie­dzia­łek. Mam ochotę powie­dzieć, że bez obrazy, ale to kiep­skie pocie­sze­nie. Dzię­kuję mu jed­nak, bo widzę jego pod­krą­żone oczy i zmarszczki pala­cza wokół ust. Pew­nie zapali papie­rosa, ledwo tylko wyjdę. Biorę stos ulo­tek i zosta­wiam go samego. Nawet nie wspo­mniał o Vio­let. Co za ulga.

VIOLET. 154 DNI DO KOŃCA SZKOŁY

Vio­let

154 dni do końca szkoły

Pią­tek rano. Gabi­net Marion Kre­sney, szkol­nej psy­cho­lożki, kobiety o małych oczach, dobro­tli­wym spoj­rze­niu oraz uśmie­chu o wiele za dużym jak na jej twarz. Według wiszą­cego na ścia­nie cer­ty­fi­katu pra­cuje w szkole Bar­tlett High od pięt­na­stu lat. To nasze dwu­na­ste spo­tka­nie.

Serce mi łomo­cze, a ręce na­dal się trzęsą po incy­den­cie na wieży. Oblewa mnie zimny pot, mam ochotę się poło­żyć. Cze­kam, aż pani Kre­sney powie: „Vio­let Mar­key, dobrze wiem, co robi­łaś pod­czas pierw­szej lek­cji. Twoi rodzice już tu jadą. Leka­rze cze­kają, żeby odwieźć cię do naj­bliż­szego szpi­tala psy­chia­trycz­nego”.

Ale zaczy­namy tak jak zwy­kle.

– Co sły­chać, Vio­let?

– Wszystko dobrze. – Sia­dam na dło­niach. – A u pani?

– Też, ale poroz­ma­wiajmy o tobie. Chcę wie­dzieć, jak się czu­jesz.

– W porządku. – To, że nic nie wspo­mina o wieży, nie zna­czy jesz­cze, że nie wie. Nie­mal ni­gdy nie pyta o nic bez­po­śred­nio.

– Jak sypiasz?

Kosz­mary zaczęły się mie­siąc po wypadku. Przy każ­dym spo­tka­niu mnie o nie wypy­tuje, bo popeł­ni­łam błąd i wspo­mnia­łam o nich mamie, a ona prze­ka­zała tę infor­ma­cję dalej. To jeden z powo­dów, dla któ­rych tu przy­cho­dzę i prze­sta­łam mówić mamie o czym­kol­wiek.

– Dobrze.

Pani Kre­sney zawsze się uśmie­cha, cokol­wiek powiem. Lubię to w niej.

– Jakieś kosz­mary nocne?

– Nie.

Kie­dyś zapi­sy­wa­łam sobie wszyst­kie złe sny, ale teraz już tego nie robię. Pamię­tam nawet naj­drob­niej­sze szcze­góły. Na przy­kład cztery tygo­dnie temu dosłow­nie się roz­pły­wa­łam. Śniło mi się, że tata powie­dział: „Vio­let, to twój koniec. Doszłaś do ściany. Wszy­scy mamy wła­sną, ty wła­śnie do swo­jej dotar­łaś”. A ja wcale tego nie chcia­łam. Przy­glą­da­łam się, jak topią się moje stopy i zostaje po nich tylko kałuża. A potem ręce. Nic mnie nie bolało, jed­nak myśla­łam sobie: „Nie powin­nam się tym przej­mo­wać, bo to wcale nie jest bole­sne. Po pro­stu sobie odcho­dzę”. A jed­nak przej­mo­wa­łam się, że po kolei, kawa­łek po kawałku, moje ciało się roz­pływa. Nim się obu­dzi­łam, cała sta­łam się nie­wi­dzialna.

Pani Kre­sney prze­suwa się na krze­śle, a uśmiech nie scho­dzi jej z twa­rzy. Cie­kawe, czy we śnie też się uśmie­cha.

– Poroz­ma­wiajmy o stu­diach.

Jesz­cze rok temu nie byłoby dla mnie przy­jem­niej­szej roz­mowy. Razem z Ele­anor czę­sto dys­ku­to­wa­ły­śmy o uczel­niach, kiedy rodzice już poszli spać. Jeśli było cie­pło, sia­da­ły­śmy na zewnątrz, jeśli zimno – zosta­wa­ły­śmy w domu. Wyobra­ża­ły­śmy sobie miej­sca, które odwie­dzimy, i ludzi, któ­rych poznamy. Tak daleko od Bar­tlett, liczą­cej 14 983 miesz­kań­ców miej­sco­wo­ści w India­nie, gdzie czu­ły­śmy się jak przy­by­sze z obcej pla­nety.

– Zło­ży­łaś poda­nie do UCLA, Stan­ford, Ber­ke­ley, uni­wer­sy­tetu na Flo­ry­dzie, uni­wer­sy­tetu w Buenos Aires, Nor­thern Carib­bean Uni­ver­sity oraz Naro­do­wego Uni­wer­sy­tetu Sin­ga­puru. To bar­dzo zróż­ni­co­wana lista, ale co się stało z nowo­jor­ską uczel­nią?

Odkąd skoń­czy­łam szkołę pod­sta­wową, kre­atywne pisa­nie na uni­wer­sy­te­cie w Nowym Jorku było moim wyma­rzo­nym kie­run­kiem – wła­ści­wie przez mamę, która pra­cuje na uczelni i jest pisarką. Robiła tam dok­to­rat, wyje­cha­li­śmy więc we czwórkę na trzy tygo­dnie do Nowego Jorku i spo­tka­li­śmy się z jej daw­nymi wykła­dow­cami i kole­gami ze stu­diów – pisa­rzami, sce­na­rzy­stami, dra­ma­tur­gami i poetami. Mia­łam zamiar zło­żyć wcze­śniej­sze poda­nie już w paź­dzier­niku, ale wtedy zda­rzył się wypa­dek i zmie­ni­łam zda­nie.

– Spóź­ni­łam się, nie zdą­ży­łam zło­żyć papie­rów w ter­mi­nie – odpo­wia­dam. Nor­malny ter­min minął tydzień temu. Wszystko przy­go­to­wa­łam, napi­sa­łam nawet esej, ale nie wysła­łam.

– Poroz­ma­wiajmy o pisa­niu. O stro­nie inter­ne­to­wej.

Ma na myśli stronę Ele­ano­ran­dVio­let.com. Zało­ży­ły­śmy ją po prze­pro­wadzce do Indiany. Chcia­ły­śmy stwo­rzyć cza­so­pi­smo inter­ne­towe, pre­zen­tu­jące dwa (bar­dzo) odmienne spoj­rze­nia na modę, urodę, chło­pa­ków, książki i życie. W zeszłym roku przy­ja­ciółka Ele­anor Gemma Ster­ling (gwiazda popu­lar­nego inter­ne­towego serialu) wspo­mniała o nas w wywia­dzie i od razu potro­iła się liczba naszych fanów. Ale nie tknę­łam nawet pal­cem tej strony po śmierci Ele­anor, bo i po co? To była strona sióstr. Zresztą, w chwili, gdy ude­rzy­ły­śmy w barierkę przy dro­dze, umarła moja zdol­ność pisa­nia.

– Nie chcę o tym roz­ma­wiać.

– Jak rozu­miem, twoja mama jest autorką ksią­żek. Na pewno służy cen­nymi radami.

– Jes­sa­myn West² powie­działa kie­dyś: „Pisa­nie jest tak trudne, że pisa­rze, prze­żyw­szy swoje pie­kło na ziemi, unikną wszel­kiej kary po śmierci”.

Pani Kre­sney oży­wia się na te słowa.

– Czu­jesz, jakby to była dla cie­bie kara? – Ma na myśli wypa­dek. A może moją obec­ność w tym gabi­ne­cie, w tej szkole, w tym mie­ście.

– Nie. – Czy czuję, że powin­nam zostać uka­rana? Tak. W prze­ciw­nym razie po co zapusz­cza­ła­bym grzywkę?

– Uwa­żasz, że pono­sisz odpo­wie­dzial­ność za to, co się stało?

Cią­gnę za grzywkę. Jest krzywa.

– Nie.

Opiera się o krze­sło, a jej uśmiech maleje o kilka mili­me­trów. Obie wiemy, że to kłam­stwo. Zasta­na­wiam się, co by powie­działa, gdy­bym jej oznaj­miła, że godzinę temu trzeba było mnie skła­niać do zej­ścia z gzymsu na szczy­cie wieży. Teraz jestem pewna, że ta wia­do­mość do niej nie dotarła.

– Pro­wa­dzi­łaś już samo­chód?

– Nie.

– Jecha­łaś jako pasa­żer z rodzi­cami?

– Nie.

– Ale im na tym zależy. – To nie było pyta­nie. Powie­działa to tak, jakby roz­ma­wiała z oboj­giem albo przy­naj­mniej z któ­rymś z nich. Pew­nie tak było.

– Nie jestem gotowa. – Prze­ko­na­łam się już, że te trzy magiczne słowa pozwa­lają mi wybrnąć z nie­mal każ­dej sytu­acji.

– Myśla­łaś o tym, żeby wró­cić do zespołu che­er­le­ade­rek? – pyta, pochy­la­jąc się do przodu.

– Nie.

– Do samo­rządu szkol­nego?

– Nie.

– Na­dal grasz na fle­cie w orkie­strze?

– Na ostat­nim miej­scu. – To aku­rat nie zmie­niło się po wypadku. Zawsze zaj­mo­wa­łam naj­dal­sze miej­sce, bo kiep­sko idzie mi gra.

Znowu się odsuwa. Przez chwilę sądzę, że może dała za wygraną, ale wtedy odzywa się ponow­nie.

– Vio­let, mar­twię się o cie­bie. Prawdę powie­dziaw­szy, powin­naś poczy­nić już więk­sze postępy. Nie możesz wiecz­nie uni­kać jazdy samo­cho­dem, zwłasz­cza że mamy zimę. Nie możesz stać w miej­scu. Musisz pamię­tać, że ty prze­ży­łaś, a to zna­czy…

Ni­gdy się nie dowiem, co to zna­czy, bo kiedy tylko sły­szę słowo „prze­ży­łaś”, pod­no­szę się z krze­sła i wycho­dzę.

***

W dro­dze na czwartą lek­cję. Kory­tarz szkolny.

Co naj­mniej pięt­na­ście osób – część znam, część nie, nie­któ­rzy nie odzy­wali się do mnie od wielu mie­sięcy – zatrzy­muje mnie, gdy idę do klasy, by powie­dzieć, jakie to odważne z mojej strony, że ura­to­wa­łam The­odore’a Fin­cha przed samo­bój­stwem. Jedna z dziew­czyn ze szkol­nej gazetki chce prze­pro­wa­dzić ze mną wywiad.

Ze wszyst­kich uczniów, któ­rych mogła­bym „ura­to­wać”, The­odore Finch jest naj­gor­szym wybo­rem. Cie­szy się legen­darną wręcz opi­nią w naszym liceum. Nie znam go zbyt dobrze, ale wiele o nim sły­sza­łam. Wszy­scy o nim sły­szeli. Nie­któ­rzy go nie­na­wi­dzą, bo jest dziwny, czę­sto wdaje się w bójki, zostaje wyrzu­cany ze szkoły i w ogóle robi, co tylko chce. Inni go uwiel­biają, ponie­waż jest dziwny, czę­sto wdaje się w bójki, zostaje wyrzu­cany ze szkoły i w ogóle robi, co tylko chce. Gra na gita­rze w pię­ciu czy sze­ściu róż­nych zespo­łach, a w zeszłym roku pobił praw­dziwy rekord. Ale jest dość… eks­tre­malny. Na przy­kład któ­re­goś dnia przy­szedł do szkoły wyma­lo­wany od stóp do głów na czer­wono, a to nawet nie było święto szkoły. Jed­nym oznaj­mił, że to demon­stra­cja prze­ciwko rasi­zmowi; innym – że pro­te­stuje prze­ciwko spo­ży­ciu mięsa. W pierw­szej kla­sie liceum przez cały mie­siąc cho­dził w pele­ry­nie, roz­bił biur­kiem tablicę na dwie czę­ści oraz wykradł z labo­ra­to­rium bio­lo­gicz­nego wszyst­kie żaby do sek­cji, po czym urzą­dził im uro­czy­stość pogrze­bową i pocho­wał na boisku do base­ballu. Wielka Anna Faris³ powie­działa kie­dyś, że tajem­nicą prze­ży­cia w szkole śred­niej jest „nie­wy­chy­la­nie się”. Finch robi coś zupeł­nie prze­ciw­nego.

Spóź­niam się pięć minut na lite­ra­turę rosyj­ską, gdzie pani Mahone oraz jej peruka zadają nam dzie­się­cio­stro­ni­cowe wypra­co­wa­nie na temat _Braci Kara­ma­zow_. Wszy­scy jęczą – oprócz mnie, bo cokol­wiek sobie myśli pani Kre­sney, na­dal obo­wią­zują mnie Szcze­gólne Oko­licz­no­ści Łago­dzące.

Nawet nie słu­cham, jak pani Mahone wymie­nia swoje ocze­ki­wa­nia. Zaczy­nam sku­bać nitkę w spód­niczce. Boli mnie głowa, pew­nie od oku­la­rów. Ele­anor miała słab­szy wzrok niż ja. Zdej­muję szkła i kładę je na ławce. Na niej pre­zen­to­wały się sty­lowo, na mnie wyglą­dają brzydko. Zwłasz­cza z grzywką. Ale może, jeśli będę nosiła je odpo­wied­nio długo, stanę się taka jak moja sio­stra. Będę widziała to co ona. Będę jed­no­cze­śnie nią i sobą, dzięki temu nikt nie będzie musiał za nią tęsk­nić, szcze­gól­nie ja.

Prawda jest taka, że bywają lep­sze i gor­sze dni. Mam poczu­cie winy w związku z tym, że nie wszyst­kie uwa­żam za złe. Nie­kiedy coś mnie zasko­czy, pro­gram w tele­wi­zji, zabawny komen­tarz taty, czy­jaś uwaga w kla­sie, i śmieję się, jakby nic się nie stało. Znowu czuję się nor­malna, cokol­wiek to zna­czy. Bywają poranki, kiedy wstaję i zaczy­nam się szy­ko­wać, nucąc coś pod nosem. Do szkoły cho­dzę zwy­kle pie­szo, ale cza­sem jadę rowe­rem, nie­raz umysł płata mi figla i oszu­kuje mnie, że jestem zwy­czajną dziew­czyną na prze­jażdżce rowe­ro­wej.

Emily Ward wbija mi palec w plecy i podaje kar­teczkę. Ponie­waż pani Mahone zabiera nam tele­fony na początku każ­dej lek­cji, musimy pisać sobie infor­ma­cje w sta­ro­świecki spo­sób na kartce z zeszytu.

„Czy to prawda, że powstrzy­ma­łaś Fin­cha przed samo­bój­stwem? Buziaki, Ryan”. Jest tylko jeden Ryan w tej kla­sie – nie­któ­rzy gotowi są przy­siąc, że tylko jeden jedyny Ryan w całej szkole, może nawet na świe­cie – Ryan Cross.

Pod­no­szę głowę i napo­ty­kam jego wzrok, dwa rzędy dalej. Jest zbyt przy­stojny. Bar­czy­ste ramiona, zło­to­brą­zowe włosy, zie­lone oczy i wystar­cza­jąco dużo pie­gów, żeby wyda­wał się przy­stępny. Do grud­nia był moim chło­pa­kiem, ale teraz zro­bi­li­śmy sobie od sie­bie prze­rwę.

Kartka leży pięć minut na mojej ławce, zanim zde­cy­duję się odpo­wie­dzieć. W końcu piszę: „Tak się zło­żyło, że tam byłam. V”. Nie mija minuta i liścik do mnie wraca, ale tym razem go nie otwie­ram. Myślę o tym, ile dziew­czyn pra­gnę­łoby dostać taki liścik od Ryana Crossa. Ubie­gło­roczna Vio­let Mar­key też by do nich nale­żała.

Kiedy dzwoni dzwo­nek, zostaję w kla­sie. Ryan ociąga się przez chwilę, cze­ka­jąc, co zro­bię, ale ponie­waż tylko sie­dzę, odbiera swoją komórkę i wycho­dzi.

– Tak, Vio­let? – odzywa się pani Mahone.

Kie­dyś dzie­sięć stron to było nic. Nauczy­ciel pro­sił o dzie­sięć, ja pisa­łam dwa­dzie­ścia. Chcieli dwa­dzie­ścia? Nie ma sprawy, odda­wa­łam trzy­dzie­ści. Pisa­nie było tym, co wycho­dziło mi naj­le­piej, lepiej od bycia córką, dziew­czyną i sio­strą. To była kwin­te­sen­cja mnie. Teraz jest jedną z rze­czy, któ­rych nie potra­fię robić.

W zasa­dzie nie muszę nic mówić, nawet „nie jestem jesz­cze gotowa”. To nie­pi­sany regu­la­min życia, roz­dział pod tytu­łem „Jak reago­wać, kiedy uczeń stra­cił uko­chaną osobę i dzie­więć mie­sięcy póź­niej na­dal nie może się z tym pogo­dzić”.

Pani Mahone wzdy­cha i oddaje mi tele­fon.

– Przy­nieś mi stronę albo cho­ciaż aka­pit – mówi. – Po pro­stu posta­raj się napi­sać cokol­wiek. – Szcze­gólne Oko­licz­no­ści Łago­dzące ratują mi tyłek.

Ryan czeka pod klasą. Widzę, że pró­buje uło­żyć puz­zle, poskła­dać mnie do kupy, żebym znów była zabawną dziew­czyną, z którą kie­dyś cho­dził.

– Ślicz­nie dzi­siaj wyglą­dasz – mówi. To miło z jego strony, że nie gapi się na moje włosy.

– Dzięki.

Ponad ramie­niem Ryana widzę prze­cho­dzą­cego The­odore’a Fin­cha. Kiwa głową w moją stronę, jakby wie­dział coś, czego ja nie wiem, i masze­ruje dalej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. E. Hemin­gway, _Poże­gna­nie z bro­nią_, przeł. Bro­ni­sław Zie­liń­ski, War­szawa 1991. Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza.

2. Mary Jes­sa­myn West (1902–1984) – ame­ry­kań­ska pisarka, autorka m.in. powie­ści _The Frien­dly Per­su­asion_.

3. Anna Faris – aktorka ame­ry­kań­ska (ur. 1976 r.), role m.in. w _Strasz­nym fil­mie_ czy _Mię­dzy sło­wami_.

4. Hoosier Hill – naj­wyż­szy punkt w sta­nie Indiana. Nazwa „Hoosier” to potoczne okre­śle­nie miesz­kańca Indiany.

5. Con­ner Pra­ire – inte­rak­tywny park histo­ryczny w Fishers w India­nie.

6. Dom Leviego Cof­fina – muzeum sta­nowe w Foun­tain City w India­nie; Levi Cof­fin wraz z żoną poma­gał byłym nie­wol­ni­kom w ucieczce ku wol­no­ści w poło­wie XIX wieku.

7. Muzeum Lin­colna – obiekt muze­alny w Lin­coln City w India­nie, w miej­scu, w któ­rym Abra­ham Lin­coln miesz­kał w mło­do­ści ze swoją rodziną.

8. Dom rodzinny Whit­comba Rileya, ame­ry­kań­skiego poety i pisa­rza, usy­tu­owany w miej­sco­wo­ści Gre­en­field w India­nie.

9. Split Enz – nowo­ze­landzki zespół muzyczny z lat 70. i 80., gra­jący muzykę eklek­tyczną. Człon­ko­wie zespołu znani byli z barw­nych i ory­gi­nal­nych stro­jów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: