Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wynajmij sobie chłopaka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Wynajmij sobie chłopaka - ebook

Na podstawie książki Wynajmij sobie chłopaka Netflix nakręcił film o tym samym tytule. Dostępny na platformie od 12 kwietnia.

Brooks Rattigan nie robił tego dla pieniędzy. W każdym razie nie na początku.

Kiedy Brooks proponuje, że zabierze na bal absolwentów kuzynkę Brudette’a, którą chłopak wystawił do wiatru, kierują nim jak najszlachetniejsze pobudki. Dostaje jednak trzysta dolarów napiwku, a wśród najbogatszych mieszkańców trzech stanów niesie się wieść o jego nienagannych manierach. Brooks wykorzystuje więc okazję, żeby sobie dorobić – oferuje usługi niezwykle zamożnym, nadopiekuńczym rodzicom, pragnącym, by ich córki mogły przeżyć niepowtarzalne chwile podczas szkolnych imprez, w które obfituje kalendarz ostatniego roku liceum.

Poza tym Brooksowi kasa jest potrzebna, żeby mógł się dostać na wymarzony uniwersytet. To dla chłopaka jedyna szansa, żeby wyrwać się z robotniczego miasteczka i osiągnąć sukces. Co z tego, że po drodze trzeba się uciec do paru oszustw i kilka razy pójść na skróty? Nikomu przecież nie dzieje się krzywda.

Brooks nie przewidział jednak, że na swej drodze napotka nieprzewidywalną Celię Lieberman... I pociągającą Shelby Pace.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7074-5
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wiem, co sobie myślicie

Do cholery! Co ja, Brooks Rattigan, robię w Hackensack?

W sobotni wieczór, który mógłbym spędzić na czymś ciekawszym?

Godzinami twerkując z Gabby Dombrowski w hotelu Holiday Inn?

Nie zrozumcie mnie źle. Gabby Dombrowski jest zupełnie w porządku. W porządku są też Sylvie Frohnapfel, kuzynka Burdette’a, Alana Jak-jej-tam i cała reszta. A nawet, jak się na tym zastanowić, Celia Lieberman. Wszystkie są przyzwoitymi, wyróżniającymi się przedstawicielkami płci pięknej. Atrakcyjnymi, inteligentnymi, wykształconymi. Biegłymi w sztuce konwersacji. Ciekawymi towarzyszkami posiłków. Przewodniczącymi stowarzyszeń szkolnych, laureatkami konkursów naukowych, medalistkami w łyżwiarstwie figurowym. O każdej można powiedzieć, że na swój sposób powala na kolana. Niech Moc będzie z nimi wszystkimi!

To naprawdę dobre dziewczyny. Dobre dziewczyny z dobrych domów w dobrych dzielnicach z dobrą infrastrukturą. Dobre matki i ojcowie, dobrzy bracia, dobre siostry. Życzliwe twarze dziewczyn zlewają się w jedną. Każda inna, a jednak tak do siebie podobne. Trawione tą samą nieuleczalną chorobą. FOMO. Fear of Missing Out.

Można by nawet powiedzieć, że lęk przed pominięciem to fundament sukcesu Rattigana.

Bal absolwentów. Bale zimowy i wiosenny. Bal na zakończenie roku szkolnego. Jak się nad tym zastanowić, czego z pewnością nie zrobiliście, uczniowie szkół średnich uczestniczą co roku w masie imprez uświęconych tradycją. Wystarczy sobie wyobrazić, że takie doniosłe wydarzenia odbywają się we wszystkich szkołach średnich na terenie sąsiadujących ze sobą stanów Nowy Jork, New Jersey i Connecticut, a człowiek może się poczuć trochę przytłoczony ich liczbą.

Przepraszam. O czym to mówiliśmy? No tak. O Gabby Dombrowski.

Gabby Dombrowski jest oczywiście zupełnie w porządku. Mówi w trzech językach i gra na czterech instrumentach. Tak się tylko składa, że jest też przewodniczącą Klubu Kibica, ma ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu – w szpilkach sto dziewięćdziesiąt pięć – mogłaby z łatwością położyć mnie na łopatki, a lada chwila wywichnie mi obie ręce. Osoby spoza Hackensack powinny również wiedzieć, że drużyna koszykarska, z której Gabby Dombrowski zrobiła gwiazdę, awansowała ostatnio do rozgrywek stanowych i doszła do półfinałów, co jak na północno-środkową część New Jersey jest sporym osiągnięciem.

Wokół nas błyskają kolorowe lampy stroboskopowe, oświetlając superodstawione laski w seksownych, wydekoltowanych sukienkach i gości z zaczesanymi do tyłu włosami ubranych w pożyczone zmechacone garniturki. Wszyscy podrygują w rytm łomoczącej muzyki. Razem tworzą reprezentatywną próbkę chaotycznego światka szkoły średniej. Podobierali się idealnie w pary. Sportowcy ze sportowcami. Niedojdy z niedojdami. Zielarze z zielarzami. Kujony z kujonami. No wiecie: fajni z fajnymi, a niefajni z niefajnymi. Tyle że parami.

Tylko jedna para wyróżnia się z tego tłumu. Ja i wspomniana panna Dombrowski. Nie pasujemy do siebie pod żadnym względem. Zacznijmy od tego, że choć lubię sobie czasem porzucać, w praktyce dupa ze mnie, nie koszykarz. Żaden też ze mnie kibic. Ale chodzi głównie o coś innego – nie lubię Gabby Dombrowski. Okej, dziewczyna nie jest nawet taka zła. Po prostu nie lubię jej aż tak, żeby pójść z nią na potańcówkę. No ale to chyba zrozumiałe: nie znam Gabby Dombrowski. Zresztą Gabby Dombrowski też mnie nie zna. Choć się razem bawimy, poznaliśmy się ledwie trzy godziny temu.

Kolejne ukłucie bólu przeszywa moje poturbowane ciało, kiedy Gabby entuzjastycznie zakręca mną w tańcu. Oczekuje, że zrobię to samo z nią. Przechyla mnie ku podłodze, ale tego akurat nie byłbym w stanie powtórzyć. Chwilę potem piosenka litościwie się kończy. Uśmiecham się dzielnie mimo lekkiego zamroczenia. W końcu jestem profesjonalistą.

– Dzięki, Gabby – wykrztuszam. – To było doprawdy, hmm... ożywcze.

Moje przydeptane stopy wolałyby, żeby kapela zrobiła sobie przerwę. Tymczasem światła przygasają i przechodzimy płynnie do spokojnej, romantycznej piosenki. Boże, tylko nie to. Stairway to Heaven. Niektóre przeboje nie rdzewieją. Tyle że to jest najdłuższy wolny kawałek w historii. Gabby wyszczerza się do mnie z tych swoich wysokości. Kulę się w myślach. Kurwa. Wolne kawałki, zwłaszcza te superdługie, to zmora przedstawicieli mojej profesji. A Stairway to Heaven jest najbardziej przerąbaną z nich wszystkich.

– Gabby, może sobie chwilę odpoczniemy? – proponuję, szybko odsuwając się od niej.

Ale Gabby z koszykarską zręcznością chwyta mnie za klapy marynarki od dopiero co spłaconego smokingu i przyciąga do siebie.

– Ostrożnie! – wołam. – To drogi materiał!

Świat ciemnieje, kiedy pogrążam się w przepastnym kanionie między jędrnymi piersiami Gabby. Podrzucany i przytrzymywany kurczowo jak szmaciana lalka wsłuchuję się w melodię roztaczającą swój ponadczasowy czar.

Jak do tego doszło? Na którym etapie tak się stoczyłem? Przecież chciałem tylko zarobić trochę kasy na studia. Mieć coś więcej z życia, poprawić swoją kiepską sytuację, a jednocześnie zagospodarować niszę rynkową. Czy to taka znowu wielka zbrodnia? Czy nie tłuką nam do głowy, że trzeba brać byka za rogi? Wszystko na próżno. Bo nie czarujmy się – wsiąkłem w to na dobre.

Polakierowane paznokcie Gabby pełzną niczym stado drapieżnych pająków w dół mojego tyłka. Odpędzam je dłonią.

– Hej, ręce przy sobie!

Tak, wiem, co sobie myślicie. Brooks Rattigan, pogardzany przez Shelby Pace, że nie wspomnę o większości mieszkańców przedmieść stanu Nowy Jork i znacznej części południowego Connecticut. Usunięty z grona szanujących się uczniów szkoły średniej. Obiekt szyderstw Murfa, swojego najstarszego, najlepszego przyjaciela, wspaniałego gościa, który nigdy nikogo nie wystawił do wiatru. Odrzucony przez własną rodzinę, a przynajmniej jej pozostałości. Sam mam siebie dość, ale teraz już niewiele na to poradzę. Więc dalej kołyszę tyłkiem w tym całym Hackensack. Brooks Rattigan, ścierwo, pospolita szumowina. Brooks Rattigan, postać tragiczna, człowiek, który stracił wszystkich, tańczy z Gabby Dombrowski do odgrzewanego kotleta Zeppelinów.

Tak, przyjaciele, wiem, co sobie myślicie. Jak mogłeś upaść tak nisko, Brooksie Rattigan?

Zabawne. Sam sobie zadaję to pytanie.

W takich chwilach wracam myślami do początku. Czy naprawdę minęło tylko kilka miesięcy? Od tych ostatnich, utraconych na zawsze dni błogiej ignorancji? Zanim przekroczyłem ostatnią granicę i wypłynąłem na nieznane wody? Był wrzesień.Dzień pierwszy

HEY HO, LET’S GO! HEY HO, LET’S GO!

Thrash Ramonesów. Ustawiłem go sobie jako dzwonek w telefonie. Blitzkrieg Bop, moja osobista mantra na ostatni rok szkoły.

Nie muszę nawet otwierać opuchniętych od snu oczu i spoglądać na iPhone’a. Wiem, która godzina, ponieważ sam sobie zgotowałem ten los, gdy nastawiłem budzik. Jest 5.45 rano. Z moich ust wydobywa się jęk. Jak każdy typowy nastolatek nie nadaję się na rannego ptaszka. Zwłaszcza że siedziałem do pierwszej, próbując desperacko znaleźć w Ziemi jałowej jakiś sens na potrzeby zaległego wypracowania z angielskiego. To cholerstwo napisano supertajnym szyfrem, do którego za nic nie potrafię znaleźć klucza. Pieprzeni poeci. Zupełnie ich nie rozumiem. Jeżeli mieli do powiedzenia tyle ważnych rzeczy, czemu nie robili tego wprost?

Tymczasem kawa zaczyna się parzyć. Nieubłaganie uciekają kolejne sekundy. Brakuje mi wielu rzeczy – czas należy ostatnio do najcenniejszych z nich. Trzynasty października. Szczęśliwa trzynastka. Moja ostatnia szansa. Trzynasty października wypada za trzy tygodnie. Zdecydowanie za szybko. Dzięki nadludzkiej samodyscyplinie biorę z kuchni kubek i połowę sczerstwiałego pączka, po czym wlokę swoje żałosne dupsko przez zagracony pokój do jeszcze bardziej zagraconego biurka. Wyciągam ostatni podręcznik z pozaginanymi rogami i zaczynam codzienne katusze.

Powtórka z matematyki. Analiza danych, prawdopodobieństwo, statystyka. Codziennie o świcie wchłaniam je przez trzydzieści minut razem w sokiem pomarańczowym. Skomplikowane równania, liczby i wykresy, które stanowiłyby spore wyzwanie dla doktoranta matematyki, dobijają się do mojego otępiałego nastoletniego mózgu. Ale nie jest źle. Akurat z matmy jestem w miarę dobry. Mój wynik z tej części egzaminu wzrósł ostatnio do pożądanego poziomu. Tyle że nie mogę popadać w samozadowolenie, nie wolno mi spocząć na laurach.

Bo przecież są jeszcze kompetencje językowe. A to właśnie one prześladują mnie w czasie długich bezsennych nocy. Czytanie ze zrozumieniem. Rozpoznawanie błędów. Kończenie zdań. Znajomość słownictwa. Wszystko to są źródła mojej udręki, przeszkody, które muszę pokonać – w przeciwnym razie będzie po mnie.

SAT. Test kończący szkołę średnią. Dziesięć części. Trzy godziny i pięćdziesiąt minut. W tym krótkim czasie może się rozstrzygnąć przyszłość człowieka. To kluczowy moment w życiu ambitnych przedstawicieli wyższej klasy średniej. Presja? Jaka presja? Tylko nie wciskajcie mi głodnych kawałków, że „tak naprawdę to nie ma znaczenia”. Doskonale wiemy, że ma. Wszyscy ci poważni eksperci, którzy temu zaprzeczają, sami kończyli najlepsze uczelnie. Zwróciliście na to uwagę? Studia mają znaczenie. Ogromne.

A kluczem do bram dobrej uczelni jest egzamin SAT. Tak zwany Wielki Zrównywacz ludzi zamożnych i biednych. Dobra, dobra, wiem. Bardzo zabawne. Jakby nie można sobie było kupić dobrego wyniku. Ale Rattigan nie może liczyć na prywatnych nauczycieli czy korepetytorów ani na drogie obozy przygotowujące do egzaminu. Musi się z nim zmierzyć samodzielnie. Niestety, w dzisiejszych czasach dobry wynik to zdecydowanie za mało. Nawet świetny ledwie pozwala się na coś załapać. W dzisiejszych czasach właściwie nie można popełniać żadnych błędów. Gra toczy się o stawkę wyższą niż kiedykolwiek. Bądźmy szczerzy: cała planeta schodzi na psy i liczba Świetlanych Przyszłości jest mocno ograniczona. Nigdy w historii tak wielkie rzesze ludzi nie rywalizowały o tak ograniczoną liczbę pozycji. Nie czarujmy się, dziś liczy się tylko marka. A nie ma lepszej marki niż topowa uczelnia.

Problem w tym, że dziś na drugorzędne uczelnie dostać się równie trudno jak dawniej na pierwszorzędne, a na trzeciorzędne – jak kiedyś na drugorzędne. Zostają przecież jeszcze stare dobre uniwersytety stanowe, powiecie. Tradycyjna ostatnia deska ratunku? Zastanówcie się tylko. Człowiek tylko raz uczestniczy w wielkiej grze rekrutacyjnej. Kto schrzani sprawę, ma przerąbane na zawsze.

Rozdygotany postanawiam się wzmocnić przed pochłonięciem kolejnej partii materiału. Wlokę się z powrotem do kuchni. W zlewie jak zwykle piętrzą się naczynia zostawione przez Charliego. Mimo że mi się śpieszy, zabieram się do szorowania, opłukiwania i wkładania ich do zmywarki. Jak zwykle zresztą. Nie potrafię się powstrzymać. Przyznaję, wychodzą ze mnie zachowania kompulsywne. Taki widok zwyczajnie nie dawałby mi spokoju. Mówię poważnie.

– Dupek – mruczę.

Następną godzinę i piętnaście minut spędzam w typowym stanie generalnej paniki. Przewracam strony. Uzupełniam rubryki. Nie, nie potrafię sobie wyobrazić. Nie, nie potrafię wskazać. Wypełniam coś, ale nigdy do końca. Moje słownictwo kuleje. Nie ogarnę tego. Czas się pożegnać ze Świetlaną Przyszłością.

O 7.15 jestem już wyczerpany, a muszę być w szkole za czterdzieści pięć minut.

W prysznicu nie ma ciepłej wody. Normalka. Dygocę z zimna jak bezpański pies. Zagryzam zęby i biorę się w garść.

„Doszlifować”: czasownik, „zmienić na lepsze, poprawić”.

Przykładowe zdanie: „Jeśli nie doszlifuję swoich wyników SAT, popełnię samobójstwo”.

– – –

Pewnie mi nie uwierzycie, ale dopiero wtedy następuje naprawdę trudna część poranka.

Charlie.

Zwykle celowo unikam kontaktu z nim, kiedy ewakuuję się do szkoły. Czasem długimi miesiącami nie zamieniamy w dzień ani jednego słowa. Co mi nie przeszkadza. Tak jest nawet lepiej. To dla mnie zdecydowanie łatwiejsze rozwiązanie. Dziś jednak nie mam wyboru. Dziś muszę zrobić coś, co mnie absolutnie mierzi. „Mierzić”: czasownik, „wzbudzać obrzydzenie, odpychać”. Muszę go o coś poprosić.

Jego pokój zamienił się w jeszcze bardziej odrażającą norę od czasu, kiedy musiałem tam poprzednio wejść. Mimo że sąsiaduje z moim, zwykle nigdy tam nie zaglądam. Nie z powodu zakazu, drzwi zamkniętych na klucz albo czegoś podobnego. Po prostu ilekroć tam wchodzę, ogarnia mnie przygnębienie.

Zapalam światło i rozsuwam zasłony. Śmierdzące skarpetki, zatęchłe książki, pojemniki ze spleśniałym jedzeniem na wynos zalegają na tanim, poplamionym dywanie niczym zwłoki rozrzucone na polu bitwy. Ostrożnie posuwam się po ciemku w stronę podniszczonego materaca, na którym piętrzą się stosy brudnej bielizny, starych gazet i pogniecionych papierków. Wzdrygam się. Pokój Charliego nie tylko świadczy o jego koszmarnym lenistwie, braku samokontroli i jakichkolwiek standardów, ale także stanowi poważne zagrożenie sanitarne. Ja, w związku ze zbliżającym się egzaminem, ćwiczę, zdrowo się odżywiam i utrzymuję otoczenie w czystości – słowem dbam o siebie. Teraz mogę to wszystko zaprzepaścić. Myślicie, że narzekam? Naprawdę nie mam ochoty się rozchorować w kluczowym momencie życia. Na tyle, na ile mogę, wstrzymuję oddech.

Dużym widelcem dźgam obrzydliwy zwał zalegający na łóżku.

– No dobra, Charlie – mówię. – Ruchy, ruchy.

Nic. Dźgam ponownie. Tym razem znacznie mocniej.

Dostrzegam nieznaczne poruszenie pod licznymi warstwami odpadków.

– Jest siódma dwadzieścia! – ryczę niczym instruktor musztry. – Spóźnisz się do pracy.

– No i co? – mamrocze Charlie. – Zawsze się spóźniam. Wszyscy mają to w dupie.

Pogrążone w pościeli ciało porusza się, wypływa, po czym przewraca niczym wyrzucony na plażę wieloryb i zapada ponownie w sen.

Stoję nad nim z niesłabnącą determinacją, choć aż się gotuję z wściekłości.

– Nie dziś, Charlie. Dziś musisz wstać, ogolić się i choć na chwilę ogarnąć.

– A czemuż to dzisiejszy dzień zawdzięcza tę wyjątkowość? – pyta zduszony głos.

– Jest piątek. W południe masz spotkanie. Strack, pamiętasz?

– Nigdy o nim nie słyszałem.

– O niej. Edith Strack. Jest moją doradczynią do spraw wyboru uczelni – wyjaśniam cierpliwie, mimo że aż mną telepie. – Dziś mam z nią pierwsze i jedyne spotkanie.

Pojawia się kudłata głowa. Jestem zaskoczony tym widokiem. Jak wspomniałem, od bardzo dawna nie widziałem Charliego w świetle dziennym. Wygląda okropnie. Wymizerowana twarz pokryta siwiejącym zarostem, tłuste włosy posklejane w strąki. Gość normalnie przypomina seryjnego mordercę z jakiegoś dobrego serialu. Serce mi zamiera. Resztki nadziei gasną.

Charlie, mrucząc, otwiera jedno przekrwione oko.

– Przypomnij mi, co to ma wspólnego ze mną?

– W spotkaniu muszą uczestniczyć rodzice. Mówiłem ci o tym pięćdziesiąt milionów razy.

Tak, moi drodzy chłopcy i dziewczęta, formalnie rzecz biorąc, mam przed sobą własnego ojca. Ten wrak człowieka jest moją jedyną życiową podporą. Mimo że łączą nas więzy krwi, różnimy się całkowicie. W pewnym sensie mógłbym uznać Charliego za swoje największe źródło inspiracji – za nic w świecie nie chcę się w niego zamienić. Nic nie budzi we mnie większej grozy niż myśl, że skończę jak on. Nie zamierzam do tego dopuścić! W odróżnieniu do niego nie będę miał wszystkiego w dupie.

Charlie niespodziewanie dostaje ataku kaszlu. Krztusi się, po czym czerwienieje na twarzy tak mocno, jakby miał zaraz stracić przytomność. W końcu jakoś dochodzi do siebie, wycharknąwszy do ust gulę flegmy. Zaraz ją zresztą połyka. Robi mi się niedobrze, mimo że powinienem być przyzwyczajony do takich widoków. Charlie spokojnie ziewa i zaczyna się drapać, jakby taki atak kaszlu był czymś zupełnie normalnym. W jego przypadku jest to akurat prawda.

– Kawa? – pyta, pociągając nosem.

Owszem. Poza widelcem przyniosłem ze sobą kubek parującego płynu. Uzależniony od kofeiny Charlie wyciąga drżące dłonie. Na razie trzymam kubek poza jego zasięgiem. Chcę się potargować.

Charlie siada i otwiera drugie przekrwione oko. Spał w ubraniu. Kolejne z wielu jego zachowań, które budzą we mnie głęboką odrazę.

– Wygląda na to, że będę musiał wziąć prysznic – stwierdza gderliwym tonem zupełnie serio.

Podaję mu kawę. Chłepcze ją łapczywie, trzymając kubek w obu łapskach. Odwracam się na pięcie i zatrzymuję dopiero przy drzwiach.

– Punkt dwunasta, Charlie. Nie spóźnij się. Spotkanie potrwa tylko dziesięć minut.

Centrum Pritchard jest wymarłe. Nie znajdziecie tu Starbucksa, Jamba Juice ani Banana Republic. Pritchard nie było ładne nawet w czasach swojej świetności, ale kiedyś, na początku innego stulecia, w tym moim przeciętnym mieście działały domy towarowe Sears i Penney’s oraz eleganckie kino w stylu art déco. Teraz ich budynki niszczeją niczym starożytne grobowce. Później doszło do restrukturyzacji General Motors, zamknięto fabryki, a wraz z nimi odpłynęły pieniądze. Reszta planety poszła dalej, tymczasem my zamieniliśmy się w zapadłą dziurę, która może się tylko coraz bardziej zapadać. Właśnie dlatego muszę się stąd wyrwać.

Kiedy tak sobie dumam nad skalą tego wyzwania, Murf radośnie zaciąga się grubym skrętem wielkości małego cygara. Z Murfem znamy się od przedszkola. Widzieliśmy się nawzajem w wielu kompromitujących sytuacjach. Przeżyliśmy razem tyle upokorzeń, że mamy na siebie nawzajem haka do końca życia. Mówiąc najprościej: zawsze mogłem liczyć na Murfa, a on na mnie. Codziennie rano podwożę go do szkoły. Czego się nie robi dla kumpla? Fakt – on mieszka po drodze i dorzuca się do benzyny. A jeśli ktoś jeździ Bestią – Electrą z 1990 roku, która pali dwadzieścia litrów na setkę (dziś już nie produkuje się takich cudeniek) – doceni każdą pomoc.

Kołysząc się i wydmuchując chmurę dymu, Murf podkręca Stonesów – klasyka nas kręci – i wyciąga w moją stronę aromatycznego jointa.

Kusząca propozycja. Ponieważ mam ściśnięty żołądek, szybki sztach pozwoliłby mi się trochę rozluźnić. Tyle że w związku ze spotkaniem z Edith Strack muszę nad sobą panować i zachować trzeźwość umysłu. Dlatego napominam Murfa surowym tonem:

– Lepiej daj sobie spokój z tym syfem, jeśli nie chcesz skończyć jak mój stary.

– Daj spokój, jesteśmy w ostatniej klasie – odpowiada Murf. – Mamy święty obowiązek się ujarać.

Ponownie głęboko się zaciąga. Pośpiesznie opuszczam okno, żeby usunąć z auta dym. Nie chcę ryzykować, że Strack wyczuje zapach marihuany.

– A to co, nowa koszula? – pyta Murf.

Rzeczywiście mam na sobie nową koszulę i cieszy mnie, że Murf – a tak naprawdę ktokolwiek – to zauważa. Tego ranka wyglądam nienagannie. Włosy zaczesałem elegancko z przedziałkiem, założyłem wypastowane buty. Prawdziwy ze mnie elegant.

– Kupiłeś ją w Old Navy? – Murf odchyla siedzenie maksymalnie do tyłu.

– Kupuję tylko w najlepszych sklepach. Ta jest z Gapa. Wiesz, liczy się pierwsze wrażenie.

Gap. Tania elegancja. Ale moja odpowiedź zrobiła chyba odpowiednie wrażenie na Murfie, który jest ubrany w nierównomiernie ufarbowany T-shirt z logo zespołu Brian Jonestown Massacre i podarte spodnie od dresu, wiszące luźno na jego patykowatym ciele. Wyciąga rękę, żeby dotknąć ekskluzywnego materiału. Unoszę ostrzegawczo dłoń.

– Nawet się nie waż.

Murf poprawia się w fotelu i zamyka oczy, żeby nacieszyć się szmerglem.

– Widzę, że jesteśmy dziś od rana w wyjątkowo dobrym humorze – zauważa sarkastycznie.

Ma rację. Zachowuję się jak palant. Od początku roku szkolnego często zachowuję się rano jak palant. Robi mi się przykro. To nie wina Murfa, że puszczają mi nerwy.

– Przepraszam, po prostu przygotowuję się na zderzenie z rzeczywistością.

– Że niby co?

– Zderzenie z rzeczywistością – wyjaśniam, korzystając skwapliwie z okazji, by coś zgłębić. „Zgłębić”: czasownik, „dokładnie coś poznać, przeanalizować”. – Chodzi o ten moment, kiedy Strack mówi ci, na którą uczelnię pójdziesz i co ważniejsze, na którą nie pójdziesz.

Beztroski dotąd Murf nieco się zachmurzył. Spogląda na mnie w taki sposób, jakby groził mu lekki zawał. Jeżeli mogę być z wami szczery, zauważyłem w ostatnim czasie, że on tak reaguje, ilekroć poruszam temat rekrutacji. Mimo to brnę dalej.

– Do każdej części twojego podania zostaje przypisana jakaś wartość liczbowa. Strack wszystko sumuje i dzieli przedłożoną przez ciebie listę uczelni na trzy kategorie. Na górze znajdują się te „w zasięgu”, które dzielą się na trzy podkategorie: łatwo osiągalne, trudno osiągalne i wymagające cudu. Dostanie się na którąkolwiek z tych ostatnich to odpowiednik wygranej w totka.

– Na tym właśnie polega piękno CC, stary – stwierdza z zadowoleniem Murf. – Biorą wszystkich. Wystarczy mieć skończone osiemnaście lat i oddychać. Muszą mnie przyjąć!

CC. Community college. Dwuletnia szkoła wyższa. Posyłam mu litościwe spojrzenie. Całkowity brak ambicji Murfa stanowił od dawna zadrę w naszej relacji. Mimo moich nieustannych namów Murf nie chce w tej kwestii słuchać niczyich rad.

– Druga kategoria to uczelnie „fifty-fifty” – ciągnę. – Istnieje spora szansa, że dostaniesz się na co najmniej jedną albo nawet dwie. Można by sądzić, że zapewni to człowiekowi krztynę poczucia bezpieczeństwa. – „Krztyna”: rzeczownik, „odrobina, śladowa ilość”. – Tak się jednak nie dzieje. Czy zastanawiasz się dlaczego?

Akurat wiem, że Murf się absolutnie nie zastanawia.

– Ponieważ nie ma żadnej gwarancji, że się dostaniesz na którąś z nich – żalę się. – A co, jeśli nigdzie cię nie przyjmą? Wpadasz w czarną dziurę, wciąga cię nicość. Panicznie czepiasz się jakiejś uczelni rezerwowej i robisz dobrą minę do złej gry, ale równie dobrze mógłbyś sobie podciąć żyły.

Zsyłka na uczelnię rezerwową... Przerażająca perspektywa. Zaczyna mnie skręcać. Chętnie usłyszałbym słowa pocieszenia.

Tyle że wjeżdżamy akurat na parking, więc Murf gapi się przez okno na boisko do futbolu, gdzie cheerleaderki ćwiczą przed jutrzejszym ważnym meczem. Układem kieruje superbiuściasta dziewczyna w obcisłym dresie, która kręci i zarzuca pupą.

– POWTARZAMY!!! DAJECIE! DAJCIE!!! – nawołuje.

Murf wpatruje się w nią jak urzeczony oczami, które zamieniły się w dwa czarne węgle.

– Wszystko powtórzę, maleńka – mruczy. – Daj mi tylko szansę.

Wjeżdżam na wolne miejsce i wyłączam silnik. Spoglądam na Murfa z poirytowaniem i dezaprobatą.

– Murf, ważą się nasze losy. Jak możesz w takiej chwili rozmyślać o seksie z Julie Hickey?

– Żartujesz sobie? – odpowiada. – Nie myślę o niczym innym.

Rozumiecie już? Gość jest niereformowalny.

Przechodzimy przez ogromny parking i dołączamy do pochodu dzieciaków, idących odsiedzieć swoje godziny w Pritchard High. Wlokę się objuczony jak szerpa z dwudziestoma kilogramami podręczników w plecaku. Murf bez plecaka śmiga obok mnie z lekkością motylka.

– Ej, widziałeś? – mówi.

Czerwona beemka lśni niczym latarnia pośrodku morza modeli ekonomicznych i zdezelowanych gruchotów. Zbliżamy się do niej ze stosowanym nabożeństwem.

– Ciekawe czyja? – zastanawia się Murf.

– Burdette’a – odpowiadam. – Jego stary zamówił nowego mercedesa CLA250. Najwyraźniej wreszcie go dostał.

Stary Burdette’a jest ortodontą i lekkim szajbusem motoryzacyjnym. Kiedy przechodzi na wyższy szczebel drabiny samochodowej, ciągnie za sobą syna. Naprawdę, żadnej sprawiedliwości nie ma na tym świecie.

– Według ciebie to coś należy do tego buca?

– To coś, jak byłeś łaskaw się nietaktownie wyrazić, to bmw 335i – stwierdzam karcącym tonem. – Silnik 3.0 turbo, czterotłoczkowy system wentylowanych hamulców tarczowych i dziewięciopunktowe nagłośnienie. Szczytowe osiągnięcie niemieckiego przemysłu precyzyjnego. Masz pojęcie, ile trzeba dać za takie cudeńko?

Murf kręci głową. Przekracza to jego wyobraźnię, moją w sumie trochę też.

– Pięćdziesiąt patyków. A to tylko cena wyjściowa, bez wszystkich niezbędnych dodatków.

Gładzę maskę, jakby to była kochanka, zafascynowany doskonałością, którą można dostać tylko za prawdziwe pieniądze. Wymarzone cztery kółka. „Dojdziesz do tego”, obiecuję sobie. Tylko że na tym etapie skakałbym z radości i porykiwał jak dzika świnia, gdybym dostał samochód, który zawsze odpala i ma sprawny odtwarzacz CD.

– Cześć, Brooks. – Dziewczęcy głos przerywa moje motoryzacyjne rozmyślania.

To Gina Agostini. Uśmiecha się do mnie nieśmiało każdym bujnym centymetrem swojej osoby. Nigdy nie wyglądała tak ponętnie.

– Cześć, Gina.

Zataczamy wokół siebie kręgi od końca gimnazjum, kiedy zaczęły w nas buzować hormony. W ostatnim czasie te kręgi stają się coraz mniejsze i mniejsze, jeżeli łapiecie, co mam na myśli. Jeszcze kilka takich bliskich spotkań, a nieoficjalnie zaczniemy ze sobą oficjalnie chodzić. Nie miałbym absolutnie nic przeciwko takiemu rozwojowi zdarzeń.

– Fajnie było wtedy wieczorem. – Uśmiecha się ponownie, tym razem znacząco.

Zaczynam drżeć na wspomnienie tamtych cudownych doznań. Może nie wypada się chwalić, ale dziewczyna mówi prawdę.

– Fajnie? – Wyszczerzam się do niej jak głupi. – Raczej wystrzałowo.

Wybucha śmiechem i trzepocze rzęsami. Tonę w odmętach jej brązowych oczu.

– Wybierasz się w sobotę na bibę u Fluke’a?

– No właśnie – wtrąca Murf. – Słyszałem, że babcia mu kipnęła i starzy wyjeżdżają z miasta.

– Może się tam zobaczymy – stwierdza zachęcająco Gina.

Napawam się jej widokiem. Chwilę potem mój wzrok przesuwa się na beemkę Burdette’a, co przypomina mi o istotniejszych sprawach. Jakimś cudem udaje mi się zapanować nad wyobraźnią.

– Byłoby fantastycznie, Gina... Niestety, mam już inne plany.

– Szkoda. Pewnie będzie ekstra.

Oddala się powoli zalotnym krokiem i dołącza do kumpeli stojących na skraju parkingu. Wpatruję się z zachwytem w kołyszące się biodrówki. Podobnie Murf. Kręcę głową. Kurczę, było naprawdę blisko. Murf spogląda na mnie z niedowierzaniem.

– Pogięło cię? – stwierdza ostrym tonem. – Jakie znów inne plany?

– Umówiłem się na randkę z seksownym zbiorem ćwiczeń do SAT.

– Gina Agostino! Dajże spokój, Rattigan! Nie możesz przepuścić takiej okazji!

Ma rację, co nie wpływa korzystnie na siłę mojej determinacji.

– Nic z tego. Teraz poświęcam się nauce. Do godziny 11.31 trzynastego października zamieniam się w mnicha. Żadnych rozpraszaczy, żadnych pokus. Pełna koncentracja. Koniec z bibkami, imprezami, spotkaniami towarzyskimi. Moje ciało staje się świątynią. To znaczy żadnego alkoholu, żadnych nielegalnych używek. I z całą pewnością żadnych panien. Do godziny 11.31 trzynastego października koncentruję się na koncentracji. Panuje pełne skupienie.

Murf przewraca oczami. Dobrze mnie zna.

– Nie uda ci się.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: