Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wybryk natury - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
9 sierpnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
33,90

Wybryk natury - ebook

Czwarta – po Wirusie, Dzieciach zapomnianych przez Boga i Ludziach cienia – część cyklu o przygodach Jerry’ego Pardoe i Dżamili Patel, detektywów policji londyńskiej, którzy specjalizują się w nietypowych sprawach.

W okolicach Lavender Hill dochodzi w krótkim czasie do serii brutalnych zabójstw i napadów. Łączy je coś bardzo osobliwego – świadkowie utrzymują, że przestępcy byli częściowo niewidzialni. Jeden z nich nie miał stóp, drugi – głowy, a kolejnemu brakowało całej prawej połowy ciała. „Pogromcy duchów”, Patel i Pardoe, szybko ustalają, że siły nadprzyrodzone nie mają z przestępstwami nic wspólnego. Natrafiają też na trop człowieka o niezwykłych zdolnościach, który popełnia zbrodnie od naprawdę bardzo dawna i nie ma najmniejszego zamiaru przestać…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8338-765-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ken­neth pchnął ramie­niem drzwi wej­ściowe i zawo­łał:

– Gemma! Udało mi się zdo­być baha­rat, tę przy­prawę, któ­rej szu­ka­łaś! Znasz ten grecki sklep przy Ada Street? Tam ją mieli!

– Co zdo­by­łeś? – roz­legł się chra­pliwy głos z końca kory­ta­rza.

Ken­neth zmarsz­czył czoło i popa­trzył w ciem­ność. Zauwa­żył nie­wy­raźną syl­wetkę przy­sa­dzi­stego osob­nika sto­ją­cego pomię­dzy klatką scho­dową a drzwiami do salonu.

– Kim ty jesteś, do dia­bła? – zapy­tał ze zło­ścią.

Posta­wił na pod­ło­dze dwie pękate torby z zaku­pami, po czym prze­krę­cił włącz­nik świa­tła.

Zoba­czył niskiego męż­czy­znę o sze­ro­kich ramio­nach, ubra­nego w płowy piko­wany płaszcz o odcie­niu kar­me­lo­wym, z wysoko pod­nie­sio­nym brą­zo­wym aksa­mit­nym koł­nie­rzem. Męż­czy­zna miał na gło­wie brą­zowy fil­cowy kape­lusz o ron­dzie tak sze­ro­kim, że jego twarz pozo­sta­wała w cie­niu. Ken­neth dostrzegł jed­nak jego oczy, błysz­czące jak oczy zwie­rzę­cia kry­ją­cego się w jaskini.

– Prze­pra­szam! – wark­nął groź­nie, cho­ciaż jego głos zabrzmiał tro­chę zbyt piskli­wie. – Kim jesteś, do dia­bła, i co tutaj robisz?

– A ty? – ode­zwał się męż­czy­zna. – Mógł­bym ci zadać takie samo cho­lerne pyta­nie. Wła­śnie mam zamiar pójść do pubu, a ty wła­zisz tutaj, jak­byś był wła­ści­cie­lem tej cha­łupy, i zada­jesz mi jakieś głu­pie pyta­nia. Mam nadzieję, że się nie wybie­rasz do mojej kobiety, bo jeśli tak jest, to możesz się spo­dzie­wać cho­ler­nych kło­po­tów.

Ken­neth zbli­żył się do niego, ciężko oddy­cha­jąc. Rondo kape­lu­sza znaj­do­wało się na wyso­ko­ści klatki pier­sio­wej Ken­netha, ale męż­czy­zna roz­ta­czał wokół sie­bie groźną i nie­po­ko­jącą aurę. Zna­la­zł­szy się bli­sko, Ken­neth dostrzegł różową szramę, która wyglą­dała jak roz­cią­gnięty sznur i bie­gła od pra­wej kości policz­ko­wej do kącika ust. Jego płaszcz cuch­nął paskud­nym odo­rem dymu z papie­ro­sów.

– Do jasnej cho­lery, nie wiem, o czym mówisz – rzekł Ken­neth. – Ale dobrze zro­bisz, jeżeli natych­miast się stąd ulot­nisz, ponie­waż w prze­ciw­nym wypadku wezwę poli­cję.

Wycią­gnął z kie­szeni tele­fon.

Męż­czy­zna prze­chy­lił głowę w lewo i prawo, spo­glą­da­jąc za jego plecy, w głąb kory­ta­rza.

– Naprawdę? Ścią­gniesz tu psy? A niby w jaki spo­sób to zro­bisz?

– Zadzwo­nię na dzie­więć-dzie­więć-dzie­więć, oczy­wi­ście – odparł Ken­neth.

– Tak? A w jaki spo­sób? Ni­gdzie nie widzę tele­fonu.

– A jak myślisz, co to jest? – zapy­tał Ken­neth i zbli­żył rękę z tele­fo­nem do jego twa­rzy.

– A skąd mam, kurwa, wie­dzieć? Jakaś fiku­śna zapal­niczka? Spie­przaj stąd, zanim naprawdę się wku­rzę.

– Rozu­miem! Sam tego chcia­łeś! Gemma! Gemma, gdzie jesteś? Gemma!

– Wła­śnie wycho­dzę spod prysz­nica, Ken! – usły­szał słaby głos z pię­tra. – Co się dzieje na dole?

– Mamy tu intruza! Nie chce odejść, więc dzwo­nię na poli­cję!

Męż­czy­zna dwu­krot­nie dźgnął Ken­ne­tha pal­cem w mostek.

– Nie­stety, facet, jesteś w błę­dzie. To ty stąd sobie pój­dziesz. Ty i ta panienka, która zakra­dła się na pię­tro, kim­kol­wiek ona jest.

Ken­neth zaczął wystu­ki­wać numer, ale męż­czy­zna, mimo że naj­wy­raź­niej nie wie­dział, z jakim urzą­dze­niem ma do czy­nie­nia, wytrą­cił mu tele­fon z ręki. Komórka upa­dła na pod­łogę.

Ken­neth pochy­lił się, żeby ją pod­nieść, ale intruz bez waha­nia pchnął go na schody, tak że jego głowa ude­rzyła w słu­pek porę­czy. Ken­neth szybko się wypro­sto­wał, dotknął pra­wego ucha i zoba­czył na pal­cach krew.

– Dobrze – powie­dział. – Wyno­cha.

Ni­gdy w życiu z nikim się nie bił, ale kiedy pra­co­wał dla samo­rządu w Newham, wziął trzy lek­cje ju-jitsu. Zła­pał męż­czy­znę za klapy płasz­cza i spró­bo­wał powlec go kory­ta­rzem w stronę drzwi wyj­ścio­wych. Męż­czy­zna był jed­nak zbyt ciężki, zbyt silny, i wyda­wał się nie­mal przy­kle­jony do pod­łogi. Pchnął Ken­ne­tha jesz­cze raz, tym razem znacz­nie moc­niej, przez co ten wypu­ścił z dłoni poły jego płasz­cza i prze­wró­cił się na plecy.

Kiedy pró­bo­wał się pod­nieść, męż­czy­zna się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni i wydo­był z niej duży czarny pisto­let auto­ma­tyczny. Trzy­ma­jąc go w obu rękach, wyce­lo­wał pro­sto w twarz Ken­ne­tha i ode­zwał się szorstko:

– Ostrze­ga­łem cię, stary, nie? Kurwa, ostrze­ga­łem cię! Nie możesz powie­dzieć, że cię nie ostrze­ga­łem!

Pocią­gnął za spust i roz­legł się ogłu­sza­jący huk. Nos Ken­ne­tha zapadł się do środka, a tył jego czaszki eks­plo­do­wał. Na ścianę za jego ple­cami, wykle­joną tapetą w paski, try­snęły krew i lśniące beżowe frag­menty tkanki mózgo­wej.

– Co się tam dzieje? Co to za hałas? – wrza­snęła Gemma z sypialni. – Ken, co się dzieje?

Ken­neth osu­nął się na pod­łogę, a nad jego głowę leni­wie nad­pły­nął dym z lufy pisto­letu. Cho­wa­jąc broń z powro­tem do kie­szeni, zabójca pokrę­cił głową i gło­śno cmok­nął, jakby był nie­za­do­wo­lony, że Ken­neth zmu­sił go do tak dra­stycz­nego kroku. Następ­nie pochy­lił się, zła­pał za koł­nierz ano­raka, w który ubrany był Ken­neth, i pocią­gnął trupa po pod­ło­dze kory­ta­rza.

Gemma pośpiesz­nie owi­nęła się różo­wym szla­fro­kiem i sta­nęła u szczytu scho­dów w tym samym momen­cie, w któ­rym męż­czy­zna dotarł do drzwi wej­ścio­wych.

– Stój! – zawo­łała. – Stój!

Męż­czy­zna przy­sta­nął, a potem odwró­cił się i spoj­rzał w jej kie­runku. Wyraz jego twa­rzy wystar­czył, żeby z prze­ra­że­nia zasty­gła. Cho­ciaż był mocno zbu­do­wany, zasko­czył ją widok jego nie­pro­por­cjo­nal­nie krót­kich nóg. Wyda­wało się, że nie nosi butów. W grun­cie rze­czy chyba nie miał stóp. Kiedy się znowu odwró­cił i zaczął wywle­kać ciało Ken­ne­tha na próg domu, Gemma zoba­czyła, że jego pod­wi­nięte nogawki szo­rują po pod­ło­dze.

Zaczęła nie­po­rad­nie scho­dzić po stop­niach, ale było już za późno. Męż­czy­zna zepchnął zwłoki Ken­ne­tha w bok z cegla­nych scho­dów pro­wa­dzą­cych do domu, pro­sto na stromy klomb z pigwow­cem japoń­skim, a potem odszedł.

Gemma wybie­gła na zewnątrz, zbyt wstrzą­śnięta i zbyt prze­ra­żona, żeby znowu krzy­czeć. Popa­trzyła w lewo i w prawo na ulicę, lecz chod­niki były puste i nie dostrze­gła nawet śladu po męż­czyź­nie, który zabił Ken­ne­tha.

Padła na kolana obok jego ciała i wyszep­tała:

– Ken… Ken… sły­szysz mnie?

Jego twarz zamie­niła się już w krwawą maź, cho­ciaż oczy miał otwarte. Po chwili jego ciało prze­to­czyło się na brzuch, kobieta zoba­czyła z tyłu głowy wielką dziurę i cały jej świat w jed­nej chwili się zawa­lił.2

– Mam szczerą nadzieję, że jesz­cze nie jedli­ście śnia­da­nia – powie­dział szef tech­ni­ków, pro­wa­dząc ich kory­ta­rzem.

Był zupeł­nie łysy, miał wyba­łu­szone zie­lone oczy i nie­sły­cha­nie wiel­kie uszy, a w obwi­słym bia­łym kom­bi­ne­zo­nie z tyveku jego głowa wyda­wała się zbyt mała w sto­sunku do reszty ciała. Nazy­wał się Derek Grant, ale Jerry zawsze uwa­żał, że wygląda jak obcy z fil­mów science fic­tion z lat pięć­dzie­sią­tych XX wieku, więc nazy­wał go Mar­sja­ni­nem.

– Prawdę mówiąc, zamie­rza­łem zjeść tosta z fasolką, ale się oka­zało, że chleb już mi zzie­le­niał – odpo­wie­dział Jerry. Przed drzwiami salonu zatrzy­mał się i dodał: – A więc to znów jeden z tych ohyd­nych tru­pów? Taki, że jak go zoba­czę, to będę chciał wyrzy­gać wnętrz­no­ści?

– Cóż, obra­że­nia są nie­zwy­kłe, zapew­niam cię. Jesz­cze ni­gdy nie mia­łem z czymś takim do czy­nie­nia, a wyko­nuję tę robotę już od pięt­na­stu lat.

– Więc ja naj­le­piej pocze­kam na zewnątrz – ode­zwał się Jeżo­zwierz. – Zja­dłem wła­śnie bir­jani z kur­cza­kiem.

– Żar­tu­jesz! Na śnia­da­nie?

– Wczo­raj wie­czo­rem zasną­łem, zanim zdą­ży­łem zjeść kola­cję, którą przy­nio­słem do domu. A poza tym lubię zimne curry.

– Jezu. Teraz już wiem, dla­czego tak ci cuch­nie z ust. Ale nie wyobra­żaj sobie, że ci odpu­ścimy spo­tka­nie z tru­pem. Cho­ciaż będzie nam przy­kro, jeśli wyrzy­gasz śnia­da­nie razem z wła­snymi wnętrz­no­ściami.

Dwaj umun­du­ro­wani funk­cjo­na­riu­sze przy­wi­tali ich przed domem, a teraz szli za nimi do środka. Jeden z nich rzekł:

– Mówi­cie o rzy­ga­niu wnętrz­no­ściami? Nie unik­nie­cie tego, kole­dzy, gwa­ran­tuję. Mnie się to już przy­da­rzyło. Zwró­ci­łem dobrze prze­żute kieł­ba­ski.

Drugi poli­cjant dodał:

– Myśla­łem, że tą sprawą zaj­muje się komi­sarz Baker.

– Tak, ale się spóźni – odparł Jerry. – Wła­śnie docze­kał się dziecka.

– Freddy Baker? Nie wie­dzia­łem, że nosił dzie­ciaka w brzu­chu.

– Nie on. Jego żona.

Jerry i Jeżo­zwierz już wcze­śniej zało­żyli na buty pla­sti­kowe ochra­nia­cze. Teraz ukryli rów­nież twa­rze pod maskami chi­rur­gicz­nymi. Mar­sja­nin popro­wa­dził ich do salonu. Zasłony były zacią­gnięte, lecz salon i jadal­nia oświe­tlały silne reflek­tory na trój­no­gach.

– Rewe­la­cja – powie­dział Jeżo­zwierz. – Wygląda tu jak w domu mojej babci.

Ściany salonu okle­jone były tapetą z brą­zo­wymi chry­zan­te­mami, a na jego ume­blo­wa­nie skła­dały się dwa wyświech­tane fotele, rów­nie wyświech­tana brą­zowa sofa oraz niski sto­lik z koron­ko­wym obru­sem. Nad komin­kiem z cegieł wisiał opra­wiony w ramy _Śpie­wa­jący lokaj_ Jacka Vet­triano – obraz przed­sta­wia­jący ele­gancką parę, tań­czącą na plaży ską­pa­nej w desz­czu, oraz ich słu­żącą i lokaja, przy­trzy­mu­ją­cych nad pań­stwem para­sole.

– Jezu – jęk­nął Jerry. – Już sam obraz wystar­czy, żebym puścił pawia. Bar­dzo podo­bał się mojej żonie.

– Pro­szę tędy, jeśli chcesz zoba­czyć ofiarę – powie­dział do niego Mar­sja­nin.

Pchnął roz­su­wane szklane drzwi, które oddzie­lały salon od jadalni. Trzej kolejni śled­czy, dwaj męż­czyźni i kobieta, ota­czali duży stół, wyko­nu­jąc foto­gra­fie, nagra­nia wideo i dokładne pomiary. Jerry roz­po­znał kobietę, z którą kil­ka­krot­nie już pra­co­wał, mimo że miała maseczkę na twa­rzy. Pozdro­wił ją otwartą dło­nią, ale była bar­dzo zajęta foto­gra­fo­wa­niem lewej ręki ofiary i tego nie zauwa­żyła.

– Cho­lera jasna – powie­dział Jeżo­zwierz i przy­ci­snął dłoń do swo­jej maseczki.

Ofiara leżała na ple­cach na stole. Była naga: biała kobieta, zda­niem Jerry’ego około czter­dziestki. Miała krę­cone ciem­no­rude włosy i wąski pió­ro­pusz wło­sów łono­wych w tym samym kolo­rze. Była osobą pulchną, z dużymi pier­siami i lekko obwi­słym brzu­chem, ale nie na tyle grubą, żeby Jeżo­zwierz uznał ją za opa­słą.

Nie było wąt­pli­wo­ści co do tego, w jaki spo­sób została zabita albo co jej zro­biono po śmierci. Jerry pomy­ślał, że lepiej byłoby dla niej, gdyby to wszystko się stało po śmierci, ale jej nad­garstki i stopy przy­wią­zano do nóg od stołu nylo­no­wymi sznu­rami do roz­wie­sza­nia pra­nia. Kobieta nie miała szansy się ruszyć, nawet gdyby oprawca zada­wał jej naj­bar­dziej strasz­liwy ból.

Jej gar­dło zostało prze­cięte do głę­bo­ko­ści kręgu, dla­tego głowę miała mocno odchy­loną, a w jej szyi widoczny był sze­roki otwór. Od twa­rzy do stóp została też pocięta w jodełkę, uko­śnymi nacię­ciami, powta­rza­ją­cymi się mniej wię­cej co pół­tora cen­ty­me­tra, głę­bo­kimi aż do kości. Piersi miała poprze­ci­nane w iden­tyczny spo­sób, aż do klatki pier­sio­wej, przez co przy­po­mi­nały dwie lep­kie por­cje pud­dingu.

Stra­ciła mnó­stwo krwi, choć ta teraz już zaschła, a takie obfite krwa­wie­nie dowo­dziło, że rany zadano jej za życia.

– Tem­pe­ra­tura ciała każe przy­pusz­czać, że śmierć nastą­piła praw­do­po­dob­nie około pół­nocy – powie­dział Mar­sja­nin. Mate­riał maseczki tłu­mił jego głos. – Została wyko­rzy­stana sek­su­al­nie, ale ni­gdzie nie natra­fi­łem na ślady nasie­nia. Do tej pory zabez­pie­czy­li­śmy jedy­nie ślady butów na dywa­nie i dro­binki jakie­goś osadu, które mogły się prze­do­stać do domu na pode­szwach sprawcy.

– Znamy jej per­so­na­lia?

– Tak – odparł umun­du­ro­wany funk­cjo­na­riusz, który stał za ple­cami Jerry’ego. – To Kath­leen Har­tley. Nauczy­cielka pra­cu­jąca na zastęp­stwach w Laven­der Hill School. Córka pary wła­ści­cieli tego domu, miesz­ka­jąca tutaj w cza­sie ich waka­cji na Tene­ry­fie.

– Wiemy o niej coś wię­cej? Zamężna? Zwią­zana z kimś?

– Samotna. Nic wię­cej do tej pory nie usta­li­li­śmy. Mieszka przy Elsley Road z inną nauczy­cielką, ale jesz­cze nie zdo­ła­li­śmy się z nią skon­tak­to­wać.

– Wia­domo, gdzie po raz ostatni widziano ją żywą?

Poli­cjant pokrę­cił głową.

– I wszystko wska­zuje na to, że dzi­siaj nie była potrzebna w szkole – dodał. – Roz­ma­wia­li­śmy już z sąsia­dami, któ­rych spo­tka­li­śmy na zewnątrz, ale oni nie widzieli jej od kilku dni.

– Dobrze. Będziemy musieli przejść się w naj­bliż­szej oko­licy od drzwi do drzwi, a także spraw­dzić, czy nie nagrały jej gdzieś kamery moni­to­ringu. Zdaje się, że są zain­sta­lo­wane w więk­szo­ści skle­pów.

Jerry znowu popa­trzył na ciało Kath­leen Har­tley, poprze­ci­nane do kości. Widy­wał już ofiary tor­tu­ro­wane przed śmier­cią przez mor­der­ców, ale jesz­cze ni­gdy się nie zetknął z tak licz­nymi ranami na zwło­kach. Przy­szło mu do głowy, że mor­der­stwo popeł­nił rzeź­nik albo szef kuchni, ponie­waż kobieta wyglą­dała tak, jakby przy­go­to­wano ją do umiesz­cze­nia w oknie wysta­wo­wym sklepu mię­snego albo upie­cze­nia w pie­kar­niku.

– Prze­pra­szam, Jer, muszę wyjść – powie­dział Jeżo­zwierz i gło­śno czknął. – Chyba bir­jani ruszyło w kie­runku mojego gar­dła.

Jerry odpo­wie­dział mu unie­sio­nym kciu­kiem. Sam nie zjadł jesz­cze śnia­da­nia, ale ohydny widok i zapach spra­wiły, że w jego ustach poja­wiła się kwa­śna kula o smaku kawy. Zdo­łał ją prze­łknąć, lecz nie miał pew­no­ści, czy zechce już na dobre pozo­stać głę­boko w jego wnętrz­no­ściach. Jego żołą­dek roz­sze­rzał się i zaci­skał jak pięść buk­ma­chera.

Rozej­rzał się po jadalni. Podob­nie jak w salo­nie, jej ściany wykle­jone były wybla­kłą tapetą w brą­zowe kwiaty. Poza sto­łem jadal­nym i sze­ścioma nie­pa­su­ją­cymi do sie­bie krze­słami w pomiesz­cze­niu znaj­do­wał się tylko tani lakie­ro­wany kre­dens i paty­ko­waty trzy­po­zio­mowy sto­jak na doniczki, z któ­rych wyra­stały dwie zie­listki i skrzy­dło­kwiat. Nad kre­densem wisiało duże znie­kształ­cone lustro, w któ­rym widoczne były wszyst­kie osoby obecne w pokoju.

– Prze­pra­szam – powie­działa jedyna kobieta w gro­nie śled­czych.

Sta­nęła przed krót­szym bokiem stołu i sfo­to­gra­fo­wała nogi oraz stopy Kath­leen. Jerry musiał się cof­nąć i potrą­cił sto­jak z donicz­kami. Przy­trzy­mał go szybko, dzięki czemu sto­jak nie runął na pod­łogę, ale donica ze skrzy­dło­kwia­tem się prze­wró­ciła i wypadł z niej nie­do­pa­łek papie­rosa.

– No i popatrz – powie­dział do Mar­sja­nina. – Ktoś wci­snął tu szluga.

Mar­sja­nin pod­szedł bli­żej i zaj­rzał do doniczki.

– Tak, oczy­wi­ście, zba­damy go – powie­dział. – Przy­pusz­czam, że Har­tley­owie nie palili papie­ro­sów. Ni­gdzie nie zauwa­ży­łem popiel­ni­czek, a ponadto w domu by­naj­mniej nie czuć dymu tyto­nio­wego. Nasza ofiara praw­do­po­dob­nie także nie paliła. Ani na jej pal­cach, ani na zębach nie ma prze­bar­wień niko­ty­no­wych.

Popro­sił kobietę, żeby wyko­nała kilka foto­gra­fii papie­rosa, a potem ostroż­nie zaci­snął na nim pęsetę. Zanim wrzu­cił nie­do­pa­łek do pla­sti­ko­wego woreczka, odchy­lił maskę i go pową­chał.

– Fuj – mruk­nął. – To jest jakiś strasz­nie ostry papie­ros.

Przy­trzy­mał go przez chwilę, żeby Jerry rów­nież mógł to spraw­dzić.

– O rety. Jesz­cze ni­gdy nie wącha­łem tak paskud­nego szluga. Śmier­dzi jak jasna cho­lera.

Mar­sja­nin zamknął wore­czek.

– Znasz Geoffa Baxtera z Lam­beth Road? To nasz facho­wiec, jeśli cho­dzi o wyroby tyto­niowe. Kiedy tylko wej­dziesz do pokoju, od razu powie ci, jakie papie­rosy ostat­nio pali­łeś, nawet jeśli nie będziesz miał żad­nego przy sobie. On nam powie, co to jest. Może znaj­dziemy na nim ślinę i dzięki temu zdo­bę­dziemy DNA.

Kobieta odło­żyła apa­rat foto­gra­ficzny i po raz pierw­szy popa­trzyła na Jerry’ego. Miała oczy zie­lone jak wino­grona, a spod jej kap­tura wydo­by­wało się kilka pase­mek jasnych wło­sów. Jerry pamię­tał, że kobieta nazywa się Molly Jakaś-Tam i że kiedy ostat­nio widział ją bez maseczki, miała zadarty nos i była cał­kiem uro­dziwa.

– Och… detek­tyw poste­run­kowy Par­doe! – ode­zwała się. – Prze­pra­szam, nie zauwa­ży­łam, jak wsze­dłeś.

– Wszyst­kie dziew­częta tak do mnie mówią.

– Co u cie­bie sły­chać? Dokąd zosta­łeś przy­dzie­lony po zamknię­ciu komi­sa­riatu w Tooting?

– Do Laven­der Hill. To nie­złe miej­sce, ale cho­ler­nie trudno się tam dojeż­dża, nie­ważne z jakiego kie­runku. No i bufet na komi­sa­ria­cie jest ohydny.

– Nie widzia­łam cię… od kiedy? Od tego zda­rze­nia na lodo­wi­sku w Stre­atham?

– Zga­dza się. Cho­dziło wtedy o bie­daka, któ­remu ktoś roz­wa­lił głowę łyżwą. – Jerry umilkł na chwilę, a potem rzu­cił: – Musie­li­by­śmy znowu się gdzieś we dwoje spo­tkać.

– Byłoby miło.

Ruchem głowy wska­zał zwłoki Kath­leen Har­tley.

– Co o tym sądzisz? Widzia­łaś kie­dyś coś podob­nego? To nie­wia­ry­godne. Odno­szę wra­że­nie, że mamy do czy­nie­nia z jakąś ofiarą rytu­alną, nie­praw­daż?

Molly Jakaś-Tam pokrę­ciła głową.

– Ow­szem, ale widy­wa­łam już gorzej potrak­to­wane ofiary. Ręce, nogi i głowy pood­ci­nane od reszty i zako­pane w wor­kach na śmieci w przy­do­mo­wym ogro­dzie. Takie modus ope­randi sprawcy nie jest niczym nie­zwy­kłym. Jed­nak żeby pona­ci­nać ciało w ten spo­sób… Wła­ści­wie w jakim celu? Pew­nie masz rację, Jim. Praw­do­po­dob­nie to rze­czy­wi­ście była rytu­alna ofiara, ale jesz­cze ni­gdy w życiu nie sły­sza­łam o takim rytu­ale.

– Jerry.

– Słu­cham?

– To moje imię. Jerry, a nie Jim.

– Och, prze­pra­szam. Zawsze myśla­łam, że Jim. Bar­dzo mi przy­po­mi­nasz brata mojego narze­czo­nego, a on ma na imię wła­śnie Jim.

– Jesteś więc zarę­czona?

Zanim Molly Jakaś-Tam zdo­łała mu odpo­wie­dzieć, do jadalni wszedł kolejny poli­cjant w mun­du­rze.

– Detek­tyw poste­run­kowy Par­doe? Przed domem stoi świa­dek, który widział, jak ofiara wcho­dziła wczo­raj późno w nocy do domu w towa­rzy­stwie męż­czy­zny.

– Naprawdę? Dobrze. Zaraz zamie­nię z nim słowo.

– Ma na imię Hugo – powie­działa Molly Jakaś-Tam. Po chwili dodała, jakby to wyja­śnie­nie było konieczne: – Mój narze­czony.

Jerry poki­wał głową. Sam przy­pusz­czał, że Molly jest zarę­czona z jakimś face­tem o imie­niu Nigel. Śliczne młode kobiety z reguły bywają zarę­czone.

Posłał ostat­nie dłu­gie spoj­rze­nie w kie­runku zma­sa­kro­wa­nych zwłok Kath­leen Har­tley. Spró­bo­wał sobie wyobra­zić cier­pie­nie tej kobiety, kiedy ktoś naci­nał jej ciało, i ogar­nąć umysł kogoś, kto potrak­to­wał ją z tak nie­wy­obra­żal­nym okru­cień­stwem. Trudno mu było zapa­no­wać nad wła­sną reak­cją wobec tej zbrodni. Ow­szem, przy­pra­wiła go o mdło­ści, ale też strasz­li­wie otę­piła, więc zasta­na­wiał się, dla­czego nie wstrzą­snęła nim bar­dziej gwał­tow­nie. Prze­cież zale­d­wie przed dwoma tygo­dniami, kiedy w Bat­ter­sea Park zoba­czył zwłoki czte­ro­let­niego chłopca udu­szo­nego przez wła­sną matkę, nie­omal się roz­pła­kał.

Wyszedł z jadalni i po chwili zna­lazł się na ulicy. Był zale­d­wie kwa­drans po trze­ciej, ale roz­ma­zane szare chmury na nie­bie spra­wiły, że dzień zro­bił się ponury i posępny. Jedna po dru­giej zaczy­nały się włą­czać lampy uliczne. Dostrzegł Jeżo­zwie­rza, który stał przy żywo­pło­cie przed domem i roz­ma­wiał z czar­no­skórą kobietą w srebr­nej kurtce Puffa. Miała włosy sple­cione w mnó­stwo dre­dów, a w nosie srebrny pier­ścio­nek.

– To jest Shan­telle – powie­dział Jeżo­zwierz, kiedy Jerry do nich pod­szedł. – Shan­telle, to detek­tyw poste­run­kowy Par­doe.

– Dobrze się czu­jesz, Jeżo­zwie­rzu?

– Tak, już lepiej, dzięki. O ile nie zaglą­dam za żywo­płot. Shan­telle, powtórz detek­ty­wowi Par­doe to wszystko, co mi powie­dzia­łaś.

– Co, wszystko od początku?

– Jeśli nie masz nic prze­ciwko.

– Wra­ca­ły­śmy z imprezy w Sugar Cane, ja i moja przy­ja­ciółka Tamara. Wyszły­śmy stam­tąd wcze­śnie, bo było nudno. Szły­śmy Ben­ner­ley Road, wła­śnie tutaj, i zoba­czy­ły­śmy, że ten męż­czy­zna i ta kobieta stoją przed drzwiami domu. Nie wie­dzia­ły­śmy, co to za ludzie, ale męż­czy­zna zaci­skał rękę na ramie­niu kobiety, a ona chyba chciała, żeby się od niej odcze­pił, wyry­wała się, no, sam pan rozu­mie?

– Myślisz, że się pokłó­cili?

– No tak. Ona mówiła coś do niego, ale nie usły­sza­łam jej słów. I cią­gle chciała się od niego ode­rwać, nawet gdyby miał mu w ręce pozo­stać jej płaszcz.

– Czy ty albo twoja przy­ja­ciółka pró­bo­wa­ły­ście inter­we­nio­wać?

– Że co?

– Zapy­ta­ły­ście tę kobietę, czy potrze­buje pomocy?

– Chyba powin­ny­śmy. Ale obie wypi­ły­śmy po trzy zom­bie i kiep­sko sta­ły­śmy na nogach. Buty nio­sły­śmy w rękach, bo na bosaka łatwiej było nam iść. W każ­dym razie pomy­śla­ły­śmy, że to jest tylko kłót­nia domowa, jak nazy­wa­cie to w poli­cji. W piąt­kowe wie­czory wiele par znaj­duje powody, żeby się pokłó­cić. A poza tym męż­czy­zna wyglą­dał jakoś tak prze­ra­ża­jąco.

– Co zna­czy „jakoś tak prze­ra­ża­jąco”?

– Hmm, byłam nawa­lona, więc to może dla­tego. Ale kiedy ostatni raz się odwró­ci­łam i na niego popa­trzy­łam, to przy­się­gła­bym, że facet nie miał głowy.

– Prze­pra­szam. Nie miał głowy? Może po pro­stu wysoko posta­wił koł­nierz płasz­cza i jej nie widzia­łaś?

– Nie – powie­działa Shan­telle. – Przy­się­gam na Jezusa, że nie miał głowy. Żałuję, że nie zro­bi­łam mu zdję­cia.

– Byłem kie­dyś w Sugar Cane – ode­zwał się Jeżo­zwierz. – Zazwy­czaj jed­nemu klien­towi nie podają wię­cej niż dwie zom­bie.

Jerry znowu odwró­cił się do Shan­telle.

– Dobra, facet nie miał głowy – pod­jął. – Albo po pro­stu jego głowy nie widzia­łaś. Jak był ubrany?

– Nie wiem. Zauwa­ży­łam tylko ciemny płaszcz.

– A bez tej głowy był wysoki czy niski?

– Iden­tycz­nego wzro­stu jak ona. Może był tro­chę wyż­szy.

– Obser­wo­wa­łaś jesz­cze tę parę, widzia­łaś, co stało się póź­niej? Czy ta kobieta zdo­łała mu się wyrwać?

– Nie. Nie chcia­ły­śmy się w nic wplą­tać, chyba pan rozu­mie? Ale kiedy dotar­ły­śmy do rogu ulicy, usły­sza­ły­śmy, jak trza­snęły drzwi, naprawdę gło­śno. Wtedy się jesz­cze raz obej­rza­ły­śmy i tej pary nie było. Przy­pusz­czam, że oboje weszli do tego domu.

– Rozu­miem, Shan­telle, dzię­kuję, że nam o tym opo­wie­dzia­łaś. Nagra­łeś wszystko, Jeżo­zwie­rzu?

Jeżo­zwierz poma­chał mu przed oczami dyk­ta­fo­nem.

– Każde słowo, Jer. Dwu­krot­nie.

Kiedy Shan­telle ode­szła, z domu Kath­leen Har­tley wyszedł Mar­sja­nin. Pod­szedł do poli­cjan­tów, trzy­ma­jąc szary weł­niany sza­lik.

– Zna­leź­li­śmy to w ogro­dzie przed domem, obok przed­sionka. Z całą pew­no­ścią to jest męski sza­lik, a zatem praw­do­po­dob­nie zgu­bił go nasz sprawca.

– Widzę na nim metkę – powie­dział Jerry. – Co jest na niej napi­sane?

Mar­sja­nin odwró­cił sza­lik na drugą stronę i przy­mru­żył oczy.

– Wel­ling­ton and Smart. Ni­gdy nie sły­sza­łem o takiej fir­mie.

– Wel­ling­ton and Smart? – powtó­rzył Jeżo­zwierz. – To był kie­dyś duży dom towa­rowy w Cla­pham. Moja bab­cia robiła tam zakupy, ale ten dom stał przy torach kole­jo­wych i w cza­sie wojny został zbom­bar­do­wany. O ile wiem, w środku zgi­nęło wtedy wielu klien­tów, a także jeden z wła­ści­cieli. Albo Wel­ling­ton, albo Smart. Nie wiem który.

– I nie odbu­do­wano tego domu? A może wła­ści­ciel otwo­rzył firmę w innym miej­scu?

– Nie. Ten biz­nes już nie sta­nął na nogi. W tym miej­scu chyba jest teraz Argos.

– Ale to ozna­cza, że sza­lik ma co naj­mniej osiem­dzie­siąt lat. A tylko na niego popatrz. Wygląda, jakby był nowiutki, jakby ktoś go kupił zale­d­wie wczo­raj.

– Zro­bimy mu bada­nie na obec­ność izo­to­pów węgla – powie­dział Mar­sja­nin. – To pozwoli okre­ślić wiek sza­lika z dużą dokład­no­ścią. Zro­bimy też testy DNA, oczy­wi­ście. Jutro albo poju­trze będę w sta­nie prze­ka­zać wam wszyst­kie wyniki.

Mar­sja­nin wró­cił do budynku, pozo­sta­wia­jąc Jerry’ego i Jeżo­zwie­rza na ulicy. Jerry zauwa­żył fur­go­netkę Sky News zapar­ko­waną przy końcu ulicy i kilku dzien­ni­ka­rzy za żółtą taśmą poli­cyjną.

Dzien­ni­karz, któ­rego Jerry pamię­tał z „Sun”, poma­chał do niego i krzyk­nął: „Detek­ty­wie Par­doe!”, ale on odwró­cił się ple­cami. Wolał pocze­kać na przy­jazd komi­sa­rza Bakera i jemu pozo­sta­wić wąt­pliwą przy­jem­ność poin­for­mo­wa­nia repor­te­rów o tym, co zro­biono z Kath­leen Har­tley. Oba­wiał się, że gdyby to zada­nie spa­dło na niego, nie zdo­łałby zna­leźć odpo­wied­nich słów, żeby to opi­sać.

– Coś ci powiem, Jeżo­zwie­rzu. W tej spra­wie jest coś cho­ler­nie dzi­wacz­nego.

– Dzi­wacz­nego? Kobietę pocięto jak por­cję wędzo­nego bekonu i krę­cił się przy niej dziad bez łba? Nie, stary, w tym nie ma nic dzi­wacz­nego. Zwy­czajna sprawa. Prze­cież takie rze­czy zda­rzają się w Laven­der Hill codzien­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: