Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Z krwi i kości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Z krwi i kości - ebook

Trzynaście lat temu katastrofalna pandemia, nazywana apokalipsą, zabiła miliardy.

Dla tych, którzy przetrwali, to szansa na stworzenie nowego świata. Jednak apokalipsa nie była zwyczajnym wirusem. U części ocalałych obudziła dziwne moce – potrafią uzdrawiać, wyrządzać szkody, a nawet przewidywać przyszłość.

Fallon Swift nie zna dawnego świata – lecz jej przeznaczeniem jest ukształtować ten nowy. Dorastała na spokojnej farmie z trójką braci, chroniona przed zagrożeniami przez mamę i ojczyma.

Teraz musi ich opuścić i nauczyć się walczyć. Fallon jest nie tylko potężną „Niesamowitą” – ma również do odegrania decydującą rolę w nadchodzących krwawych bitwach. Szykuje się wojna pomiędzy dobrem i złem, a Fallon – młoda, twarda, nieustępliwa – musi być gotowa.

Ciąg dalszy bestsellerowego Początku, oszałamiająca powieść o miłości, wojnie, rodzinie i magii jest porywającą i szalenie satysfakcjonującą kontynuacją nadzwyczajnej trylogii „Kroniki tej jedynej”.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8177-024-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Mówią, że koniec świata został wywołany przez wirus. Ale to była magia – czarna niczym bezksiężycowa północ. Wirusem posługiwała się jak bronią, gradem lecących strzał, celnych pocisków, tnących ostrzy. A jednak to ci niewinni – przez dotyk dłoni, matczyny pocałunek na dobranoc – rozprzestrzeniali apokalipsę, sprowadzając na miliardy ludzi nagłą, bolesną, brzydką śmierć.

Wielu z tych, którzy przetrwali ten pierwszy tragiczny w skutkach atak, zmarło z własnej lub czyjejś ręki, kiedy świat zdławiły cierniste pędy szaleństwa, rozpaczy i strachu. Jeszcze inni, którzy nie zdołali znaleźć schronienia, czystej wody, pożywienia ani leków, po prostu słabli i umierali w oczekiwaniu na pomoc i nadzieję, które nigdy nie nadeszły.

Kręgosłup technologii popękał, niosąc mrok i milczenie. Rządy upadły.

Apokalipsa nie miała litości dla demokracji ni dyktatorów, parlamentów ni królestw. Z jednakową zachłannością niszczyła tak prezydentów, jak wieśniaków.

W ciemności zamigotały i rozjarzyły się światła zgasłe od tysięcy lat.

Z chaosu wyłoniły się magie, biała i czarna. Obudzone potęgi oferowały wybór między dobrem a złem, światłem a ciemnością.

Niektórzy nieodmiennie wybierali ciemność.

Niesamowici dzielili z ludźmi to, co zostało ze świata. Ci zaś, którzy przyjęli ciemność – istoty zarówno ludzkie, jak magiczne – zaatakowali, obracając wielkie miasta w gruzy, polując na tych, którzy się przed nimi kryli lub się im przeciwstawiali, by niszczyć, niewolić, kąpać się we krwi, nawet gdy ciała zaściełały ziemię.

Ogarnięte paniką rządy nakazały swoim armiom zgarnąć ocalałych i „opanować” Niesamowitych. I w ten oto sposób dziecko, które odkryło, że ma skrzydła, mogło trafić do laboratorium i zostać przywiązane do stołu w imię nauki.

Szaleńcy powoływali się na Boga w swej rzekomej prawości, wzniecając strach i nienawiść, by tworzyć własne armie i eliminować to, co „inne”. Głosili, że magia pochodzi z diabelskiej ręki i każdy, kto ją posiadł, jest demonem, którego należy odesłać z powrotem do piekła.

Najeźdźcy krążyli po zrujnowanych miastach, autostradach i bocznych drogach, żeby palić i mordować, ponieważ sprawiało im to przyjemność. Człowiek zawsze znajdzie sposób, żeby znęcać się nad drugim.

W świecie tak rozbitym, kto ich powstrzyma? – myślano.

W świetle rozlegały się szmery, w mroku pomruki, które docierały do ludzkich uszu – o mającej nadejść wojowniczce. Ona, córka Tuatha de Danann, pozostanie w ukryciu, dopóki nie chwyci za miecz i tarczę. Dopóki ona, Jedyna, nie poprowadzi światła przeciw ciemności.

Jednak miesiące przechodziły w lata, a świat nadal nie podnosił się z ruin. Polowania i ataki nie ustawały.

Niektórzy ukrywali się i robili ledwie szybkie wypady nocą, by wyszperać czy ukraść tyle, ile pozwalało im przetrwać dzień. Inni wybierali drogi, którymi migrowali bez końca – donikąd. Jeszcze inni kryli się w lasach, w których polowali, albo na polach, które uprawiali. A byli i tacy, którzy tworzyli społeczności, które to rosły, to malały, próbując żyć w świecie, w którym garść soli więcej znaczyła od złota.

Wreszcie niektórzy, jak ci, co znaleźli i stworzyli Nową Nadzieję, odbudowali życie.

Kiedy świat się kończył, Arlys Reid informowała o tym z nowojorskiego studia telewizyjnego. Patrzyła, jak wokół niej płonie miasto, i postanowiła powiedzieć prawdę tym wszystkim, którzy jeszcze mogli ją słyszeć, żeby uciekali.

Widziała z bliska śmierć. Sama zabiła, aby przetrwać.

Widziała koszmary i cuda.

Ona, wraz z garstką ludzi, w tym trójką noworodków, znalazła opuszczone prowincjonalne miasteczko, które nazwali Nową Nadzieją. I tam właśnie postanowili się zatrzymać.

Teraz, w czwartym roku, Nowa Nadzieja stała się domem ponad trzystu osób, miała burmistrza oraz radę miasta, policję, dwie szkoły – jedna służyła szkoleniu osób, które odkryły w sobie talenty magiczne – wspólny ogród i kuchnię, dwie farmy, w tym jedną z młynem, przychodnię – z małym gabinetem stomatologicznym – bibliotekę, składnicę broni i milicję.

Mieli lekarzy, uzdrowicieli, zielarzy, tkaczy, kółka krawieckie, hydraulików, mechaników, stolarzy, kucharzy. Niektórzy z nich zarabiali dzięki tym umiejętnościom w starym świecie. Większość nauczyła się ich w nowym.

Uzbrojona straż trzymała wartę całą dobę. I choć była ochotnicza, wszyscy mieszkańcy uczestniczyli w szkoleniach uczących posługiwania się bronią i walki wręcz.

Masakra Nowej Nadziei, która zdarzyła się w pierwszym roku, pozostała w ich sercach i umysłach żywą, niezabliźnioną raną. Ta blizna – i groby – kazała im utworzyć milicję oraz ekipy ratunkowe, które ryzykowały życie, by ocalić innych.

Arlys stała na chodniku, spoglądała na Nową Nadzieję i rozumiała, dlaczego to takie ważne. Dlaczego to wszystko było takie ważne. Bardziej niż przetrwanie, jak podczas tych pierwszych kilku potwornych miesięcy, bardziej nawet niż budowanie, jak w późniejszych miesiącach.

Chodziło o życie i, jak w nazwie miasta, o nadzieję.

Było ważne to, że Laurel – elfka – w chłodny wiosenny poranek wyszła zamieść ganek budynku, w którym mieszkała. W głębi ulicy Bill Anderson polerował okno wystawowe sklepu, który prowadził, a w środku na półkach piętrzyły się dziesiątki przydatnych rzeczy na wymianę.

Fred, młoda stażystka, która wraz z Arlys stawiła czoła okropnościom w tunelu metra, gdy uciekały z Nowego Jorku, pracuje pewnie we wspólnym ogrodzie. Fred, ze swoimi magicznymi skrzydłami i niewyczerpanym entuzjazmem, każdy dzień witała nadzieją.

Była i Rachel – lekarka i dobra przyjaciółka Arlys. Akurat wyszła z przychodni i pomachała jej.

– Gdzie mały?! – zawołała Arlys.

– Śpi! – odkrzyknęła Rachel. – Chyba że Jonah znów wziął go na ręce, gdy się odwróciłam. Ten człowiek kompletnie na jego punkcie zwariował.

– Jak na tatusia przystało. Czy to nie dziś wypada kontrola poporodowa, pani doktor? Wielki dzień.

– Ta doktor już się skontrolowała, ale Ray musi to zrobić oficjalnie. Dla ciebie to też wielki dzień. Jak się czujesz?

– Świetnie. Podekscytowana. Nieco zdenerwowana.

– Włączę odbiornik. I chcę cię tu widzieć, jak skończysz.

– Przyjdę. – Mówiąc to, Arlys położyła dłoń na wzgórku brzucha. – Maluch powinien się już szykować do wyjścia. Jeszcze trochę, a nie będę w stanie nawet człapać.

– Sprawdzimy to. Powodzenia, Arlys. Będziemy cię słuchać. – Po czym zwróciła się do pierwszej pacjentki tego dnia: – Dzień dobry, Clarice. Wejdź proszę.

Arlys tymczasem poczłapała kaczym krokiem, lecz zatrzymała się, słysząc swoje imię.

Poczekała na Willa Andersona – sąsiada z czasów dzieciństwa, a obecnie zastępcę szeryfa i, jak się okazało, miłość swego życia.

Położył rękę na jej dłoniach obejmujących brzuch i pocałował ją.

– Odprowadzić cię do pracy? – spytał.

– Jasne.

Spletli dłonie i wspólnie skierowali się do miejsca, w którym Will mieszkał podczas kilku pierwszych miesięcy pobytu.

– Nie masz nic przeciwko temu, jeśli tam zostanę i popatrzę?

– Jeśli masz ochotę, tylko nie wiem, ile to potrwa. Chuck jest optymistą, ale…

– Skoro Chuck mówi, że się uda, to się uda.

Poczuła nerwowe ukłucie w brzuchu i wypuściła powietrze ze świstem.

– Muszę tam z tobą pójść – dodał Will.

W czasie epidemii Chuck był jej głównym informatorem. Haker i geniusz informatyczny w jednej osobie zawiadywał teraz tą resztką technologii, jaką dysponowali. Oczywiście w piwnicy. Chuck był zaprzysięgłym wielbicielem piwnic.

– Chcę zobaczyć, jak pracujesz – uzupełnił Will.

– A jak nazywasz to, co robię w domu nad Biuletynem Nowej Nadziei?

– Pracą i dobrodziejstwem dla społeczności. Ale mówimy tu o programie telewizyjnym na żywo. Czymś, do czego jesteś stworzona.

– Wiem, że niektórzy się obawiają ryzyka, niepokoją się, że zwrócimy na siebie uwagę. Niewłaściwą uwagę.

– Warto. A Chuck nie tylko wie, co robi, ale i wie, że mamy magiczne tarcze. Jeżeli uda ci się dotrzeć do jednej osoby, możesz dotrzeć do stu. Jeżeli zdołasz dotrzeć do stu… to kto wie. Mnóstwo ludzi wciąż nie wie, co się do cholery dzieje ani gdzie szukać pomocy, zapasów, leków. To jest ważne, Arlys.

Dla niej ważne było, kiedy ryzykował życie na misjach ratunkowych.

– Myślałam właśnie o tym, co jest ważne. – Zatrzymała się przed domem i zwróciła do niego: – Jesteś na szczycie tej listy.

Obeszli dom, żeby przez drzwi na tyłach zejść do piwnicy.

Wewnątrz, w dawnym pokoju telewizyjnym, mieścił się teraz urzeczywistniony sen maniaka komputerowego – jeżeli śnił o łączeniu części, kabli, twardych dysków, płyt głównych, wybebeszaniu wiekowych komputerów, rekonfigurowaniu komputerów stacjonarnych i laptopów tudzież zawieszaniu rozmaitych ekranów.

Arlys uznała, że Chuck pewnie o tym marzył.

Siedział przy jednej z klawiatur, w bluzie z kapturem i bojówkach oraz czapce baseballowej założonej daszkiem do tyłu na białe, niedawno utlenione przez fryzjerkę włosy. Tylko krótka spiczasta bródka pozostała jaskraworuda.

Ten sam kolor miały fruwające loki Fred. Wyskoczyła właśnie z miejsca, w którym siedziała z trójką czterolatków i mnóstwem zabawek.

– Oto prawdziwy talent! – zawołała. – Jestem kierownikiem produkcji, gońcem i asystentem operatora.

– Myślałam, że to ja jestem gońcem. – Katie, matka tej trójki, obserwowała ich z poręczy zapadającej się kanapy, na której, jak Arlys dobrze wiedziała, Chuck często sypiał.

– Dobrze, współgońcem i opiekunką wzmacniaczy sygnału – zgodziła się Arlys.

Katie popatrzyła na bliźnięta, Duncana i Antonię.

– Nie mogą usiedzieć z podekscytowania – powiedziała. – Mam tylko nadzieję, że one – i my wszyscy – wiemy, co robimy.

– Robimy tak, żeby Arlys i Chuck mogli działać – dopowiedział Duncan, uśmiechając się szeroko do mamy. – Ja i Tonia.

– Dawaj! – Tonia zachichotała i podniosła rękę. Duncan przycisnął dłoń do jej dłoni. Zapłonęło światło.

– Jeszcze nie.

Hannah, blondwłosa, rumiana na tle ciemnowłosych bliźniąt, wstała. Poklepała matkę po nodze, jakby chciała ją pocieszyć, i podeszła do Arlys.

– Kiedy dzidzia wyjdzie? – spytała dziewczynka.

– Mam nadzieję, że wkrótce.

– Mogę to zobaczyć?

– Noo…

Śmiejąc się, Katie wstała, żeby wziąć Hannah na ręce i ją pocałować.

– Pewnie by to wytrzymała – powiedziała.

– Tego nie wiem, dzieciaku. – Chuck obrócił się na krześle. – Ale zaraz zobaczysz, jak na twoich oczach dzieje się historia: będziesz świadkiem debiutu Rozgłośni Nowej Nadziei.

– Jesteśmy na antenie?

Uśmiechnął się szeroko do Arlys i zasalutował.

– Owszem. Zdecydowanie nie poradzimy sobie bez pomocy naszych wzmacniaczy sygnału.

Bliźnięta aż podskoczyły z rozświetlonymi oczyma.

– Jeszcze nie, jeszcze nie… – Tym razem to Arlys je powstrzymała. – Muszę przejrzeć notatki i… potrzebuję kilku minut.

– Nigdzie się nie śpieszymy – zapewnił ją Chuck.

– Dobra, to ja… kilka minut.

Wytrącona z równowagi, gdy się tego najmniej spodziewała, wyszła na zewnątrz z teczką notatek. Fred podążyła za nią.

– Nie powinnaś się denerwować.

– Jezu, Fred.

– Mówię poważnie. Jesteś w tym świetna. Zawsze byłaś.

– Prowadziłam w Nowym Jorku wiadomości, bo wszyscy umarli.

– To tylko przyśpieszyło sytuację – poprawiła ją Fred. – Prowadziłabyś je tak czy inaczej, później, ale byś prowadziła.

Rudowłosa dziewczyna podeszła bliżej i położyła dłonie na ramionach Arlys.

– Pamiętasz, co zrobiłaś tamtego ostatniego dnia? – spytała.

– Nadal mi się to czasem śni i budzę się z krzykiem.

– Co zrobiłaś – ciągnęła Fred – kiedy Bob celował w ciebie pistoletem podczas programu na żywo? Trzymałaś się. A co zrobiłaś, kiedy się tam zabił, siedząc tuż koło ciebie? Trzymałaś się. Mało tego. Spojrzałaś prosto w kamerę i powiedziałaś prawdę. Zrobiłaś to bez notatek, bez telepromptera. Ponieważ to właśnie jest to, co robisz. Mówisz ludziom prawdę. I to właśnie zrobisz teraz.

– Nie wiem, dlaczego tak się tym denerwuję.

– Może to hormony?

Arlys zaśmiała się, pocierając brzuch.

– Może. Hemoroidy, zgaga i hormony. Rodzenie dzieci to prawdziwa przygoda.

– Nie mogę się doczekać, aż sama będę przeżywać takie przygody. – Fred westchnęła i spojrzała na ogród. – Chcę mieć mnóstwo dzieci.

Arlys żywiła nadzieję, że przetrwa urodzenie tego jednego – i to szybko.

Ale na razie miała zadanie do wykonania.

– Okej. Okej. Jak wyglądam?

– Cudownie. Ale dziś jestem także makijażystką. Upudruję cię do kamery i nałożę szminkę, wtedy będziesz wyglądała fantastycznie.

– Kocham cię, Fred. Naprawdę.

– Ach. Ja ciebie też, serio.

Arlys pozwoliła Fred się upudrować i umalować, po czym wypowiedziała kilka łamańców językowych, wypiła łyk wody i wzięła kilka głębszych oddechów.

Kiedy wróciła z łazienki, zobaczyła swojego teścia na kanapie otoczonego dziećmi. Zawsze do niego lgnęły.

– Bill, a kto pilnuje sklepu? – zainteresowała się nagle.

– Zamknąłem na godzinę – odparł. – Chciałem zobaczyć moją dziewczynę na żywo i osobiście. Twoi rodzice byliby z ciebie dumni. Mama, tata, Theo byliby naprawdę dumni.

– Potraktuj to jako biurko prowadzącej. – Chuck postukał w krzesło stojące przed jednym z licznych stołów. – Będziesz mówiła do tej kamery. Jest już odpowiednio ustawiona. To, co tu robimy, chłopcy i dziewczęta, to wyku… wyfasowana wielokanałowa transmisja. Mamy amatorskie radio, transmisję internetową i telewizję kablową. Będę to monitorował i robił, co konieczne. Tylko nie zwracaj uwagi na technicznego. To twój program, Arlys.

– W porządku. – Usiadła i podsunęła bliżej krzesło. Otworzyła teczkę, wyjęła zdjęcie ostatnich świąt Bożego Narodzenia z rodziną. Oparła je o klawiaturę. – Możemy zaczynać, kiedy chcecie – dodała.

– Fred będzie odliczała. Dobra, dzieciaki, dajmy czadu.

– Nie waż się mówić takich słów! – Katie podniosła ręce. – Nie masz nawet pojęcia, czym się to może skończyć.

– Wzmocnimy go. – Tonia zakołysała z radości biodrami. – Rozepchniemy go, Duncan.

– Pchamy. – Uśmiechnął się szeroko do siostry, po czym wzięli się za ręce. Między ich palcami zamigotało światło.

– O to, o tak! – Chuck biegał od monitora do monitora, coś tam poprawił i wydał okrzyk radości. – Dokładnie tak. Jedziemy z tym koksem.

– Arlys… – Fred poruszyła się za kamerą. – Za pięć, cztery…

Dalej odliczała tylko na palcach i prostując ostatni z olśniewającym uśmiechem, wskazała na Arlys.

– Dzień dobry, tu Arlys Reid. Nie wiem, ilu z was mnie słyszy albo widzi, ale jeśli tak, to powiadomcie o tym innych. Będziemy nadawać tak często, jak to możliwe. Chcemy przekazywać wam informacje, dawać prawdę, dzielić się tym, co wiemy. Gdziekolwiek się znajdujecie, nie jesteście sami.

Na moment urwała, wzięła głęboki oddech i przycisnęła dłonie do brzucha. Po chwili na nowo podjęła:

– Cztery lata po apokalipsie źródła potwierdzają, że w Waszyngtonie ciągle jest niebezpiecznie. Na obszarze metropolii nadal obowiązuje stan wyjątkowy, podczas gdy gangi znane jako Najeźdźcy i Mroczni Niesamowici ciągle atakują. Siły oporu przerwały zabezpieczenia w ośrodku zamkniętym w Arlington w Wirginii. Według relacji naocznych świadków uwolniono ponad trzydzieści osób…

Mówiła równo przez czterdzieści dwie minuty. Doniesienia o bombardowaniu w Houston, o atakach Wojowników Czystości na społeczność w Greenbelt w stanie Maryland, o podpaleniach, najazdach na domy.

Przemowę zakończyła kwestiami o humanizmie, odwadze i dobroci. Opowiadała o polowej klinice medycznej, która dzięki wozom i koniom docierała do najdalej położonych obozów, o schroniskach dla wysiedleńców, o akcjach ratunkowych i bankach żywności.

– Dbajcie o swoje bezpieczeństwo – zaapelowała. – Ale pamiętajcie, zachowanie bezpieczeństwa nie wystarczy. Żyjcie, pracujcie, gromadźcie się. Jeżeli macie jakąś historię, jeżeli macie nowiny, jeżeli szukacie bliskich i możecie mi to przekazać, powiem o tym na antenie. Nie jesteście sami. Mówiła Arlys Reid dla Rozgłośni Nowej Nadziei.

– I… schodzimy. – Chuck wstał i zacisnął pięści. – Zajebiście.

– Zajebiście – powtórzył Duncan.

– Oj. – Rycząc ze śmiechu, gdy Katie tylko zamknęła oczy, Chuck przyskoczył do Duncana i Toni i wyciągnął w ich stronę pięści. – Hej, to było absolutnie superowe, dzieciaki. Żółwik. No dalej, przybijcie żółwika!

Ich głowy nachyliły się ku sobie, gdy bliźniaki podniosły małe piąstki i stuknęły nimi w jego dłonie.

Z ręki Chucka poszły iskry.

– Ulala! – zawołał, podskakując przy tym i dmuchając w kostki. – Jaki potężny przypływ mocy. Uwielbiam to.

Fred zamrugała gwałtownie, by powstrzymać łzy, i powiedziała:

– Było to… wiesz już… jakie fantastyczne.

Will nachylił się i pocałował Arlys w czubek głowy.

– Byłem oszołomiony, nie mogłem oderwać od ciebie oczu – powiedział.

– To było… takie naturalne – odparła Arlys. – Jak się już przestałam bać, poczułam się świetnie. Jak długo byłam na antenie?

– Czterdzieści dwie fantastyczne minuty.

– Czterdzieści dwie. – Obróciła się na krześle. – Nie powinnam była tak długo trzymać bliźniąt. Przepraszam, Katie, straciłam poczucie czasu.

– Nic im nie było. Obserwowałam je – zapewniła ją Katie. – Będą potrzebowały długiej drzemki. – Zerknęła na Hannah, która spała zwinięta w kłębek na kolanach Billa. – Tak jak ich siostra. Wyglądasz, jakby i tobie się przydało trochę snu. To musiało cię zmęczyć. Jesteś nieco blada.

– Właściwie to chyba po jakichś pięciu minutach zaczęłam odczuwać skurcze. A może nawet wcześniej. Myślałam, że to nerwy.

– Ty… co? Teraz?

Arlys chwyciła Willa za rękę.

– Jestem całkiem pewna, że powinniśmy iść do Rachel. I wydaje mi się, że… okej!

Chwyciła jedną ręką blat, a drugą ścisnęła dłoń Willa – prawie łamiąc mu kości.

– Oddychaj! – nakazała Katie, podbiegając, żeby położyć dłoń na twardym jak skała brzuchu Arlys. Zaczęła go pocierać kolistymi ruchami. – Oddychaj, wiesz jak, chodziłaś na zajęcia.

– Zajęcia sręcia. Wtedy tak nie bolało.

– Oddychaj – powtórzyła Katie, nie tracąc spokoju. – Właśnie nadałaś pierwszą transmisję z Nowej Nadziei, i to w trakcie porodu. A skoro tak, poradzisz sobie i z oddychaniem w czasie skurczów.

– Ustępuje. – Arlys odetchnęła z ulgą. – Odpuszcza.

– Dzięki ci, Jezu – wymamrotał Will i wyprostował obolałe palce. – Au.

– Wierz mi, do au to jest jeszcze daleko. – Arlys wypuściła nagromadzone powietrze. – Naprawdę potrzebuję Rachel.

– Ja też. – Will pomógł jej wstać. – Ale powolutku. – Po czym zwrócił się do Billa: – Tato?

– Uhm, będę dziadkiem.

Katie zdjęła Hannah z jego kolan.

– Idź z nimi.

– Będę dziadkiem – powtórzył Bill.

– Fred? – Arlys spojrzała za siebie. – Nie idziesz?

– Naprawdę? Mogę? O rany! Pobiegnę zawiadomić Rachel. Jejku! Chuck.

– O nie, dzięki. Ja rezygnuję. Nie gniewaj się, Arlys, ale nieee.

– Nie gniewam się.

– Będziemy mieli dziecko! – zawołała Fred i rozłożywszy skrzydła, wyleciała przez piwniczne drzwi.

Duncan spoglądał na odchodzącą grupkę.

– On chce wyjść – oznajmił.

Katie poprawiła trzymaną na rękach Hannah.

– On?

– Aha. – Tonia podeszła do brata. – Co on tam robi?

– To już temat na inną rozmowę – ucięła Katie. – Chodźcie, dzieciaki, pora do domu. Świetnie sobie poradziłeś, Chuck.

– Bo mam najlepszą robotę na świecie.

* * *

W ciągu następnych ośmiu godzin Arlys nauczyła się wielu rzeczy. Pierwszą i najważniejszą z nich było to, że w miarę porodu skurcze robią się silniejsze i trwają o wiele dłużej.

Przy okazji dowiedziała się, co jej zupełnie nie zdziwiło, że Fred jest wesołą i niestrudzoną asystentką położnej. A Will – co również nie było zaskakujące – jest dla niej prawdziwym wsparciem.

Otrzymała doniesienia – które na chwilę skutecznie oderwały ją od myśli o bólu – że jej program informacyjny miał zasięg przynajmniej trzydziestu kilometrów, i to tam gdzie Kim i Poe podróżowali z laptopem zasilanym baterią.

Nagle pojęła, dlaczego w angielszczyźnie poród określa się tym samym słowem co pracę i wysiłek.

W pewnym momencie zalała się łzami i przyciągnęła ku sobie Willa.

– Już prawie koniec, kochanie – rzekł. – Zaraz będzie po wszystkim.

– Nie, to nie to. Lana… Pomyślałam o Lanie. Boże, Will, ona musiała przez to przejść całkiem sama. Bez Maxa, bez Rachel, bez nas. Była sama, kiedy rodziła.

– Nie wierzę, żeby była sama. – Fred pogładziła Arlys po ramieniu. – Naprawdę. Tamtej nocy… ja to czułam. Wielu z nas to czuło. Narodziny Jedynej. Lana nie była sama. Jestem o tym przekonana.

– Na pewno?

– Daję słowo.

– Okej, okej. – Kiedy Will starł z jej twarzy łzy, zdobyła się na uśmiech. – Mówisz, że już prawie koniec?

– I ma rację. Musisz przeć – powiedziała do niej Rachel. – Will, podpieraj jej plecy. Kiedy będziesz miała kolejny skurcz, przyj. Wydostańmy tego szkraba na świat.

Zgodnie z zaleceniem Arlys na przemian to parła, to dyszała, parła i dyszała i tak przez osiem godzin tuż po tym, jak przeszła do historii transmisji telewizyjnych, wydała na świat syna.

I dowiedziała się jeszcze czegoś – że miłość potrafi uderzyć niczym błyskawica.

– Patrzcie! Patrzcie na niego! – Wyczerpanie nagle rozpłynęło się w oszałamiającej ją miłości, gdy dziecko w jej ramionach płakało i wierciło się. – Och, Will, spójrz tylko na niego.

– Jest piękny, ty jesteś piękna – mamrotał bezładnie. – Boże, kocham cię.

Rachel odsunęła się i poruszyła obolałymi ramionami.

– Will, chcesz przeciąć pępowinę? – spytała.

– Ja… – Wziął nożyczki z rąk Rachel, po czym zwrócił się do ojca i zobaczył łzy na jego policzkach.

Bill stracił wnuki w apokalipsie. Córkę, żonę, dzieci.

– Myślę, że dziadek powinien to zrobić. Co ty na to, tato?

W odpowiedzi Bill przesunął palcami pod szkłami okularów.

– Będę zaszczycony. Jestem dziadkiem.

Kiedy przecinał pępowinę, Fred otuliła salę tęczami.

– A ja jestem ciocią, nieprawdaż? Honorową ciocią.

– O tak! – odparła Arlys, nie odrywając oczu od maleństwa. – Ty, Rachel, Katie. Założyciele Nowej Nadziei – powiedziała, wciąż na nią nie patrząc.

– Ma doskonały kolor skóry – zauważyła Rachel, też przypatrująca się dziecku. – Muszę wziąć mojego siostrzeńca na chwilę. Umyć go, zważyć i zmierzyć.

– Za chwilkę. Cześć, Theo! – Arlys wycisnęła pocałunek na czole chłopczyka. – Theo William Anderson. Uczynimy świat lepszym miejscem dla ciebie. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by był lepszy. Przysięgam ci.

Obrysowała buzię Theo palcem – taką drobniutką, taką słodką i tak bardzo jej.

To jest życie, pomyślała. To jest nadzieja.

To jest powód dla jednego i drugiego.

Będzie pracować i walczyć każdego dnia, żeby dotrzymać obietnicy danej synowi.

Trzymając go przy sobie, znów pomyślała o Lanie, o dziecku, które wówczas nosiła.

O obiecanej im Jedynej.ROZDZIAŁ DRUGI

Fallon przeprosiła. Colin wzruszył tylko ramionami, ale ponieważ wiedziała z doświadczenia, że brat długo żywi urazę, była gotowa na odwet. Ponieważ od urodzin – i wyboru – dzieliły ją ledwie tygodnie, wolała myśleć o jego zemście.

To było normalne, to była rodzina.

I wolała wyrachowanie w jego oczach niż niepokój, jaki często widziała u matki i ojca.

Na równi ze wszystkimi kosiła siano i żęła pszenicę, zbierała też warzywa i owoce. Codzienne obowiązki pomagały jej zachować równowagę. Nie narzekała na dyżury kuchenne – albo tylko mamrotała coś do siebie. Koniec lata i nadejście jesieni oznaczało godziny robienia dżemów i galaretek, puszkowanie różnych warzyw i owoców na zbliżającą się zimę.

Zimę, której się bała.

Kiedy mogła, uciekała, wykorzystując wolny czas do jeżdżenia po polach i lasach na swoim ukochanym koniu, Grace. Klacz otrzymała imię po królowej piratów, którą Fallon od dawna podziwiała.

Czasami jeździła do strumienia, żeby po prostu posiedzieć i pomyśleć – na myśl, żeby do wody włożyć haczyk z przynętą, wpadała później. Jeżeli przyniesie do domu ryby, żeby je zjedli lub wymienili na coś innego, tym lepiej. Ale godzina lub dwie samotności była pokarmem dla jej młodej, niespokojnej duszy.

Czasami praktykowała tam magię – nic wielkiego, ot przywoływanie motyli, zmuszanie ryb do skakania, tworzenie małych wirów powietrza za pomocą palców.

W pewien upalny dzień, kiedy słońce przypiekało mocno, a wiaterek prawie nie wiał i zdawało się, że lato nigdy się nie skończy, siedziała w swoim ulubionym miejscu. Ponieważ chciała poczytać, jej wędka wisiała dzięki magii nad strumieniem.

Potrafiła sprawić, żeby ryba chwyciła przynętę, ale wiedziała, że takich mocy – zgodnie z tym, czego została nauczona – można używać tylko do zaspokojenia prawdziwego głodu.

Co jakiś czas rozlegał się śpiew ptaków. Z podszycia niekiedy dobiegał ją szelest. Gdyby nie była pochłonięta lekturą, na pewno by sprawdziła, czy potrafi zidentyfikować ich źródło. Jeleń, zając, wiewiórka, lis, niedźwiedź. O wiele rzadziej człowiek.

Cieszyła się, że tak się dała wciągnąć czytanej historii – naprawdę przerażającej – o młodym chłopcu, który miał dar, który lśnił (czyli miał dar światła) i był uwięziony w starym hotelu ze złem.

Nie zwracała uwagi na plusk wody, nawet kiedy się powtórzył. Niekiedy przed pełnym zła hotelem krzewy w kształcie zwierząt się poruszyły, innym znowu razem groziły chłopcu.

W końcu jednak bulgoczący głos przyciągnął jej uwagę.

Serce, które już jej szybciej biło pod wpływem opowieści, wtem silniej uderzyło, gdy usłyszała swoje imię wyszeptane przez ten wodny głos. Powierzchnia wody w strumieniu dziwnie się zmarszczyła.

Ostrożnie odłożyła książkę na bok i wstała, z dłonią na rękojeści noża noszonego przy pasku.

– A cóż to za magia…? – mruknęła.

Czy to znak? Czy przyzywało ją coś mrocznego?

Znowu rozległo się jej imię, a woda wydawała się drżeć, zwijać się i skręcać.

Motyle, które latały wzdłuż krawędzi strumienia, odfrunęły w żółtozłotej chmurze.

Powietrze zrobiło się raptem ciche i nieruchome jak w grobowcu.

Cóż, napomniała się, nie jest małym chłopcem z książki, po czym podeszła nad skraj strumienia.

– Jestem Fallon Swift! – zawołała, przekrzykując pulsowanie krwi w uszach. – Kim jesteś? Czego chcesz?

– Nie mam imienia. Jestem wszystkim.

– Czego chcesz?

Ze zmarszczonej powierzchni strumienia wyłonił się jeden palec. Wystarczyła sekunda, żeby zorientowała się, który to palec i jakie jest jego znaczenie. Ale była to sekunda za późno.

Uderzyli ją od tyłu, trzech na jedną. Wleciała twarzą do wody, po czym wypłynęła na powierzchnię ku wesołości swoich braci.

Odsunęła ociekające wodą włosy z oczu, wymacała stopami dno i stanęła.

– Trzeba było was trzech i zasadzki.

– „Kim jesteś?” – powtórzył Colin drżącym głosem. – „Czego chcesz?” – natrząsał się. – Żebyś widziała swoją twarz!

– Miło widzieć, jak przyjmujesz przeprosiny.

– Zasłużyłaś sobie. Teraz jesteśmy kwita.

Może i zasłużyła i musiała oddać mu sprawiedliwość, że wyczekał, werbując do pomocy braci. Co więcej, nie mogła nie podziwiać złożoności i kreatywności jego sztuczki.

Ale.

Rozważyła błyskawicznie swoje możliwości, ryzyko upokorzenia, jeżeli jej się nie uda, i postanowiła spróbować.

Już to ćwiczyła.

Kiedy jej bracia się śmiali i wykonywali taniec zwycięstwa, zwróciła się do swojego konia, umysł do umysłu. Na co Grace podeszła do przodu i łbem pchnęła Colina do wody.

– Hej! – Niższy od Fallon, pływał, dopóki nie znalazł płytszego miejsca. – To nie fair.

– Tak samo jak trzech na jedną.

Ethan, śmiejąc się do rozpuku, wskoczył do wody.

– Ja też chcę pływać.

– A co tam. – Travis zrzucił buty i skoczył na bombę.

Kiedy chłopcy chlapali na siebie i podtapiali się dla zabawy, Fallon położyła się na plecach i unosiła się na wodzie. Tym razem odezwała się w myślach do Travisa.

– To twoja sprawka.

– No.

– Przeprosiłam.

– Wiem, ale on tego potrzebował. I było fajnie.

Odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej.

– A poza tym jest gorąco.

– Środkowy palec był niegrzeczny.

– Ale śmieszny.

Nie zdołała się powstrzymać przed uśmieszkiem. No racja, śmieszny.

– Potrzebuję paru minut z Colinem.

– Jezu, to tylko woda.

– Nie o to chodzi. Jesteśmy kwita. Po prostu potrzebuję kilku minut.

Spojrzał na nią uważniej. Widział i wiedział, jak zwykle. Zaczął mówić coś na głos, po czym się odwrócił. Tylko skinął jej głową.

Wyszła na brzeg. Osuszyła się, przesuwając dłońmi wzdłuż ciała, po czym schowała książkę i różdżkę.

– Musimy wracać! – zawołała.

Zignorowała jęczenie – głównie Ethana – i ponagliła ich gestem.

– Musimy pomóc przy jedzeniu, a potem wziąć się do wieczornych obowiązków.

Travis wdrapał się na brzeg – Fallon go wysuszyła.

– Dzięki.

Musiała kucnąć, żeby pomóc wyjść Ethanowi.

– Fajnie jest pływać w ubraniach.

– Nie byłoby to wcale takie fajne – stuknęła go lekko w nos – gdybyś musiał wracać do domu w mokrych, skrzypiących butach.

Wysuszyła je, następnie spodnie, a potem spłowiałą koszulkę marki Under Armour, która została wyszperana jeszcze dla Colina.

Ujęła w dłoń wodze Grace i odwróciła się do Colina.

– No weź, wysusz mnie. – Machnął ręką. – Już się na mnie odegrałaś się za to, że wrzuciłem cię do wody.

– Wysuszę cię, jeśli dasz mi słowo, że nie odegrasz się za to, że się na tobie odegrałam.

Zawahał się, po czym wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Mam dobry numer, nad którym pracuję, ale mogę go zostawić sobie na następny raz, kiedy znowu będziesz zołzowata. To pewnie długo nie potrwa.

Wyciągnęła ku niemu rękę.

– Ale ta runda jest załatwiona.

– Załatwiona.

Uścisnęli sobie dłonie.

Kiedy już był suchy, rozejrzał się.

– A ci gdzie polecieli?

– Powiedziałam Travisowi, że muszę z tobą porozmawiać.

W jego oczach błysnęła podejrzliwość i chęć odwetu.

– Powiedzieliśmy, że na teraz koniec.

– Nie o to chodzi. – Ruszyła przed siebie, a koń stąpał za nią leniwie. – Zbliżają się moje urodziny.

– No wiem przecież.

– Moje trzynaste urodziny.

– No i? – Wzruszył ramionami i podniósł jakiś kij, żeby stukać w mijane drzewa. – Pewnie zaczniesz całować chłopaków i wiązać kokardy na włosach. I inne głupstwa.

– Będę musiała wyjechać.

– O, i będziesz jeździła ciężarówką. Ja mógłbym to robić. Nie rozumiem, dlaczego ty wszystko musisz robić pierwsza.

– Colin, nie będzie mnie tu, więc nie będę jeździła ciężarówką. Muszę odejść.

– Dokąd?

Zobaczyła na jego twarzy przebłysk zrozumienia. Rodzice nie robili tajemnicy z opowieści o Mallicku, o Jedynej, o dwóch latach szkolenia poza domem.

Kiedy uświadomił sobie przyczyny jej wyjazdu, natychmiast pojawiło się zaciekłe wyparcie.

– Bzdura. Nigdzie nie jedziesz. To jakieś pieprzone bajdy.

Fallon pomyślała leniwie, że brat lubi przeklinać. Robił to przy każdej okazji, kiedy rodzice nie słyszeli.

– To nie jest bzdura. I kiedy przyjdzie, będę musiała z nim iść.

– Powiedziałem, że to bzdura. – Wściekły i zaczerwieniony na twarzy cisnął kij. – Nie obchodzi mnie, kim jest ten dziwny facet, ale cię nie zmusi, żebyś z nim odeszła. Zatrzymamy go. Ja go zatrzymam.

– Nie zmusi mnie. Nie może. Ale ja muszę z nim jechać.

– Chcesz jechać. – Ogarnęło go rozgoryczenie. – Chcesz odejść i udawać, że jesteś wielką Zbawczynią. Udawać, że jesteś Jedyną, która zbawi świat. Kolejna bzdura.

Pchnął ją, mocno.

– Nie jesteś nikim wyjątkowym, do cholery, a z tym głupim światem wszystko jest w porządku. Rozejrzyj się.

Machnął rękoma, pokazując gęsty las, przeświecające cętkami światło słońca, bujną zieleń końca lata.

– To nie jest świat, tylko jego część i nawet ona może być zagrożona – powiedziała.

Poczuła, jak coś w niej wezbrało, tak szybko, tak zawzięcie, że straciła oddech.

– Spójrz na to. Zobacz świat.

Podniosła ręce i rozłożyła je na boki, jakby szarpnięciem rozsuwała zasłony.

Przed ich oczami rozszalała się bitwa, mroczna i krwawa. Jedne budynki leżały w gruzach, inne płonęły. Ciała, porozrywane i zmiażdżone, leżały na… zdała sobie sprawę, że to chodniki. Ulice i chodniki miasta, niegdyś wielkiego.

Ciszę lasu przecinała kanonada, po której rozległy się krzyki. Uderzył piorun, czarno-czerwony, tworząc otchłanie, do których wpadały ciała.

Niektórzy fruwali, unosząc się na skrzydłach, które rozcinały ciało. Inni fruwali na skrzydłach, które próbowały osłaniać bezbronnych.

Niesamowici, po stronie mroku i światła; ludzie, dobrzy i źli, toczyli wojnę o krew tych, którzy już polegli.

– Zatrzymaj to. – Colin chwycił ją za ramię, kiedy stała jak sparaliżowana. – Zatrzymaj to, zatrzymaj.

Ostatnie słowo powiedział ze szlochem, ale siostra go usłyszała.

Drżąc, zaciągnęła zasłony.

– Jak to zrobiłaś? Jak to zrobiłaś?

– Nie wiem. – Odczuwając mdłości i zawroty głowy, Fallon osunęła się na ziemię i usiadła na ścieżce. – Nie wiem. Niedobrze mi.

Wyszarpnął manierkę z torby przy siodle i kucając, wepchnął naczynie w jej dłonie.

– Napij się wody. Napij się i może włóż głowę między kolana.

Wypiła łyczek i zamknęła oczy.

– Widzę to czasem w głowie. Na ogół wtedy, kiedy śpię. Takie miejsca albo inne. Zawsze walka, śmierć i ogień. Czasami widzę ludzi w klatkach albo przypiętych do stołów. Albo gorzej, jeszcze gorzej.

Zakręciła manierkę.

– Już dobrze. Nie wiem, jak to zrobiłam. Nie wiem dostatecznie dużo.

– Gdzie jest to miejsce? – Pomógł jej wstać, schował manierkę.

– Nie jestem pewna. To chyba był Waszyngton, ale nawet nie wiem, dlaczego tak mi się wydaje. Powtarzam, nie wiem dostatecznie dużo. Dlatego muszę pojechać. Muszę dowiedzieć się więcej. Muszę i boję się, tak bardzo się boję. Chcą mnie zabić, próbowali zabić mnie i mamę. Zabili mojego biologicznego ojca. Znajdą mnie prędzej czy później. Przyjdą tu i mnie znajdą. Jeżeli cokolwiek stanie się mamie i tacie, tobie, Travisowi i Ethanowi…

Odwróciła się do konia i wcisnęła twarz w kark Grace.

– Muszę iść i dowiedzieć się, jak ich powstrzymać, albo to się nigdy nie skończy.

Colin niezgrabnie poklepał ją po plecach.

– Pójdę z tobą.

– Nie możesz.

– Tylko spróbuj mnie powstrzymać. – Wróciła ta uparta waleczność, z całą swoją szczerością i niewinnością. – Myślisz, że jak nie potrafię robić głupich sztuczek i całego tego gówna, to nie umiem walczyć? Jadę z tobą, kretynko.

Wzruszyła się – i nie wiedziała, czy kiedykolwiek zdoła mu powiedzieć, jak bardzo – tym, że kiedy była w najgorszym stanie, on okazał jej wsparcie.

– To nie z powodu magii. – Już w tak młodym wieku rozumiała podstawy taktyki. – I nie dlatego, że nie umiałbyś walczyć.

Wytarła łzy, odwróciła się i zobaczyła, że on również płakał.

– Musisz zostać, bo musisz być prezydentem.

– Co, kurwa? – Nawet przy nowo odkrytym upodobaniu do przekleństw, Colin zachowywał takie słowa na najważniejsze okazje.

– Posłuchaj. – Spokojniejsza Fallon znowu zaczęła iść. – Mama i tata są jak król i królowa, prawda? Rządzą. Ale nie wiedzą wszystkiego, co się dzieje. Dowiedzą się o strumieniu dziś, chyba że kazaliście Ethanowi obiecać, że nic nie powie. Jeżeli nie obiecał, wypaple.

– Cholera.

– Więc dowiedzą się, ale to w porządku. Nikt się przez to nie wścieka. Nie wiedzą jednak wszystkiego, i najstarszy – a to będziesz ty – też musi dowodzić. Musisz być prezydentem i uważać na Travisa i Ethana, na mamę i tatę też. Muszę wiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Proszę. To trudne zadanie. – Zawahała się. – Musisz dopilnować, żeby każdy się dobrze czuł, wykonywał swoje obowiązki i się uczył. I nie możesz być zbyt apodyktyczny, bo to nie zadziała.

Szturchnął ją biodrem.

– Ty jesteś apodyktyczna.

– Potrafię być gorsza. Dużo gorsza. Proszę, Colinie.

Zatrzymali się na wzniesieniu, skąd nie tak dawno ich matka po raz pierwszy objęła spojrzeniem farmę i na nowo poczuła nadzieję.

– Dobra, mogę być prezydentem – wymamrotał. – Już ci powiedziałem, że mogę nim być.

– Okej.

Objęła go ramieniem i przez parę chwil patrzyli na dom.

Ethan karmił psy, stare i młode. Travis chodził wzdłuż grządki w ogrodzie, napełniając koszyk fasolką szparagową. Ich tata, z głową osłoniętą czapką, wracał z pobliskiego pola z jednym z koni, a mama wyprostowała się znad rabaty z ziołami, żeby im pomachać.

Fallon pomyślała, że zabierze ze sobą ten obraz. Ten i inne, wszędzie, dokąd trafi. Cokolwiek będzie musiała zrobić.

* * *

Dzień za dniem, noc za nocą, Lana obserwowała swoje dzieci z czymś w rodzaju zdumienia i zachwytu. Przed apokalipsą nigdy nie poświęcała większej uwagi macierzyństwu – odsuwała to na kiedyś. Podobało jej się wielkomiejskie życie, które prowadziła, z mężczyzną, którego kochała i podziwiała.

Magię uprawiała głównie dla zabawy, zresztą jej moce i tak przypominały szepty. A przynajmniej tak sądziła.

Praca ją satysfakcjonowała, więc pragnienia, by osiągnąć więcej, były równie przelotne co myśli o dzieciach – jedno i drugie odkładała na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Żyła z pisarzem, którego książki odniosły rynkowy sukces. Max traktował czarostwo poważniej niż ona, a jego moce były silniejsze – a i tak w tamtych czasach były ledwie cieniem tego, co miało nastać.

Ich miłość zachowała ten promienny blask czegoś nowego i ekscytującego, a przyszłość – jeżeli w ogóle wybiegała myślami w przód dalej niż dzień czy dwa – wydawała się niczym nieograniczona.

A potem nagle skończył się świat. Wszystko, co przyjmowała za pewnik, odeszło z dymem, krwią i wrzaskiem krążących nad głowami wron. Wraz z życiem, które zaiskrzyło w niej tamtej styczniowej nocy, zaczął się kolejny świat.

W ciągu miesięcy, jakie upłynęły między tamtą zimową nocą a letnim dniem, gdy zobaczyła farmę po raz pierwszy, zmieniła się w kogoś, kogo tamta zadowolona z życia mieszczanka nigdy by nie rozpoznała. I wiedziała, że ta zmiana nie wiązała się tylko z rosnącym w niej dzieckiem ani nie wynikała tylko ze wzrostu własnych mocy, ale była fundamentalna.

Tak samo jak głodna, zdesperowana, pogrążona w żałobie kobieta, którą Simon przyłapał na wykradaniu jajka z jego kurnika, zmieniła się w kobietę, która w chłodną jesienną noc leżała w ramionach męża i nie mogąc zasnąć, słuchała ustawicznego pohukiwania sowy.

Ta kobieta nauczyła się kochać nie tylko na dni i tygodnie czy miesiące, ale na lata. Obsiewała pola, łowiła zwierzynę, przyjmowała swoją moc. Urodziła czwórkę dzieci w łóżku dzielonym z mężczyzną, który pomógł wydać je na świat.

Ich świat.

Ale znała świat poza tą farmą, ich azylem. W nim żyła, walczyła, przetrwała. Z niego uciekła.

A teraz, po wszystkim, co utraciła, co zyskała, po rozpaczy i radości, miała wysłać pierworodną w krew i dym.

Simon pogładził ją po plecach.

– Możemy przecież odmówić.

Przytuliła się nieco mocniej.

– Czytasz mi w myślach?

– To nie takie trudne, kiedy myślimy o tym samym. To jeszcze dziecko, Lano. Tak, to było ważne, żebyśmy byli z nią szczerzy i uczciwi od samego początku, żebyśmy nie czekali i nie zaskoczyli jej tym wszystkim, ale to jeszcze dziecko. Usiądziemy razem, dopilnujemy, żeby wiedziała, że ma w tej sprawie nasze poparcie. Nie musi jechać.

– Nigdy jej nie okłamywaliśmy ani nie mieliśmy przed nią tajemnic. A mimo to myślę, że nawet gdybyśmy to zrobili, toby wiedziała. To jest w niej, Simonie. Czułam to, kiedy ją nosiłam. I czuję to teraz.

– Pamiętasz tamten raz, jej pierwszą wiosnę? Pracowaliśmy w ogrodzie. Położyliśmy ją w cieniu starej jabłonki, spała pod opieką Harper i Lee. Nagle usłyszeliśmy, jak się śmieje, a musiało być nad nią kilkaset motyli i…

– …duszków, tych małych światełek. – Lana uśmiechnęła się na to miłe wspomnienie. – Tańczyły wokół niej. Sama je przyzwała.

– Nie potrafiła nawet jeszcze chodzić. Wiem, że już nie jest tamtym maleństwem, ale, Jezu, ona ma dopiero dwanaście lat.

Trzynaście, pomyślała Lana. Za parę dni skończy trzynaście.

W zamyśleniu bawiła się łańcuszkiem, na którym Simon nosił medalik z wizerunkiem Archanioła Michała.

– Fallon postanowiła jechać.

– Nie wiesz tego.

W odpowiedzi położyła dłoń na jego sercu.

Poczuł ukłucie. Podniósł rękę, by ująć jej dłoń.

Obiecali sobie wtedy, że kiedy nadejdzie ten dzień, będą się wspierali i bez względu na wybór, jakiego Fallon dokona, udzielą jej poparcia.

– To chyba tłumaczy, dlaczego nie kłóci się z chłopcami. Czy rozmawiała już o tym z tobą?

– Bez słów. Wiem, że urodziła się na to, co ma się wkrótce zacząć. Wiem to całą sobą. I nienawidzę tego. – Ukryła twarz w jego szyi. – To nasze maleństwo, Simonie. Nienawidzę tego, co ma się stać.

– Możemy znaleźć jakiś sposób, żeby temu zapobiec, żeby ją zatrzymać?

Lana pokręciła przecząco głową i wtuliła się mocniej.

– To wykracza poza nas, Simonie – wymamrotała. – Zawsze tak było. Nawet gdybyśmy teraz zdołali to zrobić, co się stanie, gdy chłopcy dorosną i będą chcieli poznać życie poza farmą? Zatrzymamy ich tu na zawsze, jak skarby uwięzione w bursztynie? Zdołaliśmy dać im takie życie, jakie prowadzimy, zadbać o ich bezpieczeństwo, właśnie dzięki Fallon. Dzięki temu, że dostaliśmy ten czas.

– Czas mija. Rozumiem. Wiem, jak bronić to, co moje, Lano.

– Dowiodłeś mi tego, zanim zostałam twoja. Ale tego nie zwalczymy. Jestem twoja. – Uniosła głowę, by na niego spojrzeć, i położyła mu dłoń na policzku. – Tak jak Fallon, tak jak chłopcy. Ale nie jestem dość silna, my nie jesteśmy dość silni, by stawić temu czoła bez ciebie. Musimy pozwolić jej odejść. – Po policzku popłynęły jej łzy. – Pomóż mi ją puścić.

Simon przesunął się, usiadł i przytulił Lanę mocno do siebie, żeby mogła się wypłakać.

– Oto, co wiem na pewno – powiedział. – Fallon jest mądra, jest silna i, co tu kryć, jest do tego diablo szczwana.

Lana zdołała się zaśmiać mimo łez.

– O tak, zdecydowanie tak.

– Tak między nami: nauczyliśmy ją wszystkiego, co wiemy, a i tak miała sporą przewagę na starcie. To dwa lata.

Zacisnął oczy, kiedy znów poczuł, jak serce mu się kraje.

– Czas płynie tak szybko i nic jej nie grozi. To jak szkoła z internatem dla czarodziei, tyle że ona już wie więcej niż Harry Potter.

Westchnęła pocieszona jego słowami.

– Ach, Simonie.

– Co ty na to, żebyśmy zrobili obchód?

– Dobrze. – Lana wytarła łzy i odgarnęła włosy. – To dobry pomysł.

Pomyślała o ich domu, o tym kwadratowym, przysadzistym domu, jaki ujrzała z wzniesienia. O tym, jak otworzył się przed nią i przed dzieckiem, które nosiła pod sercem.

Przez te lata zdołali go powiększyć – jej mąż potrafił budować. Rozebrali ścianę w salonie, żeby dodać przestrzeń na takie konieczne czynności jak szycie, przędzenie, tkanie. W obejściu do trzymanych zwierząt doszły owce. Dobudowali do kuchni pomieszczenie ze sprzętem do puszkowania i robienia przetworów. Obok wznieśli drugą szklarnię na uprawy zimowe.

A kiedy budowali, jak pomyślała, otulając się szlafrokiem, zapełniali sypialnie dziećmi. Te ich cenne światełka to namacalny dowód miłości i nadziei.

Razem stworzyli rodzinę i dbali o jej bezpieczeństwo – w ramach tego bursztynu, jak przyznała przed samą sobą. Razem dali córce najlepsze podstawy, jakie potrafili dać.

Cicho stąpając, weszli najpierw do pokoju Travisa i Ethana. Przez okna na łóżko piętrowe, które zbudował Simon, wpadało światło księżyca.

Travis spał na górze. Leżał na brzuchu ze zwieszoną jedną ręką. Kostki oplątywał mu miękki bawełniany koc, który dostała za dwa słoiki pikli z ogórków.

I choć wiedziała, że syn za chwilę znowu się odkryje, weszła do pokoju, żeby przykryć go kocem.

Na dolnym posłaniu Ethan uśmiechał się przez sen. Spały z nim młode psy, Scout i Jem – cała trójka wyglądała jak kupka wtulonych w siebie szczeniąt.

– Miałby tu połowę zwierząt z farmy, gdyby tylko mógł – szepnął Simon.

– Uhm, prosiaczki – powiedziała, czym go rozśmieszyła.

– Nadal nie wiem, jak mu się udało przemycić tutaj troje prosiąt.

– Ma takie dobre serce. A ten – delikatnie podniosła rękę Travisa i położyła ją na łóżku – uwielbia psikusy, ale tak dużo widzi, tyle wie.

– Cholernie dobry z niego farmer.

Uśmiechnęła się i cofnęła.

– Tak jak jego tata.

Spojrzeli jeszcze raz na synów, po czym wycofali się i przeszli do pokoju Colina.

Spał na boku zwinięty w kulkę, a jedną ręką zaciskał koc, jakby się bał, że ktoś może mu go skraść.

Drewniane pudełko na komodzie zapełniała dziwna zbieranina znalezisk. Stała też na parapecie i półkach, które Simon mu zawiesił. Ciekawe kamyki, jakieś szkiełka wygładzone i wypolerowane z czasem przez strumień, kępka wysuszonego mchu, ćwierćdolarówka, kilka centów, złamany scyzoryk, stary kapsel, wygięta zakrętka od termosu i tym podobne.

– Nikt nie potrafi szperać tak jak Colin.

– Tak, to jego dar, dostrzeganie w rzeczach potencjału. Wiem, że czasami jest niezadowolony z braku takich zdolności, jakie mają pozostali, ale jest pełen ciekawości świata.

– I nie brakuje mu ego. Colinville.

Z uśmiechem nachyliła się, żeby pocałować syna w policzek.

– Prezydent Swift rządzący Colinville już nie pachnie jak mały chłopiec. Travis i Ethan tak, nadal mają ten dziki, niewinny zapach. Od niego czuć już szatnią przy sali gimnastycznej. Zdrowy, męski zapach.

Odwróciła się i wtuliła w Simona.

– Ciekawe, czy w Colinville będą szatnie gimnastyczne.

– Ponieważ jego pierwszym rozporządzeniem jako prezydenta będzie budowa boiska do koszykówki, szatnie na pewno się pojawią.

Uniosła twarz ku niemu.

– Jesteś dla mnie taki dobry.

Pocałował ją nieśpiesznie.

– Wiesz, co powinniśmy zrobić?

– Czy już tego nie robiliśmy?

– Nie zaszkodzi powtórzyć. Ale myślałem sobie, że powinniśmy ściągnąć tu Johna Pike’a z jego starym aparatem fotograficznym i zrobić portret rodzinny. Zrobił sobie ciemnię, a z tego, co ostatnio słyszałem, wciąż ma zapasy potrzebnych rzeczy.

– Będziesz musiał mu chyba oddać lewą nerkę za zdjęcie.

– Przegadam go. Zaufaj mi.

– Zawsze ci ufam i bardzo chciałabym mieć takie zdjęcie.

Zostawili śpiącego Colina i przeszli do pokoju Fallon.

Za jej oknem migotały duszki, jak to często miały w zwyczaju. Spała twarzą do nich, z jedną dłonią wspartą na różowym pluszowym misiu.

Pozostałe prezenty od Mallicka, świeca i kryształ, stały na komodzie razem z Królem czarodziejem. Podszedłszy bliżej, Lana zobaczyła, że Fallon w drugim ręku ściska drewnianego konika.

– Zrobiłeś go dla niej na pierwsze Boże Narodzenie. – Odwróciła się do Simona. – Chcesz zrobić to zdjęcie dla niej, żeby je ze sobą zabrała.

– John może zrobić dwa. Jest taka śliczna, prawda? Czasami na nią patrzę i po prostu serce mi zamiera. I myślę, że tak naprawdę chcę tylko móc odstraszać chłopaków, którzy będą się tu zjeżdżać, przynajmniej póki nie ustalę, który jest dla niej dość dobry. Jak będzie miała trzydzieści albo czterdzieści lat. Może pięćdziesiąt. Chciałbym móc suszyć jej głowę, że jest za mocno umalowana albo że ma za krótką spódniczkę. albo…

Lana ścisnęła go mocno.

– Dałeś jej wszystko, co ojciec może i powinien. – Widząc ból w jego oczach, ujęła jego twarz w dłonie. – Tej nocy, kiedy się urodziła. Wyszła na świat w twoje dłonie. W twoje, Simonie. Zawsze będzie sięgała po twoje dłonie.

Odetchnęła głęboko i wzięła go za rękę.

– Wróci do nas. Nie mogłabym jej puścić, gdybym tego nie wiedziała. Wróci do nas.

Ale tego na jak długo ani co wydarzy się, zanim do tego dojdzie, ani co wydarzy się później, już nie widziała.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: