Z jak Zachariasz - ebook
Z jak Zachariasz - ebook
Powieść filmowana, wchodzi do kin w 2015! Główną rolę kreuje Amanda Michelle Seyfried, modelka i aktorka grająca m.in. W „Zabójczym ciele” czy „Dziewczynie w czerwonej pelerynie”
Przywodzi na myśl "Władcę much". Szokująca i wciągająca lektura.
„Publisher’s Weekly”
Kilkunastoletnia Ann Burden w cudowny sposób przetrwała atomową zagładę. Świat, który kiedyś znała, zniknął, a jej bliscy zginęli. Przez rok żyła samotnie w odległej dolinie, nie wiedząc, czy ktokolwiek ocalał. Pewnego dnia dostrzega dym z oddalonego obozowiska i zdaje sobie sprawę, że nie jest sama. Ktoś przeżył i zmierza w kierunku doliny.
Kim jest ten człowiek? Jakie ma zamiary? Czy można mu ufać? Ann niedługo przekona się, że są rzeczy gorsze od bycia ostatnim człowiekiem na ziemi…
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-401-6 |
Rozmiar pliku: | 563 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
20 maja
Boję się.
Ktoś się zbliża.
To znaczy tak mi się wydaje, choć nie mam pewności i modlę się, żeby to nie była prawda. Weszłam dziś do kościoła i modliłam się przez cały ranek. Pokropiłam wodą przed ołtarzem i położyłam tam kwiaty, fiołki i dereń.
Ale widzę dym. Widzę go już od trzech dni, ale jest inaczej niż poprzednio. Wtedy, w zeszłym roku, wzbił się olbrzymią chmurą bardzo daleko stąd, a potem wisiał na niebie przez dwa tygodnie. To był pożar martwego lasu. Później zaczął padać deszcz, więc dym zniknął. Teraz natomiast jest to wąski słup i nie sięga zbyt wysoko.
Dym pojawił się trzy razy, zawsze późnym popołudniem. Nocą go nie widzę, a rano już go nie ma. Ale po południu znów się pojawia i za każdym razem jest bliżej. Najpierw wznosił się zza Claypole Ridge, widziałam tylko sam czubek, niewyraźną smużkę. Myślałam, że to chmura, ale miała niewłaściwy kolor, była zbyt szara, więc pomyślałam sobie: przecież nigdzie nie ma chmur. Wzięłam lornetkę. Okazało się, że smuga jest wąska i prosta – to dym niewielkiego ogniska. Kiedy jeździliśmy pikapem, do Claypole Ridge było dwadzieścia pięć kilometrów, chociaż wygląda, jakby to było bliżej. A dym wyłaniał się właśnie zza tego wzniesienia.
Jakieś piętnaście kilometrów za Claypole Ridge leży Ogdentown. Jednak w Ogdentown nie ma już żywych ludzi.
Wiem o tym, bo kiedy skończyła się wojna i telefony przestały działać, mój ojciec, mój brat Joseph i kuzyn David pojechali pikapem, żeby sprawdzić, co się stało. Najpierw wybrali się do Ogdentown. Wyruszyli wczesnym rankiem. Joseph i David byli podnieceni, ale ojciec miał poważną minę.
Kiedy wrócili, było już ciemno. Matka się martwiła – nie było ich przecież tak długo – więc odetchnęliśmy z ulgą, gdy w końcu nad Burden Hill, dziesięć kilometrów stąd, błysnęły reflektory ich auta.
Wyglądały jak światła latarni morskiej. To było jedyne światło w okolicy, oczywiście z wyjątkiem domu, przez cały dzień nie jechały tędy inne samochody. Wiedzieliśmy, że to oni, bo jeden reflektor, ten lewy, zawsze migotał na nierównościach. Zajechali przed dom i wysiedli. Chłopcy nie byli już podnieceni. Wyglądali na przestraszonych, a ojciec wydawał się chory. Może rzeczywiście nabawił się choroby, ale chyba przede wszystkim był zdenerwowany.
Matka podeszła do niego, gdy schodził z pikapa.
– Co znaleźliście?
– Ciała – odparł. – Tylko ciała. Wszyscy nie żyją.
– Wszyscy?
Weszliśmy do domu, gdzie paliły się lampy. Obaj chłopcy szli za nami i nic nie mówili. Ojciec usiadł.
– To straszne – powiedział, a potem powtórzył: – Straszne, straszne. Jeździliśmy w kółko, rozglądaliśmy się. Trąbiliśmy. Potem poszliśmy do kościoła i uderzyliśmy w dzwon. Słychać go w promieniu ośmiu kilometrów. Czekaliśmy dwie godziny, ale nikt nie przyszedł. Weszliśmy do kilku domów: do Johnsonów, do Petersów. Znaleźliśmy ich tam, wszyscy nie żyją. Na ulicach leżały martwe ptaki.
Mój brat Joseph zaczął płakać. Miał czternaście lat. Chyba nie słyszałam, żeby płakał, odkąd skończył osiem.
21 maja
Jest coraz bliżej. Dziś był prawie na szczycie grzbietu, ale niezupełnie, bo przez lornetkę nie widziałam ognia, a jedynie dym – unosił się bardzo szybko i niezbyt wysoko nad ziemią. Wiem, gdzie jest – na rozstaju dróg. Zaraz za szczytem wzniesienia naszą drogę przecina Dean Town Road, czyli szosa biegnąca ze wschodu na zachód. To szosa numer 9, droga stanowa, szersza od naszej drogi lokalnej numer 793. On się tam zatrzymał, a teraz rozmyśla, czy ruszyć dziewiątką, czy może przeciąć grzbiet. Piszę: „on”, bo tak o nim myślę, choć może to „oni” albo nawet „ona”. Ale myślę, że jednak „on”. Jeżeli wybierze szosę, zniknie stąd i znowu wszystko będzie dobrze. Po co miałby tu wracać? Ale jeśli przetnie grzbiet, na pewno tu zejdzie, bo zobaczy zielone liście. Po drugiej stronie grzbietu, nawet po drugiej stronie Burden Hill, nie ma liści. Tam wszystko jest martwe.
Muszę wyjaśnić kilka rzeczy. Po pierwsze, dlaczego się boję. Po drugie, dlaczego piszę w tym zeszycie ze sklepu państwa Kleinów, który stoi przy drodze półtora kilometra stąd.
Zeszyt i zapas długopisów wzięłam stamtąd w lutym. Przestała już wtedy nadawać ostatnia stacja radiowa, którą wcześniej słyszałam bardzo słabo i tylko nocą. Milczała od mniej więcej trzech czy czterech miesięcy. Piszę: „mniej więcej” – i między innymi właśnie po to mi ten zeszyt – stwierdziłam, że zapominam, kiedy wydarzyły się różne rzeczy, a czasem nie wiem nawet, czy w ogóle się wydarzyły. Poza tym pomyślałam, że kiedy zacznę pisać, to będzie trochę tak, jakbym miała z kim rozmawiać, a gdy to potem przeczytam, to tak, jakby ktoś mówił do mnie. Ale tak naprawdę niewiele dotąd napisałam, bo nie miałam o czym.
Czasami notuję, jaka była pogoda, zwłaszcza gdy przyszła burza albo stało się coś niezwykłego. Zapisuję, kiedy zasadziłam coś w ogrodzie, bo pomyślałam, że taka wiedza przyda mi się w przyszłym roku. Zwykle jednak nie piszę nic, ponieważ prawie każdy dzień jest taki sam jak poprzedni, a poza tym czasem myślę: po co w ogóle coś pisać, skoro nikt tego nie przeczyta? Wtedy mówię sobie: kiedyś, za parę lat, sama to przeczytasz. Byłam pewna, że jestem ostatnim człowiekiem na świecie.
Ale teraz mam o czym pisać. Myliłam się. Nie zostałam sama na świecie. Cieszę się, a jednocześnie się boję.
Z początku, kiedy wszyscy odeszli, samotność była okropna. Całe dnie i przez większość nocy wpatrywałam się w drogę z nadzieją, że zza wzgórza wreszcie wyłoni się jakiś samochód albo w ogóle ktokolwiek. Wciąż miałam sny, że ktoś tędy przejechał, nie wiedząc, że tu jestem. Budziłam się i pędziłam na drogę, wyglądałam znikających tylnych świateł auta. Mijały tygodnie i jedna po drugiej milkły kolejne stacje radiowe. Kiedy zamilkła ostatnia, kiedy nie odezwała się więcej, zrozumiałam, że nie pojawi się tu już nikt, żaden samochód. Oczywiście najpierw myślałam, że to w moim odbiorniku wyładowały się baterie, dlatego wzięłam nowe ze sklepu. Wypróbowałam je w latarce, stąd wiedziałam, że to stacja nie nadaje.
W każdym razie mężczyzna z ostatniej radiostacji powiedział, że musi przerwać, bo zabrakło prądu. Powtarzał w kółko swoją długość i szerokość geograficzną, chociaż wcale nie był na statku, tylko na lądzie, gdzieś pod Bostonem. Mówił też inne rzeczy, które wcale mi się nie podobały. Dlatego zaczęłam rozmyślać. Wyobraźmy sobie, że zza wzgórza nadjedzie samochód, a ja wybiegnę mu na spotkanie – co będzie, jeśli jego kierowca okaże się szalony? Albo jeśli to ktoś podły, a nawet okrutny, brutalny? Jeśli to morderca? Co mogłabym wtedy zrobić? Tak naprawdę to ten człowiek z radia pod koniec też robił wrażenie szalonego. Bał się – w jego okolicy zostało niewielu ludzi i bardzo mało jedzenia. Mówił, że ludzie powinni zachować godność nawet w obliczu śmierci i że nikt nie jest lepszy od innych. Błagał na antenie i widziałam, że dzieje się tam coś strasznego. Raz nawet przestał nad sobą panować i zaczął płakać.
Dlatego podjęłam decyzję: jeśli ktoś się pojawi, to zanim się ujawnię, dowiem się, kto to jest. Nadzieja, że ktoś tutaj przyjdzie, kiedy panują cywilizowane warunki, a wkoło są inni ludzie – to jedno. Lecz gdy nie ma nikogo, wygląda to zupełnie inaczej. Stopniowo to zrozumiałam. Istnieją sprawy gorsze niż samotność. Kiedy to pojęłam, zaczęłam przenosić swoje rzeczy do jaskini.
22 maja
Dziś po południu znowu pojawił się dym, w tym samym miejscu, gdzie wczoraj. Wiem, co on (ona? oni?) robi. Przyszedł z północy. Teraz rozbił obóz na rozdrożu i bada szosę numer 9, Dean Town Road, na wschód oraz na zachód. To mnie martwi. Skoro sprawdza drogę na wschód i zachód, sprawdzi też drogę na południe.
Dzięki temu wiem coś jeszcze. Na pewno ma ze sobą dość ciężki sprzęt i zapasy. Zostawia je na rozdrożu, żeby poruszać się szybciej. Najprawdopodobniej odkąd wyruszył, nie napotkał żywej duszy, inaczej nie porzucałby tak swoich rzeczy. Albo ktoś mu towarzyszy. Oczywiście może też po prostu odpoczywać. Możliwe, że ma samochód, ale nie sądzę. Ojciec mówił, że auta jeszcze długo pozostaną radioaktywne – to chyba dlatego, że są wykonane z metali ciężkich. Mój ojciec sporo wiedział o takich rzeczach. Nie był naukowcem, ale czytał mnóstwo artykułów naukowych w gazetach i czasopismach. Pewnie właśnie dlatego tak bardzo się zaniepokoił, kiedy po wojnie przestały działać telefony.
Nazajutrz po wyprawie do Ogdentown znowu ruszyli w drogę. Tym razem dwoma pikapami – naszym i pana Kleina, właściciela sklepu. Uznali, że tak będzie lepiej, bo któreś z aut może się zepsuć. Pan Klein i jego żona również pojechali, a w końcu moja matka postanowiła im towarzyszyć. Chyba bała się rozstania z ojcem. Odkąd usłyszała o tym, co wydarzyło się w Ogdentown, martwiła się jeszcze bardziej niż przedtem. Joseph miał zostać w domu ze mną.
Tym razem pojechali na południe: najpierw przez wąwóz do amiszów, żeby sprawdzić, jak przetrwali bombardowanie. (To nie znaczy, że ich zbombardowano – najbliższe bomby spadły daleko stąd, ojciec sądził, że ze sto pięćdziesiąt kilometrów albo i dalej. Ledwo słyszeliśmy huk, ale poczuliśmy, jak zatrzęsła się ziemia). Farmy amiszów leżały nieopodal naszej doliny. To byli nasi przyjaciele, a przede wszystkim pana Kleina – jego główni klienci. Ponieważ nie mieli samochodów, a jedynie konie i wozy, rzadko jeździli aż do Ogdentown.
Potem, po wizycie u amiszów, nasi mieli skręcić na zachód i zjechać na szosę do Dean Town, po drodze zahaczając o Baylor. Dean Town to prawdziwe miasto – dwadzieścia tysięcy mieszkańców, znacznie większe niż Ogdentown. To właśnie w Dean Town miałam iść za rok do kolegium nauczycielskiego. Chciałabym zostać nauczycielką angielskiego.
Wyruszyli wczesnym rankiem. Pan Klein jechał przodem. Kiedy wyjeżdżali, ojciec położył mi dłoń na głowie, tak jak to robił, gdy miałam sześć lat. David nic nie powiedział. Po godzinie zorientowałam się, że Joseph zniknął. Zrozumiałam, gdzie jest – schował się w pikapie pana Kleina. Ja też powinnam była na to wpaść. Oboje baliśmy się zostać sami, ale ojciec kazał nam opiekować się zwierzętami. Poza tym musieliśmy tu być na wypadek, gdyby ktoś nadjechał, albo gdyby włączono telefony i nasz zadzwonił. Cóż, nie zadzwonił i nikt nie nadjechał.
Moja rodzina nie wróciła. Państwo Kleinowie również. Wiem, że nie zastali amiszów ani nikogo w Dean Town. Tam też wszyscy nie żyli.
Od tamtej pory zdążyłam wejść na wzgórza ze wszystkich stron doliny, a na szczytach wspinałam się na drzewa. Widziałam, że dalej wszystkie drzewa są martwe i nic się nie rusza. Nie chodzę tam.2
23 maja
Piszę te słowa rano, około dziesiątej trzydzieści. Właśnie odpoczywam. Musiałam zrobić kilka rzeczy, których bardzo nie chciałam robić. Ale gdybym poczekała, aż tamten człowiek pokona grzbiet, a potem wyjdzie zza Burden Hill i go zobaczę (to tam zaczyna się moja dolina), byłoby za późno.
Oto, co trzeba było zrobić.
Wypuściłam kury z zagrody dla drobiu. Musiałam je wygonić. Teraz są wolne. Później znowu je złapię, przynajmniej większość, jeżeli nie potrwa to zbyt długo.
Wypuściłam dwie krowy i cielaka, młodego byczka, przez furtkę pastwiska. Je również musiałam wygonić. Przez jakiś czas nic im się nie stanie. Tam dalej, na polach przy drodze, wciąż jest dużo dobrej trawy, jest woda w stawie, a cielak będzie pił mleko matki. To mleczne krowy rasy Guernsey. Zwykle mam szczęście do zwierząt i dobrze o nie dbam. Kury stale znoszą jajka, mam teraz o dwie więcej niż na początku. Tylko Faro, pies Davida, uciekł. Pewnego ranka po prostu zniknął i już nie wrócił. Pewnie wypuścił się poza dolinę na poszukiwanie Davida i zdechł.
Rozkopałam ogródek warzywny, a wszystko, co rosło, przyklepałam i przykryłam suchymi liśćmi. Nic nie widać. Właśnie to było najbardziej nieprzyjemne, bo tak ładnie się rozwijało. Ale mam dość suszonego jedzenia i konserw, więc dam sobie radę. A gdyby tamten człowiek zobaczył zadbany, odchwaszczony ogród, od razu by wiedział, że ktoś tutaj mieszka.
Siedzę przed wejściem do jaskini. Widzę stąd prawie całą dolinę, mój dom i stodołę, dach sklepu, wieżyczkę starego kościoła (z boku odpadło parę desek – mogę to naprawić? nie wiem) oraz odcinek strumyka, który płynie piętnaście metrów stąd. Widzę też drogę: od punktu, w którym wyłania się zza Burden Hill, niemal aż do miejsca, gdzie znowu znika w wąwozie – w sumie z sześć kilometrów. Wątpię jednak, żeby on zauważył jaskinię, ponieważ znajduje się ona za domem, w połowie wysokości zbocza, a nieduże wejście zasłaniają drzewa. Joseph, David i ja nie natrafiliśmy na nią przez lata, chociaż bawiliśmy się w pobliżu prawie codziennie.
Oczywiście znajdzie dom, sklep oraz kościół, ale po drodze na pewno widział już wiele takich miejsc. Całe szczęście, że ostatnio nie wycierałam kurzu. Dziś rano starannie obejrzałam cały dom i chyba nie ma tam żadnych śladów niedawnej bytności. Zabrałam kwiaty sprzed ołtarza w kościele. Przyniosłam tu obie lampy oraz zapas nafty.
Teraz będę czekać. Napisałam, że jest około dziesiątej trzydzieści, lecz nie mam pewności, jeśli chodzi o czas. Mój zegarek dobrze chodzi, ale mogę go ustawiać tylko według słońca. Nie wiem nawet, czy zgadza się data. Mam kalendarz, ale i tak trudno – naprawdę bardzo trudno – się nie pogubić. Najpierw skreślałam kratki ołówkiem. Potem, w ciągu dnia, patrzyłam na kalendarz i myślałam: czy dziś już zaznaczałam? A im dłużej się zastanawiałam, tym bardziej nie mogłam sobie przypomnieć. Na pewno parę dni przegapiłam, a kiedy indziej pewnie skreśliłam po dwa. Teraz mam lepszy system: ustawiam sobie budzik i kładę go obok kalendarza. Kiedy dzwoni, odznaczam datę. Robię to tylko rano, a wieczorem nakręcam i przestawiam budzik.
Zresztą chyba i tak wiem, jak ustalić datę. Mam Almanach farmera, w którym napisano, że najdłuższy dzień w roku to 22 czerwca. Za kilka tygodni zacznę codziennie spisywać godzinę wschodu i zachodu słońca. Dzień, który okaże się najdłuższy, to będzie właśnie 22 czerwca.
W zasadzie to chyba nie ma znaczenia. Tylko że 15 czerwca mam urodziny, więc chciałabym ustalić, kiedy wypada ten dzień, żeby wiedzieć, ile mam lat. Teraz, za jakieś cztery tygodnie, skończę szesnaście.
Mogłabym napisać bardzo dużo o takich sprawach – rzeczach, które musiałam wykombinować, kiedy zrozumiałam, że jestem sama i tak już zostanie, może nawet do końca życia. Całe szczęście, że w pobliżu był ten sklep, i to duży, wielobranżowy, dobrze zaopatrzony ze względu na handel z amiszami. Poza tym dobrze, że wojna skończyła się wiosną (oczywiście wybuchła również wiosną – trwała tylko tydzień), więc miałam całe lato, żeby zrozumieć, jak się sprawy mają, uporać się ze strachem i zastanowić, w jaki sposób przetrwam zimę.
Na przykład ogrzewanie. W domu mieliśmy piec olejowy i kuchnię gazową. Razem z telefonami wysiadł prąd, a bez prądu piec nie działał. Kuchnia działała dalej, ale wymagała butli z gazem. Wiedziałam, że w końcu się wyczerpią (są dwie), a wtedy nikt nie przywiezie nowych. Dom ma jednak dwa kominki, jeden w salonie, drugi w jadalni, a w drewutni został mniej więcej sąg porąbanego drewna. Zrozumiałam, że to nie wystarczy, więc właśnie tak spędziłam niejeden poranek wiosną, latem i jesienią – na cięciu drewna piłą (wzięłam nową ze sklepu, taką z rurkowym kabłąkiem) i wożeniu go na starym wózku, który stał w stodole. Zamknęłam resztę domu, dzięki czemu w tych dwóch pomieszczeniach było ciepło, nawet bardzo ciepło, z wyjątkiem kilku szczególnie zimnych dni. Wtedy po prostu wkładałam kilka dodatkowych swetrów. Oszczędzałam gaz, więc wystarczył na prawie całą zimę. Później gotowałam w kominku. Spory z tym kłopot, bo garnki strasznie się smolą. W stodole jest stary piec na węgiel drzewny, z którego matka korzystała, kiedy jeszcze nie mieliśmy gazu. Tego lata spróbuję – to znaczy zamierzałam spróbować – przytargać go do domu. Jest za ciężki, żebym mogła go udźwignąć, ale chyba zdołam go rozmontować. Naoliwiłam już wszystkie śruby, żeby je obluzować.
Zaczęłam rano, gdy odpoczywałam. Potem znowu wzięłam się do pracy, zjadłam obiad, a teraz jest popołudnie.
Znowu pojawił się dym. Teraz ognisko na pewno znajduje się po naszej stronie Claypole Ridge. Jeśli dobrze widzę, to w połowie drogi między grzbietem a Burden Hill. To znaczy, że on (oni? ona?) zauważył dolinę i jest już w drodze.
Mam wrażenie, że to początek końca. Muszę postanowić, co zrobię.
Dziwne. Nie wiem, kim on jest, ale porusza się wolno. Skoro pokonał grzbiet, a przecież musiał to zrobić, to na pewno zobaczył dolinę i zielone drzewa, bo Claypole Ridge jest wyższy od Burden Hill. Wiem, że dolinę stamtąd widać, przynajmniej jej dalszy kraniec, ponieważ w dawnych czasach sama wspinałam się tam mnóstwo razy. Wobec tego powinien się spieszyć. Jeżeli poszedł drogą w stronę Dean Town, albo w przeciwnym kierunku, dziewiątką na wschód, oglądał tam tylko martwotę, zupełnie jak ja. Wszystko szaro-brązowe, drzewa jak badyle. Skądkolwiek przybył, pewnie po drodze widział same podobne obrazki. Między grzbietem a Burden Hill krajobraz jest wciąż taki sam. Zostało mu już tylko trzynaście kilometrów – a jednak chyba się zatrzymał i rozbił obóz.
Może jutro rano wejdę prawie na sam szczyt Burden Hill, wdrapię się na drzewo i będę obserwować. Nie wyjdę na drogę. Jest taka ścieżka, która biegnie w tym samym kierunku, tylko że przez las, nieco wyżej, na zboczu wzgórza. W gruncie rzeczy las kryje sporo ścieżek. Znam je wszystkie. Jeśli tam pójdę, to wezmę jedną z moich strzelb, tę lekką, kaliber 5,7 mm. Dobrze strzelam, lepiej niż Joseph i David, chociaż ćwiczyłam tylko na puszkach i butelkach. Ta duża, strzelba ojca do polowania na jelenie, za mocno kopie. Strzelałam z niej, ale krzywię się, kiedy pociągam za spust, a wtedy gorzej z celnością. Zresztą i tak nie przypuszczam, że użyję broni. Nie lubię broni, ale uważam, że powinnam mieć ją przy sobie. Przecież nie wiem, czego się spodziewać.
Dziś wieczorem, zanim pójdę – o ile pójdę – muszę przynieść do jaskini więcej wody i coś ugotować. Kiedy ten człowiek dotrze do doliny, nie będę mogła rozpalać ognia. W dzień zobaczyłby dym, a nocą płomienie, bo ognisko musi się znajdować przed jaskinią. Raz spróbowaliśmy rozpalić je w środku. Musieliśmy stamtąd uciekać, taki gęsty był dym. Dziś ugotuję kurczaka, kilka jajek (na twardo), upiekę chleb z mąki kukurydzianej. Dzięki temu nie będę zdana wyłącznie na konserwy, przynajmniej przez jakiś czas.
Mogłabym nocą zakradać się po wodę ze strumyka. Ale bezpieczniej będzie zrobić zapas. Mam sześć dużych butli, takich na cydr, z zatyczkami.
Woda: to była kolejna decyzja, którą musiałam podjąć, kiedy zabrakło prądu. Koło domu była – wciąż jest – dwudziestometrowa studnia z elektryczną pompą. Mieliśmy elektryczny bojler, prysznic, wannę i tak dalej, ale oczywiście przestały działać. Stało się to, jeszcze zanim moja rodzina wyjechała. Musieliśmy więc nosić wodę sami. Do wywierconej studni nie da się spuścić wiadra, otwór jest zbyt wąski. Mieliśmy więc do wyboru dwa strumienie. Ten obok jaskini, który widać stąd, płynie dalej obok domu, ale potem skręca w lewo na pastwisko, gdzie się rozszerza, tworząc porządny staw – wręcz małe jezioro, przejrzyste i dosyć głębokie. Żyją w nim leszcze i okonie. Ten drugi, noszący nazwę Burden Creek (na cześć mojej rodziny, tak samo jak wzgórze – Burdenowie osiedlili się w tej dolinie jako pierwsi), jest większy i szerszy, a do tego znajduje się bliżej domu. Biegnie mniej więcej równolegle do drogi, a potem wypływa z doliny przez wąwóz na południu. W zasadzie to po prostu mała rzeka, bardzo ładna, a przynajmniej taka była.
Ponieważ jest bliżej, postanowiliśmy, że wodę będziemy nosić właśnie stamtąd – w miarę potrzeb, po dwa wiadra naraz. Potem, w samą porę, ja i Joseph coś zauważyliśmy. Dawniej w tym strumieniu również były ryby, jednak mniej liczne i nie tak duże jak w stawie. Ale gdy pierwszy raz poszliśmy po wodę, zobaczyliśmy je martwe. Na brzegu znalazłam nieżywego żółwia. Ten strumyk wpada do doliny przez rozpadlinę w skalnym grzbiecie na lewo od Burden Hill. Woda płynie z zewnątrz i jest zatruta. Długo ją obserwowaliśmy (ale trzymaliśmy się z daleka). Okazało się, że nie ma w niej nic żywego, nawet żab czy owadów.
Przestraszyliśmy się. Pobiegliśmy (z wiadrami) do stawu – aż na drugi koniec, tam gdzie kończy się ten mniejszy strumyk. Jeszcze nigdy w życiu tak bardzo nie ucieszyłam się na widok strzebli. Zaraz odpłynęły, tak jak zwykle. Woda była zdatna do picia i nadal jest. Strumyk ma swój początek na wzgórzu, wewnątrz tej doliny, i na pewno wypływa głęboko spod ziemi. Cały czas łowię ryby w stawie, a potem je zjadam. To jedno z moich najlepszych źródeł pożywienia. Tylko zimą przestają brać.
Myślę, że jutro wyruszę skoro świt. Kiedy już tak postanowiłam, zaczęłam się martwić czymś bardzo głupim: tym, jak wyglądam. Jak jestem ubrana. Przyszło mi to do głowy dziś rano, kiedy byłam w domu. Przejrzałam się w lustrze, co ostatnio rzadko mi się zdarza. Mam na sobie niebieskie dżinsy, ale męskie (w sklepie są ich całe kartony, lecz dziewczęcych brak), więc źle na mnie leżą, są trochę za luźne. Poza tym chodzę w męskiej koszuli roboczej z flaneli i w chłopięcych tenisówkach. Niezbyt elegancki strój, a i fryzurę mam nieszczególnie stylową, po prostu obcinam włosy równo wokół szyi. Przez jakiś czas co wieczór je zakręcałam, tak jak do szkoły, ale to wymagało czasu i wreszcie zrozumiałam, że i tak tylko ja się oglądam. Wobec tego włosy mam proste, ale przynajmniej czyste. Rozjaśniły się, bo dużo czasu spędzam na dworze. Chyba nie jestem już tak chuda jak kiedyś, ale w tym ubraniu trudno to ocenić.
Zastanawiam się, czy powinnam włożyć sukienkę. A jeśli to prawdziwa ekipa ratunkowa, jakaś oficjalna grupa? Może powinnam ukradkiem wrócić do domu, żeby się przebrać. Została mi jeszcze jedna para porządnych spodni. Pozostałe się wytarły. Od czasu wojny nigdy nie chodziłam w sukience, a zresztą w niej trudno byłoby mi się wspiąć na drzewo. Ale chyba pójdę na kompromis i włożę te dobre spodnie.
24 maja
To mężczyzna. Jest sam.
Ranek przebiegł zgodnie z planem. Włożyłam porządne spodnie, wzięłam strzelbę i powiesiłam lornetkę na szyi. Gdy wspięłam się na drzewo, zobaczyłam go, jak nadchodzi drogą. Nie wiem, jak wygląda, bo od stóp do głów jest ubrany w jakiś zielonkawy skafander, chyba plastikowy, a na twarzy ma szklaną maskę. Całość przypomina trochę skafandry do nurkowania w zimnej wodzie, ale jest luźniejsza i bardziej masywna. Poza tym, również jak nurkowie, mężczyzna ma na plecach zbiornik z tlenem. Chociaż nie widać twarzy, poznałam, że to mężczyzna – po jego posturze i po tym, jak się porusza.
Porusza się tak wolno dlatego, że holuje wózek wielkości sporego kufra na dwóch kołach rowerowych, przykryty tym samym zielonym plastikiem, z którego zrobiony jest skafander. Wózek jest ciężki, więc mężczyzna z trudem wciągnął go na Burden Hill. Co parę minut przystawał, żeby odpocząć. Do szczytu wzgórza zostało mu jeszcze mniej więcej półtora kilometra.
Muszę zdecydować, co zrobię.3
nadal 24 maja
Teraz jest noc.
Ten człowiek jest w moim domu.
A może nie w domu, lecz przed nim, w małym plastikowym namiocie, który tam postawił. Nie mam pewności, bo zrobiło się za ciemno, żeby widzieć wyraźnie. Obserwuję z jaskini, ale jego ognisko – rozpalone obok domu, w ogrodzie – już zgasło. Rozpalił je moim drewnem.
Zszedł z Burden Hill po południu. Wdrapałam się tutaj, żeby mieć dobry widok. Wcześniej zjadłam obiad i przebrałam się z powrotem w dżinsy. Postanowiłam się nie pokazywać. Zawsze jeszcze mogę zmienić zdanie.
Ciekawa byłam, co zrobi, kiedy wejdzie na szczyt wzgórza. Musiał przypuszczać, choć nie mógł mieć pewności, że zbliża się do miejsca, w którym wciąż coś żyje. Jak wspomniałam, z Claypole Ridge widać dolinę, ale nie za dobrze – to wciąż dość daleko. Zresztą może kiedyś już się nabrał. Może myślał, że to złudzenie.
Szczyt wzgórza jest płaski. Droga przez jakieś sto metrów biegnie poziomo, a dopiero potem opada ku dolinie. Od połowy tego odcinka widać już wszystko: rzekę, dom, stodołę, drzewa, łąkę. To był zawsze mój ulubiony widok, pewnie dlatego, że oznaczał powrót do domu. Mamy teraz wiosnę, więc dokoła pełno świeżej zieleni.
Kiedy mężczyzna dotarł do tego miejsca, zatrzymał się. Wypuścił dyszel wózka i przez minutę tylko patrzył. Potem zbiegł drogą, machając rękami. W skafandrze poruszał się bardzo niezdarnie. Dopadł do przydrożnego drzewa, przyciągnął najbliższą gałąź, zerwał parę liści i przycisnął je do szklanej maski. Domyślałam się, co myśli: „Czy one są prawdziwe?”.
Obserwowałam go ze ścieżki w lesie leżącej niezbyt wysoko na zboczu wzgórza. Miałam ze sobą strzelbę. Nie wiedziałam, czy pod tą maską on coś słyszy, ale nie ruszałam się i nie hałasowałam.
Nagle szarpnął za maskę, za zapięcie z tyłu, jakby zamierzał ją ściągnąć. Nie widziałam dotąd jego twarzy, a jedynie szklaną szybkę, więc patrzyłam uważnie. Potem się powstrzymał i podbiegł z powrotem do wózka. Odpiął z jednej strony plastikową pokrywę i trochę ją uchylił. Włożył rękę pod spód i wyciągnął jakiś szklany przedmiot – rurkę z metalowym prętem, przypominającą ogromny termometr. Urządzenie miało potencjometr albo wskaźnik – z tej odległości nie widziałam wyraźnie, ale mężczyzna podniósł je na wysokość twarzy i powoli obracał, bacznie mu się przyglądając. Znowu podszedł do drzewa, cały czas patrząc na pręt. Pochylił się, zbliżył go do drogi, po czym uniósł wysoko w górę. A potem znów wrócił do wózka.
Wyjął stamtąd kolejne urządzenie, podobne do tego pierwszego, ale większe. Później wyciągnął coś czarnego, okrągłego – to była słuchawka, z której zwisał przewód. Podłączył go do urządzenia, po czym zbliżył słuchawkę do maski, do ucha. Zrozumiałam, co robi: sprawdza działanie jednego sprzętu za pomocą drugiego. Już wiedziałam, co to jest. Czytałam o takich urządzeniach, ale nigdy nie widziałam ich na własne oczy: to wykrywacze promieniowania, liczniki Geigera. Mężczyzna ruszył drogą, tym razem zaszedł dużo dalej – pokonał prawie kilometr, cały czas wpatrzony w jeden licznik i wsłuchany w drugi.
Potem zdjął maskę i krzyknął.
Przestraszyłam się, więc odskoczyłam. Zaczęłam biec, a potem przystanęłam. Nie krzyczał na mnie, wiwatował, wrzeszczał jak ludzie na meczu futbolowym. Nie usłyszał mnie (na szczęście). Jego krzyk poniósł się echem w głąb doliny, a ja stałam całkiem nieruchomo, chociaż serce mi waliło – tak dawno nie słyszałam żadnego głosu poza własnym, kiedy czasem śpiewam.
Potem zapadła cisza. Mężczyzna przyłożył dłonie do ust i krzyknął jeszcze raz, kierując głos w dół wzgórza. Tym razem wołał, bardzo głośno:
– Jest tu kto?!
Znowu rozległo się echo. Kiedy umilkło, odniosłam dziwne wrażenie, że zrobiło się jeszcze ciszej niż dawniej. Człowiek tak bardzo przyzwyczaja się do ciszy, że przestaje zwracać na nią uwagę. Ale głos mężczyzny był ładny, mocny. Przez minutę już prawie zmieniłam zdanie. To był nagły, gwałtowny przypływ: chciałam zbiec ze wzgórza przez las i krzyczeć: „Tutaj jestem”. Chciałam się rozpłakać i dotknąć jego twarzy. Ale w porę się opanowałam, więc siedziałam cicho. Odwrócił się, a ja podniosłam lornetkę do oczu. Maszerował z powrotem do swego wózka. Maska zwisała mu na plecach jak kaptur.
Miał brodę i długie, ciemne włosy. Przede wszystkim jednak zwróciłam uwagę na to, jaki był blady. Przywykłam do opalenizny swoich dłoni i ramion, widziałam jednak fotografie górników, którzy całe dnie pracują pod ziemią. On właśnie tak wyglądał. Jego twarz, jeśli dobrze widziałam, była wąska i pociągła. Miał spory nos. Te jego długie włosy, broda oraz bladość sprawiały, że wyglądał dość dziko, ale jednocześnie – muszę przyznać – trochę poetycko. Nie kojarzył się z okazem zdrowia, był chudy.
Wrócił do wózka, po drodze często oglądając się przez ramię w kierunku mojego domu. Pewnie myślał: „Może tam ktoś jest, może stąd mnie nie słychać?”. Miał rację. Z czubka wzgórza do domu jest prawie półtora kilometra. Jedno z urządzeń schował pod plastikowe przykrycie, a potem zrobił coś zaskakującego: wyjął broń i położył na wierzchu, jakby chciał ją mieć pod ręką. Zostawił też drugi licznik, ten ze słuchawką. Potem dźwignął dyszel i ruszył w dół wzgórza. Kiedy zrobiło się stromo, wykonał obrót – teraz wózek jechał przodem, a on go przytrzymywał. Co jakieś piętnaście metrów stawiał wózek bokiem, przystawał, a potem przykładał słuchawkę do ucha. Poza tym jeszcze dwukrotnie zawołał.
W takim powolnym tempie dotarł na sam dół około siedemnastej (według mojego zegarka), a do domu – równo o zmierzchu. Wróciłam górną ścieżką do jaskini, gdzie teraz jestem, i obserwowałam go przez lornetkę.
Kiedy znalazł się przed domem, zostawił wózek w ogródku. Całe szczęście, że nie zdążyłam skosić trawy – zeszłego lata uznałam, że nie będę nawet próbować, więc wyrosła do kolan i jest tam sporo chwastów. Mężczyzna zaczął się dziwnie zachowywać, poruszał się bardzo ostrożnie. Zamiast ruszyć do drzwi, obszedł dom dokoła i zajrzał w każde okno. Trzymał się na odległość, jakby się bał albo nie chciał, żeby go zauważono. W końcu wrócił do drzwi i odezwał się tak samo jak wcześniej:
– Jest tu kto?
Tym razem nie krzyczał już tak głośno, jakby wiedział, że nie doczeka się odpowiedzi. Na pewno już to przerabiał. Nie pukając, otworzył drzwi i wszedł do środka. Zaczęłam się denerwować. Czy coś tam zostawiłam? Pół wiadra świeżej wody? Jajko na półce? Wiele rzeczy przychodziło mi na myśl. Każda by mnie zdradziła. Ale chyba nie zostawiłam niczego.
Po około dwudziestu minutach wyszedł. Wydawał się trochę zdziwiony. Stał przed drzwiami, patrzył na drogę, rozmyślał. Ruszył w jej kierunku, a potem najwidoczniej zmienił zdanie. Pewnie zamierzał udać się do sklepu i kościoła. Nie widać ich z domu, ale oczywiście zauważył je ze szczytu wzgórza, więc wiedział, gdzie są. W każdym razie zamiast tego spojrzał w niebo. Zaszło już słońce i robiło się ciemno, dlatego wrócił do swojego wózka i uniósł przykrycie. Tym razem wyciągnął stamtąd kilka różnych przedmiotów, w tym spory kwadratowy pakunek, który rozwinął i rozstawił – to był właśnie namiot.
Najwidoczniej wyjrzał przez okno, kiedy był w kuchni, i zauważył drewutnię, bo obszedł dom dookoła i przyniósł sobie trochę drewna na ognisko. Kiedy je rozpalił, wyjął z wózka jeszcze więcej rzeczy. W blasku płomieni słabo widziałam, zrobiło się już całkiem ciemno, ale po chwili zorientowałam się, że coś gotuje. Po posiłku długo siedział przy ognisku, aż w końcu powoli zgasło. Jak już wspomniałam, niewiele było widać, ale chyba wtedy wszedł do namiotu. Wydaje mi się, że zasnął. Mógł spędzić noc w domu, ale pewnie jest nieufny. Przypuszczam, że ten zielony plastik – na skafandrze, namiocie, wózku – to coś, co powstrzymuje promieniowanie.
Teraz wrócę do jaskini i pójdę spać. Nadal się boję. A jednak to – szukam odpowiedniego słowa – sympatyczne mieć świadomość, że w dolinie jest ktoś jeszcze.
25 maja
Chyba popełnił błąd. Nie jestem pewna. A jeśli to był błąd, to nie wiem, jak bardzo poważny. Martwię się, bo chyba mogłam go powstrzymać, chociaż nie wiem jak. Musiałabym się ujawnić.
Kiedy rano wyszłam z jaskini, bardzo ostrożnie, na czworakach i z pochyloną głową, on był już na nogach, choć dopiero wzeszło słońce. Właśnie składał namiot. Potem schował go do wózka, a wtedy bardzo szybko wydarzyło się kilka rzeczy.
Najpierw gdzieś zza zagrody dla drobiu zagdakała kura. Oczywiście zniosła jajko. Niemal natychmiast zapiał kogut. Z oddali, jakby w odpowiedzi, zaryczała krowa, bardzo głośno i przeciągle. Mężczyzna wypuścił z ręki patelnię i zaczął nasłuchiwać. Wyglądał na oszołomionego, jakby nie wierzył własnym uszom. Pewnie nie słyszał zwierząt od ponad roku.
Stał tak przez minutę, nasłuchując, patrzył przed siebie i rozmyślał. Potem wziął się do roboty. Znowu wyciągnął czujnik promieniowania, ten mniejszy, i mu się przyjrzał. Nadal miał na sobie skafander, choć już bez hełmu. Szarpnął zapięcie na rękawach i zdjął rękawice. Sięgnął w głąb wózka. Wyjął jeszcze jedną broń, większą, pewnie wojskową. To chyba karabin, w dolnej części ma kanciasty magazynek. Spojrzał na tę broń, a potem schował ją z powrotem i wszedł do namiotu po tę mniejszą. To strzelba kaliber 5,7 mm, tak jak moja, tylko że z ryglem, a moją przeładowuje się pompką. Poszedł z nią do zagrody dla drobiu.
Naturalnie kur tam nie było, bo kiedy je wygoniłam, to zamknęłam furtkę. Ale część została w pobliżu – wiedziałam, że tak będzie, bo właśnie tam je karmię. Nie wiedziałam, co on robi, ponieważ między domem a ogrodzeniem rosną duże krzewy (bez i forsycja). Jednak po chwili usłyszałam huk wystrzału, a po paru minutach wrócił z martwą kurą. Jedną z moich kur!
Oczywiście trudno mieć do niego pretensję. Nie wiem, jakie jedzenie ma w swoim wózku, ale na pewno nie jest to świeże mięso ani w ogóle nic świeżego. Dlatego rozumiem, że zgłodniał na samą myśl o kurach. (Pewnie za parę dni czeka mnie to samo). Ale do kur się nie strzela. Ja też je jem, tak jak jedliśmy je zawsze, ale nie oddałam ani jednego strzału. Ostatnio strzelałam jeszcze przed wojną.
Położył kurę na wózku, a potem nie oskubał jej ani nie oczyścił, lecz od razu ruszył drogą w stronę sklepu i kościoła – oraz krów. Zabrał ze sobą tę mniejszą strzelbę, a także szklaną rurkę.
Uznałam, że przynajmniej pierwszego dnia powinnam mieć go na oku – dopóki lepiej nie poznam jego zwyczajów. Dlatego znowu wybrałam się znajomą ścieżką przez las, biegnącą mniej więcej w dwóch trzecich wysokości zbocza. Dzięki temu mogłam go obserwować z bliższej odległości. Miałam lepszy widok niż z jaskini, skąd nie widać długich odcinków drogi, bo zasłaniają je drzewa. Wzięłam lornetkę oraz broń.
Od razu zobaczył krowy, gdy tylko minął stodołę i płot. Stały przy stawie, na odległym polu. Ojciec kiedyś uprawiał tam owies, ale zeszłej wiosny na szczęście zasiał kostrzewę. Krowy razem z cielakiem pasły się spokojnie. Znajdowały się na wolności, ale tak jak przypuszczałam, nie oddaliły się od domu. Kiedy mężczyzna poszedł w ich stronę, uciekły, chociaż niezbyt daleko. Krowy potrafią rozróżniać ludzi, lecz rzeczywiście niezbyt się tym przejmują.
Ruszył za nimi, a potem zmienił zdanie i zbliżył się do stawu. Spojrzał na wodę, najpierw z pewnej odległości, a potem, zaciekawiony, przyklęknął i zbliżył twarz do tafli. Wiedziałam, że przygląda się strzeblom – zawsze jest ich trochę przy brzegu. Wyjął szklany czujnik i zbliżył go do powierzchni stawu, a potem zanurzył. Następnie nabrał wody w dłonie i spróbował. Była smaczna – wiem o tym, bo stale ją piję, choć ja czerpię ją ze strumienia na przeciwległym końcu. Widziałam, że ma ochotę krzyczeć z radości.
Poszedł dalej. Do kościoła, gdzie spędził kilka minut. Do sklepu, gdzie został na znacznie dłużej. Nie wiedziałam, co tam robił – pewnie sprawdzał znalezione artykuły za pomocą licznika. Wyszedł z jakimś pudłem, chyba były w nimkonserwy. Dalej się nie zapuszczał, ze sklepu zawrócił do domu. Niósł pudło, strzelbę oraz licznik, więc był objuczony.
Po drodze nagle odstawił karton, uniósł broń i wystrzelił w krzaki przy drodze. Może zobaczył królika. W dolinie jest ich sporo, są też wiewiórki. Zniknęły za to prawie wszystkie ptaki z wyjątkiem kilku wron, które, jak widać, miały dość rozumu, żeby tu zostać. Inne ptaki, ruchliwe jak to one, wyleciały w martwotę i zginęły. Mężczyzna chyba nie trafił.
Była już prawie jedenasta. Jasne słońce wisiało wysoko na niebie, a dzień zrobił się ciepły. Mężczyzna cały czas chodził w skafandrze i dźwigał spory ciężar. Widziałam, że musi mu być gorąco – dwukrotnie przystawał na odpoczynek i odstawiał pudło. Właśnie dlatego, kiedy wrócił do domu, popełnił błąd. Wykąpał się w Burden Creek, tym martwym strumieniu.
Najpierw położył karton na wózku i zaczął wyjmować rzeczy. Tak jak przypuszczałam, były to głównie konserwy, ale także kilka kostek mydła – rozpoznałam niebieskie opakowania. Potem, ku mojemu zaskoczeniu, zdjął ubranie ochronne. Po prostu rozpiął suwak z przodu, ściągnął skafander z nóg i wyszedł z niego. Pod spodem nosił bardzo cienki i lekki niebieski kombinezon. Plecy oraz ramiona miał mokre od potu.
Potem, choć do tej pory był taki czujny, zachował się nieostrożnie. Rozumiem, dlaczego to zrobił. Nie zna rozkładu doliny, więc sądził, że to cały czas ten sam strumień. Nie wiedział, że są tu dwa różne, a przecież widział już żywe ryby. Był zgrzany, i pewnie dawno się nie kąpał, więc złapał mydło i przebiegł przez drogę. Zdjął niebieski kombinezon, a potem z pluskiem wskoczył do wody. Gdyby nie był taki niecierpliwy, mógłby zauważyć, że tam nie ma ryb, a wzdłuż obu brzegów biegnie półmetrowy pas martwej trawy. Usycha też sporo pobliskich drzew. Ale nie zauważył. Długo nie wychodził ze strumyka.
Jak wspomniałam, nie wiem, jak poważny był to błąd. Nie orientuję się, co jest nie tak z wodą. W głębi doliny strumyk łączy się z drugim, tym od stawu, i przez wąwóz wypływają już razem. Za punktem, w którym się stykają, są martwe – sprawdzałam to wiele razy, ponieważ sądziłam, że skoro minęło tyle czasu, może woda w Burden Creek znowu nadaje się do picia. Ale nie wpływają tam ryby, a jeśli wpływają, to zdychają i prąd niesie je dalej. Może gdyby mężczyzna wziął ze sobą tę szklaną rurkę, to przekonałby się, że woda jest radioaktywna. Ale nie wiem tego z całą pewnością – nie mam pojęcia, co ją zatruło. Pod koniec wojny w radiu mówili, że nieprzyjaciel użył gazu, bakterii i „innej broni masowego rażenia”. Więc mogło to być wszystko. Nie mam wyboru: muszę czekać i patrzeć, co będzie dalej. Mam nadzieję, że to go nie zabije.