Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Yasuke. Afrykański samuraj w feudalnej Japonii - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 sierpnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,90

Yasuke. Afrykański samuraj w feudalnej Japonii - ebook

Niewiele o nim wiadomo na pewno poza tym, że faktycznie istniał. W 1579 roku zszedł z pokładu portugalskiego statku w Kuchinotsu, towarzysząc jezuicie Alessandro Valignano, wizytatorowi misji chrześcijańskich w Azji. Jak donoszą współczesne mu źródła, mierzył 6 shaku i 2 sun, czyli prawie 190 cm wzrostu. Nawet dziś byłby uznany za wysokiego, zaś w tamtych czasach uchodził za olbrzyma. Wskutek zbiegu okoliczności dwa lata później stanął przed obliczem najpotężniejszego człowieka w kraju, Ody Nobunagi, i został członkiem jego straży przybocznej. Towarzyszył hegemonowi u szczytu jego sławy i osiągnięć militarnych, a potem w upadku i tragicznej śmierci. Przeszedł do historii jako Yasuke, pierwszy Afrykanin wśród samurajów.

Thomas Lockley poświęcił sześć lat, by z dociekliwością detektywa – po ponad czterystu latach – prześledzić koleje losu Yasuke, czego owocem jest ta książka. Nie jest to jednak referat z owoców badań, lecz fascynująca, wciągająca i pouczająca opowieść, nie tylko o afrykańskim samuraju (a jednocześnie pierwszym samuraju nie-Japończyku), lecz również o Japonii i świecie w szesnastym wieku, chrześcijańskich misjach, niewolnictwie, handlu i wojnach, ukazanych z całkiem nowej perspektywy.

Spis treści

Wstęp

Yasuke de gozaru

Część 1: Wojownik

1. Powitanie w Japonii

2. Tylko łaska Boska

3. Duchy Afryki

4. Życie duchowne

5. Warunki zatrudnienia

6. Wiedźma z Bungo

7. Piraci i ministranci

8. Zamieszki w poniedziałek

9. Tenka fubu

10. Pokaz siły

Część 2: Samuraj

11. Honorowy gość

12. Skarby stare i nowe

13. Droga wojowników

14. Kaprysy władcy

15. Klan Oda na wojnie

16. Zmarli powstają

17. Zbieranie głów

18. Fuji-san

19. Do ataku

20. Incydent w Honnō-ji

Część 3: Legenda

21. Japonia, nazajutrz

22. Działa z Okitanawate

23. Potencjalne ścieżki

24. Yasuke przez wieki

Posłowie

Przypisy

Od autora

 

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66627-12-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I

WOJOWNIK

1. Powitanie w Japonii

Yasuke przybył do Japonii pod koniec lipca. Nawet na morzu powietrze było ciepłe i ciężkie, a jednostajny, gorący przybrzeżny wiatr opływał linię brzegową. Podróżował na nao, najwyższej klasy portugalskim statku handlowym, przewożącym lśniące chińskie jedwabie, zwoje z osiągnięciami chińskiej nauki, chińskie leki i portugalską broń palną.

Skrzynie z najnowocześniejszym uzbrojeniem na świecie, jak również cały towarzyszący im ładunek ołowiu i saletry potasowej, należały do człowieka, który najął Yasuke dla swojej ochrony: jezuickiego misjonarza z Europy, Alessandro Valignano. Wraz z bronią Valignano i pozostali jezuici przewozili również niebagatelny zbiór chrześcijańskich akcesoriów oraz – jak wierzyli – samo zbawienie. Jednak nawet oni rozumieli, że tym, na co czekała Japonia, była broń. A kilka skrzyń arkebuzów za zbawienie milionów dusz to w końcu rozsądna cena.

Był rok 1579. W innych częściach świata sir Francis Drake właśnie przybił do wybrzeży Kalifornii, mieniąc je odtąd własnością królowej Elżbiety. Iwan Groźny, o serbsko-tureckich korzeniach, trzymał w silnej garści Rosję. Francuscy katolicy i protestanci kończyli powoli brutalną, trzydziestoletnią wojnę na tle religijnym, której wybuch w dużej mierze zawdzięczali swojej byłej królowej, Katarzynie Medycejskiej z Włoch. W Peru z rąk Hiszpanów ginęli ostatni przedstawiciele imperium Inków. A epidemia dymienicy, która miała swój początek w Chinach, właśnie zbierała tysięczne żniwo w Wenecji. Świat stawał się coraz mniejszy.

Z tych samych powodów wcześniej tego ranka za lewą burtą portugalskiego statku zamajaczyło wybrzeże Japonii. Skupiska skał i zieleni wyłaniające się z leniwych fal, niezamieszkane wysepki, przy których roiły się punkciki łodzi rybackich. Główny ląd rysował się linią na horyzoncie, a rozproszone wyspy wreszcie ustępowały nieprzerwanym pasom zieleni, widniejącym pomiędzy letnią mgłą a bezkresnymi białymi chmurami. Do portu było już nie więcej niż pół dnia drogi. Załoga i pasażerowie cieszyli się z upragnionego końca tej długiej podróży, wiwatując i poklepując się nawzajem po plecach w powszechnej atmosferze ulgi. Yasuke miał wszelkie powody ku temu, by świętować razem z nimi.

Ostatnie dwa lata spędził jako strażnik i służący Valignano, przemieszczając się nieustannie na wschód z Goi (w Indiach, gdzie został najęty przez jezuitów) do Malakki (obecnie części Malezji), a potem Makau (w południowych Chinach), gdzie Valignano załatwiał swoje sprawy w tamtejszych jezuickich ośrodkach, nim wreszcie skierowali się ku swemu ostatecznemu celowi: Japonii. Najbardziej udanej spośród wszystkich jezuickich misji w Azji i obiektowi niekwestionowanej dumy oraz nadziei dla Kościoła w Rzymie. Valignano planował pozostać tu przez kilka lat, a zatem wszystko wskazywało na to, że w najbliższej przyszłości Yasuke nie będzie musiał podróżować drogą morską.

Bez względu na stulecie, podróż zawsze uczy cierpliwości i wytrzymałości, a afrykański wojownik z całą pewnością musiał dysponować obiema, trzymając straż w duszącym skwarze w czasie oczekiwania na niezliczone transporty, brnąc po błotnistych szlakach, ochraniając w zatłoczonych dokach bagaże jezuitów – beczki i pudła wypełnione świecami, dziełami sztuki sakralnej, relikwiami, odzieżą, winem, prowiantem i złotem – czy wreszcie cierpiąc z powodu choroby morskiej, a także szeregu innych, gorszych, kiedy statek wznosił się i opadał na wzburzonych falach.

Ich obecny rejs niewiele różnił się od tych, które odbywał na portugalskich statkach przez ostatnie dwa lata: było niewygodnie, brudno, niebezpiecznie, a wkoło szerzyły się choroby. Od czasu do czasu Valignano w listach do domu wspominał o swojej awersji do podróży morskich i nietrudno zrozumieć, skąd się brała. Statki przypominały wysypiska śmieci, tyle że zaopatrzone w żagle; zarówno załoga, jak i pasażerowie tygodniami kisili się we własnym brudzie. Pomiędzy pokładami mnożyły się i obrastały w tłuszcz szczury, które stawały się tym silniejsze, im słabsi byli pasażerowie, wycieńczeni ostatnimi etapami co dłuższych podróży. Świeże zwłoki tych, którzy okazali się zbyt mało wytrzymali, stawały się źródłem dodatkowej strawy dla szkodników. (Z kolei szczurze mięso stanowiło główne danie już po kilku tygodniach większości wypraw przeciętnego żeglarza). Nader często pasażerami na gapę okazywały się śmiertelne choroby: kiła, tyfus, malaria, wirusowe zapalenie wątroby, dymienica, czarna ospa, zapalenie opon mózgowych i wścieklizna. W połączeniu z fatalną dietą, wyczerpującymi warunkami pracy, surowymi karami, a nawet sporadycznymi morderstwami, życie na morzu zawsze zbierało ofiary. Podróże takie jak ta nierzadko kończyły się śmiercią połowy obecnych na pokładzie. Jeśli ktoś chciał nauczyć się modlić, wystarczyło wyruszyć na pełne morze.

Ci, którym udało się przeżyć podróż, dotarłszy do celu schodzili z pokładu chwiejnym krokiem. Jeśli naprawdę mieli szczęście, mogli trafić do miejscowego szpitala, prowadzonego przez misjonarzy. Większość łóżek w takich miejscach zajmowali właśnie marynarze, którzy dochodzili do siebie po trudach podróży. Jeśli zaś nie było im to dane, musieli zadowolić się zapchlonymi domami noclegowymi. Bez względu na to, jak odrażające były to miejsca, i tak pozostawały o niebo lepsze niż zakwaterowanie na statku. Tak więc gdy statek miał ponownie dobić do brzegu, nadzieja i niezrównane poczucie ocalenia znów ogarniało całą załogę i wszystkich pasażerów.

W obliczu tych wszystkich niebezpieczeństw i niedogodności podróży morskich, ten rejs nie okazał się dla Yasuke wcale taki zły. Dobrze dogadywał się z marynarzami i czuł, że będzie mu brakowało ich towarzystwa. Załoga była mieszana: byli tu Portugalczycy, Hindusi, Chińczycy, a nawet paru innych Afrykanów. Portugalski był domyślnym językiem na morzu, a Yasuke, mając za sobą dwa lata przeważnie morskich podróży, władał nim wystarczająco dobrze, by łapać ich biadolenia i żarty. Jako sympatyczny, często uśmiechający się osobnik, zaskarbiał sobie przychylność wszystkich pracujących na statku ludzi już od pierwszej chwili, kiedy wraz z jezuitami wszedł na pokład.

Yasuke odżywiał się też lepiej niż większość jego współtowarzyszy. Załoga jadała przede wszystkim suchary (zwane też „łamaczami trzonowców” lub „twierdzami robactwa”), suszone mięso lub ryby, a piła mętną wodę. Racje żywnościowe były wydzielane w trybie miesięcznym – o ile się nie zepsuły i o ile oficerowie na statku byli na tyle uczciwi, że nie sprzedali ich dla osobistego zysku.

Aby uniknąć takich sytuacji, jezuici zabrali ze sobą na statek własny prowiant, którego Yasuke bronił, który przyrządzał, serwował i jadł. Misjonarze oraz ich świta w postaci służących, najętych w Indiach i w Chinach, mogli korzystać z dobrodziejstw żywego inwentarza (który z kolei posiadał własną karmę), jak również takich frykasów, jak figi, miód, sól, oliwa z oliwek, mąka, a nawet wino. Nie do końca wynikało to z miłosierdzia: Valignano brał pod uwagę rozmiary Yasuke, a także charakter jego pracy, który wymagał dobrego odżywiania.

Stojąc przy burcie, Yasuke obejrzał się na człowieka, którego miał ochraniać. Valignano i pół tuzina jego spalonych słońcem europejskich kolegów po fachu wraz z towarzyszącymi im chińskimi i hinduskimi jezuitami nad czymś rozprawiali. Ta misja była czymś więcej, niż tylko wyprawą grupki katolików, mających nawracać innych. Ich przywódca, a zarazem bezpośredni przełożony Yasuke i obiekt jego troski, był najważniejszym katolikiem w całej Azji.

Mimo iż dziś imię Alessandro Valignano niewielu cokolwiek mówi, pod koniec szesnastego wieku było w stanie poruszyć armię, skrzyknąć flotę i wznieść miasto. Od papieża Grzegorza XIII otrzymał on oficjalny tytuł „Wizytatora Indii”, po czym został wysłany, by nadzorować i wspierać w rozwoju kwitnące ośrodki katolickie w Indiach, Chinach i wreszcie w położonej najdalej na wschód misji w Japonii – tajemniczym miejscu, które Chińczycy określali jako „Kraj Wschodzącego Słońca”, lecz przeważnie ignorowanym i unikanym; ziemi piratów i chaosu. Pierwszym przystankiem Valignano miało być Nagasaki, port w prowincji przyjaznej jezuitom. Stamtąd – jak żywił nadzieję i on sam, i Rzym – reszta Japonii stała przed nim otworem.

Yasuke uśmiechnął się na myśl o Japonii i przeniósł wzrok na jej wybrzeże. Perspektywa zakosztowania po raz pierwszy od trzech tygodni świeżego jedzenia, świeżego powietrza, fizycznej wolności i stałego lądu była niezwykle kusząca. Podobnie jak sama wizja nowego miejsca. Owszem, zapewne czekało tu również wielu wrogów, ale mimo to nie mógł powstrzymać ciekawości, co też ten tajemniczy kraj ma do zaoferowania.

Tymczasem kiedy zbliżali się do brzegu, wypłynął im na spotkanie mniejszy stateczek. Yasuke przesunął się niezobowiązująco w głąb pokładu, tak że znalazł się bliżej Valignano.

Zdarzyło się już kilka razy wcześniej, że załoga przygotowywała się na możliwy atak, świadoma, że chińscy i japońscy piraci bywali na tyle śmiali i zachłanni, by zaatakować portugalski statek. Na moment zapanowała nerwowa krzątanina: pokłady zostały zalane wodą, by zapobiec pożarowi, a następnie zasypane piaskiem, by zapewnić stopom dobre oparcie. Płomienie pod licznymi kuchniami na statku zgaszono, pół tuzina niewielkich dział załadowano i wytoczono na główny pokład, proch i kule przygotowano, miecze rozdano, a w kilku muszkietach nasypano proch na panewkę. W całym tym zamieszaniu Yasuke pozostawał spokojny i milczący, nie zdradzając żadnych emocji i wszelkie troski zachowując dla siebie. Z kolei Valignano ignorował krzątaninę, beznamiętnie obserwując rozciągający się przed nim pas lądu. Spędziwszy razem dwa lata w równie niebezpiecznych okolicach, ci dwaj mężczyźni czerpali otuchę z wzajemnego opanowania, skrycie zgodni co do tego, że panika i strach jeszcze nikogo z opałów nie wyciągnęły.

Jak gdyby w myśl tej maksymy rychło okazało się, że wszystkie te zabiegi były niepotrzebne. Wkrótce Yasuke i pozostali bez trudu rozpoznali jezuicką flagę – czarny, ostro zakończony krzyż Towarzystwa Jezusowego (z wszystkimi ramionami równymi, jak w znaku plusa), umieszczony nad literami IHS (monogramem imienia Jezusa Chrystusa, przełożonym z greki na łacinę) na białym tle – wzniesioną wysoko nad zbliżającą się nieuzbrojoną jednostką przybrzeżną i powiewającą na wietrze. Nowo przybyły stateczek ustawił się pod wiatr i kołysząc się na falach, zatrzymał się w miejscu. Chwilę później mała japońska łódeczka typu sampan, którą jezuicki statek holował za sobą, powiosłowała po tańczących falach od jednej jednostki do drugiej.

Kapitan statku jezuitów, „krzepki” brat Ambrosius Fernandes wspiął się po drabince na pokład. Brat Ambrosius wyglądał i poruszał się bardziej jak zaprawiony w bitwach żołnierz niż jak zgarbiony nad zwojami duchowny – i miał ku temu powody. Przybył do Azji jako najemnik, w pogoni za dobrami, które mógł w ten sposób zdobyć, lecz ostatecznie kiedy okręt, na którym podróżował, wpadł w oko cyklonu przy wybrzeżach Makau i kilku jego towarzyszy zmyło z pokładu, ofiarował swoje życie Bogu w zamian za ocalenie. Fernandes doczekał kolejnego świtu i zaraz po tym, jak wrócił na ląd, dołączył do jezuitów. Oddawszy Valignano należyte wyrazy szacunku, brat Ambrosius przedstawił prośbę przełożonego miejscowej misji, by wielki Wizytator zmienił nieco plany i zamiast do Nagasaki, skierował się ku innemu portowi, Kuchinotsu.

Prośba ta była częścią politycznego posunięcia ze strony jezuitów, chcących w ten sposób ukarać japońskiego możnowładcę, Ōmurę Sumitadę, na którego ziemiach leżało Nagasaki, za to, że nie był wystarczająco gościnny względem ich misji. Odcinali go w ten sposób od niebagatelnych podatków, broni, dochodów i zaszczytów, które stałyby się jego udziałem dzięki ugoszczeniu Valignano i jego wyładowanego po brzegi statku, a który miał teraz rzucić kotwicę w mniejszym porcie w Kuchinotsu, na ziemiach konkurencyjnego lokalnego klanu. To właśnie tam przełożony misji i bardziej „skłonny do współpracy” japoński władca – rozpaczliwie potrzebujący broni i gotów zgodzić się niemal na wszystko, by ją zdobyć – mieli powitać Wizytatora i jego świtę.

Podczas gdy Valignano się namyślał, by wreszcie wyrazić zgodę, Yasuke i pozostali jezuici wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Ta zmiana oznaczała dodatkowy dzień podróży.

Wszyscy dostali kolejną lekcję cierpliwości.

***

Yasuke miał około dwudziestu lat, nie więcej niż dwadzieścia trzy.

Pół życia spędził jako żołnierz, odwiedził tuzin sułtanatów, królestw i imperiów, prawdopodobnie służąc kilku z najpotężniejszych ludzi ówczesnego świata. Ten młody wojownik wiedział o sobie i o świecie więcej niż większość ludzi.

Był bardzo wysoki, mierzył co najmniej 6,2 stopy – jak na swoje czasy był olbrzymem. To tak, jakby dzisiaj miał siedem stóp wzrostu. Był także potężnie zbudowany – i to niezależnie od tego, z jakiej epoki standardy weźmiemy pod uwagę – dzięki nieustannemu treningowi wojskowemu, jak również swojemu dzieciństwu i pochodzeniu, które wiązało się z dietą bogatą w mięso i nabiał.

Kiedy przybył do Japonii, jego eklektyczny wygląd zdradzał jego znajomość szerokiego świata. Jego odzież stanowiły głównie całkiem eleganckie portugalskie ubrania: workowate pantalony, chroniące przed ukąszeniami komarów, bawełniana koszula z szerokim, płaskim kołnierzem i stylowy kubrak z ciemnego aksamitu. Jednocześnie miał przy sobie długą indyjską włócznię, której ostrze wykuto w niezwykłym, pofalowanym kształcie, z dwiema „rynienkami na krew”, wyżłobionymi w stali po to, by uczynić je lżejszym, a mimo to solidnym. Miał także przy boku krótki, zakrzywiony arabski sztylet; oba ostrza lśniły jak lustro dzięki stałemu kontaktowi z osełką. Ciemna głowa Yasuke była dla ochrony przed słońcem owinięta sztywną, białą tkaniną na podobieństwo turbanu.

Sądząc z samego tylko przyodziewku Yasuke, to nie była jego pierwsza podróż w nowe, całkiem nieznane miejsce. Można rzec, że wręcz przeciwnie – był raczej doświadczonym i obytym człowiekiem w tym nieustannie kurczącym się świecie.

Od dzieciństwa bez przerwy był w drodze: od bagien i równin swej ojczyzny nad brzegami Nilu, poprzez góry i pustynie północno-wschodniej Afryki, żyzne wybrzeża Półwyspu Arabskiego, pustynny Sindh i zielony Gudźarat. Prawdopodobnie walczył ramię w ramię z Hindusami, muzułmanami, Afrykanami, Turkami, Persami oraz Europejczykami (a także przeciwko nim wszystkim) i jako nastoletni wojownik niezliczoną ilość razy uniknął śmierci, nim w Goi zatrudnił go Valignano. Uprowadzony dziecięcy żołnierz stał się odtąd tylko żołnierzem. Wyszkolony w posługiwaniu się bronią, strategii i w zapewnianiu bezpieczeństwa. A nawet – za sprawą czasu spędzonego u boku przywódców poszczególnych kultur – zaznajomiony z dyplomacją. Jego doświadczenie i umiejętności były wielce pożądane na całym świecie, zwłaszcza wśród bogatych i potężnych.

Niezbadana Japão (jak Portugalczycy ją nazywali) była po prostu kolejnym miejscem, w którym miał się zatrzymać na jakiś czas, wykorzystując te same umiejętności i wykonując tę samą pracę w postaci chronienia swojego przełożonego i pozostawania przy życiu. Trzeba korzystać z okazji, nim będzie za późno – tak sobie mówił.

***

Statek wpłynął do nowego portu w południe.

Ciemne drapieżne ptaki i białe ptaki morskie krążyły im nad głowami, kiedy załoga zwijała żagle. Yasuke i jezuici, którzy byli wolni od takich obowiązków, stali rzędem wzdłuż burty, wpatrując się w ów kraj zielonych lasów i szarych skał. Zapach lądu – gnijących ryb, wilgotnego mułu, parujących lasów, schnących wodorostów i mokrych liści – wypełniał duszne powietrze po raz pierwszy od blisko miesiąca. To był dobry zamiennik dla znajomego kwaśnego odoru niemytych męskich ciał (ani wielonarodowościowa załoga, ani jezuici nie kąpali się ani razu; raz na rok, o ile zaszła taka konieczność, wystarczało w zupełności, zwłaszcza że kąpiel – jak wszyscy w cywilizowanej Europie widzieli – sprzyjała chorobom i rozpasaniu).

Linia brzegowa Kuchinotsu jest niezwykle zdradziecka, z pozoru prezentując sobą płaski i wąski krajobraz. W rzeczywistości usiana jest niskimi, skalistymi brzegami i gęstym lasem. Dopiero kiedy portugalski statek skręcił do portu za lekkim łukiem lądu i wreszcie znalazł się u wąskiego pasa przystani, Yasuke ujrzał prawdziwą Japonię.

Otwierająca się przed nimi zatoka była zwodniczo duża, a masywne skały wynurzające się za nią przywodziły na myśl przycupniętych bogów. Za wzgórzami to, co wydawało się nisko zawieszonymi chmurami, okazało się wyrastającymi nad nimi pasmami górskimi. Im głębiej statek wchodził do portu, tym szersze kulisy Japonii rozwijały się przed nimi w oddali: łagodne zbocza wznoszące się z plaż, przechodzące stopniowo w odległe góry, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność na północ. A tam mogło na nich czekać wszystko. Absolutnie wszystko.

„Czarny okręt” przybijający do wybrzeży Japonii.
Malowidło na parawanie przypisywane Kanō Naizenowi (1570–1616).

Zbiory Kobe City Museum

Ów portugalski statek był wówczas, w 1579 roku, największym na świecie. Miał nośność około pięciuset ton i zbudowano go, by przewoził niezliczone towary, a nie by rozwijał wielkie prędkości. Nie był ani wymuskany, ani groźny, ale potrafił pomieścić w sobie niezrównany ładunek. To był ten rodzaj statku, dla którego ludzie przemierzali mile, by rzucić nań okiem; statek, który każdy władca chciał posiąść na własność. Był dobre kilka razy większy niż największe statki w porcie – druga pod względem wielkości po nim była chińska dżonka, o nośności niewiele ponad stu ton, przewożąca siarkę. Teraz, gdy już portugalski statek spuścił szalupy, szedł na holu w stronę lądu po połyskliwych, atramentowych wodach, a żeglarze zajęli miejsca przy wiosłach. Kiedy ciężka praca dobiegła końca, wśród pozostającej na pokładzie załogi zaległa cisza, mącona jedynie przez trzeszczenie takielunku i łagodny chlupot za rufą. Dziesiątki japońskich łodzi rybackich i pomniejszych stateczków przybrzeżnych kupców rozstąpiły się na boki przed zbliżającą się portugalską jednostką, po czym zbiły się ponownie w sznur, by podążać jej śladem niczym kaczęta człapiące za swoją matką. Jeśli nie liczyć wyświechtanego, poszarzałego od zmiennej pogody żagla, europejski statek był cały czarny – za sprawą ciemnego i twardego lokalnego drewna, używanego w stoczniach w Indiach, gdzie został zbudowany. Zarówno on, jak i jego liczni krewniacy, już na zawsze zwani będą w Japonii „czarnymi okrętami”.

Kanał płyciał szybko i portugalski kapitan, Leonel de Brito, krzyczał i klął wprost w tę dziwną, nową ciszę, by sprawdzić przebieg miejsc, gdzie woda była najgłębsza. De Brito pochodził ze starej i wpływowej portugalskiej rodziny i zarabiał fortunę jako kapitan tego statku – wyznaczony na to stanowisko przez samego króla Portugalii. Przechodząc obok Yasuke, posłał mu rozwścieczone spojrzenie, winiąc wszystkich z otoczenia jezuitów za zniewagę, której tego dnia doświadczył. Kapitan wciąż kipiał gniewem o tę zmianę planów, jako że Nagasaki było znanym i zaufanym portem, zaś do Kuchinotsu nikt nie zawijał już od przeszło dziesięciu lat. Chiński pilot, zatrudniony, by poprowadzić statek, był wyraźnie niepewny w kwestii najlepszego miejsca do zacumowania. Żywił obawy co do tego, jak płytkie może być tutejsze wybrzeże i bezustannie nakazywał swojemu podwładnemu zapuszczać ołowiankę. Choć błękitna portugalska krew w żyłach kapitana de Brito burzyła się przeciw przyjmowaniu poleceń od innych, on sam zdawał sobie sprawę z tego, że lepiej słuchać rad chińskiego pilota, bowiem odkąd dotarł na Wschód, nabrał szacunku dla umiejętności chińskich ludzi morza. Wreszcie, wśród dziarskich okrzyków załogi, pilota i kapitana, rzucili kotwicę, statek ustawił się pod prąd i pod wiatr, a szalupy zwolniono z holowania i przygotowano do przybicia do brzegu.

Yasuke przyglądał się uważnie miejscu, gdzie mieli się znaleźć. Owszem, Valignano i jezuici schodzili na ląd w zaufanym i bezpiecznym porcie, ale ich gospodarz i sojusznik, Arima Harunobu, był otoczony wrogami. Japońscy panowie na ziemiach położonych bardziej na północy, pod wodzą Ryūzōjiego Takanobu, toczyli wojnę z takimi jak Arima, którzy szukali sojuszników wśród Europejczyków i zyskiwali ich, przyjmując ich dziwną, nową religię.

Kuchinotsu, typowy mały port – który dopiero co podupadł z powodu wyjścia na prowadzenie Nagasaki jako najlepszego portu na wschodzie – wyglądem przypominał setki innych przystani, którymi upstrzone są wybrzeża Japonii. W tym górzystym i rozdartym wewnętrznymi wojnami kraju większość dóbr, jak i ludzi, transportowano przybrzeżnymi łodziami, a nie lądem. Plaża Kuchinotsu prowadziła od morza aż po miasteczko i dalej poza nie, w zieleń i góry majaczące powyżej. Świeża morska bryza kołysała wysokimi trawami porastającymi brzeg. Miasteczko składało się może z sześćdziesięciu drewnianych budynków krytych słomą lub dachówką – żaden jednak nie był zbudowany z kamienia. Kręte uliczki wiły się pomiędzy drewnianymi domami, bambusowymi chatkami i większymi, drewnianymi świątyniami, udekorowanymi na ich przybycie. Spodziewano się, że Valignano zgodzi się na zmianę portu.

Na spotkanie przybyszom wyległ na brzeg spory tłum. Byli tam misjonarze, miejscowy władca, jego świta, chłopi, przedsiębiorczy kupcy, którzy zwęszyli interes, a także zwykli gapie. Wyglądało na to, że łącznie zebrało się tu jakieś sześć czy siedem setek ludzi, a między nimi wznosiły się wielkie namioty, postawione specjalnie na tę okazję i przystrojone łopoczącymi sztandarami z herbem klanu Arima (kwitnący kwiat umieszczony pomiędzy pięcioma większymi płatkami; pod herbem o bardzo podobnym motywie graficznym zostanie pewnego dnia zaprzysiężony Yasuke).

Jezuiccy misjonarze i ich pomocnicy opuścili się powoli za burtę statku na jedną z szalup; dla większej swobody ruchów musieli zakasać i podwiązać u pasa swoje długie, czarne habity.

Yasuke podał im swoją włócznię, a następnie poszedł w ich ślady; każda łagodna fala unosiła łódź w kierunku statku i siedzący w niej ludzie musieli nieustannie odpychać się od większej jednostki. Jako ostatni dołączył do nich Valignano; dwóch tęgich marynarzy opuściło go na krześle. Zasiadł na przedzie łodzi, twarzą do brzegu. Yasuke zajął swoje miejsce za nim.

W Indiach Yasuke zdarzało się pracować dla ludzi, którzy woleli, by ich strażnicy pozostawali w ukryciu, wmieszani w tłum, tak by wróg nigdy nie wiedział, gdzie znajduje się prawdziwe niebezpieczeństwo i linia obrony – ale Valignano do nich nie należał. Chciał, aby wszyscy potencjalni złodzieje i mordercy widzieli jego strażnika. To z pewnością jeden z powodów, dla których wybrał spośród innych właśnie Yasuke; jego ciemna skóra i potężna budowa ciała rzucały się w oczy i trzymały ewentualnych wrogów na dystans. Lwy zazwyczaj upatrują sobie najłatwiejszą ofiarę; nieraz całymi dniami ścigają swoją zwierzynę, starannie wybierając najsłabszego członka stada. Z Yasuke nieustannie przy swoim boku ów najważniejszy katolik w Azji nigdy nie jawił się jako słaby.

Yasuke stał więc stabilnie z przodu łodzi wiosłowej, tuż za Valignano, dzierżąc w dłoni długą włócznię i starając się prezentować z taką gracją, na jaką tylko było go stać. Za nim dwaj jezuici walczyli z rześką morską bryzą, która próbowała wyrwać im z rąk święte sztandary. Wszędzie dookoła kołysały się łodzie kupców i rybaków, którzy odłożyli na bok swoją pracę, by bacznie przyjrzeć się przybyszom. W przeciwieństwie do lokalnych łodzi w zatoce (napędzanych przez ludzi stojących twarzą do kierunku płynięcia), w portugalskich szalupach wiosłowało się „do tyłu”, czyli z wioślarzami usadowionymi przeciwnie do kierunku, w którym się poruszali.

Wielu japońskich rybaków i żeglarzy w łodziach dookoła nosiło na szyjach proste drewniane krzyże i ci skłaniali nisko głowy, kiedy mijała ich szalupa z Valignano. Choć Kuchinotsu było miastem portowym, niewielu jego mieszkańców było przyzwyczajonych do takich widoków: pół tuzina Europejczyków, mimo upału przyodzianych w długie, czarne szaty, kilku z nich dzierżących wysokie sztandary z krzyżem i obcym symbolem IHS dobrze widocznym na fladze, no i wreszcie największy człowiek wśród nich: olbrzym Yasuke.

Wraz z ciepłym wiatrem do uszu Yasuke dotarł osobliwy dźwięk. W miarę jak się zbliżali, przybierał postać muzyki. Na plaży śpiewał chór nawróconych Japończyków. Kiedy szalupa znalazła się już całkiem blisko, ów osobliwy hymn okazał się – jak zauważył z zaskoczeniem jeden z jezuitów – Te Deum laudamus, tą samą pieśnią, którą śpiewano triumfalnie, kiedy Joanna d’Arc wraz z francuską armią uwalniała Orlean od Anglików. Łacińskie słowa w ustach ludzi nieznających tego języka były przytłumione, a mimo to na tyle wyraźne, by zyskać – na co liczyli jezuici czekający na brzegu – uznanie i oszczędny wyraz zadowolenia ze strony Valignano.

Pierwsi jezuiccy misjonarze przybyli do Japonii niemal trzydzieści lat wcześniej i od tamtej pory nieustannie napływali nowi, by budować kościoły, szpitale i przytułki oraz zyskiwać sobie przychylność tylu miejscowych władców, ilu tylko się dało, jednocześnie pracując nad nawracaniem na chrześcijaństwo tysięcy Japończyków. Kuchinotsu od lat stanowiło katolicki przyczółek, a dziesiątki najżarliwszych wiernych brnęło teraz zanurzonych aż po pierś w wodach oceanu, by powitać swojego świętego Wizytatora. Bezpośredni przedstawiciel papieża na ziemi – a zatem i Boga – przybył, by zaszczycić ich swoją obecnością i przybliżyć ich do tego, co boskie. W ich oczach Valignano miał status półboga.

Śpiew przyspieszył, na wpół z radości, na wpół z niecierpliwości, a część mężczyzn schwyciła już niemal dobijającą do brzegu szalupę i nie bacząc na protesty zaniepokojonych wioślarzy, zaczęła ją ciągnąć w stronę plaży, tak by jezuici mogli stanąć na lądzie suchą stopą.

Kiedy łódź zahamowała, przechylając się lekko, podczas gdy jej rufa wciąż delikatnie unosiła się na wodzie, Valignano wstał i udzielił zebranym błogosławieństwa po łacinie. Jego przybycie do Japonii wieńczyło jego sześcioletnią drogę z Rzymu przez Portugalię, Mozambik, Indie, Malakkę i Makau. Podróż ta naznaczona była wymarszami i spoczynkami, sukcesami i porażkami, a przede wszystkim niezliczonymi modłami i błogosławieństwami – w różnych językach – wielbiącymi, odpędzającymi zło, a nawet proszącymi o ocalenie.

Tymczasem Yasuke ponownie zmierzył wzrokiem tłum obdartych chłopów, szykownych kupców i steranych rybaków, którzy zebrali się wokół namiotu. Szukał potencjalnych zatorów, dróg ucieczki i przygotowywał się na wszystko, co mogło się teraz wydarzyć. Zbliżający się orszak powitalny składał się głównie z tutejszych dostojników i kupców, odzianych w najlepsze szaty, którzy od wielu dni oczekiwali przybycia świętego statku. Byli tam starsi wojownicy w lekkich, letnich kimonach z bawełny i jedwabiu, z kokami na głowach i dwiema szablami zatkniętymi za pas, a także japońscy, chińscy, europejscy i hinduscy jezuici, oblewający się potem w długich, ciemnych szatach.

Zauważył, że Japończycy są drobniejsi niż Chińczycy, z którymi spędził ostatnio kilka miesięcy i od których nieraz słyszał opinię, że ich wyspiarscy pobratymcy to karły (pierwotnie nazwę Japonii w języku chińskim zapisywano znakiem, który zazwyczaj tłumaczy się jako „niski” lub „karzeł”). Ich przeciętny wzrost nie przekraczał pięciu stóp.

A mimo to, choć nie wyróżniali się wzrostem, stojący rzędem wojownicy prezentowali się wspaniale, w zróżnicowanych kolorystycznie, barwnych szatach, z arkebuzami, włóczniami i innego typu imponującą bronią drzewcową przy boku. Pierwsi jezuici, którzy przybyli do Japonii, zauważyli, że nigdy dotąd nie spotkali „ludzi, którzy tak bardzo polegają na swoim orężu”, a ci nieliczni Japończycy, których Yasuke spotkał w Makau, niemal nigdy nie rozstawali się ze swoimi dwiema szablami, jedną krótszą, drugą dłuższą, krocząc pewnie i z charakterystyczną fanfaronadą. Teraz zaś znalazł się na wyspach zamieszkanych przez miliony takich uzbrojonych ludzi, gdzie zostać wojownikiem było honorem i szczytem marzeń. Wiedział, że tych najwyższych rangą nazywano samurajami i stanowili oni elitę otoczonych nimbem chwały, zaprawionych w bitwach zabójców, usytuowanych o poziom lub jeszcze wyżej od zwykłych żołnierzy. To stanowiło kolejną zagwozdkę, którą nie musieli sobie zawracać głowy w Chinach, gdzie na żołnierzy patrzono z góry, jako na wyrzutków i mąciwody, którzy oręż przypasywali jedynie w czasie bitwy. W Japonii wojownicy stanowili kwiat społeczeństwa i dosłownie każdy z nich na co dzień nosił przy sobie jakąś broń.

Uzbrojeni czy nie, wszyscy przyszli tu dzisiaj, by oficjalnie powitać ten wspaniały statek, położyć łapy na jego zawartości oraz przyjąć odpowiednio Valignano. Jeśli kiedykolwiek tę rolniczą miejscowość z drugorzędnym portem odwiedziła ważniejsza osoba, to nikt już nie pamiętał, kto by to mógł być. Poza tym, że nosił dumny tytuł „Wizytatora Indii”, Valignano jako arystokrata urodził się dla władzy i tak też się zachowywał. Znany był w całym świecie ze swojego „dostojeństwa”. Wizytator był także o głowę wyższy od swoich towarzyszy (nie licząc Yasuke) i potrafił wydawać innym rozkazy samym tylko surowym spojrzeniem, w którym kryła się i przenikliwość, i pewność siebie. Pod każdym względem był człowiekiem, dla którego wielu przemierzało mile, byle tylko go ujrzeć.

Z punktu widzenia bezpieczeństwa osoba Valignano i cała jego misja stanowiły wyzwanie. Japonia była krajem pogrążonym w wojnie domowej i chaosie (stąd ta broń), a region, do którego przybyli, był w połowie pod kontrolą wrogów Kościoła. Zaledwie kilka lat wcześniej jezuici poparli w bitwie w sąsiednim lennie niewłaściwą stronę i ledwie uszli z życiem. Valignano stanowił naczelny cel zabójców na usługach wrogów, czekających tylko na okazję, by odnieść łatwe i potencjalnie symboliczne zwycięstwo.

Podczas gdy lenna położone w głębi lądu i na północy w większości nie interesowały się kwestiami katolików i ich nowych sprzymierzeńców, wrogie siły na południowych wybrzeżach Japonii doskonale wiedziały kiedy i gdzie przybędzie papieski Wizytator. Poza tym tutejsze ukształtowanie geograficzne oferowało niewiele możliwości odwrotu, a Valignano z pewnością miał w czasie swojego długiego pobytu nieraz napotkać przeciwników katolików. A mimo to, wbrew ryzyku, planował zatrzymać się tu na wiele lat.

Arima Harunobu – młodociany władca Arimy, gdzie leżało Kuchinotsu – czekał na samym przedzie tłumu witającego gości. Po jego prawej stronie stało kilku jezuitów, po lewej – jego osobiści przyboczni. Arima dopiero co skończył dwanaście lat, był więc najprawdopodobniej w tym samym wieku co Yasuke, kiedy ten został pojmany w niewolę i zmuszony do zostania żołnierzem. Tym, co się teraz liczyło, nie było jednak, czy Arima ma siedem lat, czy sto, lecz czy zdoła zapewnić jezuitom dostateczną ochronę.

Arima był – na szczęście dla siebie, co równoważyło jego młode lata – wysoki jak na swój wiek, ale smukły, o lekko zarysowanym wąsie i twarzy, której kontur zdawał się nieco niewieści, a może nawet anielski. Ten młody, ambitny, lecz podrzędnej rangi władca z trudem zebrał w swoim położonym wiele mil stąd zamku wystarczająco dużo straży i świty, by tego dnia należycie się zaprezentować. A i to stanowiło ogromne ryzyko. Jego zamek był oblężony i musieli wymknąć się po cichu nocą, poobwijawszy wiosła, kiedy prześlizgiwali się potajemnie obok drzemiących sił wroga. Przychylność Valignano i korzyści, które miała ona przynieść, były jednak warte ryzyka. Normalnie jeśli ktoś chciał się zobaczyć z władcą Arimy, musiał odbyć całodniowy rejs wzdłuż wybrzeża, jednak w przypadku Valignano to młody książę pofatygował się na spotkanie. Przybycie Wizytatora było zapewne najważniejszym wydarzeniem w historii lenna, a zawiązujące się przymierze pomiędzy jego młodym władcą a katolikami było kluczowe dla jego przetrwania i jakichkolwiek większych planów na przyszłość.

Yasuke przeskoczył przez burtę i natychmiast tłumek sympatyków ciągnących szalupę ku plaży stopniał. Cel, dla którego miał przy sobie tę straszliwą włócznię i zatknięty za pas sztylet, był jasny dla wszystkich. Najemnik wytrzymał ich spojrzenia, w których malował się podziw. Valignano po raz kolejny otrzymał to, za co zapłacił. Yasuke był świadom, że Wizytator zatrudnił go głównie z powodu jego wzrostu, który sam w sobie stanowił czynnik onieśmielający, niezależnie od umiejętności bojowych, które afrykański wojownik nabył w czasie swojego naznaczonego rozlewem krwi życia.

Kilku Japończyków gapiło się na niego ze zdumieniem – była to reakcja, z którą spotkał się już w Chinach i która znacznie przekraczała podziw wobec jego rozmiarów i oczywistych zdolności bitewnych. Chodziło o kolor jego skóry. Ci ludzie nigdy nie widzieli nikogo takiego jak on i całkiem jawnie zastanawiali się – opierając się wyłącznie na jego wyglądzie – czy naprawdę jest człowiekiem, czy też raczej jakimś bogiem lub demonem. Wielu tubylców już to rozstrzygnęło: patrząc na kolor jego skóry i na jego biały turban, błędnie założyli, że Yasuke musi pochodzić z krainy czarnych bogów: Tenjiku. Indii. Bardziej pomylić się nie mogli.

Yasuke upewnił się, że nawiązał kontakt wzrokowy z każdym potencjalnym zagrożeniem na plaży oraz że zapewnił je o swojej czujności. A mimo to, po krzątaninie towarzyszącej ich poprzednim cumowaniom, u wybrzeży Malakki i Makau w południowych Chinach, tutejszy port nie wydawał się niczym więcej, jak tylko cichą rybacką wioską. Odetchnął głęboko. Jak dobrze było znów stąpać po stałym lądzie. Ta podróż trwała tylko trzy tygodnie, lecz nie dało się zaprzeczyć, że nic nie mogło się równać ze stabilnym gruntem pod nogami.

Władca Arimy i towarzyszący mu dwaj europejscy misjonarze – Francisco Cabral, przełożony tutejszej misji, oraz ojciec Fróis – wystąpili naprzód, by pomóc Valignano wysiąść.

Wizytator pozostał na dziobie, czekając, aż władca Arimy podejdzie, a wtedy uniósł ręce i raz jeszcze pobłogosławił zachwycony tłum, czemu towarzyszył jedynie cichy szmer przyboju i szuranie kamyków. Arima pomógł mu zstąpić na ląd; scena, w której drobny dwunastolatek asystuje niezwykle wysokiemu misjonarzowi tylko potęgowała widowiskowość i osobliwość tej historycznej chwili. Wszystkie posunięcia były starannie zaaranżowane, tak by obie strony zachowały honor, jednocześnie okazując sobie nawzajem najwyższy szacunek, przyjazność i lojalność. Uprzejmość jest chlubą Japonii i tego dnia można było podziwiać ją w pełni.

Podjęto znów śpiew, a przełożony misji, Cabral, uklęknął na piasku, by ucałować pierścień Valignano. Yasuke przesunął się tak, by znaleźć się bezpośrednio za Wizytatorem, mając za plecami ocean, a przed sobą wszystko to, co widział jego przełożony; możliwe dziury w miejscowej eskorcie, potencjalne drogi ucieczki. Valignano przez cały czas mówił po portugalsku, a ojciec Fróis przekładał jego słowa na japoński. Fróis był Portugalczykiem, który przez szesnaście lat spędzonych w Japonii zdołał nauczyć się miejscowego języka, mimo braku poparcia ze strony swojego przełożonego, Cabrala, który utrzymywał, że Europejczycy nie powinni i nie mogą uczyć się cudzoziemskiego, japońskiego języka.

Cabral okazał się dokładnie takim człowiekiem, jakim opisywali go informatorzy Yasuke. Pięćdziesięcioletni Portugalczyk, przełożony misji od 1570 roku, był czerwony na twarzy i popędliwy; jego czoło i policzki zdawały się teraz jeszcze bardziej pociemniałe, kiedy stał w milczeniu, podczas gdy ojciec Fróis pośredniczył w powitaniach pomiędzy Valignano a japońskim władcą. W miarę jak tłumaczona rozmowa toczyła się dalej, Yasuke tłumił uśmiech zrozumienia; to, że Valignano przybył tu, by zwolnić Cabrala z jego obowiązków, było nowiną tylko dla samego Cabrala. Zostanie o tym poinformowany później, w okolicznościach, które najbardziej będą odpowiadały Valignano.

Cały zastęp jezuitów przemieścił się z wybrzeża w stronę namiotów, by nacieszyć się przygotowanymi na tę okazję atrakcjami. Kiedy jednak ruszali, zebrany wokół nich tłum miejscowych postąpił bliżej, chcąc się lepiej przyjrzeć przybyłym, a być może nawet dotknąć trzymanych przez nich sztandarów lub szat misjonarzy.

Yasuke przysunął się do Valignano, sondując Japończyków wzrokiem i wypatrując, czy w ich zachowaniu nie kryje się coś więcej, niż tylko ciekawość. Żołnierze Arimy tymczasem starali się odeprzeć tłum, pokrzykując nań ostrzegawczo. Yasuke nie znał japońskiego i przygotowywał się na najgorsze, zakładając nawet zdradę ze strony samych straży. Ostrożnie położył dłoń na plecach Valignano, tak by w każdej chwili móc pociągnąć go w tę czy w tamtą stronę, zależnie od okoliczności. Jednocześnie cały czas kierowali się w stronę namiotów.

Tam, po kolejnej turze powitań i wymiany podarków, mieli poznać dalszy plan dnia i kwestie bezpieczeństwa. Najbliższy obszar póki co był bezpieczny, a klan Arima miał dostarczyć kapłanom podstawową straż i dodatkowo jeszcze służących, co miało odzwierciedlać podwyższony status personelu misji. Jednak nic poza tym goszczący ich władca nie mógł im zaoferować. Był w stanie nieustającej wojny z sąsiednim klanem Ryūzōjich (którzy byli wrogo nastawieni do katolików i otaczali go ze wszystkich stron), a do tego musiał odpierać oblężenie. Lecz jeśli nadarzy się możliwość, zapewniał ich poważnie swoim wysokim, dziecięcym głosem, w przyszłości uczyni dla nich więcej.

Następnie czekał ich krótki spacer do budynku misji, gdzie mieli ponownie się zatrzymać, a całą grupę jezuitów czekał skromny bankiet z jedzeniem w stylu europejskim. Arima nie miał im tym razem towarzyszyć, ale zaprosił Valignano do swojego zamku, gdy tylko to będzie bezpieczne. Zapewnił też, że odwiedziny powinny mieć miejsce tak szybko jak to możliwe, jako że musieli omówić sprawy najwyższej wagi: plany i przyrzeczenia, które – w co obaj mężczyźni wierzyli – miały przetrwać wieki.

Wśród tłumu zapanowało poruszenie; to miejscowi na obrzeżach zgromadzenia ponownie starali się przecisnąć bliżej, konkurując ze sobą o to, kto zdobędzie lepsze miejsce, by napatrzeć się na egzotycznych obcokrajowców – i nie przeszkadzały im w tym świeże ostrzeżenia ze strony strażników Arimy.

Przybycie Valignano i jezuitów było najważniejszym wydarzeniem w tej okolicy przynajmniej od wieku. A mimo to, kiedy misjonarze szykowali się, by opuścić plażę, stało się jasne – z szeptów wśród ciżby, wskazywania palcem, a nawet jawnego gapienia się – że obiekt zainteresowania zebranych się zmienił.

Valignano, jakkolwiek wysoki, potężny i owiany nimbem legendy by nie był, ten drugi – strażnik na usługach kapłana – był wyższy od niego co najmniej o głowę, a jakby tego było mało, był zbudowany niczym postać żywcem wyjęta z mitów. (Ci prości ludzie żywili się rybami, korzonkami, wodorostami i podrzędnym ziarnem). Ale nie tylko rozmiar wojownika przyciągał ich uwagę. Powodem nie była też jego niezwykle ciemna skóra, ponieważ większość mieszkańców tego portu widziała już wcześniej Afrykanów i indyjskich żeglarzy. Chodziło o coś innego. Coś, czego ani oni, ani on sam, nie potrafili jeszcze wyjaśnić.

Niektórzy z nich przyszli zobaczyć ogromny, zamorski statek.

Większość z nich przyszła ujrzeć najpotężniejszego katolika w Azji.

Ale wszyscy patrzyli tylko na Yasuke.

___

189 cm (przyp. tłum.).

213 cm (przyp. tłum.).

Ołowianka – dawny przyrząd służący do pomiaru głębokości wody, prostej budowy sonda. Składa się z liny i obciążnika, najczęściej wykonanego z ołowiu (przyp. tłum.).

Mimo iż aktualnie szerzej rozpowszechnionym określeniem na katanę jest „miecz”, z technicznego punktu widzenia jest ona szablą (podobnie jak i inne japońskie bronie szermiercze); tak też klasyfikowano ją w Polsce przed wojną. Kwestia zasadności stosowania jednego lub drugiego terminu jest przedmiotem ciągłej i ożywionej dyskusji bronioznawców (przyp. red.).

152 cm (przyp. tłum.).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: