Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystko na Ziemi wyginie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 lutego 2022
Ebook
32,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Wszystko na Ziemi wyginie - ebook

Mistrz gatunku, autor thrillerów

sprzedanych w dziesięciu milionach egzemplarzy

w 36 krajach, powraca.

Ciemna, tajemnicza bryła tkwi uwięziona w lodach Araratu.

Zakazana księga skrywana jest wśród cimeliów Biblioteki Watykańskiej.

Baśniowe zwierzę z jednym rogiem na łbie ponoć naprawdę istnieje.

Jak poskładać te wskazówki, by rozwiązać zagadkę? Łamigłówka wszech czasów, sięgająca początków wielkich religii, staje się życiową obsesją przystojnego naukowca Zaka Ikabiego. Wplątana w tę niebezpieczną grę wbrew swej woli Cécile Serval, racjonalna glacjolog o wybuchowym temperamencie, gubi się w natłoku pytań. A spokój jej myśli zakłóca świst kul…

Bo żeby chronić prastarą tajemnicę, albo żeby ją rozwikłać, niektórzy gotowi są na wszystko.

Ambitny thriller, którego akcja toczy się w zawrotnym tempie. Diabelska, wciągająca intryga od pierwszych stron fascynuje, zabierając czytelnika w zaskakującą podróż z Bordeaux do Erywania, przez Watykan i Hongkong, tropem tajemnicy, od której zależą losy ludzkości.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-534-6
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Potop ogar­nie zie­mię, by wyple­nić rodzaj ludzki. Taka jest decy­zja zgro­ma­dze­nia Bogów ._

_Siód­mego dnia, gdy Potop wynisz­czył zie­mię, a potężny korab uno­sił się na toni, tar­gany przez sztorm, otwo­rzy­łem okno i wypu­ści­łem gołę­bia._

_Tabliczki sume­ryj­skie, Epos o Gil­ga­me­szu, 2500 p.n.e._

_ wkrótce nadej­dzie czas oczysz­cza­nia świata i znisz­czone zosta­nie wszystko, co żywe. Zbu­duj bar­dzo solidną arkę, umo­cuj do niej potężny sznur i scho­waj się do niej razem z sied­mioma sta­ro­żyt­nymi mędr­cami i nasio­nami wszyst­kich żywych istot. Po zała­do­wa­niu arki cze­kaj na mnie. Na pewno przy­będę i poznasz mnie po moim rogu._

_Maha­bha­rata, 500–400 p.n.e._ (frag­ment w prze­kła­dzie B. Miko­ła­jew­skiej)

_ karą chce znisz­czyć zie­mian ród zuchwały sam trą­cił trój­zę­bem zie­mię prze­lęk­nioną. Jęk­nęła i otwarła wód ukry­tych łono. Rwą w powo­dzi po polach, a nisz­cząc zasiewy I ludzi pory­wają, i stada, i krzewy, On sam trą­cił trój­zę­bem zie­mię prze­lęk­nioną. Jęk­nęła i otwarła wód ukry­tych łono. Rwą w powo­dzi po polach, a nisz­cząc zasiewy i ludzi pory­wają, i stada, i krzewy, i tylko z wód łona Swymi dwoma wierz­chołki nad chmury wznie­siona Góra Par­nas ku gwiaz­dom czoło wzbija śmiało. Tam Deu­ka­lion, gdy resztę morze pokry­wało, Przy­bił z Pyrrą, na wątłej łodzi unie­siony._

Owi­diusz_, Prze­miany_ (frag­menty w prze­kła­dzie B.D. Kiciń­skiego)

_Gdy Bóg widział, iż zie­mia jest ska­żona, że wszy­scy ludzie postę­pują na ziemi nie­go­dzi­wie, rzekł do Noego: Ja zaś spro­wa­dzę na zie­mię potop, aby znisz­czyć wszelką istotę pod nie­bem, w któ­rej jest tchnie­nie życia; wszystko, co ist­nieje na ziemi, wygi­nie . Kiedy przy­by­wało coraz wię­cej wody i poziom jej pod­niósł się wysoko ponad zie­mią, arka pły­nęła po powierzchni wód. I tak Bóg wygu­bił doszczęt­nie wszystko, co ist­niało na ziemi, od czło­wieka do bydła, zwie­rząt peł­za­ją­cych i ptac­twa powietrz­nego; wszystko zostało doszczęt­nie wytę­pione z ziemi. Pozo­stał tylko Noe i to, co z nim było w arce._

_Pismo Święte, Stary Testa­ment, Księga Rodzaju, ok. 500 p.n.e._¹

_I zostało ujaw­nione Noemu: Zbu­duj sta­tek przed Naszymi oczami i według Naszego obja­wie­nia; i nie prze­ma­wiaj do Mnie za tymi, któ­rzy są nie­spra­wie­dliwi! Oni zostaną poto­pieni! Wnieś na sta­tek ze wszyst­kiego po dwoje . I pły­nął z nimi wśród fal jak góry._

_Koran, Sura XI, 37–42_ (prze­kład Józef Bie­law­ski)

_Czło­wiek zbun­to­wał się prze­ciwko wiel­kim Bogom. Zie­mia zadrżała w posa­dach. Roz­pa­dła się na kawałki, a wody, które nio­sła w swym łonie, zalały lądy. Fuxi zbu­do­wał sta­tek i popły­nął aż do nieba po wzbu­rzo­nej toni. Tam zapu­kał do wrót i bła­gał pana raju, by poło­żył kres powo­dzi_.

_I Ching_, czyli _Księga prze­mian_, chiń­ski potop, VIII w. p.n.e.PRZED­MOWA

Przed­mowa

Ta powieść naro­dziła się dawno temu. Kiedy mia­łem pięt­na­ście lat, obej­rza­łem film _Czło­wiek, który chciał być kró­lem_ i wtedy ogar­nęła mnie chęć, by przed­sta­wić wielką, legen­darną tajem­nicę ludz­ko­ści, i… zain­te­re­so­wa­łem się Arką Noego.

Po latach, gdy zakoń­czy­łem pracę nad pierw­szą wer­sją tej histo­rii, oka­zało się, że jest znacz­nie bar­dziej mroczna i bru­talna niż inne moje powie­ści… dla­tego posta­no­wi­łem opu­bli­ko­wać ją pod innym nazwi­skiem, żeby nie wpra­wiać w zdu­mie­nie swo­ich czy­tel­ni­ków². Przede wszyst­kim chcia­łem, żeby kupo­wali tę książkę nie dla­tego, że to ja ją napi­sa­łem, ale dla­tego, że ich zacie­ka­wiła. Bawi­łem się cał­kiem nie­źle, obser­wu­jąc, z jakim przy­ję­ciem spo­tyka się ta „pierw­sza książka”, o któ­rej auto­rze nikt nie miał jesz­cze wyro­bio­nej opi­nii.

Dziś moje powie­ści znane są z róż­no­rod­no­ści gatun­ków, z któ­rych czer­pią – taką mam przy­naj­mniej nadzieję. Z oka­zji uka­za­nia się _Ostat­niego jed­no­rożca_ w wyda­niu kie­szon­ko­wym i pod nowym tytu­łem – _Wszystko na ziemi wygi­nie_, Tobby Rol­land może już oddać mi moje miej­sce na okładce, zwłasz­cza że w przy­szło­ści mam nadzieję wydać inne powie­ści w podob­nym stylu.

Zgro­ma­dzi­łem bogatą doku­men­ta­cję, pra­cu­jąc nad tą książką. Z pew­no­ścią to Pań­stwa zasko­czy, ale w mej opo­wie­ści wszystko jest prawdą – zarówno rela­cje poszu­ki­wa­czy arki, jak i badaw­cza zagadka, jaką sta­nowi ano­ma­lia Ara­ratu, a także infor­ma­cje o jed­no­roż­nych zwie­rzę­tach, świa­to­wym poto­pie czy Księ­dze Heno­cha i anio­łach. Choć te tezy mogą się wyda­wać mało wia­ry­godne, bro­nią ich – poza tą książką – naj­po­waż­niejsi naukowcy i skłonni do dzi­wactw blo­ge­rzy.

Zale­żało mi też, żeby wszyst­kie miej­sca, o któ­rych mowa w tej opo­wie­ści, były realne i sta­ra­łem się dokład­nie je opi­sać, jak park Noah’s Ark w Hong­kongu, uni­wer­sy­tet w Kali­nin­gra­dzie, nachi­cze­wań­skie chacz­kary, pie­kło biblio­teki waty­kań­skiej, mie­cze hańby w Igdi­rze, źró­dło Świę­tego Jakuba czy krzyże wykute w ska­łach wąwozu Ahora na zbo­czu Ara­ratu. Na potrzeby tej powie­ści wymy­ślone zostały tylko sale Par­la­mentu Reli­gii Świata, DIRS na uni­wer­sy­te­cie w Tulu­zie i wnę­trza pałacu Ishaka Paszy.

Z góry uspo­ka­jam: nie twier­dzę, że u zara­nia dzie­jów jakiś czło­wiek – Noe, Gil­ga­mesz czy Fuxi – wpro­wa­dził na arkę pary wszyst­kich zwie­rząt, a wody pod­nio­sły się tak, że pokryły góry… Przy­zna­cie jed­nak, że trudno obo­jęt­nie przejść obok faktu, iż na każ­dym kon­ty­nen­cie w pamięci ludz­kiej prze­trwał ten mit, który stał się inspi­ra­cją naj­wspa­nial­szych dzieł. Wiele z nich sta­no­wić będzie etapy naszej wędrówki.

W żad­nym razie nie twier­dzę, że sekret ujaw­niony w tej książce – poszu­ki­wany przez nie­któ­rych moich boha­te­rów, a chro­niony przez innych – to poważna histo­ryczna hipo­teza; o ile jed­nak wiem, nikt dotąd nie pró­bo­wał jej sfor­mu­ło­wać. Mam nadzieję, że roz­wi­kła­nie zagadki okaże się dla czy­tel­ni­ków rów­nie dobrą zabawą, jak dla mnie – jej two­rze­nie.

Ludzie wymy­ślają naj­pięk­niej­sze histo­rie wła­śnie po to, by wyja­śnić nie­wy­tłu­ma­czalne i spra­wić, że inni uwie­rzą w nie­praw­do­po­dobne.

Michel Bussi

Lipiec 2019WYPRAWA PIERW­SZA

WYPRAWA PIERW­SZA: ARME­NIA, WATY­KAN – ARKA NOEGO

Wyprawa druga: Kali­nin­grad, Bor­de­aux, Tuluza, Mel­bo­urne – teo­re­mat Cortésa

Wyprawa trze­cia: Ambert, Hong­kong – potop

Wyprawa czwarta: Char­tres, Igdir, Paryż – jed­no­rożce

Wyprawa piąta: Paryż, Nachi­cze­wan – ludz­ko­ści skok do przodu

Wyprawa szó­sta: Mon­re­ale, Nachi­cze­wan – Księga Heno­cha

Wyprawa siódma: pałac Ishaka Paszy – nefi­li­mo­wie

Wyprawa ósma: pałac Ishaka Paszy, Bazar­gan, Doğubayazıt – pro­to­kół AHORA

Wyprawa dzie­wiąta: Wielki Ara­rat – ano­ma­lia Ara­ratuRów­nina roz­cią­gała się jak okiem się­gnąć trzy tysiące metrów niżej.

A jed­nak Ester zdu­mie­wa­jąco wyraź­nie widziała domy na przed­mie­ściu Ery­wa­nia, cię­ża­rówki sunące od irań­skiej gra­nicy w stronę Doğubayazıt, turec­kie czołgi sto­jące przy wjeź­dzie do każ­dego mia­steczka.

Zbo­cza Ara­ratu two­rzyły fan­ta­styczny bel­we­der.

– Podejdź, Aman.

Dziew­czynka prze­szła kilka kro­ków. Tro­chę onie­śmie­lona, tro­chę nie­zdarna, jakby nie wie­działa, co począć z cia­łem zbyt dużym jak na jej wiek. Drżąca ręka Aman gła­dziła Lekę, gubiąc się w jej sier­ści. One dwie nie roz­sta­wały się od uro­dze­nia, przed dzie­się­cioma laty, w odstę­pie zale­d­wie kilku dni.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin, Aman.

Aman nie wie­działa, co powie­dzieć. W ich kur­dyj­skim ple­mie­niu świę­to­wa­nie uro­dzin ogra­ni­czało się do kilku pie­śni, histo­rii opo­wie­dzia­nej przez jed­nego ze star­ców, cza­sem też do jakie­goś dro­bia­zgu przy­nie­sio­nego pota­jem­nie z bazaru w Igdi­rze. Lalki. Rzeź­bio­nego zwie­rzątka. Biżu­te­rii.

Ester poło­żyła rękę na ramie­niu dziew­czynki, zmu­sza­jąc ją, żeby usia­dła.

– To dla cie­bie.

Roz­pro­sto­wała palce, poka­zu­jąc jej pre­zent.

Naszyj­nik. Mie­dziane koło na skó­rza­nym rze­myku. Na dysku wygra­we­ro­wano dwie kre­ski two­rzące pochy­lony w prawo krzyż. Jedna kre­ska długa, druga krótka.

Ester deli­kat­nie zawie­siła naszyj­nik na szyi Aman.

– Noś go zawsze – szep­nęła mama. – Ty jedna możesz wie­dzieć, co ozna­cza.

Z sza­rych oczu Aman wyzie­rało zanie­po­ko­je­nie. Nie rozu­miała. Jesz­cze bar­dziej przy­su­nęła się do Leki, ogrze­wała się cie­płem jej futra, pozwa­lała lizać gołe ramię.

Teraz Ester też mil­czała. Długo wpa­try­wała się w rów­ninę w dole, a potem wolno zwró­ciła oczy na ośnie­żony szczyt góry Ara­rat. Wresz­cie ujęła córkę za rękę i zaczęła wyja­śniać.

– Wysłu­chaj uważ­nie każ­dego słowa, które wypo­wiem, Aman. Zapa­mię­taj je na zawsze. Nad­szedł czas! Teraz jesteś już duża, zosta­niesz straż­niczką naszej tajem­nicy. Sekretu naszej rodziny. Naszego ple­mie­nia. A także, co i dziś naj­bar­dziej cię zacie­kawi, tajem­nicy Leki i jej stada. I słu­chaj pil­nie, nawet gdyby trudno ci było uwie­rzyć w to, co powiem. Od tej tajem­nicy zależą miliardy ist­nień na tej ziemi. Od tego zależy wszystko, w co ludzie wie­rzą, po co żyją, zabi­jają, rabują czy kochają.

Aman na­dal nic nie rozu­miała. Szu­kała wspar­cia w mądrych oczach Leki. Ester moc­niej ści­snęła rękę córki.

– To tajem­nica prze­ka­zana przez naszego naj­star­szego przodka, Aman.

Dziew­czynka rów­nież spoj­rzała na góry. To nie­po­gwał­cone miej­sce, które chro­niło ich przed świa­tem.

– Czy to on dotarł aż tu jako pierw­szy?

– Nie, Aman… Nie. On nie wszedł na Ara­rat. On zszedł z tej góry!1

_Kaplica Syk­styń­ska, Waty­kan_

Wystra­szone rudo­włose dziecko ucze­piło się gołej nogi matki. Nawet nie spoj­rzała na nie, obo­jętna, bez reszty sku­piona na tule­niu dru­giego syna, led­wie dwu­let­niego chłop­czyka, któ­rego buzia była wykrzy­wiona z prze­ra­że­nia. Spę­kana posadzka usu­wała się im spod nóg.

Drzewo bez liści, zgięte przez wicher, wzno­siło się na wzgó­rzu niczym ich ostat­nia nadzieja. Jakaś kobieta już owi­nęła się wokół pnia jak żywa liana. Wiatr tar­gał jej tuniką, zarzu­ca­jąc ją aż na ramiona. Bez­wstydny, drwił sobie ze wszyst­kich. Wszyst­kie oczy zwra­cały się na to cher­lawe drzewo. A osób było dwa­na­ście, może trzy­na­ście – trudno dokład­nie poli­czyć. Wszy­scy pró­bo­wali uciec przed wodą zale­wa­jącą już brzegi. Jakiś męż­czy­zna niósł żonę, inny dźwi­gał cenny płó­cienny worek. Ktoś rato­wał wywró­cony do góry nogami stół, ktoś znowu kufer, dzban, owoce.

Kilka metrów dalej dwu­dzie­stu ucie­ki­nie­rów schro­niło się w pro­wi­zo­rycz­nym namio­cie, licząc, że uda im się prze­żyć, choć wichura w każ­dej chwili mogła go porwać. Ręce wycią­gały się ku kilku stra­ceń­com, jesz­cze uno­szą­cym się na wodzie – ręce łysego starca z siwą brodą, obna­żo­nej kobiety. Ale na próżno. Nurt był zbyt silny, było za daleko, a wiatr wiał za mocno.

Woda trium­fo­wała.

Jesz­cze dalej, na morzu, prze­chy­liła się łódź. Tocząc roz­pacz­liwą walkę, ludzie, któ­rzy wpa­dli do morza, cią­gnęli za sobą innych. Owład­nięci paniką, każ­dym swym gestem przy­spie­szali nie­unik­nione uto­nię­cie.

A kata­klizm dopiero się zaczy­nał.

Czarne chmury zbie­rały się w dali.

Kan­cia­sta arka odda­lała się, obo­jętna na tra­ge­dię.

Kilku oca­la­łych zdo­łało się pod­cią­gnąć na plat­formę statku i usi­ło­wało schro­nić się w jego ścia­nach ze smo­ło­wa­nego drewna. W tym zamknię­tym, szczel­nym, pry­wat­nym pły­wa­ją­cym domu. Licha dra­bina, którą mieli, nie­wiele pomo­gła – oni też musieli zgi­nąć.

Zak roz­ma­so­wał szyję i znów ją wygiął, patrząc na skle­pie­nie Kaplicy Syk­styń­skiej. Nie­zwy­kle sku­piony, wyod­ręb­nił cztery grupy ludzi: na górze na pierw­szym pla­nie, na ska­li­stej wysepce po pra­wej, na roz­ko­ły­sa­nej łodzi pośrodku i na arce w dali. Doli­czył się sześć­dzie­się­ciu dwóch postaci: dzieci, star­ców, męż­czyzn i kobiet. Pra­wie wszy­scy byli nadzy. Zakowi przy­szło na myśl, że nie­mal każdy z nich repre­zen­to­wał inną postawę. Zre­zy­gno­wani modlili się w namio­cie. Sza­leni nie potra­fili roz­stać się z docze­snym bogac­twem. Łaj­dacy pró­bo­wali się rato­wać kosz­tem innych. Spra­wie­dliwi do końca wycią­gali ręce.

Zak na chwilę zamknął oczy. A jed­nak wszy­scy, dobrzy i źli, samo­lubni i soli­darni, mieli zgi­nąć dotknięci tym samym gnie­wem. Bez­li­to­snym i śle­pym.

Bez ratunku dla kogo­kol­wiek.

– Panie i pano­wie, przejdźmy do następ­nej sali…

Słowa prze­wod­nika wyrwały Zaka z zadumy. Setka tury­stów tło­czą­cych się w Kaplicy Syk­styń­skiej ruszyła do wyj­ścia. Grupa prze­ga­niała grupę w ryt­mie dopra­co­wa­nego baletu. Już sam, Zak przez kilka dodat­ko­wych chwil stał wpa­trzony w obłoki.

_Wszy­scy umrą._

Oczy­wi­ście, pomy­ślał, prze­sła­nie, jakie zawarł w tym fre­sku Michał Anioł, było jasne; jasne i dia­bel­nie bun­tow­ni­cze, jeśli się nad tym zasta­no­wić. W prze­ci­wień­stwie do innych kla­sycz­nych wizji Potopu, zapre­zen­to­wana przez Michała Anioła nie nio­sła nadziei, arty­sta nie nama­lo­wał opa­da­ją­cych wód, gołąbka, tęczy, Noego i jego dzieci. Nie uka­zał też roz­sza­la­łych żywio­łów, gniew­nych fal, desz­czu, który wszystko pory­wał. Nie, cały jego geniusz sku­pił się na isto­tach ludz­kich, na ana­li­zie ich jakże zróż­ni­co­wa­nych reak­cji w obli­czu kata­strofy. To było przej­mu­jące. Fresk nie poka­zy­wał stada pędzo­nego na rzeź, lecz tłum ludzi, z któ­rych każdy do samego końca były inny.

A jed­nak wszy­scy mieli umrzeć.

Wszy­scy, oprócz tej garstki wybrań­ców, zamknię­tych w Arce.

_Dla­czego?_

Dla­czego taka rzeź? – zdaje się krzy­czeć arcy­dzieło Michała Anioła. Jaki powód, jaka zbrod­nia, jaka nie­na­wiść mogłaby uza­sad­nić tę powszechną ofiarę?

– Pro­szę pana, musi pan stąd wyjść – powtó­rzył pół­gło­sem prze­wod­nik. – Następna grupa już czeka.

Zak wypro­sto­wał głowę. To przy­nio­sło ulgę jego szyi, zbo­la­łej po bli­sko pięt­na­stu minu­tach wpa­try­wa­nia się w zdo­biące skle­pie­nie kaplicy fre­ski opo­wia­da­jące histo­rie z Księgi Rodzaju. Zazwy­czaj spoj­rze­nia zwie­dza­ją­cych sku­piały się głów­nie na czwar­tym, naj­słyn­niej­szym, czyli na stwo­rze­niu Adama; Zak nie mógł jed­nak ode­rwać oczu od trzech ostat­nich scen: ofiar Noego, potopu, pijań­stwa Noego.

Skie­ro­wał się do wyj­ścia, spo­glą­da­jąc na zega­rek – była 12.13. Musiał przy­spie­szyć kroku. Miał już tylko pół godziny. Naj­trud­niej­sze było przed nim. Idąc, dotknął torby, którą niósł na ramie­niu, żeby spraw­dzić, czy niczego nie bra­kuje. Dwu­ko­lo­rowe plu­dry, przy­ssawka, zapal­niczka, a przede wszyst­kim… paczka papie­ro­sów. Niczego podej­rza­nego, co mogłoby zwró­cić uwagę gwar­dii szwaj­car­skiej.

Pod gniew­nym spoj­rze­niem prze­wod­nika Zak szybko opu­ścił kaplicę. Jed­nak wcale nie spie­szyło mu się do miej­sca, w któ­rym miał spę­dzić naj­bliż­szych dwa­na­ście godzin, czyli do szafki o wymia­rach pół metra na metr, takiej samej jak ta, w któ­rej sypiał od mie­siąca.2

_Ery­wań, Arme­nia_

Dwa szare mer­ce­desy klasy V sunęły sze­ro­kimi ale­jami sto­licy Arme­nii. Brzask zabar­wił ostrym różem kamienne fasady budyn­ków. Słońce kryło się jesz­cze za górą Ara­rat, wzno­szącą się nie­spełna czter­dzie­ści kilo­me­trów na połu­dniowy wschód od mia­sta. Za dwoma ośnie­żo­nymi wierz­choł­kami roz­cią­gały się postrzę­pione pasy czer­wieni.

„Naj­więk­sza góra świata”, pomy­ślał Kirył Eker. Nie naj­wyż­sza. Góra Ara­rat wzno­siła się na zale­d­wie pięć tysięcy metrów. Zawsze mówiono mu jed­nak, że jeśli wyso­kość zmie­rzyć nie od poziomu morza, ale od ota­cza­ją­cej rów­niny, to Ara­rat patrzył na Arme­nię z wyso­ko­ści nie­mal czte­rech tysięcy czte­ry­stu metrów. To naj­więk­sza róż­nica pozio­mów na pla­ne­cie. O wscho­dzie słońca wra­że­nie, że ten olbrzym przy­gniata wszystko wokół, jesz­cze się wzma­gało.

Kirył spoj­rzał na GPS na tablicy roz­dziel­czej. Do Ecz­mia­dzyna jesz­cze dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Trzeba wyje­chać z Ery­wa­nia, prze­bić się przez roz­le­głe przed­mie­ście. Sto­lica Arme­nii stale się roz­ra­sta, wycią­ga­jąc swe macki ku pię­ciu ota­cza­ją­cym ją górom.

Odwró­cił głowę w stronę pasa­żera. Młody Morad nie potra­fił ukryć, jak bar­dzo jest pod­eks­cy­to­wany. To była jego pierw­sza misja. W końcu mógł rzu­cić się w wir… w krwawy wir! Za nimi sie­działo pię­ciu męż­czyzn z kamien­nymi twa­rzami, obo­jęt­nych na nędzę mia­sta, które zosta­wało za nimi. Ze słu­chaw­kami MP3 w uszach. W oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych. Z gumą do żucia w ustach. Pełne sku­pie­nie. Tylko mia­rowe ruchy szczęk.

Samo­chody mijały wła­śnie wyso­kie mury wytwórni koniaku. Reklama Ara­ratu miała trzy metry na pięć: trzy gwiazdki armeń­skiego brandy wid­niały na tle Ecz­mia­dzyna i… wszech­obec­nej góry Ara­rat. Widzia­nej oczy­wi­ście od strony Arme­nii.

Kirył zer­k­nął w lusterko wsteczne. Pię­ciu sie­dzą­cych z tyłu ludzi zacho­wy­wało spo­kój. Nad­mierny. Znali swoje zada­nie. Inter­wen­cja w kościele nie była tym, co lubili robić, zapewne z powodu sta­rych, wpo­jo­nych im prze­są­dów. Mimo to Kirył im ufał. Szko­lił swoją mili­cję, jak two­rzy się zespół pił­kar­ski – wyszu­ku­jąc i wer­bu­jąc naj­lep­szych ludzi ze wszyst­kich obo­zów szko­le­nio­wych w Azji Środ­ko­wej.

Wśród czter­nastki jego ludzi było trzech Ormian, Irań­czyk, dwóch Tur­ków, Gru­zin, Kazach i kilku innych bez ojczy­zny albo mają­cych wię­cej niż jedną. Kilku – Ahmeta, Nouriego, Jalila – uzna­wano za młode wilki; inni byli doświad­czeni w wal­kach w Gór­nym Kara­ba­chu, Ose­tii czy Cze­cze­nii. Gra­bie­nie gro­bów, rze­zie w świą­ty­niach, tor­tu­ro­wa­nie rodzi­ców na oczach dzieci albo odwrot­nie, nie odstrę­czało ich. Dru­żyna miała swo­jego kapi­tana. Kirył powie­rzył tę funk­cję Zey­ti­nowi, który pro­wa­dził drugi samo­chód. Trudno stwier­dzić, czy mózg w oko­licy bli­zny prze­ci­na­ją­cej jego łysą czaszkę doznał uszko­dze­nia. Wia­domo, że facet był pozba­wiony emo­cji.

I wresz­cie, cała dru­żyna musiała dopiesz­czać naj­młod­szego rekruta, nadzieję, perełkę. Morada! Kirył długo go szu­kał w dwu­dzie­stu obo­zach. W końcu natra­fił na niego w wię­zie­niu na gra­nicy Libanu z Syrią. Chło­pak nie miał nawet trzy­na­stu lat, kiedy nożem kuchen­nym pode­rżnął gar­dło kochan­kowi matki. Zda­niem Morada – jej gwał­ci­cie­lowi. Morad był jak czy­sty dia­ment, który Kirył szli­fo­wał przez dłu­gie mie­siące. Rów­no­cze­śnie blon­dyn i metys, wiotki, roz­czo­chrany, z czer­wo­nym sza­lem na szyi, Morad wyglą­dał tro­chę na namiastkę Małego Księ­cia Saint-Exupéry’ego. Nie­dawno obcho­dził sie­dem­na­ste uro­dziny. Teraz nasto­la­tek gła­dził rogową ręko­jeść szty­letu, który trzy­mał mię­dzy nogami. Jego twarz roz­świe­tlał uśmiech roz­pa­sa­nego dziecka.

Droga do Ecz­mia­dzyna przez cały czas była nie­mal pusta. Mer­ce­desy wyprze­dziły jeden rower, dwa konne wozy, minęły kilka pro­sty­tu­tek, troje star­ców usta­wia­ją­cych skrzynki z warzy­wami. Mia­sto zda­wało się nie mieć końca. Szare mer­ce­desy prze­jeż­dżały teraz obok kilku kasyn. Sfa­ty­go­wane neony gasły w świe­tle budzą­cego się dnia. Nędzna pro­win­cjo­nalna imi­ta­cja Las Vegas, prze­mknęło Kiry­łowi przez myśl, cho­ciaż dosko­nale wie­dział, że te pode­ry­wań­skie kasyna przy­no­szą for­tunę lokal­nym mafiom. Do Iranu było stąd tylko kilka kilo­me­trów, a bogaci Irań­czycy chęt­nie prze­kra­czali gra­nicę, by poczuć dreszcz emo­cji przy grach na pie­nią­dze, u nich zaka­za­nych. Muzuł­ma­nie, chrze­ści­ja­nie czy Żydzi – sami hipo­kryci!

_Dwie­ście metrów_, obwie­ścił kobie­cym gło­sem GPS.

Kate­dra wyło­niła się tuż za ron­dem na placu Komi­tas, w głębi asfal­to­wej alei oświe­tla­nej szpa­le­rem żół­ta­wych latarni. Kirył przy­glą­dał się fasa­dzie z jasnego kamie­nia. A zatem tak wyglą­dała ta sto­lica ormiań­skiego Kościoła, bizan­tyj­ski Waty­kan, pierw­sza świą­ty­nia naj­star­szego pań­stwa chrze­ści­jań­skiego i ten mały kościół wyso­ko­ści nie­spełna pięć­dzie­się­ciu metrów, archi­tek­to­niczne dzieło maj­ster­ko­wi­cza, napra­wiane byle jak po kolej­nych kata­kli­zmach.

Mer­ce­desy zapar­ko­wały. Kirył odru­chowo rozej­rzał się po oko­licy. Było kilka minut po szó­stej rano. Na placu ani żywego ducha. Ide­alna pora, kiedy na straży tego miej­sca stoi tylko góra Ara­rat.

Kirył pomy­ślał, że tak dawno włó­czy się po tym zakątku świata, że pra­wie nie dostrzega już potęż­nej góry. Wciąż prze­kra­czał gra­nice tego kon­fetti państw wokół masywu – Tur­cji, Iranu, Iraku, Arme­nii, Azer­bej­dżanu, Nachi­cze­wanu. Zwy­kle zapo­mi­nał o olbrzy­mie. Ale nie dziś.

Zey­tin wysiadł z dru­giego mer­ce­desa wraz z szóstką swo­ich ludzi. Szedł w stronę Kiryła, popra­wia­jąc pas kałasz­ni­kowa. On także zwró­cił oczy na górę Ara­rat.

– Kirył, to prawda, co mówią? Że mnisi z kate­dry w Ecz­mia­dzy­nie mogli oglą­dać stąd przez lor­netkę Arkę Noego, która osia­dła na górze? I że przez wieki poka­zy­wali ją podróż­nym?

– Prawda – potwier­dził Kirył. – Tylko że od Navarry wia­domo, że widzieli nie arkę, ale skalny występ, który tro­chę ją przy­po­mi­nał.

Zey­tin uśmiech­nął się. Zapa­lił papie­rosa.

– A co z reli­kwiami? Z tym kawał­kiem drewna z arki, który jest w kate­drze?

– Jedno wiem na pewno – odparł Kirył – te reli­kwie są warte for­tunę. Co do reszty…

Za ich ple­cami sta­nął jeden z najem­ni­ków. Jalil, Ormia­nin.

– Zniósł je święty Jakub. Od dzie­ciń­stwa słu­cha­łem tej opo­wie­ści. Jakub był mni­chem, który zgu­bił się na Ara­ra­cie. Konał z pra­gnie­nia. Wtedy uka­zał mu się anioł, spra­wił, że try­snęło źró­dło i powie­rzył mu kawa­łek drewna z arki. Jakub zszedł i uznano go za świę­tego. Kate­drę wybu­do­wano wokół tego kawałka drewna. Źró­dło wciąż bije na górze, podobno to jedyne miej­sce na Ara­ra­cie, gdzie pły­nie woda.

Jalil wypluł gumę do żucia i cią­gnął.

– Anioł ostrzegł Jakuba, że ten kawa­łek arki to dowód, który ma powstrzy­mać ludzi od wspi­na­nia się na Ara­rat. Odtąd wszy­scy Ormia­nie uwa­żają tę górę za świętą.

Kirył zbli­żył się o krok i rzu­cił z pogar­dliwą miną:

– Skoro boisz się spro­fa­no­wać to miej­sce, zostań na zewnątrz, Jalil.

Palce Ormia­nina zaci­snęły się na lufie kara­binu maszy­no­wego. Już roz­chy­lił usta, żeby wydu­kać prze­pro­siny, ale Kirył nie dopu­ścił go do głosu.

– Od cza­sów Jakuba wielu świ­rów wcho­dziło na Ara­rat w poszu­ki­wa­niu śla­dów tej cho­ler­nej arki. Nie zawra­caj mi głowy legen­dami o miej­scu strze­żo­nym przez anioły, które odpę­dzają cie­kaw­skich, Jalil! Zro­bimy tylko, co do nas należy – zabie­rzemy to, co zostało z arki. Jakieś reli­kwie. Reli­kwie roz­pro­szone po świe­cie. Albo dowody, nazy­waj to, jak chcesz. To robota, za którą nam płacą – zebrać je wszyst­kie.

– Po co? – spy­tał Zey­tin.

– Kto wie? Na pewno dla pie­nię­dzy. Wystar­czy ci to?

– Tak…

– Ruszamy.

Czter­na­stu męż­czyzn odbez­pie­czyło kałasz­ni­kowy i prze­szło kilka metrów dzie­lą­cych ich od kate­dry.3

_Biblio­teka waty­kań­ska_

Biblio­teka Apo­stol­ska w Waty­ka­nie jest trze­cim pod wzglę­dem liczeb­no­ści księ­go­zbio­rem na świe­cie. Zgro­ma­dzono tu bli­sko dwa miliony ksiąg, które zaj­mują ponad osiem­dzie­siąt kilo­me­trów pó­łek. Są tu księgi litur­giczne z epoki Mero­win­gów, ewan­ge­lia­rze śre­dnio­wieczne, kopie Biblii na weli­nie, kodeksy aztec­kie… Skarby roz­bu­dza­jące cie­ka­wość tysięcy zwie­dza­ją­cych z Rzymu, Włoch, całej Europy, ku któ­rych roz­cza­ro­wa­niu tury­stom udo­stęp­niano tylko trzy sale sław­nych Taj­nych Archi­wów Waty­kanu, utwo­rzo­nych w roku 1610 przez Pawła V.

Od roku 2000 wszyst­kie tajne archiwa są dostępne dla bada­czy: garstki naukow­ców, naj­wy­żej stu dzien­nie, ludzi, któ­rzy uzy­skali naj­lep­sze reko­men­da­cje.

Zak wiele mie­sięcy zabie­gał o zgodę. Znów spoj­rzał na zega­rek, rów­no­cze­śnie, jakby przy­pad­kiem, pochy­la­jąc się nad reje­strem bulli papie­skich z XVIII wieku. Sale archi­wum były otwarte tylko od ósmej do trzy­na­stej. Za kilka minut wszy­scy zostaną popro­szeni o wyj­ście. Zak dys­kret­nie obser­wo­wał salę, mru­żąc oczy i uda­jąc sku­pie­nie bada­cza, który nie dostrzega już nie­sły­cha­nego piękna sali, par­kietu, bogac­twa fre­sków nama­lo­wa­nych na skle­pie­niu, nie widzi ogrom­nych dębo­wych szaf pod ścia­nami, szaf peł­nych zaku­rzo­nych archi­wa­liów.

To było nie­sa­mo­wite miej­sce.

Zak się­gnął po kolejny rejestr z lat 1761–1762, przez chwilę trzy­mał go w rękach, potem odsta­wił – pra­wie w to samo miej­sce. Ale nie cał­kiem. Na półkę wyżej.

Dreszcz stra­chu prze­szedł mu po ple­cach, cho­ciaż wie­dział, że ani biblio­te­ka­rze, ani naukowcy nie zauwa­żyli jego manewru – ani dziś, ani w poprzed­nie dni. Był ostrożny. Prze­miesz­czał naj­wy­żej jedną albo dwie księgi na godzinę, ni­gdy wię­cej. Czuł, że pot spływa mu po karku. Wła­śnie prze­sta­wił ostat­nią księgę! W ciągu tygo­dnia, książka po książce, opróż­nił w dębo­wej sza­fie prze­strzeń długą na metr i głę­boką na pięć­dzie­siąt cen­ty­me­trów. Skra­wek wśród kilo­me­trów pó­łek zasło­nię­tych solid­nymi drzwiami… który biblio­te­karz mógłby to zauwa­żyć?

Do sali wszedł gwar­dzi­sta i potrzą­snął mosięż­nym dzwon­kiem. To był dys­kretny sygnał, że pora wycho­dzić. Przez moment w tej sali medy­ta­cji zapa­no­wało coś na kształt poru­sze­nia. Ści­ska­jąc w dłoni rurkę, Zak po raz ostatni oce­nił spoj­rze­nia wro­gów. Nie oba­wiał się oczu kamer, wybrał jedyny kawa­łek szafy poza ich zasię­giem, w pół­nocno-zachod­nim rogu sali. Alarmy włą­czano dopiero po wyj­ściu ostat­niego czy­tel­nika. Biblio­te­ka­rze byli odwró­ceni do niego tyłem, odkła­dali na miej­sce tomy prze­glą­dane rano.

_Teraz!_

Zak pochy­lił się i w nie­spełna dwie sekundy wyko­nał ruchy ćwi­czone od mie­siąca: bez­sze­lest­nie wsu­nął ciało w cia­sną skrytkę, rów­no­cze­śnie przy­kle­ja­jąc przy­ssawkę do wewnętrz­nej ścianki dębo­wych drzwi szafy, żeby zamknąć je od środka.

Ukryć się w kom­plet­nych ciem­no­ściach.

Cze­kać.4

_Ecz­mia­dzyn, Arme­nia_

Czter­na­stu uzbro­jo­nych najem­ni­ków wtar­gnęło do kate­dry w Ecz­mia­dzy­nie. Garstka obec­nych natych­miast prze­stała śpie­wać. Było to zale­d­wie dwa­na­ście osób, w więk­szo­ści stare kobiety. Matka z dwójką dzieci. Kilku męż­czyzn.

W głębi kate­dry, bli­sko ołta­rza, kapłan i dia­kon zamarli niczym woskowe figury w czer­wo­nych sutan­nach wyszy­wa­nych zło­tem. Ręce kapłana zaci­snęły się na drew­nia­nym krzyżu przed nim. Tylko srebrna kadziel­nica w ręce dia­kona wciąż się koły­sała.

– To khn­kar­kut’iwn – szep­nął Jalil, trzy­ma­jąc broń w goto­wo­ści. – Cere­mo­nia oka­dza­nia. Począ­tek obrządku bizan­tyj­skiego.

Chra­pliwy głos kapłana roz­brzmiał w ciszy.

– Kim jeste­ście?

Kirył poto­czył wzro­kiem po wnę­trzu kate­dry, obo­jętny na piękno per­skiej mozaiki. Musiał dzia­łać szybko, nie zosta­wia­jąc żad­nych świad­ków.

– To nie potrwa długo. Klu­cze do reli­kwia­rza. Tego, w któ­rym jest kawa­łek arki.

Kirył dokład­nie prze­stu­dio­wał plany. Reli­kwiarz umiesz­czono w pół­noc­nym tran­sep­cie. Głos kapłana roz­brzmiał jak grzmot.

– Jeste­ście w domu Bożym! W naj­star­szym kościele świata. Ta reli­kwia jest…

Zanim duchowny dokoń­czył zda­nie, Kirył ski­nął głową na Morada. Chło­pak wzbu­rzył pal­cami jasne włosy, zaci­snął palce na rogo­wej ręko­je­ści noża i pod­szedł do czło­wieka znaj­du­ją­cego się naj­bli­żej – przy­gar­bio­nego, pomarsz­czo­nego starca, który od ich wtar­gnię­cia nie prze­stał szep­tem odma­wiać modlitw.

Męż­czy­zna zro­zu­miał.

Jego usta poru­szały się jesz­cze szyb­ciej. Tkwił w miej­scu, wytrzesz­czył tylko na Morada duże nie­bie­skie oczy i zaci­snął ręce na welu­ro­wym kasz­kie­cie. Świst powie­trza. Morad wyko­nał ruch, jakby odpę­dzał komara. Nie­mal ele­gancki.

Ostrze noża roz­cięło gar­dło starca, który osu­nął się, prze­wra­ca­jąc trzy krze­sła.

Matka zakryła dzie­ciom oczy. Jakaś sta­ruszka się prze­że­gnała. Szu­rały krze­sła. Kapłan upu­ścił drew­niany krzyż, który z ogłu­sza­ją­cym hukiem upadł na posadzkę nawy.

– Mój Boże, kim wy…

– Spie­szy nam się. Jeste­śmy ludźmi, któ­rym się spie­szy. Klu­cze do reli­kwia­rza, szybko…

Za nimi na dzie­dzińcu roz­le­gły się kroki. Odgłos despe­rac­kiego biegu. Kirył nawet się nie odwró­cił. Tym zaj­mie się Zey­tin. Ucie­ki­nier wyszedł już z kaplicy pod chó­rem, zasła­niała go kolumna. Pięć­dzie­się­cio­la­tek ubrany w szary gar­ni­tur, taki, jakie noszą bie­dacy, któ­rzy nie sprze­dali jesz­cze god­no­ści. Zdą­żył tylko poło­żyć rękę na masyw­nych drew­nia­nych drzwiach. Seria z kara­binu zwa­liła go z nóg. Dwa­dzie­ścia kul utkwiło w jego ciele i w dębo­wym drew­nie.

– Nie­szczę­śni sza­leńcy – powie­dział kapłan.

Wsu­nął rękę pod czer­woną sutannę i wyjął pęk klu­czy.

– Bądź­cie prze­klęci…

Obok niego łań­cuch kadziel­nicy przej­mu­jąco podzwa­niał w drżą­cej ręce dia­kona.

– Roz­sądna decy­zja – szep­nął Kirył.

Dowódca najem­ni­ków odwró­cił się do Morada i Zey­tina, gło­śno wyda­jąc roz­kazy.

– Kończmy z tym. Morad, pode­rżnij gar­dła kapła­nowi i dia­ko­nowi. Na ołta­rzu. Zey­tin, wypro­wadź tę trzódkę na zewnątrz, roz­strze­lamy ich za świą­ty­nią.

Na roz­kaz Kiryła trzy­na­ście kara­bi­nów maszy­no­wych zwró­ciło się ku wier­nym, unie­moż­li­wia­jąc im wszelką próbę ucieczki. Ormianka krzy­czała, tuląc dzieci. Nagle w nawie jakiś męż­czy­zna padł na kolana.

– Nie, bła­gam!

Zey­tin już przy­ci­skał spust kałasz­ni­kowa, celu­jąc w serce klę­czą­cego, ale Kirył wycią­gnął rękę.

– Cze­kaj…

_Ten męż­czy­zna na klęcz­kach bła­gał po fran­cu­sku_.

Kirył zasta­na­wiał się przez chwilę. Mógł sobie pozwo­lić na zabi­cie tuzina Ormian – kobiet, dzieci, kapłana… To wywo­ła­łoby silne wzbu­rze­nie w całym kraju, ale oni zdą­ży­liby dawno prze­kro­czyć gra­nicę… Wspól­nota mię­dzy­na­ro­dowa nie prze­ję­łaby się tą rze­zią, jatką, jakich wiele na bar­ba­rzyń­skim Wscho­dzie.

_Ale jeżeli zabije Fran­cuza…_

Wiele się nauczył pod­czas dłu­gich poby­tów w Euro­pie. Zachodni poli­tycy byli więź­niami mediów, a media były więź­niami emo­cji spo­łecz­nych. Fran­cuz zamor­do­wany w Arme­nii… Wie­dział, jak to się poto­czy. Zosta­nie wyzna­czony sędzia do walki z ter­ro­ry­zmem, pre­zy­dent Repu­bliki uzna to za sprawę oso­bi­stą, zaan­ga­żują się sto­wa­rzy­sze­nia, dzien­ni­ka­rze, rodzina, dia­spora. Komando będzie ści­gane mię­dzy­na­ro­do­wym listem goń­czym.

To będzie sprawa rangi pań­stwo­wej! Nie zamkną jej, dopóki nie dopadną win­nego, by rzu­cić go na żer zachod­niej opi­nii publicz­nej.

Kirył zaklął pod nosem. Fran­cuz w tym kościele! Nie­prze­wi­dziane ziarnko pia­chu. Ten gość widział już, jak pode­rżnęli gar­dło jed­nemu Ormia­ni­nowi, a dru­giego nafa­sze­ro­wali oło­wiem. Kirył nie mógł pozwo­lić sobie na to, żeby był świad­kiem dal­szej rzezi, ale gdyby go zabił, wpa­ko­wałby się w wiel­kie tara­paty.5

_Biblio­teka Apo­stol­ska, Waty­kan_

Godziny upły­wały w mroku. Zak cier­pli­wie cze­kał, choć doskwie­rały mu skur­cze i czuł się jak pogrze­bany w za małej trum­nie. Paskudny smród kurzu prze­mie­szany z wonią deter­gen­tów prze­ciw­ple­śnio­wych draż­nił mu gar­dło i noz­drza. Tego szcze­gółu nie prze­wi­dział. Poza tym z dzie­cinną łatwo­ścią reali­zo­wał swój plan. Wystar­czyła odro­bina obser­wa­cji. Przy­go­to­wu­jąc się, Zak odkrył, że wszyst­kie sztuczki zna­nych ilu­zjo­ni­stów – indyj­skie skrzy­nie z prze­cię­tymi na pół kobie­tami – bazo­wały na tym samym: zdol­no­ści ludz­kiego ciała do sku­le­nia się i wci­śnię­cia w bar­dzo małą prze­strzeń. To była tylko kwe­stia tre­ningu i sil­nej woli. W swoim miesz­ka­niu przy Via delle Quat­tro Fon­tane Zak od mie­siąca sypiał w szafce Ikei wiel­ko­ści półki biblio­tecz­nej. Każ­dego dnia, po prze­bu­dze­niu, czuł się coraz mniej obo­lały.

Już od sied­miu godzin ukry­wał się w tej sza­fie. W ciszy opu­sto­sza­łej sali taj­nego archi­wum Zak pozwo­lił swo­bod­nie bujać myślom. A te nie­zmien­nie bie­gły ku pie­kłu. Czyż nie po to ska­zy­wał ciało na takie tor­tury, żeby prze­kro­czyć jego bramy?

We wszyst­kich wiel­kich biblio­te­kach świata pie­kłem nazywa się zamkniętą dla gości salę, gdzie zgro­ma­dzone są dzieła zaka­zane. Ale ze wszyst­kich pie­kieł to w Biblio­tece Apo­stol­skiej było nie­wąt­pli­wie naj­bar­dziej fascy­nu­jące. Na wszyst­kich forach inter­ne­to­wych pisano o nim jako o miej­scu, do któ­rego wolno było wcho­dzić tylko papie­żowi! Blogi, które Zak czy­tał wciąż na nowo, snuły fan­ta­zje o naj­bar­dziej tajem­ni­czej sali świata, gdzie Kościół zgro­ma­dził dzieła zaka­zane przez cen­zurę od śre­dnio­wie­cza, pod­ręcz­niki cza­rów, czarne biblie, księgi alche­mi­ków…

Jed­nak pie­kło kryło przede wszyst­kim apo­kryfy – wszyst­kie te histo­rie biblijne i ewan­ge­liczne, któ­rych Kościół z róż­nych wzglę­dów nie uznał za praw­dziwe. Biblia nie ma w sobie nic z tek­stu wyry­tego w mar­mu­rze, ta księga jest w rze­czy­wi­sto­ści tylko kom­pi­la­cją róż­nych opo­wie­ści i poema­tów – wyse­lek­cjo­no­wa­nych, dobra­nych, mody­fi­ko­wa­nych na prze­strzeni czasu – co naj­mniej do XIX wieku.

Zak usi­ło­wał pomóc jakoś zbo­la­łemu łok­ciowi, przy­ci­śnię­temu do dębo­wych drzwi. Ostroż­nie prze­su­nął się o kilka cen­ty­me­trów. Więk­szość tych apo­kry­ficz­nych opo­wie­ści nie miała więk­szej war­to­ści – to zresztą dla­tego usu­nięto je z chrze­ści­jań­skiego kanonu. Na ogół te teo­re­tycz­nie tajne tek­sty można było prze­czy­tać w cało­ści, naj­zwy­czaj­niej wyszu­ku­jąc je w Inter­ne­cie.

_Teo­re­tycz­nie…_

Któż bowiem – poza nie­licz­nymi wybrań­cami, dopusz­czo­nymi do pie­kła biblio­teki waty­kań­skiej – mógł porów­nać ory­gi­nalny tekst z prze­kła­dem rzu­co­nym na żer inter­nau­tom? Co naprawdę zawie­rały ewan­ge­lie Toma­sza, Pio­tra, Juda­sza, Filipa? Testa­menty dwu­na­stu patriar­chów? Psalmy Salo­mona?

A przede wszyst­kim – tajem­nica nad tajem­nicami: jaka prawda kryła się w naj­bar­dziej pożą­da­nej opo­wie­ści apo­kry­ficz­nej, tej, dla któ­rej Zak od sied­miu godzin cier­piał katu­sze, rzu­cał na szalę wła­sne życie, ryzy­ku­jąc tę sza­leń­czą akcję, którą przy­go­to­wy­wał od tygo­dni?

Księga…

Zak drgnął. Wyraź­nie sły­szał skrzyp­nię­cie drzwi w sali numer dwa. Naresz­cie, pomy­ślał z ulgą.

Sku­pić się. A przede wszyst­kim – nie naro­bić hałasu.

Ktoś się zbli­żał. Dwaj męż­czyźni. Jeden stą­pał ciężko, drugi miał lżej­szy krok. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niami.

Zak nauczył się, pro­wa­dząc swoje poszu­ki­wa­nia, że legendy ota­cza­jące salę pie­kła, na przy­kład ta, wedle któ­rej tylko papież mógł do niej wcho­dzić, nie miały sensu. W rze­czy­wi­sto­ści pie­kło było taką samą salą biblio­teczną, jak inne. A biblio­teka musi oddy­chać, być przed­mio­tem szcze­gól­nej, pro­fe­sjo­nal­nej uwagi, zabie­gów tym częst­szych, im star­sze, cen­niej­sze, deli­kat­niej­sze są księgi wyma­ga­jące kon­ser­wa­cji.

Tam, bar­dziej niż gdzie­kol­wiek, trzeba dbać o utrzy­ma­nie wła­ści­wej tem­pe­ra­tury i wil­got­no­ści; trzeba sprzą­tać, wie­trzyć, restau­ro­wać zbiory, a teraz, w erze infor­ma­ty­za­cji, należy je także digi­ta­li­zo­wać.

Kon­ser­wa­cja, walka z nisz­czy­ciel­skim dzia­ła­niem czasu, ozna­cza prace czę­ste i sku­teczne. Pie­kło, podob­nie jak inne pomiesz­cze­nia biblio­teki, wymaga codzien­nej tro­ski.

Odgłosy stały się bar­dzo bli­skie, jakby ktoś sta­nął za dębo­wymi drzwiami. Zak sta­rał się nie pani­ko­wać: w pustej sali każdy dźwięk odbi­jał się echem jak w kate­drze, a nocni pra­cow­nicy byli w całej biblio­tece, nie tylko obok jego szafy.

Mimo to… Zak nie śmiał już nawet oddy­chać. Naj­trud­niej­sze jed­nak było jesz­cze przed nim.

Za kilka godzin miał przejść do reali­za­cji dru­giego etapu planu. To wyzwa­nie wyma­gało bra­wury.6

_Ecz­mia­dzyn, Arme­nia_

W kate­drze smród moczu mie­szał się z wonią kadzi­dła. Fran­cuz stał przed Kiry­łem w spodniach mokrych w kro­czu.

– Vic­tor Peyre – odczy­tał Kirył, syla­bi­zu­jąc imię i nazwi­sko. – Aleja Dau­me­snil 5, Paryż.

Wsu­nął doku­ment do kie­szeni, a port­fel oddał Zey­ti­nowi.

– Won stąd! Wiem, jak się nazy­wasz i gdzie miesz­kasz. Jeżeli przed upły­wem godziny powia­do­misz kogo­kol­wiek – poli­cję czy kogoś innego, jeżeli piśniesz słowo o tym, co tu widzia­łeś, znaj­dziemy cię. Cie­bie, a jeżeli nie cie­bie, to twoją rodzinę. Nie wiesz, kiedy ani gdzie. Znaj­dziemy twoją córkę, matkę. Rozu­miesz?

Vic­tor Peyre drżał jak liść. Kirył przy­tknął mu lufę kałasz­ni­kowa do czoła.

– Wszystko jasne? Wynoś się. I zapo­mnij.

Najem­nik otwo­rzył cięż­kie dębowe drzwi. Powiódł oczyma za Fran­cu­zem, który nie­zdar­nie biegł do samo­chodu, potem szu­kał klu­czy­ków i wresz­cie uru­cho­mił tere­nówkę. Czer­wony nis­san patrol. Roz­pę­dzał się w alei. Znik­nął za pla­cem Komi­tas.

Kirył skrzy­wił się lek­ce­wa­żąco, obser­wu­jąc ucieczkę Fran­cuza.

– Lepiej nie tra­cić czasu – szep­nął. – Czy­ścimy wszystko i zabie­ramy się stąd.

Oddział Kiryła miał do poko­na­nia tylko kilka kilo­me­trów, by schro­nić się w Nachi­cze­wa­nie, auto­no­micz­nej repu­blice azer­skiej. Teo­re­tycz­nie gra­nica mię­dzy Arme­nią a Azer­bej­dża­nem była zamknięta, ale na tych krań­cach impe­rium wła­dza nale­żała do tego, kto mógł pła­cić. Czyli do tych, któ­rzy zara­biali na han­dlu, dziew­czy­nach, nar­ko­ty­kach, ropie naf­to­wej, dzie­cia­kach. Ci ludzie nic sobie nie robili z ceł. Two­rzyli zamknięty krąg mafijny!

– Dobra, koń­czymy…

Dzie­się­cioro wier­nych stało pod murem kate­dry. Od pół­nocy, w miej­scu nie­wi­docz­nym z ulicy. Matka z dwoj­giem dzieci. Trzy sta­ruszki. Czter­dzie­sto­let­nia kobieta przy kości. Trzech męż­czyzn, już nie­mło­dych.

Sze­ściu najem­ni­ków celo­wało do Ormian, cze­ka­jąc na znak Kiryła, by zacząć strze­lać. Morad i Zey­tin zostali z pię­cioma ludźmi w kate­drze, żeby zająć się duchow­nymi, zabrać drewno arki, a przy oka­zji zra­bo­wać to, co wpad­nie im w ręce – inne reli­kwie, obrazy, rzeźby…

Kirył obser­wo­wał ska­zań­ców. Czuł do tych nie­zna­jo­mych tylko pogardę, podob­nie jak do Fran­cuza, który uciekł, szcza­jąc w por­tki. Ci Ormia­nie pozwa­lali się mor­do­wać bez sprze­ciwu, trzy­ma­jąc się tylko swo­jej cho­ler­nej wiary. Nawet matka nie pró­bo­wała rato­wać dzieci. Męż­czy­zna chwy­tał się różańca, zaci­skał na nim palce, zamiast rozej­rzeć się za jaką­kol­wiek bro­nią – byle czym, kamie­niem, kijem. W grun­cie rze­czy te barany dosta­wały to, na to zasłu­żyły.

Szły na rzeź.

Kirył zamie­rzał opu­ścić rękę, roz­ka­zu­jąc strze­lać sze­ściu najem­ni­kom two­rzą­cym plu­ton egze­ku­cyjny. Niech wyślą te owieczki, by pasły się przez wiecz­ność na łąkach obie­ca­nego im raju.

Odwró­cił głowę, sły­sząc pisk opon.

Usły­szał tylko war­kot sil­nika, zauwa­żył żwir wyska­ku­jący spod nich przy rogu świą­tyni. Ostre hamo­wa­nie, potem roz­pę­dza­jący się samo­chód, który był coraz bli­żej.

Kirył odru­chowo wyce­lo­wał.

Samo­chód wyło­nił się zza kościoła. Przez moment Kirył myślał, że śni.

Prze­cież to nie­moż­liwe, pomy­ślał. To nie ma sensu.7

_Biblio­teka Apo­stol­ska, sala taj­nego archi­wum, Waty­kan_

Obu­dził się duży palec u nogi. Potem drugi.

Zak z namasz­cze­niem poru­szał koń­czy­nami, całym cia­łem – cen­ty­metr po cen­ty­metrze. Tę metodę zale­cił mu kine­zy­te­ra­peuta, zapo­bie­gała kur­czom. Była pierw­sza nad ranem, Zak już od dwu­na­stu godzin cze­kał w sza­fie. Hałas robiony przez ekipę sprzą­ta­jącą dobie­gał teraz z daleka. Zak sły­szał stłu­miony pomruk odku­rza­cza z innej sali.

To była ta chwila, naj­bar­dziej tech­niczny etap planu: ope­ra­cja trans­for­ma­cji na oślep!

Miał już na sobie część mun­duru, musiał jesz­cze roz­piąć koszulę i zdjąć dżinsy, wyko­nu­jąc prze­my­ślane, gadzie ruchy; tylko dłu­gie dwu­ko­lo­rowe plu­dry leżały wciąż w tor­bie. Dzięki tre­nin­gowi nie było to jed­nak nic trud­nego. Naj­bar­dziej skom­pli­ko­wane było zdo­by­cie tego stroju. Zak zapła­cił mają­tek pośred­ni­kowi, który wyglą­dał jak mafioso. To on dostar­czył mu kar­ma­zy­nowy mun­dur ofi­cer­ski, trud­niej dostępny i mniej folk­lo­ry­styczny niż bufia­ste spodnie w czer­wone, żółte i nie­bie­skie pasy waty­kań­skich gwar­dzi­stów.

Wygi­na­jąc się w ciszy, zdo­łał się prze­brać. Za moment miał wyło­nić się z nico­ści, pozo­sta­wał jed­nak pewien szcze­gół, aby dopeł­nić dzieła. Cał­kiem miły ele­ment planu… Dłoń Zaka zanu­rzyła się w tor­bie, palce wycią­gnęły papie­rosa z paczki. Pło­myk zapal­niczki gwał­tow­nie roz­świe­tlił mroczną alkowę. Zak zmru­żył oczy. Palił długo, delek­tu­jąc się każ­dym łykiem dymu, i już myślał o dal­szych eta­pach dzia­ła­nia.

Kiedy z papie­rosa został już pra­wie nie­do­pa­łek, Zak znów nad­sta­wił ucha. Usły­szał tylko dźwięki docho­dzące z innych sal. Ostroż­nie pchnął nogą dębowe drzwi. Jaskrawe świa­tło nie­mal go ośle­piło. Poru­szał nogami, żeby pozbyć się ostat­nich „mró­wek”, które bie­gały po jego koń­czy­nach, szybko popra­wił czer­wone spodnie, a potem skie­ro­wał się tam, skąd dobie­gały głu­che odgłosy.

Celowo mocno ude­rzał butami o posadzkę opu­sto­sza­łego kory­ta­rza. Chciał, żeby sprzą­ta­cze sły­szeli, że nad­cho­dzi.

_Ktoś w tym miej­scu? O pierw­szej w nocy?_

Efekt zasko­cze­nia odgry­wał klu­czową rolę w jego sza­lo­nym pla­nie.

Euge­nio i Guido zamarli, sły­sząc odgłos kro­ków w sali archi­wum. Od pra­wie trzech lat spę­dzali noce w Biblio­tece Apo­stol­skiej Waty­kanu. Nie­zwy­kle rzadko zda­rzało się, by kogo­kol­wiek tu spo­tkali. Prawdę mówiąc, straż­nicy ni­gdy tutaj nie zaglą­dali. Dwaj Włosi nie mieli jed­nak czasu, by się nad tym zasta­na­wiać – cień na moment zasło­nił drzwi, potem wszedł w krąg świa­tła.

Od razu roz­po­znali kar­ma­zy­no­wym mun­dur. To był ofi­cer.

Miał kamienną twarz.

Ale naprawdę zaska­ku­jący był inny szcze­gół, w tym pomiesz­cze­niu praw­dziwa eks­tra­wa­gan­cja.

_Ofi­cer trzy­mał w lewej ręce nie­do­pa­łek papie­rosa_.

Długo przy­pa­try­wał się obu osłu­pia­łym sprzą­ta­czom. Poka­zu­jąc nie­do­pa­łek, powie­dział tylko jedno słowo:

– Kto?

Euge­nio i Guido patrzyli na sie­bie z nie­do­wie­rza­niem. Żaden nie uchy­lił ust.

Ofi­cer cze­kał jesz­cze chwilę, potem wes­tchnął i pod­jął znu­żo­nym gło­sem:

– W porządku. Zakła­dam, że żaden z was o niczym nie wie.

Wciąż miał przed sobą tylko dwóch onie­mia­łych ze zdu­mie­nia ludzi.

– W takim razie będę musiał wpro­wa­dzić was w tę sprawę – powie­dział ofi­cer. – Mie­siąc temu war­tow­nik z sali trze­ciej, otwie­ra­jąc rano biblio­tekę, zna­lazł peta ukry­tego w wywietrz­niku w toa­le­cie na trze­cim pię­trze. Incy­dent powtó­rzył się od tego czasu dwu­krot­nie. Po dys­kret­nym śledz­twie usta­li­li­śmy, że jest tylko jedno wytłu­ma­cze­nie: palacz poja­wia się nocą i zna miej­sce na tyle dobrze, żeby nie uru­cho­mić wykry­wa­czy dymu. Wie­cie lepiej niż kto­kol­wiek inny, że na tych pię­trach noc­nym sprzą­ta­niem zaj­muje się tylko jedna ekipa.

Ofi­cer zamilkł na chwilę, a potem dodał:

– Tylko jedna ekipa. Czyli wy dwaj!

Po każ­dym zda­niu ofi­cera zapa­dała gro­bowa cisza.

– Pano­wie, nie muszę wam wyja­śniać, że pale­nie w waty­kań­skich wnę­trzach…

Euge­nio i Guido wyglą­dali jak szma­ciane mario­netki przy­cze­pione do kija od szczotki. Męż­czy­zna w kar­ma­zy­no­wym mun­du­rze długo przy­glą­dał się nie­do­pał­kowi.

– Zna­la­złem tego peta kilka minut temu. W toa­le­cie, jak zwy­kle na pierw­szym pię­trze. Przyjmę zało­że­nie, że wino­wajca jest tylko jeden… Wysunę dwie hipo­tezy. Wasze imiona to Euge­nio i Guido, nie mylę się?

Dwaj bla­dzi ze stra­chu sprzą­ta­cze poki­wali gło­wami.

– A zatem, Euge­nio i Guido, palacz jest jeden. Mamy dwie moż­li­wo­ści – albo ten, który nie pali, wie o sztucz­kach kolegi i wyda go. Nie mogę obie­cać, że dzięki temu zachowa pracę, powiedzmy jed­nak, że zosta­nie potrak­to­wany łagod­niej. Albo – to druga moż­li­wość – ten, który nie pali, o niczym nie wie, więc jego kolega powi­nien sam się przy­znać… Ponie­waż, jak się już chyba domy­śla­cie, jeśli żaden się nie ode­zwie, obaj zosta­niecie zwol­nieni, i to w try­bie dys­cy­pli­nar­nym.

Czworo oczu wpa­try­wało się w nie­do­pa­łek. Euge­nio i Guido zda­wali się pogrą­żeni w zadu­mie, jakby usi­ło­wali sobie przy­po­mnieć każdą chwilę dłu­gich nocy, które spę­dzali razem w ogrom­nych salach.

Zak nie krył obu­rze­nia. Obser­wo­wał dwóch sprzą­ta­czy i dosłow­nie czy­tał w ich myślach. Każdy z nich wie­dział, że jest nie­winny! Każdy był więc prze­ko­nany, że winny jest ten drugi i… cze­kał, aż tam­ten się przy­zna.

Guido kon­tra Euge­nio.

Dwaj przy­ja­ciele, któ­rzy spę­dzili razem pra­wie tysiąc nocy.

Myśl, że sto­jący przed nimi ofi­cer to oszust, nie wcho­dziła w grę. Jesz­cze nie. Zak celowo prze­dłu­żał tę chwilę. Przy­brał srogą minę nie­złom­nego nauczy­ciela. Czas grał na jego korzyść. Z każdą sekundą nara­stała nie­na­wiść mię­dzy sprzą­ta­czami, nisz­cząc lata przy­jaźni.

Euge­nio kon­tra Guido.

Obaj mieli już pew­ność, że ten drugi to zwy­kły łaj­dak, bo nie dość, że wpę­dził ich w tara­paty, ukrad­kiem paląc w biblio­tece – szczyt głu­poty! – to w dodatku teraz nie chciał się przy­znać i obar­czał swoją winą kolegę, ska­zu­jąc go na utratę dosko­na­łej pracy, a co gor­sza – na pew­ność, że nie znaj­dzie żad­nej innej w całym Rzy­mie.

Guido i Euge­nio patrzyli na sie­bie spod oka.

Guido pró­bo­wał wysta­wić głowę nad wodę.

– Czy… czy jest pan pewien, że to jeden z nas? Bo… bo wydaje mi się, że to nie­moż­liwe. Sys­tem alar­mowy jest wyłą­czony tylko w pomiesz­cze­niach, które sprzą­tamy. Pra­cu­jemy razem pra­wie całą noc, poza kil­koma minu­tami, kiedy prze­cho­dzimy do innego pomiesz­cze­nia, ale…

Zak pod­su­nął Wło­chom peta pod nos, potem na niego dmuch­nął. Papie­ros roz­ża­rzył się na moment, a na twa­rzy sady­stycz­nego gliny roz­błysł uśmiech.

– A kto? Kto, jeśli nie wy, o tej porze, w waty­kań­skim kory­ta­rzu?

Guido spu­ścił głowę.

Nato­miast Zak uniósł swoją, patrząc na niego.

– Dobrze. Wła­ści­wie możemy zała­twić to jutro. Prze­my­śl­cie to przez całą noc, przy­po­mnij­cie sobie każdy szcze­gół. Żeby wam pomóc, dodam, że tamte nie­do­pałki zna­le­ziono w sali pią­tej, a…

Zak zawie­sił głos i w duchu modlił się, żeby zapa­no­wać nad jego brzmie­niem:

– A drugi nie­do­pa­łek – słu­chaj­cie uważ­nie – zna­le­ziono już nie w toa­le­cie, nie! Zna­le­ziono go w pie­kle!

Pot wystą­pił na czoło Euge­nia.

– Tym­cza­sem, zanim wróci wam pamięć, pozwolę sobie prze­pro­wa­dzić dokład­niej­szą inspek­cję…

Zak wycią­gnął rękę.

_Klu­cze!_

Guido nie wahał się nawet przez sekundę. Ze zwie­szoną głową oddał ofi­ce­rowi pęk klu­czy, które nosił u pasa.

– Dzię­kuję. Zro­bię sobie obchód po salach. I z całego serca życzę wam, żebym nie poczuł ni­gdzie zapa­chu tyto­niu, i nie zna­lazł kolej­nego…

Zak nie dokoń­czył zda­nia. Euge­nio i Giudo pocili się tak, jakby chcieli zmo­czyć ścierki leżące pod ich nogami.

– Sprzą­taj­cie, nie­długo wrócę!

Zak odszedł, a dwaj skon­ster­no­wani sprzą­ta­cze powie­dli za nim wzro­kiem. Pęk klu­czy podzwa­niał w jego ręce. Sta­rał się nie poru­szać zbyt szybko. Znał na pamięć plan biblio­teki, wie­dział, że pie­kło znaj­duje się na końcu labi­ryntu kory­ta­rzy, za obi­tymi wykła­dziną drzwiami.

Jesz­cze pocze­kać, węszyć, trzy­mać się roli.

Nie biec natych­miast w stronę tej sali. Pie­kło Waty­kanu, nie­na­ru­szalna alkowa kry­jąca wszyst­kie sza­leń­stwa świata.

Serce biło mu jak sza­lone pod ofi­cer­skim mun­du­rem. Zak nie mógł w to uwie­rzyć, ale wygrał. Sam prze­ciw wszyst­kim.

Za tymi drzwiami cze­kały wszyst­kie sekrety świata.

A szcze­gól­nie jeden.

_Księga Heno­cha._WYPRAWA DRUGA

Wyprawa pierw­sza: Arme­nia, Waty­kan – Arka Noego

WYPRAWA DRUGA: KALI­NIN­GRAD, BOR­DE­AUX, TULUZA, MEL­BO­URNE – TEO­RE­MAT CORTÉSA

Wyprawa trze­cia: Ambert, Hong­kong – potop

Wyprawa czwarta: Char­tres, Igdir, Paryż – jed­no­rożce

Wyprawa piąta: Paryż, Nachi­cze­wan – ludz­ko­ści skok do przodu

Wyprawa szó­sta: Mon­re­ale, Nachi­cze­wan – Księga Heno­cha

Wyprawa siódma: pałac Ishaka Paszy – nefi­li­mo­wie

Wyprawa ósma: pałac Ishaka Paszy, Bazar­gan, Doğubayazıt – pro­to­kół AHORA

Wyprawa dzie­wiąta: Wielki Ara­rat – ano­ma­lia Ara­ratu
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: