Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wszystko, tylko nie mięta. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2022
Ebook
39,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystko, tylko nie mięta. Tom 1 - ebook

Lekko napisana, dowcipna debiutancka powieść jednej z najbardziej popularnych pisarek dla młodzieży! Jej bohaterowie – niezwykle barwna, lekko zakręcona rodzina Gwidoszów podbiła serca tysięcy młodych czytelników: przesympatyczna mama (z kilkunastoma niezwykłymi pomysłami na minutę, a wszystkie zgodne z najnowszymi trendami), która po czterdzieste postanowiła zająć się psychologią. Tata, który wziął sprawy we własny ręce i zamiast dalej być nauczycielem postanowił zająć się ubezpieczeniami, Kot o imieniu Pies i pies Łata, który nie lada zaskoczy swoich państwa... A przede wszystkim nazywany przez koleżanki szkolnym casanową zabójczo przystojny maturzysta Kuba, jego dwa lata młodsza siostra Malwina (w oczach starszego brata – ot, siostra jak siostra) i uwielbiana przez bliskich przesympatyczna Marysia – często najtrzeźwiej z rodziny myśląca... pięciolatka.

Aż chciałoby się pomieszkać trochę z Gwidoszami w ich niewielkim warszawskim mieszkaniu, gdzie od czasu do czasu czegoś brakuje, ale miłości – nigdy. I myślenia o miłości. I marzeń Malwiny, by wreszcie mieć chłopaka. I zaskoczenia Kuby, który w końcu pozna dziewczynę, która nie patrzy na niego z uwielbieniem. I na każdy temat ma inne zdanie... Na szczęście z rodziną Gwidoszów nie trzeba się rozstawać na zawsze – powraca bowiem w kolejnych książkach autorki. Ewa Nowak z charakterystycznym dla niej poczuciem humoru daje nam wszystkim – jakby mimochodem – uśmiechniętą lekcję empatii.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-2727-354-3
Rozmiar pliku: 860 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Gwi­do­szo­wie miesz­kali na par­te­rze i w odróż­nie­niu od swo­ich sąsia­dów bar­dzo byli z tego zado­wo­leni. Rodzin­nym zwy­cza­jem było poda­wa­nie sobie przez okno toreb z zaku­pami, bagaży po waka­cyj­nych wyjaz­dach, a przede wszyst­kim dzieci. Oczy­wi­ście przy każ­dej takiej ope­ra­cji nale­żało otwo­rzyć kłódki zamy­ka­jące kraty, co czy­niło ją nie­zno­śnie długą, a poza tym towa­rzy­szyły jej histe­ryczne okrzyki w rodzaju: „Kto ostatni widział klu­cze?!”. Ale co tam, Gwi­do­szo­wie uwiel­biali zamie­sza­nie.

Tata Gwi­dosz codzien­nie przez kuchenne okno poda­wał mamie gazetę, za co nie­zmien­nie otrzy­my­wał dwie kanapki w sza­rej, papie­ro­wej torebce i owoc, który zmie­niał się w zależ­no­ści od pory roku. Tata Gwi­dosz brał go bez więk­szych opo­rów, ponie­waż mógł się go pozbyć, jesz­cze zanim doszedł do par­kingu. Po dro­dze mijał Cen­trum Oste­opo­rozy oraz pokracz­nego kun­dla o nie­ba­ga­tel­nej kuba­tu­rze, który od lat bez prze­ko­na­nia pil­no­wał pobli­skiej willi i zawsze miał ape­tyt na wszelką suro­wi­znę. Psi­sko kochało zatem nie­zna­nego prze­chod­nia za codzienną por­cję życio­daj­nych wita­min, a tata Gwi­dosz kochał psa za jego ape­tyt na zdrową żyw­ność, któ­rej tata może nie tyle nie­na­wi­dził, co miał lekki prze­syt, a wyrzu­cić po pro­stu nie miał moral­nej odwagi.

Z dobro­dziejstw par­teru korzy­stały też zwie­rzęta. Gigan­tycz­nych roz­mia­rów kot kastrat o imie­niu Pies i pies – Łapa. Duet ten mógł dosłow­nie godzi­nami wyglą­dać przez okno. Poza tym oba zwie­rzaki przy­spa­rzały pro­ble­mów z utrzy­ma­niem cho­ciażby pozo­rów porządku, co sta­no­wiło cudowny pre­tekst dla pani domu, aby uni­kać domo­wych robót, które w tej rodzi­nie uwa­żała za bez­ce­lowe.

*

Joanna Maria Gwi­dosz nale­żała do osób, które potra­fią skła­dać sobie naj­dziw­niej­sze obiet­nice, ale nie­stety dotrzy­mują ich naj­wy­żej przez dwa tygo­dnie. Jed­nak odkąd jej naj­młod­sze, trze­cie dziecko skoń­czyło trzy lata i zaczęło uczęsz­czać do przed­szkola, Joanna pod­jęła posta­no­wie­nie narzu­ce­nia sobie i rodzi­nie zdro­wego stylu życia. Sie­działa więc teraz w kuchni na drew­nia­nym (eko­lo­gicz­nym) tabo­re­cie i z wyszczer­bio­nego gli­nia­nego kubka popi­jała wodę mine­ralną. Oczy­wi­ście nie­ga­zo­waną. Kubek ten był dzie­łem jej naj­star­szej pocie­chy, Kuby. Przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji pre­zen­to­wała go gościom, zna­jo­mym i sąsia­dom, nie wyłą­cza­jąc listo­no­sza, który od lat uda­wał szczere zain­te­re­so­wa­nie tym wąt­pli­wym dzie­łem sztuki, bowiem dosko­nale wie­dział, że jego zain­te­re­so­wa­nie spra­wami klien­tów jest wprost pro­por­cjo­nalne do napiw­ków, jakie dostaje za roz­no­sze­nie rent, eme­ry­tur i zasił­ków. Odkąd Joanna Gwi­dosz porzu­ciła zdra­dziecki cho­le­ste­rol na rzecz peł­nych wita­min owo­ców i warzyw, latem dosta­wał w kubku Kuby wodę, a zimą cie­niutką her­batę z rumianku. Dziś jed­nak przy­niósł list do Mal­winy, córki Gwi­doszów, i wymó­wił się od picia w gli­nia­nym masz­ka­ro­nie. Zosta­wił Joasię w kuchni samą, przy­gnę­bioną bra­kiem towa­rzy­sza chęt­nego do wspól­nego wypi­cia kilku łyków mięty.

Była za cztery pierw­sza. Do ode­bra­nia Maryni z przed­szkola zostały jesz­cze dwie godziny. Zupa z porów była już gotowa. Przy­da­łoby się pozmy­wać, ale Joanna uznała, że na to, póki co, szkoda czasu. W tym domu zmy­wało się dopiero po zabru­dze­niu ostat­niego z naczyń. Latami masko­wała się przed mężem i dziećmi, bio­rąc na sie­bie moż­li­wie naj­wię­cej poza­do­mo­wych obo­wiąz­ków (dzia­łal­ność w trój­kach kla­so­wych, opieka w cza­sie wycie­czek i szkol­nych imprez).

Się­gnęła po tele­fon i połą­czyła się ze swoją brat­nią duszą.

– Cześć, Lenuś! Co robisz? Nie prze­szka­dzam ci?

Lena, przy­ja­ciółka rodziny, robiła korekty i zawsze można ją było zastać w domu. Jej mąż, dobrze zara­bia­jący dyrek­tor han­dlowy, był tyra­nem i zazdro­śni­kiem. Jedy­nym zaję­ciem, na które pozwa­lał swo­jej żonie, były domowe prace redak­cyjne. Joasia miała zacię­cie psy­cho­lo­giczne i z chę­cią usta­li­łaby z przy­ja­ciółką, jakież to trau­ma­tyczne prze­ży­cia z wcze­snego dzie­ciń­stwa deter­mi­nują tę cho­ro­bliwą zazdrość i chęć kon­troli nad żoną i córką. Lena jed­nak nie dawała jej takiej oka­zji. Ni­gdy.

– Kocha­nie, jak dobrze, że dzwo­nisz. Mam dziś fatalny dzień. – Przy­ja­ciółka przy­wi­tała Asię.

– A co się stało? Masz kło­poty? Jeśli chcesz, możemy o tym poroz­ma­wiać.

Asia nie mogła lepiej tra­fić. Na początku wrze­śnia roz­po­częła kurs dla tera­peu­tów. Wymy­śliła sobie, że musi się dokształ­cić i speł­nić swoje odwieczne marze­nie, więc Lena po pro­stu spa­dła jej z nieba.

– Kocha­nie, nie wiem, czy możesz mi pomóc. Nie wiem, czy w ogóle chcia­ła­bym o tym roz­ma­wiać.

To było dokład­nie to, na co Joasia liczyła. Wypiła mały łyczek wody, zni­żyła głos i przy­stą­piła do facho­wej roz­mowy tera­peu­tycz­nej. Tak sobie przy­naj­mniej myślała.

– Leno, znamy się wiele lat. – Nie wie­działa, bidula, że ten argu­ment raczej zamyka ludziom usta, niż otwiera. – I jeste­śmy sobie bar­dzo bli­skie, więc możemy poroz­ma­wiać. Naj­gor­sze, co możesz zro­bić, to dusić pro­blem w sobie. Nie tłamś tego, pozwól sobie pomóc. Czło­wiek z zewnątrz ma zawsze śwież­sze spoj­rze­nie na pro­blemy. Nie zamy­kaj się przede mną.

– No dobrze – bąk­nęła znie­cier­pli­wiona Lena. – Przy­jeż­dża moja teściowa.

– Tak? I co?

– Nic, to jest wła­śnie ten pro­blem. Cho­dzi o to, że trzeba wypu­co­wać całe miesz­ka­nie. No wiesz – pod­łogi, kafelki, okna. To straszna jędza, a ja mam chore korzonki i za dia­bła nie dam rady tego zro­bić. Szu­ka­łam przez ogło­sze­nia, ale wiesz, ile kosz­tuje umy­cie jed­nego okna? No, strze­laj!

Joasia nie dość, że nie chciała strze­lać, to była tak roz­go­ry­czona bła­ho­ścią pro­blemu, że zapra­gnęła jak naj­szyb­ciej zakoń­czyć tę żenu­jącą roz­mowę. Tym bar­dziej że usły­szała zgrzyt klu­cza w zamku.

Naj­star­szy i jedyny syn Gwi­do­szów był, zda­niem matki, naj­bar­dziej kło­po­tli­wym z domow­ni­ków. Jeśli odpo­wied­nio szybko nie pod­su­nie mu tale­rza ze zdrową zupą porową, gotów wygrze­bać z lodówki parówki (czy­sty cho­le­ste­rol) albo nawet frytki.

– A więc szu­kasz kogoś do sprzą­ta­nia – roz­cza­ro­wana Asia pró­bo­wała kul­tu­ral­nie pod­trzy­mać roz­mowę.

– Kto dzwoni? – Kuba zain­te­re­so­wał się tylko po to, aby zro­bić mamie przy­jem­ność, że inte­re­suje się życiem rodziny.

– Cio­cia Lena – wyszep­tała Joasia, zakry­wa­jąc słu­chawkę ręką. – Kochana, może ci kogoś znajdę. A ile chcesz za to zapła­cić i co to ma dokład­nie być? Aha, pięć­set zło­tych. I co? Wszyst­kie okna, pod­łogi, jakieś pra­nie, pra­so­wa­nie? Dobra. Jak tylko ktoś…

– Mamo, mamo! Cio­cia szuka kogoś do sprzą­ta­nia? – Kuba się roz­go­rącz­ko­wał.

– Tak, weź sobie zupę – odparła nie­stru­dzona pro­pa­ga­torka zdro­wej żyw­no­ści. – Tak, wiem, że to sprawa na wczo­raj. A co u Adusi? – zapy­tała, żeby zyskać na cza­sie i dopil­no­wać, co bie­rze Kuba.

– Mamo, bła­gam cię, powiedz cioci, że już kogoś zna­la­złaś. Potrze­buję kasy. Bar­dzo potrze­buję, a mogę to spo­koj­nie zro­bić.

Asia popu­kała się zna­cząco w czoło, po czym jed­nym wpraw­nym ruchem nogi (trzy­dzie­ści minut gim­na­styki każ­dego dnia to pod­stawa dobrego samo­po­czu­cia) otwo­rzyła na oścież drzwi do pokoju Kuby.

Pokój był malutki, naj­mniej­szy w całym miesz­ka­niu. Pięć metrów kwa­dra­to­wych. Znaj­do­wał się w sta­nie wska­zu­ją­cym na aktywne użyt­ko­wa­nie przez osob­nika płci męskiej (brudne skar­petki walały się dosłow­nie wszę­dzie) w wieku szkol­nym (cza­so­pi­sma, zeszyty, pod­ręcz­niki) o zain­te­re­so­wa­niach muzycz­nych (sto­siki płyt kom­pak­to­wych, głów­nie z muzyką Mozarta i Cho­pina). Wszystko to two­rzyło na mikro­sko­pij­nym para­pe­cie malow­ni­cze góry, mając za tło coś, co było oknem, zanim szyb nie pokryła cen­ty­me­trowa war­stwa brudu.

Jed­nak Kuba był zde­spe­ro­wany.

– Mamuś, maminko, pro­szę. Ja sobie świet­nie pora­dzę, zacznę od swo­jego pokoju, zgoda? Mamik!

– Tak? Oj, co ty powiesz?! – nie­udol­nie pod­trzy­my­wała roz­mowę Asia, ale i do niej powoli docie­rała kwota, jaką przy­ja­ciółka pra­gnie uiścić za coś tak pro­stego jak sprzą­ta­nie. – Wiesz, Lenuś, może ja bym u cie­bie posprzą­tała? U nas teraz kru­cho z finan­sami. Zanim Mariusz zacznie przy­no­sić pie­nią­dze, zanim się roz­kręci, to jest świetna pro­po­zy­cja. – Mówiąc to, patrzyła w oczy syna, w któ­rych z każdą chwilą coraz wyraź­niej widać było żądzę krwa­wej zemsty za kra­dzież genial­nego pomy­słu. – Ty musisz się uczyć. Matura, zapo­mnia­łeś? – wyszep­tała kon­fi­den­cjo­nal­nie, zakry­wa­jąc dło­nią mikro­fon w słu­chawce.

Kuba się­gnął po broń osta­teczną.

– Matura jest za dzie­więć mie­sięcy. Jak sam nie zaro­bię, ty będziesz musiała mi dać.

Tra­fił w dzie­siątkę. Jego rodzice wie­dzieli, że nie jest roz­rzutny, i jeśli mówi o pie­nią­dzach, to rze­czy­wi­ście ich potrze­buje.

– Naro­bi­łeś głupstw? – wyszep­tała Asia dra­ma­tycz­nie, bo była typową matką, która sły­sząc o więk­szych potrze­bach finan­so­wych syna, wyobraża sobie zaraz co naj­mniej trzy jego kole­żanki z klasy w zaawan­so­wa­nej ciąży, a jego w cha­rak­te­rze pozwa­nego w spra­wie o usta­le­nie ojco­stwa.

– Mamo!

– Kochana, wiesz, to dla mnie dość nie­zręczna sytu­acja, tyle lat się znamy… – Mimo bolą­cych korzon­ków Lena nie chciała się zgo­dzić, aby przy­ja­ciółka cokol­wiek porząd­ko­wała w jej domu. Znała mały sekre­cik Asi doty­czący wro­dzo­nej awer­sji do prac domo­wych. Wyło­wiła więc jed­nym uchem, że Kuba wró­cił ze szkoły, i posta­no­wiła zepchnąć roz­mowę na dyżurny temat, jakim była jego matura.

– Lena, słu­chaj, tak mi przy­szło do głowy, że może Kuba by u cie­bie posprzą­tał. Wiesz, mło­dym teraz bar­dzo potrzebne są pie­nią­dze na… na kursy języ­ków obcych – zmy­śliła na pocze­ka­niu.

Zoba­czyła, jak jej syn wyba­łu­sza oczy ze zdzi­wie­nia. Chciał bowiem przy kola­cji oznaj­mić rodzi­nie, że zakwa­li­fi­ko­wał się na naj­wyż­szy semestr w szkole języ­ków obcych i zamie­rza sam zebrać fun­du­sze na kształ­ce­nie. Mama kom­plet­nie go zasko­czyła i jed­no­cze­śnie przy­czy­niła się do pod­ję­cia twar­dego posta­no­wie­nia, że już ni­gdy, przeni­gdy, nie będzie jej okła­my­wać, bo jakimś cudem ona umie to wykryć.

– Halo, cio­cia? Dzień dobry. – Prze­jął słu­chawkę. – Sły­sza­łem, że cio­cia potrze­buje kogoś do sprzą­ta­nia? Ja bar­dzo chęt­nie, tylko kiedy to mia­łoby być?

Szybko usta­lili ter­min. Każ­demu z nich zale­żało na sfi­na­li­zo­wa­niu sprawy, bo Lena bała się panicz­nie, że Asia posta­nowi zająć się jej domem, a Kuba oczyma wyobraźni widział sie­bie, jak z disc­ma­nem na uszach, popi­ja­jąc colę z cytryną, prze­cha­dza się z nowo­cze­snym odku­rza­czem po wiel­kim i pięk­nym miesz­ka­niu ciotki. Na wyobraź­nię podzia­łał mu czy­tany ostat­nio arty­kuł pt. _Sprzą­ta­jący dia­beł_ (o pięk­nych mło­dzień­cach, któ­rzy sprzą­ta­jąc miesz­ka­nie jedy­nie w slip­kach, pozwa­lają star­szym paniom napa­wać oczy wido­kiem swo­ich boskich ciał).

Umó­wili się na week­end. Ciotka z mężem aku­rat jechali na nie­dzielę do matki Leny nie­da­leko Urli pod War­szawą.

Kuba, uskrzy­dlony i rado­sny, nie pro­te­sto­wał nawet prze­ciwko zupie mami­nego autor­stwa i był gotowy do wysłu­cha­nia dobrze mu zna­nej rodzi­ciel­skiej poga­danki pod tytu­łem: „Doj­rza­łość fizyczna nie ozna­cza doj­rza­ło­ści psy­chicz­nej” oraz: „Chyba nie chcesz zmar­no­wać sobie życia, pochop­nie wią­żąc się dziec­kiem”. Kuba lubił te prze­mowy, bo słu­cha­jąc ich, zaczy­nał czuć się o wiele lepiej. Przy­naj­mniej jego matka widziała w nim zagro­że­nie dla cnoty nie­zli­czo­nych panien. Zaja­dał wyso­ko­zmi­ne­ra­li­zo­waną zupę z porów i delek­to­wał się swo­imi myślami. Wyobra­żał sobie sie­bie jako czo­ło­wego uwo­dzi­ciela kraju, no, przy­naj­mniej szkoły, i uśmie­cha­jąc się do tej wizji, przy­ta­ki­wał matce.

*

Miesz­ka­nie Gwi­do­szów skła­dało się z trzech pokoi. Naj­więk­szy zaj­mo­wali rodzice i ich naj­młod­sze dziecko – pię­cio­let­nia Mary­nia. Średni pokój nale­żał do Mal­winy. Był jedy­nym miej­scem, gdzie cza­sem robiono gene­ralne porządki. Wszę­dzie stały w nim wazony z trze­ciej świe­żo­ści kwia­tami, które gospo­dyni kochała. Jedna ze ścian pokryta była sosno­wymi pół­kami wypeł­nio­nymi książ­kami. Tema­tyka tej domo­wej biblio­teki była naj­dziw­niej­sza: od _Ency­klo­pe­dii Muzyki_ przez Zbi­gniewa Her­berta na prze­wod­ni­kach po Euro­pie koń­cząc. Na ścia­nach wisiały róż­nej wiel­ko­ści anty­ramy, a w nich foto­gra­fie Mal­winy i kilka prac jej sio­strzyczki. Na jed­nej z nich Mary­nia przed­sta­wiła rodzinę jako świe­tli­ste aniołki z pięk­nymi aure­olami i tylko mamę, sto­jącą z boku, w roli dia­bła o potęż­nych rogach, z widłami w ogrom­nej czer­wo­nej łapie. Rysu­nek ów powstał zaraz po awan­tu­rze na temat koniecz­no­ści jedze­nia kaszy manny przez czte­ro­latka. Mal­winę bar­dzo cie­szyło, ile­kroć mogła cioci lub babci przy­po­mnieć, jaka jest gene­alo­gia tego obrazka, i pośmiać się tro­chę z zaże­no­wa­nej tera­peutki. Kiedy Mal­wina była w szkole, jej pokój oku­po­wały zwie­rzaki. Prze­ży­wały okres pro­spe­rity. Po pierw­sze, bar­dzo paso­wały do mami­nej kon­cep­cji rodziny peł­nej, boga­tej duchowo i oczy­wi­ście posia­da­ją­cej zwie­rzaki (kon­takt ze zwie­rzę­tami wspo­maga pro­ces wycho­wa­nia). Po dru­gie, ostat­nie bada­nia ujaw­niły osta­tecz­nie, że żadne z nich nie jest przy­czyną aler­gii Maryni. Jak się oka­zało, wszyst­kiemu winna była nie­po­skro­miona mania do pro­du­ko­wa­nia gip­so­wych figu­rek ze spe­cjal­nych gumo­wych fore­mek. Gips stiu­kowy znik­nął więc z domu, a zwie­rzęta zostały.

Kot o imie­niu Pies byłby zapewne czar­nym jak smoła per­sem, gdyby na ścież­kach życia jego matki nie sta­nął dacho­wiec w ryżo-bure łaty. Pies nosił więc na futrze roman­tyczną mie­szankę czerni i roz­ma­itych prąż­ków, które czy­niły go kla­sycz­nym kocim kun­dlem. Łapa miał zapewne być bok­se­rem, ale i jego matka ule­gła natu­rze, więc przy­po­mi­nał raczej labra­dora z cechami wyżła. Po matce bok­serce została mu jed­nak sierść. U Gwi­do­szów tylko tak pokraczne stwo­rze­nia miały szansę na doświad­cze­nie praw­dzi­wej miło­ści (z pre­zen­tami na Gwiazdkę włącz­nie). Ta rodzina miała bowiem serca otwarte na roz­ma­ite indy­wi­dua, które przy­cią­gała jak lodówka magnesy.

Pół roku temu Gwi­do­szo­wie poje­chali do schro­ni­ska na Palu­chu, żeby kupić pie­ska. Nie mieli jesz­cze wtedy samo­chodu, a Mary­się zosta­wili z bab­cią, bojąc się, że roz­dzie­ra­jący widok tylu bez­pań­skich zwie­rząt byłby dla niej za dużą przy­kro­ścią. Przez całą drogę kłó­cili się zaja­dle, jaki to ma być pies. I cho­ciaż kon­cep­cje co do wzro­stu, maści i dłu­go­ści sier­ści mieli zgoła odmienne, w jed­nym byli zgodni – to musi być pies piękny. Wró­cili z naj­bar­dziej szka­rad­nym stwo­rze­niem gatunku pies domowy, bo natych­miast zro­zu­mieli, że jest tak brzydki, że jeśli nie oni, to nikt go nie przy­gar­nie. Mama miała nawet pomysł, żeby kupić dwa stwo­rze­nia, ale wobec braku uza­sad­nia­ją­cych go racjo­nal­nych argu­men­tów jej pro­jekt padł. Wró­cili do domu z Łapą. Kiedy po jakimś cza­sie przez okno w kuchni wlazł im ide­al­nie pasu­jący wyglą­dem do Łapy kocia­czek, Mary­nia bez waha­nia uznała:

– O, mamy dru­giego pie­ska.

I tak już zostało.

*

Mal­wina była zupeł­nie atrak­cyjną dziew­czyną, ude­rza­jąco podobną i do mamy, i do Maryni, do czego przy­czy­niały się przede wszyst­kim oczy. Piękne, błę­kitne tęczówki, zawsze roz­iskrzone białka, a na doda­tek wszystko oko­lone dłu­gimi, czar­nymi rzę­sami i mocno zary­so­wa­nymi brwiami. Przy jej jasnych wło­sach był to kon­trast bar­dzo udany. Lubiła poka­zy­wać się w towa­rzy­stwie mamy i sio­stry i sły­szeć cią­głe uwagi, jakie to są podobne. Dziwna rzecz: o ile o sio­strze i mamie sądziła, że są cał­kiem, cał­kiem, sobie jakoś szczę­dziła pochwał. A mówiąc wprost – uwa­żała się za mało udany egzem­plarz. Miała kło­poty z cerą, które masko­wała, nad­uży­wa­jąc flu­idu swo­jej mamy. Ubie­rała się zgod­nie z modą początku wieku, kom­plet­nie nie­twa­rzową dla mło­dych dziew­cząt. Do tego obwie­szała się masą wisior­ków, mając złudną nadzieję, że odwróci to uwagę od jej twa­rzy. Drę­czyła się wła­śnie lek­turą, którą nie­roz­trop­nie pod­su­nęła jej mama, a mia­no­wi­cie _Zapałką na zakrę­cie_ Kry­styny Sie­sic­kiej. Boha­terka opo­wia­da­nia była śliczna jak anioł i, mimo takiego sobie cha­rak­teru, chłopcy uga­niali się za nią tabu­nami. Mama oczy­wi­ście uwa­żała, że lek­tura, na któ­rej ona sama się wycho­wała, będzie rów­nież sto­sowna dla córki. Nie­stety, zapo­mniała o akce­le­ra­cji, czyli wcze­śniej­szym doj­rze­wa­niu kolej­nych poko­leń. Powinna raczej pod­su­nąć Mal­wince _Jed­no­roczną wdowę_ Irvinga, którą zresztą po kry­jomu czy­tał wła­śnie Kuba, znaj­du­jąc tam bar­dzo dla sie­bie inte­re­su­jące frag­menty.

*

Mal­wina doje­chała do domu auto­bu­sem 506 aku­rat w chwili, gdy rodzice z ołów­kiem w ręku pla­no­wali domowy budżet na naj­bliż­sze dni. To zna­czy do pierw­szego.

– Muszę zacząć jakoś ina­czej mówić o poli­sach. Wiesz, pró­buję naj­pierw kon­kret­nie. Chyba zacznę się rze­czy­wi­ście nagry­wać, to podobno daje rewe­la­cyjne rezul­taty. Co jest dziś na obiad? Byłem u Gołę­biew­skich, chcą ubez­pie­czyć syna. Fajni ludzie. Ona robi zna­ko­mitą szar­lotkę. A co u cie­bie, Maleńka? – Tato chciał jakoś zatu­szo­wać swój błąd z szar­lotką.

– No – mruk­nęła zachę­ca­jąco Joasia. Wyjęła z lodówki dwa pół­li­trowe jogurty, po czym na tym samym odde­chu zaczęła: – Lena da Kubie pięć­set zło­tych za posprzą­ta­nie mie­sza­nia.

– Pięć­set zło­tych?! Mowy nie ma. Ni­gdy się na to nie zgo­dzę!

– Na co się nie zgo­dzisz?

– Może oni by się wresz­cie ubez­pie­czyli? – Ojciec pró­bo­wał odna­leźć toż­sa­mość w nowym zawo­dzie.

– Cześć, rodzino! – zagad­nęła wesoło Mal­wina. – Co na obiad?

– Zupa z porów, spe­cjal­nie doda­łam maje­ra­nek, tak jak lubisz – pod­li­zy­wała się mama.

– Wra­ca­jąc do tematu: córeńko, pro­si­łem cię, abyś sta­ran­niej domy­wała tale­rze. No, popatrz, na tym są resztki wczo­raj­szych gołąb­ków. – Ojciec się iry­to­wał.

– Tatku, to ty wczo­raj zmy­wa­łeś – słodko odparła „córeńka” i na wszelki wypa­dek przy­tu­liła się do ojco­wego policzka.

– No, no, bez pod­li­zy­wa­nia. A w ogóle to mnie nie przy­tu­laj, bo jesz­cze pójdę sie­dzieć za mole­sto­wa­nie sek­su­alne.

– No, wie­cie co! – mama obu­rzyła się nie na żarty. – Wam to nie warto nic powie­dzieć. Czy do was naprawdę nie dociera, jaki to poważny pro­blem? Nie­do­cze­ka­nie wasze, żebym wam jesz­cze kie­dyś zdra­dziła, o czym roz­ma­wiamy na kur­sie. Też temat do żar­tów! – wście­kała się, mie­sza­jąc pokro­jone śliwki węgierki i poszat­ko­wane pory ze zło­ciutką oliwą z oli­wek.

– Tak, masz rację, Asieńko. Tyle, że to mnie się nie­ustan­nie mole­stuje. I to, nie­stety, tylko finan­sowo.

*

Mary­sia była prze­raź­li­wie chu­dym i bar­dzo roz­piesz­czo­nym stwo­rze­niem, które bez­tro­sko wyko­rzy­sty­wało wszyst­kich wokoło, czer­piąc, ile się da, z przy­wi­leju bycia naj­młod­szą. Mówi się, że jedy­nacy to naj­więksi ego­cen­trycy. Nie wierz­cie w to – będąc naj­młod­szym dziec­kiem w wie­lo­oso­bo­wej rodzi­nie, można dodat­kowo wyko­rzy­sty­wać star­sze rodzeń­stwo. Mary­nia miała nie­tu­zin­kowe, jak na pię­cio­latka, spoj­rze­nie na świat. Domi­no­wał w nim pogląd, iż nie warto tra­cić czasu na tele­wi­zję, za to warto na roz­mowy z doro­słymi, bo zawsze można od nich wycią­gnąć coś cie­ka­wego. Lubiła też ogry­wać, kogo się da, w karty (pre­fe­ro­wała nie­skom­pli­ko­waną wojnę).

Miała jed­nakże pewną dro­go­cenną cechę – była wraż­liwa na sztukę. Tego wtor­ko­wego wie­czora, spo­wita w maminą białą haleczkę i resztki daw­nej firanki, z pasją ćwi­czyła par­tię czte­rech łabę­dzi z Czaj­kow­skiego. Dzieło to wpro­wa­dził do jej świa­do­mo­ści tato melo­man. Mary­nia tre­no­wała już ten frag­ment ze wszyst­kimi człon­kami rodziny, ale nikt nie spro­stał jej wyma­ga­niom.

Ani Kuba, ani Mal­wina nie rozu­mieli, dla­czego ich kole­dzy uni­kają kon­tak­tów z młod­szym rodzeń­stwem. Oni oboje nie­malże wyry­wali sobie sio­strę. Oczy­wi­ście tylko wtedy, gdy mieli na to ochotę. Na dłuż­szą metę Mary­nia była, jak każdy pię­cio­la­tek, nie do stra­wie­nia.

W zeszłym roku na obo­zie żeglar­skim Kuba poznał „fan­ta­styczną panienkę”. Teraz, z per­spek­tywy roku, rozu­miał już, że dopadł go kla­syczny Syn­drom Instruk­tora Nar­ciar­skiego. Spę­dza­jąc upojne chwile ze star­szą od sie­bie o dwa lata Panią Instruk­tor, nie zaprzą­tał sobie głowy myślami, jak też ta ete­ryczna i udu­cho­wiona istota będzie się pre­zen­to­wała u jego boku w War­sza­wie, a nade wszystko w jego wypeł­nio­nym przez ludzi, książki i zwie­rzęta miesz­ka­niu. Bar­dzo szybko oka­zało się, że udu­cho­wie­nie było zwy­kłym bra­kiem poczu­cia humoru, a ete­rycz­ność była bar­dzo męcząca – szcze­gól­nie gdy randka wypa­dła Kubie w tym samym ter­mi­nie, co pomoc babci w prze­su­wa­niu mebli. Pani Instruk­tor była dziw­nie kan­cia­sta, jeśli nie spa­ce­ro­wała brze­giem jeziora przy świe­tle księ­życa. Kuba zrozu­miał to natych­miast po przy­jeź­dzie do domu. Ona jed­nak nie. Kuba – mło­dzian dobrze wycho­wany, który usły­szał z ust rodzi­ców nie­jedną poga­dankę na temat: „Wraż­li­wość uczuć mło­dych dziew­cząt” – nie umiał jej tak po pro­stu spła­wić. Wypo­ży­czył więc Mary­się i udał się na randkę. Biedna Pani Instruk­tor po trzy­dzie­stu minu­tach poże­gnała się czym prę­dzej i ner­wowo czysz­cząc sobie liczne plamy po Mary­si­nych jago­dzian­kach, nie poja­wiła się w życiu Kuby już wię­cej. Mary­sia oka­zała się więc poży­tecz­nym stwo­rze­niem domo­wym, tyle że roz­piesz­czo­nym do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści, jak to zwy­kle bywa w rodzi­nach nauczy­cieli, psy­cho­lo­gów i innych napra­wia­czy świata.

Obec­nie w sercu Kuby była pustka. Mówiąc uczci­wie, ado­ro­wał kilka róż­nych dziew­czyn jed­no­cze­śnie, ale wszyst­kie bez prze­ko­na­nia – ot, żeby nie wyjść z wprawy.ROZDZIAŁ DRUGI

Mal­wina miała dzi­siaj aż sie­dem lek­cji. Zaczęła wła­śnie naukę w nowej szkole, ogól­niaku im. J. Dąbrow­skiego. Znaj­do­wał się on u zbiegu Nowego Światu i Świę­to­krzy­skiej. Do egza­mi­nów przy­go­to­wy­wała się pil­nie. Wie­działa, że rodzi­ców abso­lut­nie nie stać na kore­pe­ty­cje. Dużo czy­tała, co pozwo­liło jej bły­snąć w szkole na pol­skim do tego stop­nia, że nie tylko na koniec roku dostała bez pro­blemu piątkę, ale, co lep­sze, poko­chała szkolne lek­tury. Wie­działa dosko­nale, że wśród jej rówie­śni­ków to mało popu­larne hobby i nie chwa­liła się, że przez dwa waka­cyjne mie­siące nie tylko odświe­żyła sobie wszyst­kie książki Musie­ro­wi­czo­wej (11 czę­ści), ale rów­nież z zapar­tym tchem pochło­nęła _Noce i dnie_ Dąbrow­skiej. Wła­śnie przy­mie­rzała się do _Chło­pów_ Rey­monta, ale zasko­czył ją rok szkolny i porzu­ciła _Chło­pów_ dla _Mito­lo­gii_ Paran­dow­skiego. Mal­wina była w kla­sie bio­lo­giczno-che­micz­nej. Teraz tro­chę żało­wała, że to jed­nak nie humana, ale już po pierw­szym tygo­dniu w szkole prze­ko­nała się, że biol-chem też da się prze­żyć.

Ostat­nia była wła­śnie che­mia. Che­mica, zażywna czter­dzie­sto­latka, wró­ciła do szkoły po czte­ro­let­nim poby­cie z mężem w Japo­nii, gdzie z oczy­wi­stych powo­dów nie uczyła w szkole i teraz wszyst­kie nagro­ma­dzone pomy­sły i całą peda­go­giczną ener­gię ukie­run­ko­wała na swoją klasę. Miała dziś pytać.

Mal­wina sie­działa z nie­po­zor­nym blon­dyn­kiem, który dopiero na dru­gim roku stu­diów miał osią­gnąć roz­miary męskie i doj­rzeć psy­chicz­nie. Micha­łek był mania­kiem kom­pu­te­ro­wym, o czym poin­for­mo­wał Mal­winę już na pierw­szej wspól­nej lek­cji. Che­mii nie lubił. Po pro­stu ni­gdy nie zadał sobie trudu, aby dowie­dzieć się z tego przed­miotu cze­go­kol­wiek. Mal­wina prze­ciw­nie – nie była orłem, ale nie cią­gnęła się też w kla­so­wym ogo­nie.

Che­mica zaczęła nie­win­nie.

– Zawil­ski, pro­szę. – Wybrała ory­gi­nal­nie, jak jej się zda­wało, pyta­jąc ostat­niego z listy. – Co to jest mol? – Chciała nie­szczę­śnika zachę­cić. Nie mogła wie­dzieć, że Tomasz Zawil­ski zna­lazł się w tej kla­sie tylko dla­tego, że nie star­czyło mu punk­tów, by dostać się do huma­ni­stycz­nej. Nie zaprzą­tał swego sub­tel­nego, arty­stycz­nego umy­słu defi­ni­cją mola, a już na pewno nie w chwili, gdy pod ławką koń­czył wła­śnie, po raz trzeci czy czwarty w życiu, _Pana Tade­usza_. Za to natych­miast przy­szła mu do głowy fraszka:

Mól to znawca mód wsze­la­kich.

Zna on czapki, swe­try, fraki;

Mody lekko nie trak­tuje –

On się modą delek­tuje!

Szybko zapi­sał, żeby nie zapo­mnieć. Prze­czy­tał jesz­cze raz. Hm, tro­chę podobne do fraszki Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej. Ale co z tego? Zanim się odnaj­dzie wła­sny styl, trzeba się na kimś oprzeć. Tak jest z każ­dym poetą; czy­tał o tym dzie­siątki razy, a on wła­śnie miał zamiar zostać poetą.

Che­mica, zdez­o­rien­to­wana nie­spo­dzie­waną reak­cją ucznia, zagad­nęła o nazwi­sko sza­tynkę w poszar­pa­nym swe­trze.

– Wojda, pani pro­fe­sor.

Che­mica zbla­dła. Wyrywa do odpo­wie­dzi dziecko, któ­rego matka od początku roku była u niej już czte­ro­krot­nie. Uznała bowiem, że wycho­waw­czyni musi wie­dzieć, iż ona wła­śnie roz­wo­dzi się z mężem i jej córka bar­dzo to prze­żywa.

Poczciwa nauczy­cielka lekko się zaczer­wie­niła, po czym nabrała powie­trza w płuca i wypu­ściła je z lek­kim świ­stem, któ­rego, jak jej się wyda­wało, nikt nie sły­szał.

– Ty, dziecko, chyba jesteś teraz zbyt sko­ło­wana, żeby odpo­wia­dać.

Beata Wojda skwa­pli­wie usia­dła, a że nie wie­działa o czte­rech wizy­tach swo­jej mamy, solen­nie sobie posta­no­wiła, że już ni­gdy przed che­mią nie będzie palić w dam­skiej toa­le­cie, bo che­mica musi mieć dosko­nały węch.

Mal­wina pomy­ślała, że nie­bez­pie­czeń­stwo nagłego wyrwa­nia do odpo­wie­dzi zostało zaże­gnane, gdyż ambitna siła peda­go­giczna odpły­nęła w dale­kie od niej rejony listy.

– Prze­pra­szam, pani pro­fe­sor, czy mogę na chwilę wyjść do toa­lety? – Blon­dyn koło Mal­winy naj­wy­raź­niej chciał się prze­wie­trzyć.

– Oczy­wi­ście – odparła nie­roz­sąd­nie che­mica.

Blon­dy­nek, Michał Bier­nat, zszedł pię­tro niżej do apa­ratu tele­fo­nicz­nego. Wygrze­bał z tyl­nej kie­szeni spodni żeton i wybrał numer pokoju nauczy­ciel­skiego.

– Dzień dobry, czy mogę roz­ma­wiać z Jolantą Daab?

– Nie­stety, ma aku­rat lek­cję, może coś prze­ka­zać? – Wice­dy­rek­torka wyka­zała się aktyw­no­ścią.

– Pro­szę pani, bar­dzo prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale muszę natych­miast poro­zu­mieć się z cio­cią w bar­dzo waż­nej spra­wie rodzin­nej. Zacze­kam przy tele­fo­nie.

Wice­dy­rek­torka popę­dziła do klasy, ale zanim wdra­pała się na pię­tro, Michał już spo­koj­nie zajął miej­sce wśród prze­ra­żo­nych pogro­mem kole­gów. Nie zdzi­wił się jakoś wcale, gdy po nie­ca­łej minu­cie zastu­kano do drzwi i wice­dy­rek­torka ner­wo­wym gło­sem powia­do­miła panią Daab, iż musi nie­zwłocz­nie biec do tele­fonu, bo dzwoni ktoś z rodziny. Che­miczka wypa­dła z pra­cowni gnana naj­gor­szymi prze­czu­ciami, a kiedy w słu­chawce usły­szała jedy­nie pustkę, jej wyobraź­nia była już tak roz­bu­dzona (dziecko w pło­mie­niach lub mąż uto­piony w wan­nie), iż zamiast wró­cić do klasy i z fine­zją Sher­locka Hol­mesa wykryć sprawcę, zaczęła ner­wowo obdzwa­niać całą rodzinę (tym samym tra­cąc, co naj­mniej do następ­nej lek­cji, zain­te­re­so­wa­nie swymi pod­opiecz­nymi).

Mal­wina spoj­rzała na swo­jego kolegę. Teraz już nie wyda­wał jej się bez­barw­nym, tuzin­ko­wym blon­dyn­kiem. I chyba pierw­szy raz w życiu zro­zu­miała, co to są mie­szane uczu­cia.

*

Żebyś nie wiem jak dobrze się uczył, nowa szkoła zawsze jest stre­sem – więk­szym lub mniej­szym. W przy­padku Mal­winy była więk­szym. Bro­niła się, jak mogła, żeby, broń Boże, nie cho­dzić do tego samego liceum co Kuba i kiedy dostała się do Dąbrow­skiego, czuła, że wyra­stają jej skrzy­dła u ramion.

Już pierw­szego wrze­śnia zro­zu­miała, że to, co dla dwu­stu świeżo przy­ję­tych pierw­sza­ków było rado­ścią w momen­cie ogło­sze­nia wyni­ków, teraz staje się zwy­kłym, codzien­nym kosz­ma­rem z rzadka łago­dzo­nym cho­robą wła­sną lub nauczy­cieli. Nauczy­ciele jed­nak zawsze podej­rza­nie mało cho­rują. Mają jakieś tajne, zawo­dowe szcze­pionki, czy co?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: