Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zagubieni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zagubieni - ebook

Przetrwać. Grupa licealistów nigdy nie musiała się nawet zastanawiać nad znaczeniem tego słowa. Aż do momentu gdy ich samolot rozbił się w odległym lesie deszczowym… i żaden z dorosłych nie przeżył wypadku.

Niebezpieczeństwa czyhają wszędzie. Nikt nie może czuć się pewnie. Nikomu nie można zaufać.

Tom Calloway od początku nie chciał wyjeżdżać na żadną wycieczkę do Kostaryki. Niestety, poleciał  tym samolotem i jak inni, uległ wypadkowi. Tom i mała grupa jego kolegów z klasy cieszą się, że żyją, ale ich radość szybko się kończy, gdy niektórzy z nich padają ofiarą nieznanych dotąd zagrożeń ze strony dżungli - zwierząt, owadów, a nawet bezlitosnego upału. Każda podejmowana przez nich decyzja może oznaczać życie lub śmierć.

W miarę upływu dni i rosnącej desperacji ocalałych niebezpieczeństwo wcale nie maleje. Nie wszyscy radzą sobie z traumą, widząc, jak ich przyjaciele umierają, a walka o przywództwo wkrótce nastawia ich przeciwko sobie. A kiedy w samym sercu tropikalnego lasu natkną się na ślady innych ludzi, czy będzie to oznaczało ratunek – czy zupełnie odwrotnie?...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7229-869-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Na mojej drodze pisarskiej odkryłem, że najlepsze opowieści to takie, które zabierają czytelnika tam, dokąd nigdy nie spodziewał się trafić. Kiedy przystępowałem do lektury Zagubionych, sądziłem, że będzie to dosyć prosta opowieść o dzieciakach, które po katastrofie lotniczej trafiają do dżungli na końcu świata. Kevin Wignall niewątpliwie stworzył fascynującą, trzymającą w napięciu historię o katastrofie, jednak z zachwytem przekonałem się, że dokonał czegoś znacznie większego.

Wypadki oglądamy oczami Toma – odludka, który marzy tylko o tym, by dano mu spokój. Wydaje mi się, że każdy z nas przypomina nieco tego chłopca. Każdy z nas czasami ma wrażenie, że nie pasuje do reszty. Tom zmuszony jest stawić czoła nieprzewidzianym sytuacjom – walczyć o przeżycie w dżungli oraz zmagać się z hierarchiami społecznymi obowiązującymi w liceum. Jak szybko się przekonuje, są to bardzo wymagający przeciwnicy.

Na jeszcze głębszym poziomie mamy tu opowieść o tym, że zagubienie może mieć wiele znaczeń oraz medytację nad tym, co naprawdę znaczy się odnaleźć.

James PattersonPROLOG

Nazywają to efektem motyla. Żadna inna część teorii chaosu nie budzi w ludziach większego entuzjazmu. Clou jest takie: trzepot motylich skrzydełek w jednym zakątku świata może wywołać huragan na drugim jego końcu. Oczywiście nie w sposób bezpośredni. Nie chodzi o to, że motyle skrzydła poruszą powietrze, a to poruszenie spowoduje jeszcze większe poruszenie, co w rezultacie miałoby przerodzić się w huragan. Takie założenie nie miałoby sensu.

Efekt motyla oznacza co innego – dowodzi on, że wszystko jest niezwykle złożone, a na każde zjawisko składają się miliony niewyobrażalnie drobnych czynników. Usunięcie choćby jednego z nich (w tym przypadku trzepotu motylich skrzydełek) będzie miało istotny wpływ na przebieg owego zjawiska, a być może zjawisko takie w ogóle nie zaistnieje.

Wiele lat temu idiota znany jako Matt Nicholson wpadł na kretyński pomysł – postanowił, że ukradkiem doleje wódki do drinków pitych przez pewną dziewczynę. Mimo że może się to wydawać mało prawdopodobne, Matt Nicholson jest w tej historii motylem, a dolewanie wódki do drinków jest trzepotem jego skrzydeł.

Dziewczyna, którą chciał upić, nazywała się Sally Morgan. Wódka uderzyła jej do głowy bardzo szybko – po paru chwilach Sally ledwie trzymała się na nogach. Oboje dopiero przed paroma tygodniami rozpoczęli naukę w college’u, dlatego gdy Sally, blada jak ściana, wyszła, zataczając się, z baru, nikt nie zwrócił na nią uwagi – nikt z wyjątkiem Matta Nicholsona, który uznał swój dowcip za udany.

Pod knajpą zataczającą się Sally zauważyła Julia Darby. Mimo że się nie znały, Julia momentalnie zorientowała się, że pijana dziewczyna ma problem i potrzebuje pomocy. Niewiele myśląc, podeszła do Sally i w ostatnim momencie zaprowadziła ją do łazienki, co uratowało ją przed nieuchronną katastrofą.

Dziewczyny studiowały na różnych uczelniach, do tego dwa różne kierunki. Dlatego jest niemal pewne, że gdyby Matt Nicholson nie doprawił wódką drinków pitych tego wieczoru przez Sally, Sally nie poznałaby Julii – ani wtedy, ani zapewne nigdy, a tym samym nie zostałyby najlepszymi przyjaciółkami. No a wówczas Julia nie mogłaby jej zapoznać ze swoim najlepszym kumplem z rodzinnego miasta, Robem Callowayem.

Sally i Rob nie zakochaliby się w sobie, nie pobrali po studiach i nie spłodzili potomka. A gdy przyszło do spisywania testamentów, nie wskazaliby Julii jako opiekunki swojego dziecka, na wypadek gdyby spotkało ich coś złego.

Co więcej, gdyby pewnego wieczoru, gdy ich dziecko miało dziewięć lat, taksówka, którą Sally i Rob zamówili po kolacji zjedzonej w restauracji na przedmieściach Hopton w stanie Connecticut, gdzie obchodzili dziesiątą rocznicę ślubu, faktycznie po nich przyjechała, nie musieliby wracać do domu na piechotę poboczem drogi.

I gdyby pewien facet, Sean Hodges, nie został rzucony przez dziewczynę, która przy okazji nazwała go nieudacznikiem, nie zalałby się w trupa i zapłakany nie wsiadł za kierownicę, żeby jechać do domu ukochanej. A gdyby wtedy dziewczyna się zlitowała i wpuściła go do środka, Sean nie pokonywałby drogi powrotnej do domu samochodem, rozżalony i nadal pijany, nie potrąciłby dwóch osób idących poboczem ciemnej wiejskiej drogi, i nie zabiłby ich na miejscu.

Spisując testament, Sally i Rob nie sądzili, że kiedykolwiek do tego dojdzie, lecz koniec końców ich dziewięcioletni syn Tom Calloway znalazł się pod opieką ich najstarszej przyjaciółki. Szkopuł w tym, że na przestrzeni ostatnich lat przed wypadkiem para nie utrzymywała z nią zbyt bliskich kontaktów. Prawdę mówiąc, mieli dość jej wiecznych kłopotów i ekscentryczności. Jednak nawet jeśli przyszło im kiedyś do głowy, żeby zmienić zapis w testamencie, nie zdążyli tego zrobić, gdyż uprzedziła ich śmierć.

Obowiązek zaopiekowania się dzieckiem nieżyjących przyjaciół nie wpłynął zasadniczo na zmianę stylu życia Julii. Dlatego gdy osiem lat później Tom wybrał się na wyjazd szkolny do Kostaryki w ramach zajęć o ochronie środowiska, nie zrobił tego dlatego, że takie akurat miał zainteresowania. O jego wyjeździe zadecydował fakt, że na ten sam termin Julia zaplanowała sobie wypad do ośrodka jogi we Włoszech. Chłopak dał się w końcu przebłagać i zgodził się wziąć udział w szkolnej wycieczce do Kostaryki – udawał się do miejsca, w którym nie chciał się znaleźć, w towarzystwie ludzi, z którymi nie chciał spędzać czasu, żeby robić tam rzeczy, na które nie miał wcale ochoty.

I na tym właśnie polega efekt motyla – gdyby dupek Matt Nicholson nie dolał wódki do drinków Sally Morgan, wówczas Tom Calloway (o ile założymy, że w ogóle przyszedłby na świat) ponad dwadzieścia lat później nie znalazłby się na pokładzie samolotu lecącego do Kostaryki. Samolotu, który nigdy nie miał dolecieć do celu, o czym oczywiście ani Tom, ani jego znajomi ze szkoły nie mogli mieć pojęcia.ROZDZIAŁ 1

Nie żeby Tomowi nie zależało na ochronie środowiska. Segregował śmieci i cenił filmy dokumentalne Davida Attenborough, jednak nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w generalnym podejściu do ochrony środowiska nie brakuje hipokryzji. No bo jak inaczej nazwać pomysł wysłania grupki dzieciaków z najzamożniejszego kraju świata do Kostaryki, gdzie miały podziwiać roślinki i motylki, skoro samolot, który miał je tam dowieźć, spalał gigantyczne ilości paliwa? Tom po prostu zachowywał dystans do całej tej środowiskowej hucpy.

I to był jeden z powodów, dla których nie miał ochoty na tę wycieczkę. W jego oczach cała ta eskapada opierała się na fałszu – miał to być zwykły wypad wakacyjny, który tylko udawał akcję ratowania świata. Wakacje pozbawione zabawy. A wszystko kosztowało tyle co dobry ośrodek wczasowy, chociaż Tom miał się męczyć w rojącym się od owadów ekologicznym obozie.

Do tego dochodziła kwestia towarzystwa. Oprócz niego grupa liczyła trzydzieścioro dziewięcioro dzieciaków, do tego dochodziła trójka nauczycieli i żona jednego z nich. Tom podejrzewał, że jego rówieśnicy są nawet w porządku – pewnie na swój sposób interesujący, zapewne przyjacielscy, na pewno na tyle przyjacielscy, żeby kumplować się między sobą. Szkopuł w tym, że on tak naprawdę nie czuł się jednym z nich.

Pewnego razu, kiedy był jeszcze małym chłopcem, dostał w prezencie puzzle. Skomplikowany rysunek przedstawiał zamczysko. Tom ułożył cały wzór podczas pierwszego deszczowego weekendu. Odkrył wtedy, że w zestawie znajduje się jeden nadliczbowy puzzel. Element nie należał do tego zestawu, który układał chłopak. Musiał zawieruszyć się z innego kompletu.

Tom zachował go i przez te wszystkie lata przechowywał w domu. Z początku nie wiedział, co nim kierowało, jednak z czasem doszedł do wniosku, że to on jest tym nadliczbowym puzzlem. Miał odpowiedni kształt. Wyglądał tak, jak powinien wyglądać chłopak w jego wieku. Na pierwszy rzut oka większość ludzi uznałaby, że doskonale pasuje do grupy rówieśników. W rzeczywistości jednak wcale nie czuł się jednym z nich.

Nie miał pojęcia, gdzie jest jego miejsce. Jedno nie ulegało wątpliwości – nie była to grupa, w której upływało mu życie. Pogodził się z tym, bo zrozumiał, że nadliczbowy element układanki, który znalazł się w jego puzzlach, zapewne pochodził z zestawu innej osoby. I że pewnego dnia – może na studiach, a może później – natrafi na taki obrazek, do którego będzie pasował.

Zresztą nie tylko on myślał o sobie w taki sposób. Inne dzieciaki wyczuwały, że Tom jest inny, że nie integruje się i gra według własnych reguł. Dostrzegali to nawet nauczyciele i zawsze wspominali o tym w wyjątkowo długich komentarzach na świadectwach szkolnych. Nawiasem mówiąc, Julia nigdy ich nie czytała. Ostatnie ze świadectw nie różniło się pod tym względem od wcześniejszych.

Wyniki w nauce Toma mówią same za siebie i nie pozostaje mi nic innego, jak go za nie pochwalić. Wolałbym tylko, żeby bardziej angażował się w życie klasy. W tym momencie Tom zachowuje się wyniośle, do tego stopnia, że potrafi być niegrzeczny wobec rówieśników. Uważam, że to wielka szkoda, bo gdyby tylko zechciał, Tom mógłby wiele wnieść do grupy. Glenister, wychowawca.

Brawo, Tom! Świetnie poradziłeś sobie w trzeciej klasie. Jak wiesz, prosiłam cię, żebyś nieco bardziej zaangażował się w życie Liceum Hopton. Mam nadzieję, że chęć uczestnictwa w wycieczce do Kostaryki oznacza, iż wziąłeś sobie moją radę do serca i chcesz nawiązać bliższe znajomości z rówieśnikami. Rachel Freeman, dyrektor.

Tom jest dla mnie wielką niewiadomą. Jego wypracowania zawsze stoją na wysokim poziomie, a wypowiedzi w klasie są celne i na temat. Chciałabym tylko, żeby nieco więcej dawał z siebie, zarówno jeśli chodzi o naukę, jak i kolegów z klasy. Pani Graham, nauczycielka literatury angielskiej.

Pani Graham też stanowiła wielką niewiadomą. Jako młoda i atrakcyjna kobieta niekiedy wywoływała w Tomie zmieszanie, gdy zostawał z nią sam na sam. A w tym roku podczas rozmowy z Julią na dodatek stwierdziła, że „rozpaczliwie” pragnie, by Tom nieco bardziej udzielał się towarzysko.

Była jednym spośród trojga nauczycieli, którzy mieli opiekować się uczniami podczas wycieczki do Kostaryki. A teraz posuwała się powoli przejściem w samolocie i bezgłośnie poruszała ustami, ostatni raz przeliczając wszystkich podopiecznych. Kiedy dotarła do Toma, stanęła w pół kroku, a na jej twarzy odmalowało się zdumienie albo zmieszanie. Po chwili przywołała na usta osobliwy uśmiech, jakby nadal nie mogła uwierzyć, że Tom leci razem z resztą klasy.

W następnej chwili zorientowała się, że straciła rachubę. Wymruczała pod nosem jakieś przekleństwo i wróciła na początek grupy, żeby znowu zacząć z wysiłkiem liczyć: jeden, dwa, trzy… I być może to wydarzenie najlepiej ilustrowało, jak bardzo Tom nie pasował do tej grupy, jak mało prawdopodobne było, żeby wybrał się na taką eskapadę. Jego widok wprawił panią Graham w tak wielki szok, że najwyraźniej straciła umiejętność liczenia do czterdziestu.ROZDZIAŁ 2

Cieszę się, że z nami lecisz – powiedziała pani Graham, która, jak się okazało, podczas lotu miała siedzieć obok Toma. – Mam nadzieję, że wszyscy będziemy mogli lepiej cię poznać.

– Proszę pani, ten wyjazd ma potrwać tylko dwa tygodnie.

Kobieta roześmiała się, jakby właśnie opowiedział jej jakiś inteligentny dowcip, co nie było jego zamiarem. Następnie odwróciła się do Barneya Elliota, który siedział na fotelu po jej drugiej stronie.

Tom wielokrotnie podróżował samolotami z Julią, która wprawdzie bardziej przypominała nieodpowiedzialną współlokatorkę niż rodzica, ale jednego nie mógł jej odmówić – znała się na podróżowaniu. Zaraz po wejściu na pokład samolotu zawsze skręcali w lewo, kierując się do sektora z miejscami w klasie biznes albo pierwszej.

Ten lot Tom miał spędzić na tyłach, jak zresztą większość osób z jego grupy. Pan Lovejoy i jego żona siedzieli w sekcji środkowej samolotu, niedaleko drzwi, obok Jacka Shawa, ponad dwumetrowego dryblasa, który potrzebował więcej miejsca na nogi, i Maisie McMahon – wprawdzie drobniutkiej, ale cierpiącej na jakąś tajemniczą przypadłość, przez którą również musiała usiąść właśnie tam.

Pozostała część grupy zajęła miejsca w dwóch tylnych sektorach. Pieczę nad jednym z nich sprawował pan Holdfast, nauczyciel WF-u i trener szkolnej drużyny futbolu, który siedział w otoczeniu zawodników, śmiał się, żartował, a niekiedy wydawał z siebie tubalne okrzyki „Naprzód, Jastrzębie!”. Krótko mówiąc: zachowywał się, jakby sam był dzieciakiem.

Pani Graham, obok której siedział Tom, czuwała nad drugim sektorem. Kiedy niemal wszyscy pasażerowie weszli już na pokład, ponownie odwróciła się do Toma i spytała:

– Czy mogę ci coś wyznać? – Tom nie był pewien, czy chce usłyszeć to, co ma mu do powiedzenia ta kobieta. Udał jednak wielce zaintrygowanego, a pani Graham uśmiechnęła się i z lekkim zawstydzeniem powiedziała: – Boję się latania. Zawsze się bałam. A najbardziej obawiam się turbulencji.

– Dlaczego w takim razie postanowiła pani lecieć?

Nauczycielka wzruszyła ramionami, jakby chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że nie miała wyjścia.

– Proszę pani – odezwał się siedzący od przejścia po drugiej stronie Barney. Był w tym samym wieku co reszta, ale wydawał się drobniejszy i młodszy. – To praktycznie niemożliwe, żeby turbulencje mogły zagrozić tak wielkiemu samolotowi jak ten.

– Naprawdę? – spytała z nadzieją nauczycielka.

– Naturalnie. Turbulencje nie są w stanie uszkodzić struktury samolotu. Piloci w ogóle się nimi nie przejmują.

– No to dlaczego w ogóle dochodzi do katastrof lotniczych?

– Statystycznie rzecz ujmując, nie dochodzi do nich. To znaczy tak, oczywiście czasami się to zdarza. Ale ryzyko, że dojdzie do katastrofy, jest tak znikome, że nie warto brać pod uwagę takiej ewentualności. Czy każdego wieczoru przed zaśnięciem zakłada pani, że w domu wybuchnie pożar? A jest bardziej prawdopodobne, że zginie pani w pożarze domu niż w katastrofie lotniczej.

– Fascynujące – powiedziała pani Graham, po czym zwróciła się znów do Toma: – Słyszałeś?

Potwierdził skinieniem głowy. Równocześnie pomyślał, że dla ludzi, których samolot pikuje ku ziemi jak płonąca kula, statystyki tego rodzaju zapewne nie stanowią zbyt wielkiego pocieszenia. Nie podzielił się tą opinią na głos, bo w tym momencie dziewczyna o imieniu Olivia, siedząca kilka rzędów przed nimi, wstała i poszukała spojrzeniem nauczycielki.

– Proszę pani, czy mogłaby pani powiedzieć Chrisowi, żeby przestał nas denerwować?

Kobieta posłała Tomowi znaczące spojrzenie, jakie zazwyczaj wymieniają między sobą ludzie dorośli, a któremu on niezbyt dowierzał.

– Zaraz wracam – rzuciła.

Kiedy poszła do Olivii, Barney rzucił półgłosem:

– Coś mi się wydaje, że ona na ciebie leci. – Kiedy Tom obrzucił go zdziwionym spojrzeniem, Barney dodał szybko: – Takie rzeczy czasami się zdarzają. W telewizji bez przerwy o tym mówią.

– Masz jakieś dane statystyczne na poparcie tej tezy?

Barney nie był chyba pewien, jak powinien zareagować. W końcu zdecydował się na bezpieczne stwierdzenie:

– Chodzi mi tylko o to, że takie sytuacje czasami się zdarzają.

Kątem oka Tom zauważył jakieś poruszenie z przodu. Wprawdzie nie wierzył, żeby Barney miał rację w sprawie panny Graham, jednak odkrycie, że postanowiła zamienić się miejscami z prostackim i faktycznie irytującym Chrisem Daviesem, przyjął z ulgą.

Chłopak niezgrabnie przeszedł do tyłu.

– Graham mówi, że mam się do was dosiąść – bąknął. – Mogę usiąść przy przejściu?

– Nie. – Tom wstał, żeby go przepuścić, po czym z powrotem usiadł.

– Ależ suka z tej Olivii – mruknął Chris, potrząsając głową. – To nie moja wina, że coś mi się przyśniło.

W tym samym momencie Chloe, która siedziała w rzędzie za nimi, jęknęła:

– Tylko nie to! Chris, przestań w końcu gadać o tym śnie.

Chłopak nie odwrócił się do niej, ale zaczął mówić nieco głośniej, tak żeby nie uroniła ani słowa.

– Inaczej będziesz śpiewać, kiedy okaże się, że miałem rację i samolot się rozbije.

– Co takiego? – zdziwił się Barney.

– Miałem taki sen. I przyśnił mi się dokładnie taki samolot jak ten, w którym teraz siedzimy.

Na te słowa Joel Aspinall, siedzący w rzędzie po drugiej stronie przejścia syn miejscowego polityka i reprezentant uczniów w radzie szkolnej, nachylił się i stwierdził:

– Chris, mów ciszej albo wyrzucą nas z samolotu.

– Może dobrze byśmy na tym wyszli! Dziękowalibyście mi potem, kiedy samolot się rozbije.

Odpowiedziały mu ściszone głosy. Stało się jasne, że wiele osób usłyszało przemowę Chrisa. Po chwili z jednego z tylnych rzędów ktoś odezwał się śmiertelnie poważnym tonem:

– Christian!

Była to Alice Dysart, która znała Chrisa od przedszkola, bo ich rodzice się przyjaźnili. Chris i Alice z pozoru byli do siebie zupełnie niepodobni, jednak relacja, która ich wiązała, musiała coś znaczyć, bo Chris momentalnie się zreflektował i opadł na fotel.

Ale nawet wtedy nie umiał się uspokoić. Odwrócił się do Toma i szepnął:

– Ten samolot się rozbije. Wszyscy umrzemy.

Chris zawsze chciał być w centrum uwagi, przez co trudno było stwierdzić, czy faktycznie miał zły sen i był teraz autentycznie zaniepokojony, czy może robił tylko tanie przedstawienie.

Tom popatrzył na niego i mruknął:

– Mam to w nosie.

Chris utrzymywał z nim kontakt wzrokowy jeszcze przez kilka sekund, po czym chyba się poddał i utkwił spojrzenie w oparciu fotela przed sobą. Tom zrobił to samo, a po chwili uświadomił sobie coś dziwnego.

Myśl, że Chris Davies miewa prorocze sny, nie wydała mu się zbyt przekonująca. Ale dotarło do niego coś jeszcze – kiedy przyznał, że ma to w nosie, mówił absolutnie szczerze. Co miało się wydarzyć, wydarzy się i tak. Ostatecznie, prędzej czy później wszystkich ludzi i tak czeka śmierć. Zdaniem Toma zamartwianie się tym, czy nastąpi to już dzisiaj, mijało się z celem.ROZDZIAŁ 3

Przed swoim pierwszym w życiu lotem Tom był bardzo podekscytowany, ale potem do tego uczucia dołączyły również znudzenie i zniecierpliwienie. Ekscytację poczuł podczas wsiadania do samolotu. Utrzymywała się, w połączeniu z pewną dozą lęku, przez pierwszych dziesięć minut lotu. Po tym czasie Tom poczuł się znudzony i zasnął.

Od tamtej pory latanie nie sprawiało mu nigdy większej przyjemności. Podniecenie, które towarzyszyło mu za pierwszym razem, już nie wróciło, a na jego miejsce wkradła się przeraźliwa nuda. Teraz podczas lotu pociągał go jedynie sen. Zawsze przesypiał podróż. Od jakichś pięciu lat śnił też wtedy mniej więcej ten sam sen, który nawiedzał go wyłącznie w samolotach, nigdy w domu, nigdy w innych miejscach, w których sypiał. Tom zastanawiał się kilka razy, czy ma to związek z ciśnieniem panującym w kabinie samolotowej albo może z dźwiękiem silników. Ale dalej nie wiedział, co o tym sądzić. Sen nadal pojawiał się wyłącznie podczas podróży samolotem, a lot do Kostaryki nie stanowił pod tym względem wyjątku.

Był to jeden z tych przedziwnych snów, w których śniący zachowuje częściową świadomość – Tom zdawał sobie sprawę, że siedzi w fotelu. Mgliście docierało do niego niskie zawodzenie silników. A jednak w dziwny sposób odczuwał własne ciało – nie miał wrażenia, że jest przypięty pasem do fotela, tylko że jakby unosi się w ciemności. Nadal zachowywał pozycję siedzącą, jednak pod sobą nie miał już fotela. Znikał również sam samolot. We śnie Tom unosił się w otwartej przestrzeni.

Aż nagle docierała do niego przenikliwa świadomość otoczenia – zaczynał doświadczać powietrza, chłodu, wilgoci. Dostrzegał ląd u dołu i gwiazdy nad swoją głową. Stawał się świadomy istnienia niezliczonych ludzi, którzy żyli i umierali w tej chwili. Widział ich wszystkich razem – niektórych w świetle dnia, innych, po drugiej stronie kuli ziemskiej, pogrążonych w ciemnościach nocy. Widział dzieci bawiące się na pylistej ulicy, kochanków całujących się w parku o zachodzie słońca, starca konającego na łożu śmierci i zebranych wokół niego członków rodziny. Nadpływały ku niemu obrazy ze wszystkich zakątków planety, oceanów, pustyń, szumiących lasów, samotnych latarni ulicznych i opustoszałych wesołych miasteczek.

W takich chwilach miał wrażenie, jakby jego umysł w pełni otworzył się na to, co go otaczało. Najbardziej podobało mu się jednak w tych snach co innego – poczucie, że jest związany ze wszystkim. Większą część życia spędził w przeświadczeniu, że nie przynależy do żadnego miejsca na ziemi. Sen natomiast dawał mu przekonanie, że jest nieodłączną częścią wszystkich tych żyć i nie-żyć, miejsc i nie-miejsc.

Ostatecznie sen, jak zawsze, znikł. Jednak na sam koniec w umyśle Toma pojawiła się z jeszcze jedna wizja, dosłownie wyłoniła się z nicości. Była noc, a on znajdował się na niespokojnym oceanie. Miał wrażenie, że stanowi niemal część kłębiących się dookoła fal. Wyczuwał, że prześlizguje się pod nimi coś potężnego, a po chwili uświadomił sobie, że to wieloryb. Gigantyczne stworzenie sunęło pośród spienionych bałwanów, niczym mrok skryty pośród ciemności. Tom doświadczał obecności wieloryba jako czegoś olbrzymiego, posępnego i obdarzonego niewyobrażalną siłą. Na krótką chwilę również on sam stał się tego częścią – czuł, jak jego pulsujące życiem ciało prześlizguje się przez mroczną toń. Wyczuwał czarną otchłań pod sobą i bezmiar nieskończonego nieba u góry. I gdy wniknął do ciała tego wielkiego stworzenia, spłynął na niego spokój.

***

Zbudził go jakiś wstrząs. Został podrzucony w górę i zaraz potem zatrzymany przez naprężony pas. Kiedy otworzył oczy, zobaczył kabinę, którą zalewało teraz jakieś dziwne, przytłumione światło. Po sekundzie przypomniał sobie, gdzie jest. I natychmiast zrozumiał, co się dzieje.

Turbulencje. Pomyślał o pani Graham, ale zaraz przypomniał też sobie uspokajające słowa Barneya. Z różnych stron kabiny dobiegały stłumione głosy. Tom pomyślał, że wszyscy spali, a teraz obudziły ich wstrząsy.

Maski tlenowe, być może na skutek wstrząsu wywołanego przez turbulencje, wypadły ze schowków nad fotelami i zaczęły huśtać się w powietrzu. Tom widział już kiedyś podobną sytuację i wiedział, że to jeszcze nie powód do obaw…

I wtedy rozległ się kolejny huk. Pod wpływem wstrząsu Tom znowu uniósł się w powietrze, ale wcześniej poczuł, jak wibracje przenikają jego kręgosłup. Teraz nikt z pasażerów już nie spał, słychać było okrzyki zdziwienia, a także strachu. Tom poczuł nagły przypływ adrenaliny i ucisk w żołądku. To, co się działo, nie przypominało zwykłych turbulencji.

Następny wstrząs okazał się jeszcze silniejszy. Przez całą konstrukcję samolotu przeszło drżenie. Dziwny dźwięk wyginanego metalu wzniósł się ponad ludzkimi krzykami, które teraz dobiegały już zewsząd. Ze schowków nad fotelami zaczęły wypadać bagaże, a jakieś dziesięć rzędów przed Tomem jeden z pasażerów niczym z katapulty wystrzelił w górę. Zderzył się ze stropem kabiny, po czym jak kamień runął z powrotem na fotel.

Kabina wypełniła się wszelkiego rodzaju hałasami, jednak po chwili Tom uświadomił sobie, że w całym tym zgiełku brakuje jednego dźwięku – warkotu silników samolotowych. Zaczął się zastanawiać, czy to na pewno tylko turbulencja, czy może samolot przestał lecieć i teraz po prostu spada.

Był wciśnięty w fotel, ale nie miał wrażenia, żeby samolot się wznosił. Kiedy spojrzał w okno, zobaczył tylko ciemność. Po chwili rozległ się kolejny trzask łamiącego się metalu, a krzyki pasażerów się wzmogły. Nagle poczuł ból w ręce i zorientował się, że to Chris uczepił się kurczowo jego ramienia.

Po następnym huku Chris zwolnił uchwyt, a Tom poczuł ulgę, gdy przy kolejnym wstrząsie, pas bezpieczeństwa znowu wpił mu się boleśnie w brzuch i utrzymał go na miejscu. Zgrzyt rozrywanej blachy sprawił, że rozbolały go zęby. Zaraz potem usłyszał dobiegający z przodu cichy płacz.

Dziwny, gwałtowny wstrząs pchnął go do przodu. Sekundę później nachylenie się zwiększyło i chłopak poleciał z powrotem na fotel. Zaraz potem samolot nachylił się jeszcze bardziej. Powietrze znowu przeszył jazgot metalu, tym razem brzmiący tak, jakby cała konstrukcja miała rozpaść się na kawałki.

W następnej chwili kabiną szarpnęła jakaś potężna siła kojarząca się z eksplozją. Tom odniósł wrażenie, że podłoga pod jego stopami zaczyna się wybrzuszać. W powietrzu zaroiło się od odłamków, strop został rozerwany. Nim Tom zorientował się, co to wszystko oznacza, fotele z przednich rzędów zaczęły wylatywać w górę i niknąć w otaczającej ciemności. Na ułamek sekundy miał wrażenie, że samolot zamarł w bezruchu, jednak w rzeczywistości fotele przed nim nadal odlatywały w noc.

Zorientował się, że Barney krzyczy. Jego głos wydał mu się zaskakująco niski. Nie brzmiał jak wrzask człowieka rannego, a raczej jak krzyk kogoś w szoku – chłopak powtarzał raz za razem jakąś pozbawioną sensu sylabę. I nie umilkł, kiedy nagle samolot znów ruszył – tym razem lecieli do tyłu i z każdą sekundą nabierali prędkości.

Siedzieli teraz na skraju tego, co pozostało z maszyny. Stopy dyndały im w powietrzu. I nagle Tom uświadomił sobie, że nie poruszają się już po niebie, lecz po twardym podłożu. Za zamiecią sypiących się z samolotu odłamków dostrzegł roślinność.

Ześlizgiwali się w dół, a Tom przygotowywał się na nieuniknione zderzenie z jakąś przeszkodą. Barney nadal wrzeszczał, krzyczeli też pasażerowie z tyłu. Chris, siedzący obok Toma, zachowywał się teraz cicho, co również było niepokojące. Tom zachodził w głowę, jak dużą odległość pokonali, odkąd zetknęli się z ziemią, i z jaką prędkością się poruszają. Wokół siebie widział jedynie mrok i splątaną ciemną zieleń.

Po chwili poczuł, jak nachylenie nieco się zmniejsza, ale wtedy nieoczekiwanie rozległ się jęk giętego i pękającego metalu. Samolot, a raczej to, co z niego pozostało, przechylił się nieco wokół własnej osi i nagle się zatrzymał. Siła bezwładu sprawiła, że pas bezpieczeństwa niemal przeciął Toma na pół.

Cisza, która ich ogarnęła, przyszła tak nagle, a do tego była tak absolutna i nieustępliwa, że Barney i reszta mimowolnie też się uciszyli. Dopiero teraz Tom poczuł serce, które jak oszalałe tłukło mu się w piersi. Stał się świadomy nocy, którą miał przed oczami. Ciepłego powietrza, które otaczało ich niczym koc. Dziwnej wrzawy owadów i zwierząt, która rozbrzmiewała wkoło niczym zakłócenia w tle.

I wtedy zrozumiał – doszło do katastrofy. Ich samolot się rozbił, rozpadł się na kawałki. A oni przeżyli.

Przynajmniej na razie.ROZDZIAŁ 4

I nagle wszyscy zaczęli mówić w tym samym momencie. Nikt nie krzyczał, nikt nie płakał – za to wszyscy wyrzucali z siebie maniakalne potoki słów.

– Przecież mówiłem wam, że się rozbijemy – zwrócił się Chris do Barneya.

– Mówiłeś też, że wszyscy zginiemy. Tom, prawda?

Tom oderwał spojrzenie od otaczającej ich fascynującej ciemności i popatrzył na Barneya.

– Nadal możemy zginąć.

Chris zaśmiał się nerwowo.

– Chryste, tak się tylko wygłupiałem. Wcale nie miałem żadnego snu.

Ze skaleczenia na jego czole ciekła krew i spływała mu po policzku.

– Krwawisz – zauważył Tom.

Chris skinął głową.

– Coś mnie rąbnęło – wyjaśnił, wyraźnie zadowolony, że może zmienić temat.

Tom popatrzył w górę. Był zaskoczony, że w ogóle cokolwiek widać w ciemności. Okazało się, że to zasługa oświetlenia awaryjnego. Co prawda agregaty musiały zostać niemal doszczętnie zniszczone, jednak jakimś cudem oświetlenie awaryjne nadal działało, dzięki czemu w pozostałościach kabiny panował półmrok.

Barney powiedział coś jeszcze, ale jego słowa utonęły wśród głosów innych pasażerów. Wtem ponad zgiełk wzbił się krzyk Joela:

– Cicho!

Wszyscy umilkli. Cisza, jaka zapadła, była niemal równie gwałtowna, jak wrzawa sprzed chwili. Tom zerknął w poprzek przejścia między rzędami, gdzie Joel również zwisał nad ziemią, jakby razem z Tomem ucinali sobie przejażdżkę na jakiejś wyjątkowo ekstremalnej odmianie kolejki górskiej w wesołym miasteczku.

Upewniwszy się, że wszyscy na niego patrzą, Joel przekręcił się z wysiłkiem w swoim fotelu i spytał:

– Czy ktoś jest ranny? Sprawdźcie, w jakim stanie znajduje się siedząca obok was osoba. A jeśli komuś coś dolega, niech się zgłosi.

Z potoku słów, który popłynął w odpowiedzi, wynikała rzecz zdumiewająca – wszystko wskazywało na to, że nikt nie odniósł poważnych obrażeń.

Harmider, jaki zapanował, znów groził przerodzeniem się w kakofonię przekrzykujących się głosów. Joel jednak uniósł rękę i wszystkich uciszył.

– Dobra, cisza. Wydaje mi się, że rozbiliśmy się w jakimś lesie tropikalnym albo dżungli. Musimy liczyć się z tym, że pomoc nie nadejdzie od razu. To oznacza, że musimy zachować spokój i zaplanować dalsze działania.

Z tyłu odezwała się Chloe:

– A co stało się z resztą samolotu?

Zabrzmiało to tak, jakby dopiero teraz zorientowała się, że brakuje sporej części kabiny.

– Przepadła – wyjaśnił Chris. Jego ton dowcipnisia ulotnił się już bez śladu. – Oderwała się.

– W takim razie może inni też przeżyli? – zastanowiła się Chloe.

Odpowiedziało jej milczenie. Wreszcie odezwał się Joel:

– Razem z Chrisem zejdziemy na dół i sprawdzimy, jak wygląda podłoże.

– Ale po co? – spytał błyskawicznie Chris. – Moim zdaniem powinniśmy zaczekać w samolocie.

Barney tymczasem nachylił się, żeby popatrzyć na Joela.

– Jeśli na dole jest bezpiecznie, wszyscy powinniśmy stąd wyjść – stwierdził. Zerknął na przyćmione pulsowanie światła awaryjnego. – Nadal mamy elektryczność, pewnie z jakiegoś zapasowego systemu zasilania. A to oznacza, że może dojść do zapłonu. Lepiej opuścić pokład, chyba że ponad wszelką wątpliwość ustalimy, że nic takiego nam nie grozi.

Shen, który siedział na wysokości Barneya po drugiej stronie przejścia, zauważył:

– Dziwne, że te światła w ogóle działają.

Barney chciał coś odpowiedzieć, ale Joel nie dał mu dojść do słowa.

– Tak, to dobry pomysł. Ale najpierw chcę sprawdzić, jak wygląda sytuacja na dole.

Odpiął pas i zerknął pod nogi. Przypominał w tej chwili przestraszonego dzieciaka stojącego na skraju trampoliny na basenie.

– Ejże, chyba nie chcesz tam skoczyć – odezwał się nagle Barney. Joel skierował na niego spojrzenie, a wtedy Barney dodał: – Bezpośrednio pod nami znajduje się luk bagażowy, wysoki na trzy metry. A pod spodem jest zbiornik paliwa, który został właśnie rozerwany na strzępy. Pewnie roi się tam od ostrych krawędzi i fragmentów metalu.

– No to spróbuję zejść powoli – odparł niezrażony Joel.

– Zamiast tego możesz wyjść tylnymi drzwiami. Jeśli uda nam się je otworzyć, może zdołamy opuścić trap ewakuacyjny.

– Dobra, chodź ze mną – odparł Joel. Wyswobodził się ze swojego fotela i stanął przy drzwiach.

– Sprawdzę zasięg, jak będę na zewnątrz. Ale już teraz wszyscy włączcie telefony. Nigdy nie wiadomo. Może któryś złapie sieć.

Joel najwyraźniej wcielił się w rolę przywódcy, a wszyscy posłusznie wykonywali jego polecenia. Tom i Chris jak jeden mąż uruchomili swoje komórki. Okazało się jednak, że żadna nie łapie zasięgu. Po chwili dobiegające z kabiny głosy potwierdziły, że sytuacja u wszystkich wygląda tak samo.

Chris uniósł komórkę i zaczął nią machać nad głową, próbując złapać zasięg. Tom natomiast wyłączył telefon, wychodząc z założenia, że powinien oszczędzać baterię do czasu, gdy okaże się przydatna.

Siedzące za Tomem dzieciaki zaczęły wspominać o rodzicach – o tym, że będą umierać ze strachu, gdy dowiedzą się o katastrofie. Na ironię losu zakrawał fakt, że na kilka godzin przed odlotem Toma, Julia wyleciała do Włoch. Całkiem możliwe, że o katastrofie dowie się dopiero za dwa tygodnie.

Tomowi bardzo odpowiadała taka sytuacja, chociaż zarazem był ciekaw, jak zareagowałaby na tę wieść, gdyby była w domu. Byłaby w szoku, co do tego nie miał wątpliwości. Ale nie wiedział, czy taka wiadomość wywołałaby w niej jakieś głębsze emocje.

Pamiętał, że kiedy był mały, codziennie opowiadał mamie o tym, jak minął mu dzień w szkole, co robili, co szczególnie mu się podobało, z kim dobrze się bawił, a kto go zdenerwował. Dzielił się z nią wszystkimi triumfami i troskami ucznia szkoły podstawowej. No a potem zdarzył się wypadek. Miesiące po nim pamiętał jak przez mgłę.

Jedno z takich niejasnych, oderwanych wspomnień dotyczyło dnia, w którym przyjechała Julia i oznajmiła, że zamieszka razem z nim. Powiedziała, że będzie mieszkać razem z Tomem, a nie opiekować się nim. Tom miał wtedy tylko dziewięć lat, ale doskonale rozumiał, że Julia nie ma ochoty wysłuchiwać opowieści o jego dniu w szkole, o tym, co mu się podobało i co go martwiło. Dlatego przestał o tym mówić, co przyszło mu tym łatwiej, że podobało mu się coraz mniej rzeczy i równie niewiele go martwiło.

Nie miał o to żalu do Julii. Była po prostu sobą, a on dojrzał na tyle, że mógł ją podziwiać i odczuwać wobec niej wdzięczność za to, że wzięła na siebie obowiązek opieki nad chłopcem, chociaż wcześniej nie przewidywała takiego obrotu sprawy i nie była do tego stworzona. Nie mógł nikogo winić za sytuację, w jakiej się znalazł. No, może z wyjątkiem tego faceta, który przypadkiem zabił jego mamę i tatę.

Zobaczył, jak w ciemności u dołu rozbłyska światło, i po chwili uświadomił sobie, że to Joel przyświeca sobie telefonem. Barney miał rację, kiedy wspomniał o odległości dzielącej ich od ziemi. Tom ze zdumieniem patrzył na Joela, który znajdował się teraz znacznie niżej.

– No dobra – zawołał Joel – po bokach jest tu trochę gałęzi i drzew, ale przód jest czysty. Na tyłach wyczuliśmy spaleniznę. Nie znaczy to, że coś się tam faktycznie pali, ale bezpieczniej będzie skorzystać z przednich drzwi.

Mrok był tak gęsty, a światło z telefonu tak nikłe, że Tom dopiero teraz obok Joela zauważył Barneya. Ludzie dookoła zaczęli się poruszać, przygotowując się do wyjścia, tak jakby samolot przybył planowo do celu i teraz pasażerowie spieszyli do swoich spraw.

Tom odpiął pas. Chris w końcu wyłączył telefon i również się uwolnił. Tom przyglądał się, jak chłopak przesuwa się na miejsce zwolnione przez Barneya, a potem wstaje i rusza przejściem między fotelami.

Tom pozostał na swoim miejscu i przysłuchiwał się krzątaninie pasażerów próbujących wydostać się z samolotu trapem ewakuacyjnym. Głosy pierwszej grupy wysiadających oddaliły się, a potem powróciły niczym fala, tym razem już z dołu.

Kiedy z tyłu zrobiło się całkiem cicho, Tom chciał wstać z fotela, jednak wtedy jego uwagę przykuło coś za oknem: ciemność otaczająca samolot błyskawicznie rzedła. Nie przypominało to powolnie zakradającego się świtu, jaki zapamiętał z domu, lecz nagły brzask właściwy dla tropików.

Nagle widoczne stały się drzewa rosnące nieopodal oraz wnoszące się przed nimi wzgórze, z którego się ześlizgnęli. Po minucie Tom wyraźnie widział też Joela i pozostałych. Światła przybywało w takim tempie, że łatwo było pogubić się w natłoku szczegółów.

I dopiero teraz Tom mógł na własne oczy ocenić skalę zniszczeń. W zboczu wzgórza widniał pas, który pozostawił po sobie sunący w dół samolot. Wzdłuż niego leżały powalone i wyrwane z korzeniami drzewa. Ziemia była rozkopana, a całe zbocze pokrywało morze odłamków. Spoglądając na te zniszczenia, Tom nie mógł uwierzyć, że grupa ludzi zbierająca się u dołu zdołała wyjść z tej katastrofy bez szwanku.ROZDZIAŁ 5

Tom przeszedł na tył kabiny. Trap ewakuacyjny nieco się przekrzywił, nadal jednak spełniał swoją funkcję. Chłopak ześlizgnął się na dół, a potem, chwytając się gałęzi, przedostał się na przód. Po chwili dołączył do grupy i stanął na samym końcu.

Wszyscy oglądali pozostałości kabiny i na bieżąco komentowali to, co widzieli. Barney i Shen pochylali się nad rozdarciem w zbiorniku paliwowym niczym zawodowi śledczy zajmujący się katastrofami lotniczymi.

Tom popatrzył w górę zbocza. Dostrzegł jakieś duże metalowe pojemniki, które najwyraźniej wypadły z luku. Zawartość paru z nich wysypała się na ziemię i teraz zbocze zasłane było walizami podróżnymi oraz wielkimi plecakami.

Grzbiet wzgórza wieńczyły skały. Rosły tam drzewa, lecz w miejscu, w którym spadł samolot, otwierała się wyraźna luka. Tom domyślał się, że to właśnie kontakt z tymi skałami rozpołowił zbiornik paliwowy. Przednia część samolotu zapewne ześlizgnęła się na drugą stronę grani.

Niebo przybrało już nieskazitelnie błękitny kolor, ale Tom nie dostrzegał na nim ani śladu dymu. Zerknął na zegarek, który nadal wyświetlał czas z miejsca, z którego wyruszyli. I w tej chwili po raz pierwszy poczuł się naprawdę zdezorientowany. Upewniwszy się, że zegarek działa, ruszył w górę zbocza.

Z rozmyślań wyrwał go okrzyk Joela.

– Hej, Tom! – Jego głos zabrzmiał niepewnie, gdy zwrócił się do Toma po imieniu. Chyba nigdy dotychczas nie zamienili ze sobą ani słowa. Reszta grupy zamilkła i utkwiła w nim spojrzenia. – A ty dokąd?

– Na górę.

– Wiesz, chyba lepiej by było się nie rozdzielać do przybycia ekipy ratunkowej.

– Tak jak we Władcy much – wtrącił się Chris. – Musimy trzymać się razem.

– Właśnie – potwierdził Joel. – Musimy się zorganizować.

Tom skinął głową. Uśmiechnął się na myśl o niezbyt fortunnej analogii zaproponowanej przez Chrisa.

– No to się organizujcie – odparł. – Jak zobaczę, że zjawiła się pomoc, wrócę do was.

Joel kiwnął głową, wyczuwając chyba, że Tom i tak zrobi to, na co przyjdzie mu ochota.

– W porządku. Rozejrzyj się, czy w okolicy znajdują się jeszcze jakieś części samolotu.

Tom podjął marsz, a w tej samej chwili na nowo rozgorzała wrzawa. Głos Joela z trudem przebijał się wśród zgiełku. Tom nie uszedł daleko, gdy jego uwagę zwróciło pudło pełne butelek z wodą. Leżało na boku, na płaskiej ścieżce, jaką utorował sobie samolot. Ponieważ robiło się coraz goręcej, schylił się i podniósł jedną z butelek. Wsunął ją sobie do kieszeni i ruszył dalej.

Nieco wyżej natrafił na pierwszy z otwartych metalowych pojemników. Wokół niego na ziemi leżały plecaki, jednak kilka nadal tkwiło w środku. Tom bez trudu rozpoznał swój plecak.

Podjął przerwaną wspinaczkę. Stok nie był zbyt stromy, ale po chwili i tak się zasapał. Parne powietrze sprawiło, że T-shirt zaczął kleić mu się do skóry. Wokół jego głowy wirowały roje owadów. Było jasne, że za kilka godzin zrobi się tu nie do wytrzymania.

W pewnym momencie zauważył na ziemi kawałek papieru. Schylił się i go podniósł. Była to karta pokładowa należąca do niejakiego Miguela Fernandeza, którego teraz należałoby uznać za zmarłego. Tom bez namysłu złożył kartkę i wsunął ją do kieszeni. Rozejrzał się wkoło, zachodząc w głowę, dlaczego nigdzie nie widzi żadnych ciał.

Przypomniał sobie, jak jeden z pasażerów wyleciał z fotela i uderzył o strop. Zakładał jednak, że pęknięcie zbiornika paliwowego nie spowodowało wielkiej eksplozji. To natomiast mogło oznaczać, że ciała zabitych nadal tkwią w fotelach, przyczepione pasami. Niewykluczone nawet, że niektórzy pasażerowie z innych części samolotu przeżyli. Chociaż, jak szybko się zreflektował, zakrawałoby to na cud.

Kiedy się obejrzał, ze zdziwieniem stwierdził, że zaszedł już całkiem daleko. Widział teraz w całej okazałości tylną część samolotu oraz grupkę stojących przed nią osób. Z tej perspektywy stawało się jasne, że nikt nie miał prawa przeżyć tej katastrofy. Fakt, że ocaleli, przejdzie do historii i będzie tłumaczony niespotykanym łutem szczęścia. Coś jak przypadek stewarda, który po eksplozji samolotu spadł z wysokości dziesięciu kilometrów na ziemię i wylądował bezpiecznie w głębokim śniegu.

Tom ruszył dalej. Z każdym krokiem stawał się coraz bardziej świadomy otaczającego go zgiełku. Dżungla, w której się rozbili, wypełniała się dźwiękami ptaków i zwierząt, a przede wszystkim – owadów. Dla wszystkich tych stworzeń nic się nie zmieniło w rozkładzie dnia. Tom wiedział, że prędzej czy później wszelkie ślady wskazujące na to, że doszło tu do katastrofy, również zostaną wchłonięte przez naturę: najpierw znikną ciała, a potem również szczątki samolotu.

Dotarł w końcu na szczyt, ale widok, jaki się stąd rozciągał, okazał się rozczarowujący. U podnóża zalesionego zbocza po drugiej stronie grani znajdował się jar. Za nim teren znowu wypiętrzał się we wzgórza, jeszcze bardziej strome od tego, po którym się wspinał. Chłopak obrócił się, żeby obrzucić szybkim spojrzeniem krajobraz za ogonem samolotu – tam również widniały porośnięte dżunglą wzgórza. Jak okiem sięgnąć rozciągał się przed nim ocean zieleni.

Następnie popatrzył znów w głąb doliny. Po chwili dostrzegł to, czego szukał – pozostała część samolotu leżała o wiele zbyt nisko i zbyt daleko, by można było założyć, że po prostu ześlizgnęła się w dół zbocza. Bardziej prawdopodobne, że odbiła się z impetem od grani i runęła na dno jaru. Z miejsca, w którym stał Tom, wrak samolotu wydawał się spłaszczony i pogięty. Z kadłuba łuszczyła się farba, jakby wcześniej zajął się ogniem, który zdążył się już wypalić i zgasnąć.

Tom nie miał pojęcia, ile czasu pochłonęłoby dotarcie do wraku. Jednak nie musiał ruszać się z miejsca, żeby ponad wszelką wątpliwość wiedzieć, że nie znalazłby tam żadnych ocalonych. Pani Graham, która bała się turbulencji. Długonogi Jack Shaw. Maisie McMahon z bliżej niesprecyzowanymi problemami zdrowotnymi – wszyscy oni zginęli. To samo dotyczyło Olivii, która poskarżyła się na Chrisa, czym uratowała mu życie, a skazała na śmierć pannę Graham.

Te przypadkowe wybory, które zaważyły na tym, kto przeżyje, a kto umrze, miały w sobie coś niezwykłego. To samo można było powiedzieć o torze lotu samolotu – przecież gdyby pokonał choćby jeden metr więcej przed uderzeniem w grań, Tom znajdowałby się teraz w spalonym wraku na dnie doliny, dzieląc los zabitych.

Przypomniał sobie teraz rodzinę, prawdopodobnie z Kostaryki, którą zauważył podczas wsiadania do samolotu. Rodzice podróżowali z dwiema córkami. Jedna z nich musiała być mniej więcej w jego wieku. Zauważył ją najpierw, bo była bardzo ładna. Jej młodsza siostra mogła mieć najwyżej osiem, może dziewięć lat i ściskała pluszową przytulankę.

Z jakiegoś powodu trudno było mu pogodzić się z myślą, że ciała tych dwóch dziewczynek znajdują się pośród wszystkich innych zabitych. Nie znał ich, prawdopodobnie nigdy więcej by ich nie zobaczył, lecz mimo to myśl, że nie żyją, była trudniejsza do zniesienia niż świadomość, że zginęła pani Graham i inni.

Ta myśl wystarczyła, by zasiać w nim ziarno nadziei – może jednak nie wszyscy zginęli. Może niektórzy tkwią na dnie doliny, licząc na to, że nadejdzie pomoc. Może właśnie dlatego w ogóle pomyślał o nich. Może temu w rzeczywistości służyła ta wspinaczka na szczyt wzgórza. Może przeznaczenie chciało, żeby to zrobił, może Tom miał ich odnaleźć.

Przekonanie to zawładnęło nim do tego stopnia, że nim się spostrzegł, zaczął schodzić w dół zbocza. Czuł, że nie ma czasu do stracenia. Spojrzał jeszcze raz ku odległemu wrakowi, żeby wyryć sobie w pamięci jego lokalizację. Widok podziałał na niego trzeźwiąco i sprawił, że stanął jak wryty.

Wrak. Nikt nie mógł ocaleć – ani dwie siostry, ani pani Graham, nikt. Ta rewelacja uderzyła go z większą siłą teraz, za drugim razem. Nagle świadomość, że wszyscy ci ludzie przestali istnieć, wydała mu się z jakiegoś powodu bardziej szokująca niż przed chwilą.

Pomyślał o pani Graham. Przypomniał sobie, jak uśmiechała się ośmielająco, gdy ktoś wypowiadał się na lekcji. Pomyślał też o innych uczniach, dzieciakach, których twarze znał tylko z widzenia. A więc wszyscy oni nie żyli.

Ale on wcale nie chciał o nich myśleć. Nie chciał wyobrażać sobie tych przerażających ostatnich chwil, gdy samolot roztrzaskał się na dnie doliny. Dlatego w końcu odwrócił się i utkwił nieruchome spojrzenie w ścianie drzew po lewej stronie. Spoglądał długo, dopóki nie zorientował się, że widzi ciało.

Wisiało na drzewie, zaczepione o konary, nieco poniżej miejsca, gdzie zatrzymał się Tom. Dostrzegł niebieską, kraciastą koszulę, blond włosy. Wypatrzywszy jedno ciało, zaczął uważnie badać wzrokiem okoliczne drzewa. Jednak nigdzie nie zauważył innych zabitych.

Ruszył w tamtym kierunku, jednak szybko okazało się, że to zbocze jest trudniejsze do pokonania, ponieważ tutaj roślinność nie została skoszona przez część kadłuba. Nim odnalazł drzewo, o które mu chodziło, zdążył na dobre pogubić się w dżungli. Światło sączące się przez korony drzew kładło się na ziemi jasnymi plamami. Mało brakowało, a w ogóle nie dostrzegłby nad sobą ciała. W końcu rozpoznał, do kogo należało – Charlie Stafford, chłopak, którego Tom trochę znał. Z dołu wyglądał, jakby nic mu nie dolegało. Jednak bezruch, w jakim zastygł, sugerował, że coś jest nie tak.

Tom zrozumiał, że nie zdoła go zdjąć. Ale nawet z tej odległości miał pewność, że Charlie jest martwy. Zwisał z drzewa wykręcony pod nienaturalnym kątem i w dziwnej pozie. Nawet gdyby Tom zdołał go ściągnąć, nie miałby jak go pochować. Przyglądając się chmarom wszechobecnych owadów, uznał też, że niezależnie od tego, jak postąpi z ciałem, przyroda sama się o nie zatroszczy.

Charlie pożyczył kiedyś długopis od Toma i od tamtego czasu byli na „cześć”. Tak więc nie znali się prawie wcale, ale to i tak wystarczyło, by Tom zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że Charlie wisi wysoko nad nim i wydaje się obecny, a zarazem nieobecny. Chłopak zachował schludny wygląd, który zawsze go cechował. Jednak serdeczny uśmiech, otwartość i przyjacielskość zniknęły bez śladu.

Charlie często się zamyślał, był typem marzyciela. A teraz wszystko, co jeszcze niedawno zajmowało jego umysł, wydawało się zupełnie pozbawione znaczenia. Oto wisiał na tym drzewie, o niczym nie myślał, i nigdy już nie miał myśleć, marzyć ani snuć planów. Nigdy już nie miał opuszczać krainy marzeń, gdy mijali się w korytarzu, by rzucić na powitanie: „Siemanko, Tom. Jak leci?”.

Tom odwrócił się niespiesznie i smętnie powlókł z powrotem w górę zbocza. Wspiąwszy się na grań, usiadł i odnalazł ponownie spojrzeniem wrak i niezliczone szczątki samolotu rozsiane nieopodal. Na koniec potoczył wzrokiem po ciągnącym się po horyzont oceanie dżungli. Widok Charliego na drzewie nadal był świeży w jego umyśle. Tom poczuł teraz ulgę, że zrezygnował z poszukiwania tamtych sióstr.

Wyciągnął z kieszeni butelkę wody i wypił mały łyk. Woda zdążyła się już zagrzać, lecz mimo to gdy rozlewała mu się po języku i spływała do gardła, wydała mu się niesamowicie wręcz orzeźwiająca. Pomyślał wtedy, że jeszcze nigdy żaden łyk wody nie dał mu tyle satysfakcji.

Zresztą, nie była to tylko kwestia wody. Owszem, był spocony, strudzony wspinaczką, obolały w miejscach, gdzie w ciało wpił mu się pas bezpieczeństwa, poza tym nadal nie otrząsnął się po zobaczeniu najpierw wraku, a potem ciała Charliego. Jednak nad tym wszystkim górowało jakieś przedziwne wrażenie wielkiego spokoju i dobrego samopoczucia. Możliwe, że tak właśnie objawiał się szok, ale w tej chwili Tom miał wrażenie, że mógłby z wielkim zadowoleniem siedzieć na tej grani już zawsze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: