Wszystko na Ziemi wyginie - ebook
Wszystko na Ziemi wyginie - ebook
Mistrz gatunku, autor thrillerów
sprzedanych w dziesięciu milionach egzemplarzy
w 36 krajach, powraca.
Ciemna, tajemnicza bryła tkwi uwięziona w lodach Araratu.
Zakazana księga skrywana jest wśród cimeliów Biblioteki Watykańskiej.
Baśniowe zwierzę z jednym rogiem na łbie ponoć naprawdę istnieje.
Jak poskładać te wskazówki, by rozwiązać zagadkę? Łamigłówka wszech czasów, sięgająca początków wielkich religii, staje się życiową obsesją przystojnego naukowca Zaka Ikabiego. Wplątana w tę niebezpieczną grę wbrew swej woli Cécile Serval, racjonalna glacjolog o wybuchowym temperamencie, gubi się w natłoku pytań. A spokój jej myśli zakłóca świst kul…
Bo żeby chronić prastarą tajemnicę, albo żeby ją rozwikłać, niektórzy gotowi są na wszystko.
Ambitny thriller, którego akcja toczy się w zawrotnym tempie. Diabelska, wciągająca intryga od pierwszych stron fascynuje, zabierając czytelnika w zaskakującą podróż z Bordeaux do Erywania, przez Watykan i Hongkong, tropem tajemnicy, od której zależą losy ludzkości.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-534-6 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Siódmego dnia, gdy Potop wyniszczył ziemię, a potężny korab unosił się na toni, targany przez sztorm, otworzyłem okno i wypuściłem gołębia._
_Tabliczki sumeryjskie, Epos o Gilgameszu, 2500 p.n.e._
_ wkrótce nadejdzie czas oczyszczania świata i zniszczone zostanie wszystko, co żywe. Zbuduj bardzo solidną arkę, umocuj do niej potężny sznur i schowaj się do niej razem z siedmioma starożytnymi mędrcami i nasionami wszystkich żywych istot. Po załadowaniu arki czekaj na mnie. Na pewno przybędę i poznasz mnie po moim rogu._
_Mahabharata, 500–400 p.n.e._ (fragment w przekładzie B. Mikołajewskiej)
_ karą chce zniszczyć ziemian ród zuchwały sam trącił trójzębem ziemię przelęknioną. Jęknęła i otwarła wód ukrytych łono. Rwą w powodzi po polach, a niszcząc zasiewy I ludzi porywają, i stada, i krzewy, On sam trącił trójzębem ziemię przelęknioną. Jęknęła i otwarła wód ukrytych łono. Rwą w powodzi po polach, a niszcząc zasiewy i ludzi porywają, i stada, i krzewy, i tylko z wód łona Swymi dwoma wierzchołki nad chmury wzniesiona Góra Parnas ku gwiazdom czoło wzbija śmiało. Tam Deukalion, gdy resztę morze pokrywało, Przybił z Pyrrą, na wątłej łodzi uniesiony._
Owidiusz_, Przemiany_ (fragmenty w przekładzie B.D. Kicińskiego)
_Gdy Bóg widział, iż ziemia jest skażona, że wszyscy ludzie postępują na ziemi niegodziwie, rzekł do Noego: Ja zaś sprowadzę na ziemię potop, aby zniszczyć wszelką istotę pod niebem, w której jest tchnienie życia; wszystko, co istnieje na ziemi, wyginie . Kiedy przybywało coraz więcej wody i poziom jej podniósł się wysoko ponad ziemią, arka płynęła po powierzchni wód. I tak Bóg wygubił doszczętnie wszystko, co istniało na ziemi, od człowieka do bydła, zwierząt pełzających i ptactwa powietrznego; wszystko zostało doszczętnie wytępione z ziemi. Pozostał tylko Noe i to, co z nim było w arce._
_Pismo Święte, Stary Testament, Księga Rodzaju, ok. 500 p.n.e._¹
_I zostało ujawnione Noemu: Zbuduj statek przed Naszymi oczami i według Naszego objawienia; i nie przemawiaj do Mnie za tymi, którzy są niesprawiedliwi! Oni zostaną potopieni! Wnieś na statek ze wszystkiego po dwoje . I płynął z nimi wśród fal jak góry._
_Koran, Sura XI, 37–42_ (przekład Józef Bielawski)
_Człowiek zbuntował się przeciwko wielkim Bogom. Ziemia zadrżała w posadach. Rozpadła się na kawałki, a wody, które niosła w swym łonie, zalały lądy. Fuxi zbudował statek i popłynął aż do nieba po wzburzonej toni. Tam zapukał do wrót i błagał pana raju, by położył kres powodzi_.
_I Ching_, czyli _Księga przemian_, chiński potop, VIII w. p.n.e.PRZEDMOWA
Przedmowa
Ta powieść narodziła się dawno temu. Kiedy miałem piętnaście lat, obejrzałem film _Człowiek, który chciał być królem_ i wtedy ogarnęła mnie chęć, by przedstawić wielką, legendarną tajemnicę ludzkości, i… zainteresowałem się Arką Noego.
Po latach, gdy zakończyłem pracę nad pierwszą wersją tej historii, okazało się, że jest znacznie bardziej mroczna i brutalna niż inne moje powieści… dlatego postanowiłem opublikować ją pod innym nazwiskiem, żeby nie wprawiać w zdumienie swoich czytelników². Przede wszystkim chciałem, żeby kupowali tę książkę nie dlatego, że to ja ją napisałem, ale dlatego, że ich zaciekawiła. Bawiłem się całkiem nieźle, obserwując, z jakim przyjęciem spotyka się ta „pierwsza książka”, o której autorze nikt nie miał jeszcze wyrobionej opinii.
Dziś moje powieści znane są z różnorodności gatunków, z których czerpią – taką mam przynajmniej nadzieję. Z okazji ukazania się _Ostatniego jednorożca_ w wydaniu kieszonkowym i pod nowym tytułem – _Wszystko na ziemi wyginie_, Tobby Rolland może już oddać mi moje miejsce na okładce, zwłaszcza że w przyszłości mam nadzieję wydać inne powieści w podobnym stylu.
Zgromadziłem bogatą dokumentację, pracując nad tą książką. Z pewnością to Państwa zaskoczy, ale w mej opowieści wszystko jest prawdą – zarówno relacje poszukiwaczy arki, jak i badawcza zagadka, jaką stanowi anomalia Araratu, a także informacje o jednorożnych zwierzętach, światowym potopie czy Księdze Henocha i aniołach. Choć te tezy mogą się wydawać mało wiarygodne, bronią ich – poza tą książką – najpoważniejsi naukowcy i skłonni do dziwactw blogerzy.
Zależało mi też, żeby wszystkie miejsca, o których mowa w tej opowieści, były realne i starałem się dokładnie je opisać, jak park Noah’s Ark w Hongkongu, uniwersytet w Kaliningradzie, nachiczewańskie chaczkary, piekło biblioteki watykańskiej, miecze hańby w Igdirze, źródło Świętego Jakuba czy krzyże wykute w skałach wąwozu Ahora na zboczu Araratu. Na potrzeby tej powieści wymyślone zostały tylko sale Parlamentu Religii Świata, DIRS na uniwersytecie w Tuluzie i wnętrza pałacu Ishaka Paszy.
Z góry uspokajam: nie twierdzę, że u zarania dziejów jakiś człowiek – Noe, Gilgamesz czy Fuxi – wprowadził na arkę pary wszystkich zwierząt, a wody podniosły się tak, że pokryły góry… Przyznacie jednak, że trudno obojętnie przejść obok faktu, iż na każdym kontynencie w pamięci ludzkiej przetrwał ten mit, który stał się inspiracją najwspanialszych dzieł. Wiele z nich stanowić będzie etapy naszej wędrówki.
W żadnym razie nie twierdzę, że sekret ujawniony w tej książce – poszukiwany przez niektórych moich bohaterów, a chroniony przez innych – to poważna historyczna hipoteza; o ile jednak wiem, nikt dotąd nie próbował jej sformułować. Mam nadzieję, że rozwikłanie zagadki okaże się dla czytelników równie dobrą zabawą, jak dla mnie – jej tworzenie.
Ludzie wymyślają najpiękniejsze historie właśnie po to, by wyjaśnić niewytłumaczalne i sprawić, że inni uwierzą w nieprawdopodobne.
Michel Bussi
Lipiec 2019WYPRAWA PIERWSZA
WYPRAWA PIERWSZA: ARMENIA, WATYKAN – ARKA NOEGO
Wyprawa druga: Kaliningrad, Bordeaux, Tuluza, Melbourne – teoremat Cortésa
Wyprawa trzecia: Ambert, Hongkong – potop
Wyprawa czwarta: Chartres, Igdir, Paryż – jednorożce
Wyprawa piąta: Paryż, Nachiczewan – ludzkości skok do przodu
Wyprawa szósta: Monreale, Nachiczewan – Księga Henocha
Wyprawa siódma: pałac Ishaka Paszy – nefilimowie
Wyprawa ósma: pałac Ishaka Paszy, Bazargan, Doğubayazıt – protokół AHORA
Wyprawa dziewiąta: Wielki Ararat – anomalia AraratuRównina rozciągała się jak okiem sięgnąć trzy tysiące metrów niżej.
A jednak Ester zdumiewająco wyraźnie widziała domy na przedmieściu Erywania, ciężarówki sunące od irańskiej granicy w stronę Doğubayazıt, tureckie czołgi stojące przy wjeździe do każdego miasteczka.
Zbocza Araratu tworzyły fantastyczny belweder.
– Podejdź, Aman.
Dziewczynka przeszła kilka kroków. Trochę onieśmielona, trochę niezdarna, jakby nie wiedziała, co począć z ciałem zbyt dużym jak na jej wiek. Drżąca ręka Aman gładziła Lekę, gubiąc się w jej sierści. One dwie nie rozstawały się od urodzenia, przed dziesięcioma laty, w odstępie zaledwie kilku dni.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Aman.
Aman nie wiedziała, co powiedzieć. W ich kurdyjskim plemieniu świętowanie urodzin ograniczało się do kilku pieśni, historii opowiedzianej przez jednego ze starców, czasem też do jakiegoś drobiazgu przyniesionego potajemnie z bazaru w Igdirze. Lalki. Rzeźbionego zwierzątka. Biżuterii.
Ester położyła rękę na ramieniu dziewczynki, zmuszając ją, żeby usiadła.
– To dla ciebie.
Rozprostowała palce, pokazując jej prezent.
Naszyjnik. Miedziane koło na skórzanym rzemyku. Na dysku wygrawerowano dwie kreski tworzące pochylony w prawo krzyż. Jedna kreska długa, druga krótka.
Ester delikatnie zawiesiła naszyjnik na szyi Aman.
– Noś go zawsze – szepnęła mama. – Ty jedna możesz wiedzieć, co oznacza.
Z szarych oczu Aman wyzierało zaniepokojenie. Nie rozumiała. Jeszcze bardziej przysunęła się do Leki, ogrzewała się ciepłem jej futra, pozwalała lizać gołe ramię.
Teraz Ester też milczała. Długo wpatrywała się w równinę w dole, a potem wolno zwróciła oczy na ośnieżony szczyt góry Ararat. Wreszcie ujęła córkę za rękę i zaczęła wyjaśniać.
– Wysłuchaj uważnie każdego słowa, które wypowiem, Aman. Zapamiętaj je na zawsze. Nadszedł czas! Teraz jesteś już duża, zostaniesz strażniczką naszej tajemnicy. Sekretu naszej rodziny. Naszego plemienia. A także, co i dziś najbardziej cię zaciekawi, tajemnicy Leki i jej stada. I słuchaj pilnie, nawet gdyby trudno ci było uwierzyć w to, co powiem. Od tej tajemnicy zależą miliardy istnień na tej ziemi. Od tego zależy wszystko, w co ludzie wierzą, po co żyją, zabijają, rabują czy kochają.
Aman nadal nic nie rozumiała. Szukała wsparcia w mądrych oczach Leki. Ester mocniej ścisnęła rękę córki.
– To tajemnica przekazana przez naszego najstarszego przodka, Aman.
Dziewczynka również spojrzała na góry. To niepogwałcone miejsce, które chroniło ich przed światem.
– Czy to on dotarł aż tu jako pierwszy?
– Nie, Aman… Nie. On nie wszedł na Ararat. On zszedł z tej góry!1
_Kaplica Sykstyńska, Watykan_
Wystraszone rudowłose dziecko uczepiło się gołej nogi matki. Nawet nie spojrzała na nie, obojętna, bez reszty skupiona na tuleniu drugiego syna, ledwie dwuletniego chłopczyka, którego buzia była wykrzywiona z przerażenia. Spękana posadzka usuwała się im spod nóg.
Drzewo bez liści, zgięte przez wicher, wznosiło się na wzgórzu niczym ich ostatnia nadzieja. Jakaś kobieta już owinęła się wokół pnia jak żywa liana. Wiatr targał jej tuniką, zarzucając ją aż na ramiona. Bezwstydny, drwił sobie ze wszystkich. Wszystkie oczy zwracały się na to cherlawe drzewo. A osób było dwanaście, może trzynaście – trudno dokładnie policzyć. Wszyscy próbowali uciec przed wodą zalewającą już brzegi. Jakiś mężczyzna niósł żonę, inny dźwigał cenny płócienny worek. Ktoś ratował wywrócony do góry nogami stół, ktoś znowu kufer, dzban, owoce.
Kilka metrów dalej dwudziestu uciekinierów schroniło się w prowizorycznym namiocie, licząc, że uda im się przeżyć, choć wichura w każdej chwili mogła go porwać. Ręce wyciągały się ku kilku straceńcom, jeszcze unoszącym się na wodzie – ręce łysego starca z siwą brodą, obnażonej kobiety. Ale na próżno. Nurt był zbyt silny, było za daleko, a wiatr wiał za mocno.
Woda triumfowała.
Jeszcze dalej, na morzu, przechyliła się łódź. Tocząc rozpaczliwą walkę, ludzie, którzy wpadli do morza, ciągnęli za sobą innych. Owładnięci paniką, każdym swym gestem przyspieszali nieuniknione utonięcie.
A kataklizm dopiero się zaczynał.
Czarne chmury zbierały się w dali.
Kanciasta arka oddalała się, obojętna na tragedię.
Kilku ocalałych zdołało się podciągnąć na platformę statku i usiłowało schronić się w jego ścianach ze smołowanego drewna. W tym zamkniętym, szczelnym, prywatnym pływającym domu. Licha drabina, którą mieli, niewiele pomogła – oni też musieli zginąć.
Zak rozmasował szyję i znów ją wygiął, patrząc na sklepienie Kaplicy Sykstyńskiej. Niezwykle skupiony, wyodrębnił cztery grupy ludzi: na górze na pierwszym planie, na skalistej wysepce po prawej, na rozkołysanej łodzi pośrodku i na arce w dali. Doliczył się sześćdziesięciu dwóch postaci: dzieci, starców, mężczyzn i kobiet. Prawie wszyscy byli nadzy. Zakowi przyszło na myśl, że niemal każdy z nich reprezentował inną postawę. Zrezygnowani modlili się w namiocie. Szaleni nie potrafili rozstać się z doczesnym bogactwem. Łajdacy próbowali się ratować kosztem innych. Sprawiedliwi do końca wyciągali ręce.
Zak na chwilę zamknął oczy. A jednak wszyscy, dobrzy i źli, samolubni i solidarni, mieli zginąć dotknięci tym samym gniewem. Bezlitosnym i ślepym.
Bez ratunku dla kogokolwiek.
– Panie i panowie, przejdźmy do następnej sali…
Słowa przewodnika wyrwały Zaka z zadumy. Setka turystów tłoczących się w Kaplicy Sykstyńskiej ruszyła do wyjścia. Grupa przeganiała grupę w rytmie dopracowanego baletu. Już sam, Zak przez kilka dodatkowych chwil stał wpatrzony w obłoki.
_Wszyscy umrą._
Oczywiście, pomyślał, przesłanie, jakie zawarł w tym fresku Michał Anioł, było jasne; jasne i diabelnie buntownicze, jeśli się nad tym zastanowić. W przeciwieństwie do innych klasycznych wizji Potopu, zaprezentowana przez Michała Anioła nie niosła nadziei, artysta nie namalował opadających wód, gołąbka, tęczy, Noego i jego dzieci. Nie ukazał też rozszalałych żywiołów, gniewnych fal, deszczu, który wszystko porywał. Nie, cały jego geniusz skupił się na istotach ludzkich, na analizie ich jakże zróżnicowanych reakcji w obliczu katastrofy. To było przejmujące. Fresk nie pokazywał stada pędzonego na rzeź, lecz tłum ludzi, z których każdy do samego końca były inny.
A jednak wszyscy mieli umrzeć.
Wszyscy, oprócz tej garstki wybrańców, zamkniętych w Arce.
_Dlaczego?_
Dlaczego taka rzeź? – zdaje się krzyczeć arcydzieło Michała Anioła. Jaki powód, jaka zbrodnia, jaka nienawiść mogłaby uzasadnić tę powszechną ofiarę?
– Proszę pana, musi pan stąd wyjść – powtórzył półgłosem przewodnik. – Następna grupa już czeka.
Zak wyprostował głowę. To przyniosło ulgę jego szyi, zbolałej po blisko piętnastu minutach wpatrywania się w zdobiące sklepienie kaplicy freski opowiadające historie z Księgi Rodzaju. Zazwyczaj spojrzenia zwiedzających skupiały się głównie na czwartym, najsłynniejszym, czyli na stworzeniu Adama; Zak nie mógł jednak oderwać oczu od trzech ostatnich scen: ofiar Noego, potopu, pijaństwa Noego.
Skierował się do wyjścia, spoglądając na zegarek – była 12.13. Musiał przyspieszyć kroku. Miał już tylko pół godziny. Najtrudniejsze było przed nim. Idąc, dotknął torby, którą niósł na ramieniu, żeby sprawdzić, czy niczego nie brakuje. Dwukolorowe pludry, przyssawka, zapalniczka, a przede wszystkim… paczka papierosów. Niczego podejrzanego, co mogłoby zwrócić uwagę gwardii szwajcarskiej.
Pod gniewnym spojrzeniem przewodnika Zak szybko opuścił kaplicę. Jednak wcale nie spieszyło mu się do miejsca, w którym miał spędzić najbliższych dwanaście godzin, czyli do szafki o wymiarach pół metra na metr, takiej samej jak ta, w której sypiał od miesiąca.2
_Erywań, Armenia_
Dwa szare mercedesy klasy V sunęły szerokimi alejami stolicy Armenii. Brzask zabarwił ostrym różem kamienne fasady budynków. Słońce kryło się jeszcze za górą Ararat, wznoszącą się niespełna czterdzieści kilometrów na południowy wschód od miasta. Za dwoma ośnieżonymi wierzchołkami rozciągały się postrzępione pasy czerwieni.
„Największa góra świata”, pomyślał Kirył Eker. Nie najwyższa. Góra Ararat wznosiła się na zaledwie pięć tysięcy metrów. Zawsze mówiono mu jednak, że jeśli wysokość zmierzyć nie od poziomu morza, ale od otaczającej równiny, to Ararat patrzył na Armenię z wysokości niemal czterech tysięcy czterystu metrów. To największa różnica poziomów na planecie. O wschodzie słońca wrażenie, że ten olbrzym przygniata wszystko wokół, jeszcze się wzmagało.
Kirył spojrzał na GPS na tablicy rozdzielczej. Do Eczmiadzyna jeszcze dwadzieścia kilometrów. Trzeba wyjechać z Erywania, przebić się przez rozległe przedmieście. Stolica Armenii stale się rozrasta, wyciągając swe macki ku pięciu otaczającym ją górom.
Odwrócił głowę w stronę pasażera. Młody Morad nie potrafił ukryć, jak bardzo jest podekscytowany. To była jego pierwsza misja. W końcu mógł rzucić się w wir… w krwawy wir! Za nimi siedziało pięciu mężczyzn z kamiennymi twarzami, obojętnych na nędzę miasta, które zostawało za nimi. Ze słuchawkami MP3 w uszach. W okularach przeciwsłonecznych. Z gumą do żucia w ustach. Pełne skupienie. Tylko miarowe ruchy szczęk.
Samochody mijały właśnie wysokie mury wytwórni koniaku. Reklama Araratu miała trzy metry na pięć: trzy gwiazdki armeńskiego brandy widniały na tle Eczmiadzyna i… wszechobecnej góry Ararat. Widzianej oczywiście od strony Armenii.
Kirył zerknął w lusterko wsteczne. Pięciu siedzących z tyłu ludzi zachowywało spokój. Nadmierny. Znali swoje zadanie. Interwencja w kościele nie była tym, co lubili robić, zapewne z powodu starych, wpojonych im przesądów. Mimo to Kirył im ufał. Szkolił swoją milicję, jak tworzy się zespół piłkarski – wyszukując i werbując najlepszych ludzi ze wszystkich obozów szkoleniowych w Azji Środkowej.
Wśród czternastki jego ludzi było trzech Ormian, Irańczyk, dwóch Turków, Gruzin, Kazach i kilku innych bez ojczyzny albo mających więcej niż jedną. Kilku – Ahmeta, Nouriego, Jalila – uznawano za młode wilki; inni byli doświadczeni w walkach w Górnym Karabachu, Osetii czy Czeczenii. Grabienie grobów, rzezie w świątyniach, torturowanie rodziców na oczach dzieci albo odwrotnie, nie odstręczało ich. Drużyna miała swojego kapitana. Kirył powierzył tę funkcję Zeytinowi, który prowadził drugi samochód. Trudno stwierdzić, czy mózg w okolicy blizny przecinającej jego łysą czaszkę doznał uszkodzenia. Wiadomo, że facet był pozbawiony emocji.
I wreszcie, cała drużyna musiała dopieszczać najmłodszego rekruta, nadzieję, perełkę. Morada! Kirył długo go szukał w dwudziestu obozach. W końcu natrafił na niego w więzieniu na granicy Libanu z Syrią. Chłopak nie miał nawet trzynastu lat, kiedy nożem kuchennym poderżnął gardło kochankowi matki. Zdaniem Morada – jej gwałcicielowi. Morad był jak czysty diament, który Kirył szlifował przez długie miesiące. Równocześnie blondyn i metys, wiotki, rozczochrany, z czerwonym szalem na szyi, Morad wyglądał trochę na namiastkę Małego Księcia Saint-Exupéry’ego. Niedawno obchodził siedemnaste urodziny. Teraz nastolatek gładził rogową rękojeść sztyletu, który trzymał między nogami. Jego twarz rozświetlał uśmiech rozpasanego dziecka.
Droga do Eczmiadzyna przez cały czas była niemal pusta. Mercedesy wyprzedziły jeden rower, dwa konne wozy, minęły kilka prostytutek, troje starców ustawiających skrzynki z warzywami. Miasto zdawało się nie mieć końca. Szare mercedesy przejeżdżały teraz obok kilku kasyn. Sfatygowane neony gasły w świetle budzącego się dnia. Nędzna prowincjonalna imitacja Las Vegas, przemknęło Kiryłowi przez myśl, chociaż doskonale wiedział, że te poderywańskie kasyna przynoszą fortunę lokalnym mafiom. Do Iranu było stąd tylko kilka kilometrów, a bogaci Irańczycy chętnie przekraczali granicę, by poczuć dreszcz emocji przy grach na pieniądze, u nich zakazanych. Muzułmanie, chrześcijanie czy Żydzi – sami hipokryci!
_Dwieście metrów_, obwieścił kobiecym głosem GPS.
Katedra wyłoniła się tuż za rondem na placu Komitas, w głębi asfaltowej alei oświetlanej szpalerem żółtawych latarni. Kirył przyglądał się fasadzie z jasnego kamienia. A zatem tak wyglądała ta stolica ormiańskiego Kościoła, bizantyjski Watykan, pierwsza świątynia najstarszego państwa chrześcijańskiego i ten mały kościół wysokości niespełna pięćdziesięciu metrów, architektoniczne dzieło majsterkowicza, naprawiane byle jak po kolejnych kataklizmach.
Mercedesy zaparkowały. Kirył odruchowo rozejrzał się po okolicy. Było kilka minut po szóstej rano. Na placu ani żywego ducha. Idealna pora, kiedy na straży tego miejsca stoi tylko góra Ararat.
Kirył pomyślał, że tak dawno włóczy się po tym zakątku świata, że prawie nie dostrzega już potężnej góry. Wciąż przekraczał granice tego konfetti państw wokół masywu – Turcji, Iranu, Iraku, Armenii, Azerbejdżanu, Nachiczewanu. Zwykle zapominał o olbrzymie. Ale nie dziś.
Zeytin wysiadł z drugiego mercedesa wraz z szóstką swoich ludzi. Szedł w stronę Kiryła, poprawiając pas kałasznikowa. On także zwrócił oczy na górę Ararat.
– Kirył, to prawda, co mówią? Że mnisi z katedry w Eczmiadzynie mogli oglądać stąd przez lornetkę Arkę Noego, która osiadła na górze? I że przez wieki pokazywali ją podróżnym?
– Prawda – potwierdził Kirył. – Tylko że od Navarry wiadomo, że widzieli nie arkę, ale skalny występ, który trochę ją przypominał.
Zeytin uśmiechnął się. Zapalił papierosa.
– A co z relikwiami? Z tym kawałkiem drewna z arki, który jest w katedrze?
– Jedno wiem na pewno – odparł Kirył – te relikwie są warte fortunę. Co do reszty…
Za ich plecami stanął jeden z najemników. Jalil, Ormianin.
– Zniósł je święty Jakub. Od dzieciństwa słuchałem tej opowieści. Jakub był mnichem, który zgubił się na Araracie. Konał z pragnienia. Wtedy ukazał mu się anioł, sprawił, że trysnęło źródło i powierzył mu kawałek drewna z arki. Jakub zszedł i uznano go za świętego. Katedrę wybudowano wokół tego kawałka drewna. Źródło wciąż bije na górze, podobno to jedyne miejsce na Araracie, gdzie płynie woda.
Jalil wypluł gumę do żucia i ciągnął.
– Anioł ostrzegł Jakuba, że ten kawałek arki to dowód, który ma powstrzymać ludzi od wspinania się na Ararat. Odtąd wszyscy Ormianie uważają tę górę za świętą.
Kirył zbliżył się o krok i rzucił z pogardliwą miną:
– Skoro boisz się sprofanować to miejsce, zostań na zewnątrz, Jalil.
Palce Ormianina zacisnęły się na lufie karabinu maszynowego. Już rozchylił usta, żeby wydukać przeprosiny, ale Kirył nie dopuścił go do głosu.
– Od czasów Jakuba wielu świrów wchodziło na Ararat w poszukiwaniu śladów tej cholernej arki. Nie zawracaj mi głowy legendami o miejscu strzeżonym przez anioły, które odpędzają ciekawskich, Jalil! Zrobimy tylko, co do nas należy – zabierzemy to, co zostało z arki. Jakieś relikwie. Relikwie rozproszone po świecie. Albo dowody, nazywaj to, jak chcesz. To robota, za którą nam płacą – zebrać je wszystkie.
– Po co? – spytał Zeytin.
– Kto wie? Na pewno dla pieniędzy. Wystarczy ci to?
– Tak…
– Ruszamy.
Czternastu mężczyzn odbezpieczyło kałasznikowy i przeszło kilka metrów dzielących ich od katedry.3
_Biblioteka watykańska_
Biblioteka Apostolska w Watykanie jest trzecim pod względem liczebności księgozbiorem na świecie. Zgromadzono tu blisko dwa miliony ksiąg, które zajmują ponad osiemdziesiąt kilometrów półek. Są tu księgi liturgiczne z epoki Merowingów, ewangeliarze średniowieczne, kopie Biblii na welinie, kodeksy azteckie… Skarby rozbudzające ciekawość tysięcy zwiedzających z Rzymu, Włoch, całej Europy, ku których rozczarowaniu turystom udostępniano tylko trzy sale sławnych Tajnych Archiwów Watykanu, utworzonych w roku 1610 przez Pawła V.
Od roku 2000 wszystkie tajne archiwa są dostępne dla badaczy: garstki naukowców, najwyżej stu dziennie, ludzi, którzy uzyskali najlepsze rekomendacje.
Zak wiele miesięcy zabiegał o zgodę. Znów spojrzał na zegarek, równocześnie, jakby przypadkiem, pochylając się nad rejestrem bulli papieskich z XVIII wieku. Sale archiwum były otwarte tylko od ósmej do trzynastej. Za kilka minut wszyscy zostaną poproszeni o wyjście. Zak dyskretnie obserwował salę, mrużąc oczy i udając skupienie badacza, który nie dostrzega już niesłychanego piękna sali, parkietu, bogactwa fresków namalowanych na sklepieniu, nie widzi ogromnych dębowych szaf pod ścianami, szaf pełnych zakurzonych archiwaliów.
To było niesamowite miejsce.
Zak sięgnął po kolejny rejestr z lat 1761–1762, przez chwilę trzymał go w rękach, potem odstawił – prawie w to samo miejsce. Ale nie całkiem. Na półkę wyżej.
Dreszcz strachu przeszedł mu po plecach, chociaż wiedział, że ani bibliotekarze, ani naukowcy nie zauważyli jego manewru – ani dziś, ani w poprzednie dni. Był ostrożny. Przemieszczał najwyżej jedną albo dwie księgi na godzinę, nigdy więcej. Czuł, że pot spływa mu po karku. Właśnie przestawił ostatnią księgę! W ciągu tygodnia, książka po książce, opróżnił w dębowej szafie przestrzeń długą na metr i głęboką na pięćdziesiąt centymetrów. Skrawek wśród kilometrów półek zasłoniętych solidnymi drzwiami… który bibliotekarz mógłby to zauważyć?
Do sali wszedł gwardzista i potrząsnął mosiężnym dzwonkiem. To był dyskretny sygnał, że pora wychodzić. Przez moment w tej sali medytacji zapanowało coś na kształt poruszenia. Ściskając w dłoni rurkę, Zak po raz ostatni ocenił spojrzenia wrogów. Nie obawiał się oczu kamer, wybrał jedyny kawałek szafy poza ich zasięgiem, w północno-zachodnim rogu sali. Alarmy włączano dopiero po wyjściu ostatniego czytelnika. Bibliotekarze byli odwróceni do niego tyłem, odkładali na miejsce tomy przeglądane rano.
_Teraz!_
Zak pochylił się i w niespełna dwie sekundy wykonał ruchy ćwiczone od miesiąca: bezszelestnie wsunął ciało w ciasną skrytkę, równocześnie przyklejając przyssawkę do wewnętrznej ścianki dębowych drzwi szafy, żeby zamknąć je od środka.
Ukryć się w kompletnych ciemnościach.
Czekać.4
_Eczmiadzyn, Armenia_
Czternastu uzbrojonych najemników wtargnęło do katedry w Eczmiadzynie. Garstka obecnych natychmiast przestała śpiewać. Było to zaledwie dwanaście osób, w większości stare kobiety. Matka z dwójką dzieci. Kilku mężczyzn.
W głębi katedry, blisko ołtarza, kapłan i diakon zamarli niczym woskowe figury w czerwonych sutannach wyszywanych złotem. Ręce kapłana zacisnęły się na drewnianym krzyżu przed nim. Tylko srebrna kadzielnica w ręce diakona wciąż się kołysała.
– To khnkarkut’iwn – szepnął Jalil, trzymając broń w gotowości. – Ceremonia okadzania. Początek obrządku bizantyjskiego.
Chrapliwy głos kapłana rozbrzmiał w ciszy.
– Kim jesteście?
Kirył potoczył wzrokiem po wnętrzu katedry, obojętny na piękno perskiej mozaiki. Musiał działać szybko, nie zostawiając żadnych świadków.
– To nie potrwa długo. Klucze do relikwiarza. Tego, w którym jest kawałek arki.
Kirył dokładnie przestudiował plany. Relikwiarz umieszczono w północnym transepcie. Głos kapłana rozbrzmiał jak grzmot.
– Jesteście w domu Bożym! W najstarszym kościele świata. Ta relikwia jest…
Zanim duchowny dokończył zdanie, Kirył skinął głową na Morada. Chłopak wzburzył palcami jasne włosy, zacisnął palce na rogowej rękojeści noża i podszedł do człowieka znajdującego się najbliżej – przygarbionego, pomarszczonego starca, który od ich wtargnięcia nie przestał szeptem odmawiać modlitw.
Mężczyzna zrozumiał.
Jego usta poruszały się jeszcze szybciej. Tkwił w miejscu, wytrzeszczył tylko na Morada duże niebieskie oczy i zacisnął ręce na welurowym kaszkiecie. Świst powietrza. Morad wykonał ruch, jakby odpędzał komara. Niemal elegancki.
Ostrze noża rozcięło gardło starca, który osunął się, przewracając trzy krzesła.
Matka zakryła dzieciom oczy. Jakaś staruszka się przeżegnała. Szurały krzesła. Kapłan upuścił drewniany krzyż, który z ogłuszającym hukiem upadł na posadzkę nawy.
– Mój Boże, kim wy…
– Spieszy nam się. Jesteśmy ludźmi, którym się spieszy. Klucze do relikwiarza, szybko…
Za nimi na dziedzińcu rozległy się kroki. Odgłos desperackiego biegu. Kirył nawet się nie odwrócił. Tym zajmie się Zeytin. Uciekinier wyszedł już z kaplicy pod chórem, zasłaniała go kolumna. Pięćdziesięciolatek ubrany w szary garnitur, taki, jakie noszą biedacy, którzy nie sprzedali jeszcze godności. Zdążył tylko położyć rękę na masywnych drewnianych drzwiach. Seria z karabinu zwaliła go z nóg. Dwadzieścia kul utkwiło w jego ciele i w dębowym drewnie.
– Nieszczęśni szaleńcy – powiedział kapłan.
Wsunął rękę pod czerwoną sutannę i wyjął pęk kluczy.
– Bądźcie przeklęci…
Obok niego łańcuch kadzielnicy przejmująco podzwaniał w drżącej ręce diakona.
– Rozsądna decyzja – szepnął Kirył.
Dowódca najemników odwrócił się do Morada i Zeytina, głośno wydając rozkazy.
– Kończmy z tym. Morad, poderżnij gardła kapłanowi i diakonowi. Na ołtarzu. Zeytin, wyprowadź tę trzódkę na zewnątrz, rozstrzelamy ich za świątynią.
Na rozkaz Kiryła trzynaście karabinów maszynowych zwróciło się ku wiernym, uniemożliwiając im wszelką próbę ucieczki. Ormianka krzyczała, tuląc dzieci. Nagle w nawie jakiś mężczyzna padł na kolana.
– Nie, błagam!
Zeytin już przyciskał spust kałasznikowa, celując w serce klęczącego, ale Kirył wyciągnął rękę.
– Czekaj…
_Ten mężczyzna na klęczkach błagał po francusku_.
Kirył zastanawiał się przez chwilę. Mógł sobie pozwolić na zabicie tuzina Ormian – kobiet, dzieci, kapłana… To wywołałoby silne wzburzenie w całym kraju, ale oni zdążyliby dawno przekroczyć granicę… Wspólnota międzynarodowa nie przejęłaby się tą rzezią, jatką, jakich wiele na barbarzyńskim Wschodzie.
_Ale jeżeli zabije Francuza…_
Wiele się nauczył podczas długich pobytów w Europie. Zachodni politycy byli więźniami mediów, a media były więźniami emocji społecznych. Francuz zamordowany w Armenii… Wiedział, jak to się potoczy. Zostanie wyznaczony sędzia do walki z terroryzmem, prezydent Republiki uzna to za sprawę osobistą, zaangażują się stowarzyszenia, dziennikarze, rodzina, diaspora. Komando będzie ścigane międzynarodowym listem gończym.
To będzie sprawa rangi państwowej! Nie zamkną jej, dopóki nie dopadną winnego, by rzucić go na żer zachodniej opinii publicznej.
Kirył zaklął pod nosem. Francuz w tym kościele! Nieprzewidziane ziarnko piachu. Ten gość widział już, jak poderżnęli gardło jednemu Ormianinowi, a drugiego nafaszerowali ołowiem. Kirył nie mógł pozwolić sobie na to, żeby był świadkiem dalszej rzezi, ale gdyby go zabił, wpakowałby się w wielkie tarapaty.5
_Biblioteka Apostolska, Watykan_
Godziny upływały w mroku. Zak cierpliwie czekał, choć doskwierały mu skurcze i czuł się jak pogrzebany w za małej trumnie. Paskudny smród kurzu przemieszany z wonią detergentów przeciwpleśniowych drażnił mu gardło i nozdrza. Tego szczegółu nie przewidział. Poza tym z dziecinną łatwością realizował swój plan. Wystarczyła odrobina obserwacji. Przygotowując się, Zak odkrył, że wszystkie sztuczki znanych iluzjonistów – indyjskie skrzynie z przeciętymi na pół kobietami – bazowały na tym samym: zdolności ludzkiego ciała do skulenia się i wciśnięcia w bardzo małą przestrzeń. To była tylko kwestia treningu i silnej woli. W swoim mieszkaniu przy Via delle Quattro Fontane Zak od miesiąca sypiał w szafce Ikei wielkości półki bibliotecznej. Każdego dnia, po przebudzeniu, czuł się coraz mniej obolały.
Już od siedmiu godzin ukrywał się w tej szafie. W ciszy opustoszałej sali tajnego archiwum Zak pozwolił swobodnie bujać myślom. A te niezmiennie biegły ku piekłu. Czyż nie po to skazywał ciało na takie tortury, żeby przekroczyć jego bramy?
We wszystkich wielkich bibliotekach świata piekłem nazywa się zamkniętą dla gości salę, gdzie zgromadzone są dzieła zakazane. Ale ze wszystkich piekieł to w Bibliotece Apostolskiej było niewątpliwie najbardziej fascynujące. Na wszystkich forach internetowych pisano o nim jako o miejscu, do którego wolno było wchodzić tylko papieżowi! Blogi, które Zak czytał wciąż na nowo, snuły fantazje o najbardziej tajemniczej sali świata, gdzie Kościół zgromadził dzieła zakazane przez cenzurę od średniowiecza, podręczniki czarów, czarne biblie, księgi alchemików…
Jednak piekło kryło przede wszystkim apokryfy – wszystkie te historie biblijne i ewangeliczne, których Kościół z różnych względów nie uznał za prawdziwe. Biblia nie ma w sobie nic z tekstu wyrytego w marmurze, ta księga jest w rzeczywistości tylko kompilacją różnych opowieści i poematów – wyselekcjonowanych, dobranych, modyfikowanych na przestrzeni czasu – co najmniej do XIX wieku.
Zak usiłował pomóc jakoś zbolałemu łokciowi, przyciśniętemu do dębowych drzwi. Ostrożnie przesunął się o kilka centymetrów. Większość tych apokryficznych opowieści nie miała większej wartości – to zresztą dlatego usunięto je z chrześcijańskiego kanonu. Na ogół te teoretycznie tajne teksty można było przeczytać w całości, najzwyczajniej wyszukując je w Internecie.
_Teoretycznie…_
Któż bowiem – poza nielicznymi wybrańcami, dopuszczonymi do piekła biblioteki watykańskiej – mógł porównać oryginalny tekst z przekładem rzuconym na żer internautom? Co naprawdę zawierały ewangelie Tomasza, Piotra, Judasza, Filipa? Testamenty dwunastu patriarchów? Psalmy Salomona?
A przede wszystkim – tajemnica nad tajemnicami: jaka prawda kryła się w najbardziej pożądanej opowieści apokryficznej, tej, dla której Zak od siedmiu godzin cierpiał katusze, rzucał na szalę własne życie, ryzykując tę szaleńczą akcję, którą przygotowywał od tygodni?
Księga…
Zak drgnął. Wyraźnie słyszał skrzypnięcie drzwi w sali numer dwa. Nareszcie, pomyślał z ulgą.
Skupić się. A przede wszystkim – nie narobić hałasu.
Ktoś się zbliżał. Dwaj mężczyźni. Jeden stąpał ciężko, drugi miał lżejszy krok. Zgodnie z przewidywaniami.
Zak nauczył się, prowadząc swoje poszukiwania, że legendy otaczające salę piekła, na przykład ta, wedle której tylko papież mógł do niej wchodzić, nie miały sensu. W rzeczywistości piekło było taką samą salą biblioteczną, jak inne. A biblioteka musi oddychać, być przedmiotem szczególnej, profesjonalnej uwagi, zabiegów tym częstszych, im starsze, cenniejsze, delikatniejsze są księgi wymagające konserwacji.
Tam, bardziej niż gdziekolwiek, trzeba dbać o utrzymanie właściwej temperatury i wilgotności; trzeba sprzątać, wietrzyć, restaurować zbiory, a teraz, w erze informatyzacji, należy je także digitalizować.
Konserwacja, walka z niszczycielskim działaniem czasu, oznacza prace częste i skuteczne. Piekło, podobnie jak inne pomieszczenia biblioteki, wymaga codziennej troski.
Odgłosy stały się bardzo bliskie, jakby ktoś stanął za dębowymi drzwiami. Zak starał się nie panikować: w pustej sali każdy dźwięk odbijał się echem jak w katedrze, a nocni pracownicy byli w całej bibliotece, nie tylko obok jego szafy.
Mimo to… Zak nie śmiał już nawet oddychać. Najtrudniejsze jednak było jeszcze przed nim.
Za kilka godzin miał przejść do realizacji drugiego etapu planu. To wyzwanie wymagało brawury.6
_Eczmiadzyn, Armenia_
W katedrze smród moczu mieszał się z wonią kadzidła. Francuz stał przed Kiryłem w spodniach mokrych w kroczu.
– Victor Peyre – odczytał Kirył, sylabizując imię i nazwisko. – Aleja Daumesnil 5, Paryż.
Wsunął dokument do kieszeni, a portfel oddał Zeytinowi.
– Won stąd! Wiem, jak się nazywasz i gdzie mieszkasz. Jeżeli przed upływem godziny powiadomisz kogokolwiek – policję czy kogoś innego, jeżeli piśniesz słowo o tym, co tu widziałeś, znajdziemy cię. Ciebie, a jeżeli nie ciebie, to twoją rodzinę. Nie wiesz, kiedy ani gdzie. Znajdziemy twoją córkę, matkę. Rozumiesz?
Victor Peyre drżał jak liść. Kirył przytknął mu lufę kałasznikowa do czoła.
– Wszystko jasne? Wynoś się. I zapomnij.
Najemnik otworzył ciężkie dębowe drzwi. Powiódł oczyma za Francuzem, który niezdarnie biegł do samochodu, potem szukał kluczyków i wreszcie uruchomił terenówkę. Czerwony nissan patrol. Rozpędzał się w alei. Zniknął za placem Komitas.
Kirył skrzywił się lekceważąco, obserwując ucieczkę Francuza.
– Lepiej nie tracić czasu – szepnął. – Czyścimy wszystko i zabieramy się stąd.
Oddział Kiryła miał do pokonania tylko kilka kilometrów, by schronić się w Nachiczewanie, autonomicznej republice azerskiej. Teoretycznie granica między Armenią a Azerbejdżanem była zamknięta, ale na tych krańcach imperium władza należała do tego, kto mógł płacić. Czyli do tych, którzy zarabiali na handlu, dziewczynach, narkotykach, ropie naftowej, dzieciakach. Ci ludzie nic sobie nie robili z ceł. Tworzyli zamknięty krąg mafijny!
– Dobra, kończymy…
Dziesięcioro wiernych stało pod murem katedry. Od północy, w miejscu niewidocznym z ulicy. Matka z dwojgiem dzieci. Trzy staruszki. Czterdziestoletnia kobieta przy kości. Trzech mężczyzn, już niemłodych.
Sześciu najemników celowało do Ormian, czekając na znak Kiryła, by zacząć strzelać. Morad i Zeytin zostali z pięcioma ludźmi w katedrze, żeby zająć się duchownymi, zabrać drewno arki, a przy okazji zrabować to, co wpadnie im w ręce – inne relikwie, obrazy, rzeźby…
Kirył obserwował skazańców. Czuł do tych nieznajomych tylko pogardę, podobnie jak do Francuza, który uciekł, szczając w portki. Ci Ormianie pozwalali się mordować bez sprzeciwu, trzymając się tylko swojej cholernej wiary. Nawet matka nie próbowała ratować dzieci. Mężczyzna chwytał się różańca, zaciskał na nim palce, zamiast rozejrzeć się za jakąkolwiek bronią – byle czym, kamieniem, kijem. W gruncie rzeczy te barany dostawały to, na to zasłużyły.
Szły na rzeź.
Kirył zamierzał opuścić rękę, rozkazując strzelać sześciu najemnikom tworzącym pluton egzekucyjny. Niech wyślą te owieczki, by pasły się przez wieczność na łąkach obiecanego im raju.
Odwrócił głowę, słysząc pisk opon.
Usłyszał tylko warkot silnika, zauważył żwir wyskakujący spod nich przy rogu świątyni. Ostre hamowanie, potem rozpędzający się samochód, który był coraz bliżej.
Kirył odruchowo wycelował.
Samochód wyłonił się zza kościoła. Przez moment Kirył myślał, że śni.
Przecież to niemożliwe, pomyślał. To nie ma sensu.7
_Biblioteka Apostolska, sala tajnego archiwum, Watykan_
Obudził się duży palec u nogi. Potem drugi.
Zak z namaszczeniem poruszał kończynami, całym ciałem – centymetr po centymetrze. Tę metodę zalecił mu kinezyterapeuta, zapobiegała kurczom. Była pierwsza nad ranem, Zak już od dwunastu godzin czekał w szafie. Hałas robiony przez ekipę sprzątającą dobiegał teraz z daleka. Zak słyszał stłumiony pomruk odkurzacza z innej sali.
To była ta chwila, najbardziej techniczny etap planu: operacja transformacji na oślep!
Miał już na sobie część munduru, musiał jeszcze rozpiąć koszulę i zdjąć dżinsy, wykonując przemyślane, gadzie ruchy; tylko długie dwukolorowe pludry leżały wciąż w torbie. Dzięki treningowi nie było to jednak nic trudnego. Najbardziej skomplikowane było zdobycie tego stroju. Zak zapłacił majątek pośrednikowi, który wyglądał jak mafioso. To on dostarczył mu karmazynowy mundur oficerski, trudniej dostępny i mniej folklorystyczny niż bufiaste spodnie w czerwone, żółte i niebieskie pasy watykańskich gwardzistów.
Wyginając się w ciszy, zdołał się przebrać. Za moment miał wyłonić się z nicości, pozostawał jednak pewien szczegół, aby dopełnić dzieła. Całkiem miły element planu… Dłoń Zaka zanurzyła się w torbie, palce wyciągnęły papierosa z paczki. Płomyk zapalniczki gwałtownie rozświetlił mroczną alkowę. Zak zmrużył oczy. Palił długo, delektując się każdym łykiem dymu, i już myślał o dalszych etapach działania.
Kiedy z papierosa został już prawie niedopałek, Zak znów nadstawił ucha. Usłyszał tylko dźwięki dochodzące z innych sal. Ostrożnie pchnął nogą dębowe drzwi. Jaskrawe światło niemal go oślepiło. Poruszał nogami, żeby pozbyć się ostatnich „mrówek”, które biegały po jego kończynach, szybko poprawił czerwone spodnie, a potem skierował się tam, skąd dobiegały głuche odgłosy.
Celowo mocno uderzał butami o posadzkę opustoszałego korytarza. Chciał, żeby sprzątacze słyszeli, że nadchodzi.
_Ktoś w tym miejscu? O pierwszej w nocy?_
Efekt zaskoczenia odgrywał kluczową rolę w jego szalonym planie.
Eugenio i Guido zamarli, słysząc odgłos kroków w sali archiwum. Od prawie trzech lat spędzali noce w Bibliotece Apostolskiej Watykanu. Niezwykle rzadko zdarzało się, by kogokolwiek tu spotkali. Prawdę mówiąc, strażnicy nigdy tutaj nie zaglądali. Dwaj Włosi nie mieli jednak czasu, by się nad tym zastanawiać – cień na moment zasłonił drzwi, potem wszedł w krąg światła.
Od razu rozpoznali karmazynowym mundur. To był oficer.
Miał kamienną twarz.
Ale naprawdę zaskakujący był inny szczegół, w tym pomieszczeniu prawdziwa ekstrawagancja.
_Oficer trzymał w lewej ręce niedopałek papierosa_.
Długo przypatrywał się obu osłupiałym sprzątaczom. Pokazując niedopałek, powiedział tylko jedno słowo:
– Kto?
Eugenio i Guido patrzyli na siebie z niedowierzaniem. Żaden nie uchylił ust.
Oficer czekał jeszcze chwilę, potem westchnął i podjął znużonym głosem:
– W porządku. Zakładam, że żaden z was o niczym nie wie.
Wciąż miał przed sobą tylko dwóch oniemiałych ze zdumienia ludzi.
– W takim razie będę musiał wprowadzić was w tę sprawę – powiedział oficer. – Miesiąc temu wartownik z sali trzeciej, otwierając rano bibliotekę, znalazł peta ukrytego w wywietrzniku w toalecie na trzecim piętrze. Incydent powtórzył się od tego czasu dwukrotnie. Po dyskretnym śledztwie ustaliliśmy, że jest tylko jedno wytłumaczenie: palacz pojawia się nocą i zna miejsce na tyle dobrze, żeby nie uruchomić wykrywaczy dymu. Wiecie lepiej niż ktokolwiek inny, że na tych piętrach nocnym sprzątaniem zajmuje się tylko jedna ekipa.
Oficer zamilkł na chwilę, a potem dodał:
– Tylko jedna ekipa. Czyli wy dwaj!
Po każdym zdaniu oficera zapadała grobowa cisza.
– Panowie, nie muszę wam wyjaśniać, że palenie w watykańskich wnętrzach…
Eugenio i Guido wyglądali jak szmaciane marionetki przyczepione do kija od szczotki. Mężczyzna w karmazynowym mundurze długo przyglądał się niedopałkowi.
– Znalazłem tego peta kilka minut temu. W toalecie, jak zwykle na pierwszym piętrze. Przyjmę założenie, że winowajca jest tylko jeden… Wysunę dwie hipotezy. Wasze imiona to Eugenio i Guido, nie mylę się?
Dwaj bladzi ze strachu sprzątacze pokiwali głowami.
– A zatem, Eugenio i Guido, palacz jest jeden. Mamy dwie możliwości – albo ten, który nie pali, wie o sztuczkach kolegi i wyda go. Nie mogę obiecać, że dzięki temu zachowa pracę, powiedzmy jednak, że zostanie potraktowany łagodniej. Albo – to druga możliwość – ten, który nie pali, o niczym nie wie, więc jego kolega powinien sam się przyznać… Ponieważ, jak się już chyba domyślacie, jeśli żaden się nie odezwie, obaj zostaniecie zwolnieni, i to w trybie dyscyplinarnym.
Czworo oczu wpatrywało się w niedopałek. Eugenio i Guido zdawali się pogrążeni w zadumie, jakby usiłowali sobie przypomnieć każdą chwilę długich nocy, które spędzali razem w ogromnych salach.
Zak nie krył oburzenia. Obserwował dwóch sprzątaczy i dosłownie czytał w ich myślach. Każdy z nich wiedział, że jest niewinny! Każdy był więc przekonany, że winny jest ten drugi i… czekał, aż tamten się przyzna.
Guido kontra Eugenio.
Dwaj przyjaciele, którzy spędzili razem prawie tysiąc nocy.
Myśl, że stojący przed nimi oficer to oszust, nie wchodziła w grę. Jeszcze nie. Zak celowo przedłużał tę chwilę. Przybrał srogą minę niezłomnego nauczyciela. Czas grał na jego korzyść. Z każdą sekundą narastała nienawiść między sprzątaczami, niszcząc lata przyjaźni.
Eugenio kontra Guido.
Obaj mieli już pewność, że ten drugi to zwykły łajdak, bo nie dość, że wpędził ich w tarapaty, ukradkiem paląc w bibliotece – szczyt głupoty! – to w dodatku teraz nie chciał się przyznać i obarczał swoją winą kolegę, skazując go na utratę doskonałej pracy, a co gorsza – na pewność, że nie znajdzie żadnej innej w całym Rzymie.
Guido i Eugenio patrzyli na siebie spod oka.
Guido próbował wystawić głowę nad wodę.
– Czy… czy jest pan pewien, że to jeden z nas? Bo… bo wydaje mi się, że to niemożliwe. System alarmowy jest wyłączony tylko w pomieszczeniach, które sprzątamy. Pracujemy razem prawie całą noc, poza kilkoma minutami, kiedy przechodzimy do innego pomieszczenia, ale…
Zak podsunął Włochom peta pod nos, potem na niego dmuchnął. Papieros rozżarzył się na moment, a na twarzy sadystycznego gliny rozbłysł uśmiech.
– A kto? Kto, jeśli nie wy, o tej porze, w watykańskim korytarzu?
Guido spuścił głowę.
Natomiast Zak uniósł swoją, patrząc na niego.
– Dobrze. Właściwie możemy załatwić to jutro. Przemyślcie to przez całą noc, przypomnijcie sobie każdy szczegół. Żeby wam pomóc, dodam, że tamte niedopałki znaleziono w sali piątej, a…
Zak zawiesił głos i w duchu modlił się, żeby zapanować nad jego brzmieniem:
– A drugi niedopałek – słuchajcie uważnie – znaleziono już nie w toalecie, nie! Znaleziono go w piekle!
Pot wystąpił na czoło Eugenia.
– Tymczasem, zanim wróci wam pamięć, pozwolę sobie przeprowadzić dokładniejszą inspekcję…
Zak wyciągnął rękę.
_Klucze!_
Guido nie wahał się nawet przez sekundę. Ze zwieszoną głową oddał oficerowi pęk kluczy, które nosił u pasa.
– Dziękuję. Zrobię sobie obchód po salach. I z całego serca życzę wam, żebym nie poczuł nigdzie zapachu tytoniu, i nie znalazł kolejnego…
Zak nie dokończył zdania. Eugenio i Giudo pocili się tak, jakby chcieli zmoczyć ścierki leżące pod ich nogami.
– Sprzątajcie, niedługo wrócę!
Zak odszedł, a dwaj skonsternowani sprzątacze powiedli za nim wzrokiem. Pęk kluczy podzwaniał w jego ręce. Starał się nie poruszać zbyt szybko. Znał na pamięć plan biblioteki, wiedział, że piekło znajduje się na końcu labiryntu korytarzy, za obitymi wykładziną drzwiami.
Jeszcze poczekać, węszyć, trzymać się roli.
Nie biec natychmiast w stronę tej sali. Piekło Watykanu, nienaruszalna alkowa kryjąca wszystkie szaleństwa świata.
Serce biło mu jak szalone pod oficerskim mundurem. Zak nie mógł w to uwierzyć, ale wygrał. Sam przeciw wszystkim.
Za tymi drzwiami czekały wszystkie sekrety świata.
A szczególnie jeden.
_Księga Henocha._WYPRAWA DRUGA
Wyprawa pierwsza: Armenia, Watykan – Arka Noego
WYPRAWA DRUGA: KALININGRAD, BORDEAUX, TULUZA, MELBOURNE – TEOREMAT CORTÉSA
Wyprawa trzecia: Ambert, Hongkong – potop
Wyprawa czwarta: Chartres, Igdir, Paryż – jednorożce
Wyprawa piąta: Paryż, Nachiczewan – ludzkości skok do przodu
Wyprawa szósta: Monreale, Nachiczewan – Księga Henocha
Wyprawa siódma: pałac Ishaka Paszy – nefilimowie
Wyprawa ósma: pałac Ishaka Paszy, Bazargan, Doğubayazıt – protokół AHORA
Wyprawa dziewiąta: Wielki Ararat – anomalia Araratu