Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zakazana historia filozofów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Zakazana historia filozofów - ebook

Rafał pracuje jako Inspektor w tajemniczej Instytucji. Jego zadaniem jest kontrolowanie wybitnych myślicieli i pilnowanie, aby nie narazili świata na niebezpieczeństwo. Jego życie jest pełne rutyny: zlecenie, delegacja, powrót. Wykonuje swoją pracę perfekcyjnie.

W bezwzględny, skuteczny i pozbawiony emocji sposób unieważnia dokonania Talesa z Miletu, Sokratesa, Platona i innych wywrotowców. Do czasu, gdy podczas jednej z podróży spotka Monikę. Perfekcyjne życie Rafała zaczyna się rozpadać.

Co by się stało, gdyby idee, które rodzą się w głowach filozofów, od razu zmieniały coś w świecie fizycznym? I gdyby wszystkie systemy filozoficzne zostały podważone?

Powieść Tomasza Mazura to nie tylko pasjonująca filozoficzna zabawa, ale również trzymająca w napięciu historia miłosna.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-5960-7
Rozmiar pliku: 865 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP I PODZIĘKOWANIA

Jest to książka dla tych, których pasjonuje filozofia, a jednocześnie i dla tych, którzy o filozofii jeszcze za dużo nie wiedzą, może nawet traktują ją podejrzliwie, ale chcieliby dać jej szansę. To lektura dla osób lubiących wyzwania intelektualne, zagadki, aluzje oraz zasadzki, lecz również dla czytelników, którzy lubią narrację lekką, wciągającą, a nawet nieco rozrywkową. To wreszcie pozycja dla tych, którzy zetknęli się już z filozofią jako dyscypliną raczej trudną, hermetyczną i nieprzystępną, mając jednak przeczucie, że wcale nie musi taka być, że może mieć ona oblicze zgoła odmienne.

O czym książka traktuje, tego nie podejmuję się wyjaśnić. Można wprawdzie powiedzieć, że jest poświęcona filozofii, niemniej skoro filozofia jest nauką o bycie, czyli o wszystkim, to ta książka też jest o wszystkim, czyli nie wiadomo o czym dokładnie. Wobec tego niepowodzenia można by następnie zwrócić uwagę, że rzecz nie w tym, o czym ona traktuje, ale jak traktuje – że mianowicie przemyca zagadnienia najbardziej poważne pod pozorem żartu i burleski oraz że propaguje postawę dociekliwości i refleksyjności, lecz ubraną w szatę najbardziej awanturniczych, a nawet czasami chuligańskich eskapad. Cóż to jednak daje czytelnikowi wahającemu się dopiero, czy się podjąć lektury? Czyż przemycanie powagi w formie burleski nie maskuje tej pierwszej na tyle skutecznie, że nie wiadomo już nawet, gdzie się skrywa to, co poważne, a gdzie zieje jedynie kpina? I czyż awantura nie zagłusza refleksji, która wymaga skupienia, a może nawet medytacji? To niewątpliwie dobre i zupełnie zasadne pytania.

Mogę jedynie grzecznie poprosić czytelnika o zrobienie tego śmiałego i może nieco niebezpiecznego kroku, a więc o kontynuację lektury. Jeśli zaś wytrwa w tym przedsięwzięciu, będę miał do niego jeszcze jedną prośbę, to jest, żeby mi na koniec powiedział, czego jego zdaniem dotyczy przedstawiona tu opowieść o inspektorach nadzorujących działalność wielkich filozofów – i ja bardzo chciałbym to wiedzieć.

Przechodząc z kolei do podziękowań, zacząć trzeba od informacji, że książka kilka lat przeleżała w wirtualnej szufladzie, to znaczy na dysku mojego komputera. Powstała cztery lata temu, latem 2015 roku, przy okazji mojej codziennej praktyki dydaktycznej, jako rodzaj odskoczni, azylu czy eksperymentu myślowego. Jej pierwotny tytuł brzmiał zresztą inaczej: _Powolne opadanie pseudomuzyka_, co po części wynikało z mojej ówczesnej fascynacji książką Rudolfa Kassnera _Moralność muzyki_. W ciągu roku przeczytałem ją dwa razy, co – ze względu na jej przewrotny charakter – wywarło bardzo silny wpływ na moją już i tak mocno niestabilną skłonność do ironizowania. Od tytułu odszedłem, uznawszy ostatecznie, że przekracza przyzwoite normy abstrakcji, zaś książkę, przy której pisaniu, przyznam to szczerze, sam bardzo dobrze się bawiłem, wysłałem do kilku wydawnictw, licząc, że ubawi także inne osoby. Otrzymałem dwie czy trzy odpowiedzi, wyrażające ogólne uznanie dla mojego śmiałego przedsięwzięcia, ale podkreślające też słabe perspektywy sprzedażowe projektu, co stanowiło przesłankę do odmownej decyzji względem mojego wydawniczego zapytania. Książkę więc odłożyłem, zastrzegając sobie, że może jeszcze do niej kiedyś powrócę.

I prawdopodobnie dalej okupowałaby tę nieokreśloną elektroniczną poczekalnię, gdyby nie zupełnie niespodziewana interwencja dwóch osób. Pierwszą z nich jest Marek Krajewski, mój przyjaciel, autor poczytnych i szanowanych kryminałów, polecając moją osobę uwadze Wydawnictwa Znak, z którym od wielu lat współpracuje, bardzo sobie tę współpracę chwaląc. Drugą osobą jest Monika Bartys, dyrektor wydawniczy Znaku, która poprosiła mnie o przesłanie maszynopisu, a następnie, mimo wyraźnie niekomercyjnego profilu tekstu, nie tylko podjęła śmiałą decyzję o publikacji, ale nadto ciepłym słowem natchnęła mnie zapałem do szybkiego przygotowania dzieła do druku.

Następnie książką zajął się z największym profesjonalizmem i dbałością o zachowanie specyfiki narracji oraz stylu zespół redakcyjny Wydawnictwa Znak w osobach Kingi Janas, Katarzyny Mach, Anastazji Oleśkiewicz, którym także za ich pracę i uważność bardzo dziękuję.

Osobne i bardzo gorące słowa podziękowania należą się mojej żonie Ewie, która nie tylko zawsze wspierała mnie w moich literackich ambicjach, ale także pogodziła się z tym, że musi się mną dzielić z tą moją osobliwą pasją do pisania i filozofowania. Bardzo ci dziękuję, kochanie, za twoją wielką i zaiste stoicką cierpliwość.

Na koniec muszę jeszcze raz podziękować tym, których tu już wymieniłem w dedykacji, mianowicie wszystkim moim studentom i uczniom. Nauczam filozofii od roku 1998, kiedy to byłem na studiach doktoranckich w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Zanim przyszło mi poprowadzić pierwsze zajęcia ze studentami, wydawało mi się, że dobrze rozumiem filozofię i jestem już gotowy jej nauczać. Nikt mnie jednak nie uprzedził, że oni będą zadawać pytania, że nie zawsze będą się pasjonować filozofią w takim stopniu jak ja i że – co już zupełnie niepojęte – nie będzie im się jawiło jako oczywiste to samo co mnie. To gorszące doświadczenie naznaczyło moją drogę dydaktyczną. Od tamtego czasu nieustannie angażuję wyobraźnię do ujmowania zawiłych teorii filozoficznych w przystępne alegorie, parafrazy, anegdoty, żarty, fikcyjne dialogi, praktyczne narzędzia. Książka niniejsza stanowi kulminację czy skrajną postać takiej pracy wyobraźni – dzieje się to zresztą na granicy całkowitego wymknięcia się jej spod kontroli.CZĘŚĆ PIERWSZA
CZY PRZESZKADZAJĄ WAM JASZCZURKI?

1

W pierwszej kolejności stanął mi przed oczami mój zasadniczy brak konsystencji. Uświadomiłem sobie, że ja po prostu nigdy nie miałem konsystencji. Miałem różne właściwości i możliwości, ale jakoś nigdy nie miałem konsystencji. Uderzyło mnie to, ale nie zaskoczyło, bo zawsze czułem, że tak właśnie jest.

Od razu zobaczyłem liczne sceny z dzieciństwa, stanęły mi przed oczami natarczywe i wyraziste. Zobaczyłem zatem siebie, jak pod wpływem myśli i fantazji na różne tematy zapomniałem całkowicie, kim i gdzie jestem. Na przykład kiedy mama polecała mi wynieść śmieci, a ja, biorąc w rękę ciężki kubeł i mając perspektywę, że do śmietnika, który znajduje się po drugiej stronie bloku, jest w sumie jakieś trzy czy cztery minuty drogi, wiodącej najpierw przez zniszczoną klatkę schodową, a potem wzdłuż budynku, obok żywopłotu, za którym były trochę zaniedbane rabaty z kwiatami, a więc że to sporo czasu, żeby zająć czymś swoje myśli, natychmiast wynajdowałem jakiś temat do fantazji. Puszczałem sobie w głowie film – tak to wtedy ujmowałem – w którym stawałem się bohaterem jakiejś zawiłej akcji, i szedłem z tymi śmieciami, zapominając całkowicie, dokąd właściwie idę, a ta siła wyobraźni zawsze była tak wielka, że niekiedy zamiast śmietnika obierałem sobie podświadomie inny kierunek, oprzytomniając na przykład dopiero w połowie drogi do szkoły, która była znacznie dalej, prawie dwadzieścia minut od mojego bloku. I stawałem nagle zaskoczony i zawstydzony, na środku ulicy, daleko od domu, z kubłem pełnym śmieci. Matka pytała mnie potem, gdy już wróciłem, gdzie ja się podziewałem przez pół godziny, a ja jakby ją słabo rozpoznawałem, bo wydawała mi się dziwna i odległa z perspektywy moich fantazji.

Zawsze z niezwykłą łatwością zapominałem, gdzie i kim jestem. I zawsze byłem trochę urażony i zaskoczony wyrzutami, jakie mi z tego tytułu prawili inni ludzie. Do swojego pokoju, w czasach dzieciństwa, wracałem z przedszkola, a potem ze szkoły jak do czegoś nowego. Niby wszystko było takie samo, ale jednak nie moje. I zawsze musiałem sobie od nowa oswajać wszystkie rzeczy, dotykając lampy przy łóżku, badając jej czerwień, powiadając sobie w końcu: tak, to jest moja lampa i ja tutaj mieszkam. A potem spałem i budziłem się w nocy, obcy, przypadkowy, pozbawiony konsystencji, gotowy nagle stać się całkiem innym człowiekiem. Jakby były we mnie uwięzione jakieś mnogie dusze, niecierpliwe i natarczywe, każda pragnąca czym prędzej upomnieć się o swoje prawa.

O tym więc najpierw pomyślałem, kiedy się to zaczęło, kiedy zacząłem opadać. To była moja pierwsza myśl – uderzyło mnie to jak błyskawica, że żałuję, iż taki właśnie jestem, że chciałbym być inny, bo moje życie inaczej by wyglądało, gdybym nauczył się mieć konsystencję i – jak to się mówi – być już sobą, a nawet osobą. Tymczasem ja żyłem zawsze życiem chwilowym i przypadkowym niepewny, gdzie mnie rzucą okoliczności i fantazja. A teraz było za późno. Opadałem i nie było już odwrotu.

Musicie wiedzieć, że brak konsystencji jest bardzo bolesny. Przez całe życie niby się starzałem, ale nigdy nie doświadczałem ciągłości. Po prostu pewnego dnia stawałem się nagle trzydziestoletnim mężczyzną, jakiś czas później mężczyzną trzydziestopięcioletnim, potem czterdziestoletnim i tak dalej. Teraz, opadając, będąc w wieku, w którym byłem, nie potrafiłem uwierzyć, że byłem kiedyś młodszy. Już bardziej prawdopodobne wydawało mi się, że to jakiś przewrotny bóg umieścił mnie dopiero co w tym ciele, z tymi dziwnymi i trochę nieskładnymi wspomnieniami jakiegoś młodszego mężczyzny, który nazywał się tak jak ja, ale którym na pewno nie byłem. On był kimś obcym.

Nigdy nie rozpoznawałem siebie na fotografiach. Zawsze dziwiłem się, kiedy podczas rodzinnych spotkań pokazywano mi moje rozliczne wizerunki uchwycone w odpowiednich pozach, wizerunki osoby uśmiechniętej, nieomal zadowolonej, na właściwym miejscu, uporządkowanej i w ogóle wyrazistej oraz konkretnej, o określonym i adekwatnym wyrazie twarzy. Zatem od razu wiedziałem, że to nie ja, bo ja przecież taki nie byłem. Nigdy nie ufałem zdjęciom, lustrom, nagraniom wideo, a już w szczególności ludziom, którzy mnie rzekomo rozpoznawali i nazywali tym samym imieniem, mówiąc do mnie na przykład _per_ Rafał, Rafał Ułanowicz, albo „panie Inspektorze”. Albo jeszcze inaczej, ale zawsze z tym dziwnym, zupełnie niedorzecznym naciskiem na powtarzalność, tożsamość, jakbym ja gdzieś miał jakieś ja, o którym oni wiedzieli, a którego ja sam nigdy nie poznałem. Ale przecież oni nie mogli tego wiedzieć lepiej ode mnie, prawda?

2

Dlatego to nie były ucieczki z domu, te moje wyprawy z czasów młodości. Po prostu zapominałem. Teraz, kiedy w końcu zacząłem opadać, uderzyły mnie nagle te moje zapomnienia. Zapominałem, że jestem synem i uczniem, i znikałem, czasem na wiele dni, raz na prawie dwa tygodnie, najmując się gdzieś do jakiejś pracy lub po prostu szwendając się bezładnie po miastach bądź lasach, aż znajdowała mnie policja, albo to ja sam, przypadkiem, podświadomie, natrafiałem na marszrutę wiodącą mnie do mojego tak zwanego domu, w którym wszystkiemu się zawsze wyłącznie dziwiłem, a najbardziej rodzicom i ich zafrasowanym obliczom, ich krzykom i złorzeczeniom, ich groźbom i sankcjom, klątwom i przekleństwom, rozpaczy oraz bezradności.

Nie sądzę, żeby oni byli moimi rodzicami, nie sądzę, żebym ja w ogóle mógł mieć jakichkolwiek rodziców, w każdym razie nie wtedy, jeszcze nie, ale oczywiście także nie teraz, kiedy opadam i kiedy kwestia rodziców stała się najmniej istotna, pozostając jedynie jakimś echem czy tłem. Pomyślałem jedynie, że mógłbym, że mogłem sobie jakichś rodziców zrobić, wymyślić, że tacy byliby prawdziwsi, bardziej realni, dorywczy, to znaczy miewałbym ich, czasami by się pojawiali, a zaraz potem znikali, kiedy ja udawałbym się w dalsze jakieś podróże i w inne jakieś kraje, szukając punktu oparcia, czegoś znajomego, wciąż nie mogąc tego odnaleźć.

Zawsze czułem, że gdzieś jest coś znajomego, a tylko ja nie mogę tego odnaleźć, bo jeszcze tam nie byłem. Zawsze czułem tę nieokreśloną tęsknotę – za tym miejscem, które gdzieś na mnie czeka i w którym, gdybym tylko mógł się tam znaleźć, na pewno poczułbym się sobą, w którym poczułbym się swojsko, odpowiednio, w którym wiedziałbym, co robić i co mówić. I nikt nie dziwiłby się żadnym moim czynom i słowom, a ja miałbym tak zwaną twarz, którą łatwo rozpoznać i zapamiętać, twarz wyrazistą i naznaczoną charakterem.

Ciągle więc snułem fantazje na temat podróży do takiego jedynego właściwego miejsca, podchwytując różne nadarzające się możliwości. A to myślałem, że mógłbym zamieszkać w górach, a to, że moim przeznaczeniem jest ambitna praca w jakimś obcym mieście, gdzie ludzie mówią językiem, którego ja muszę się dopiero nauczyć, gdzie obowiązują zasady i procedury oczywiste i oczyszczające, gdzie ludzie znają prawdy, gdzie, że tak powiem, przyjaźnią się z prawdą i nikt o nic nie pyta ani w nic nie wątpi, bo wszystko jest wiadome. Nieraz planowałem jakieś zdecydowane ruchy: że pojadę na Islandię, do Nowej Zelandii, w Bieszczady, że osiądę na przedmieściach, że się gdzieś zaszyję albo odwrotnie – że będę wiódł życie publiczne, całkowicie obnażone, transparentne, bezpośrednie. W ogóle czasem przychodziły mi do głowy tylko takie hasła, które rozpalały moją wyobraźnię, i ja od razu się zapalałem, coś wymyślałem, podejmowałem jakieś działania, właściwie raczej jedynie różne zarysy działań, markując w ten sposób życie, siebie, próbując wykonać siebie, zadomowić się w sobie.

Ale zawsze ostatecznie ponosiłem porażkę, zawsze ostatecznie przegrywałem z samym sobą, albowiem to, co –koniec końców – uzyskiwałem w wyniku moich działań, okazywało się nie takie, jak trzeba, ale jakieś inne. Sam nie wiem, jakie to było.

3

Niemniej któregoś dnia zatrudnili mnie w Instytucji. Okazało się, że szukali właśnie ludzi takich jak ja, ludzi bez esencji, bez tożsamości, bez zakotwiczenia. Od razu się na mnie poznali i ucieszyli się, że ja taki właśnie jestem, to znaczy, mówiąc ściśle, ucieszyli się, że mnie nie ma. Pamiętam, jak na rozmowie kwalifikacyjnej wysoka szatynka o szarej zamyślonej twarzy popatrzyła na mnie nagle sponad swoich papierów i uśmiechnęła się blado, ale zachęcająco, mówiąc: „No tak, wygląda na to, że jest pan całkowicie pozbawiony tak zwanej osobowości. Nie ukrywamy, że bardzo nam to odpowiada”.

W pierwszej chwili nie wiedziałem, czy mam się cieszyć czy nie. Zawsze starałem się ukryć ten mój defekt jako coś wstydliwego. Wszyscy zdawali się mieć osobowość, esencję, tak zwane wartości i w ogóle, i wszyscy zdawali się z tego bardzo zadowoleni, jakby to była bardzo cenna sprawa, więc ja, pozbawiony tych atutów, starałem się żyć w ukryciu. A teraz zostałem zdemaskowany, ale jednocześnie okazało się, że ten mój zasadniczy brak jakichkolwiek osobowościowych atutów jest najwidoczniej jakimś zasadniczym atutem, jak gdyby metaatutem, czyli atutem z innej ligi atutów.

Z miejsca i bez żadnych dalszych ceregieli przyjęli mnie do roboty, w której ja natychmiast się sprawdziłem. Dzięki temu dość szybko awansowałem na Samodzielnego Inspektora i nawet się jakby ustatkowałem. Miałem mieszkanie, samochód, kota i spotykałem się z kobietami. Bardzo kochałem mojego kota, więc zawsze kiedy miałem wyjechać w Delegację, tydzień wcześniej rozpoczynałem tak zwany istotny romans z jakąś kobietą, tak że gdy wyjeżdżałem, ona wprowadzała się do mojego mieszkania, żeby zająć się kotem, i wszystko było w porządku. Czasem nie udawało mi się nawiązać romansu, wtedy wywoziłem kota do babci.

Roboty było dużo. Zdarzało się, że raz w miesiącu musiałem jechać w Delegację. Każda trwała około tygodnia. Pakowałem się, całowałem kobietę, głaskałem kota i jechałem na lotnisko, gdzie wypakowawszy się z taksówki, ciągnąłem następnie przez halę odlotów moją srebrną walizkę na specjalnych gumowych kółkach, żeby się gładko toczyła, a w środku miałem książki i inne rzeczy. Zawsze zaczynałem czytać już w hali odpraw, co było niezbędne, bo umysł musiałem mieć zdyscyplinowany i gotowy, żeby poradzić sobie z Kontrolą. Po powrocie z Delegacji, już po odbytej Kontroli, rzadko zaglądałem do książek. Czytanie w domu, w obecności kota, nużyło mnie, na mieście, w drodze do biura – zawstydzało, a w obecności kobiet, podczas randki lub potem, po seksie, w łóżku nad ranem – brzydziło. Tak, czytanie często jest po prostu obrzydliwe. Co rusz miałem to wrażenie, że człowiek czytający, jeśli nie robi tego z jakiegoś wyraźnego praktycznego powodu, ma w sobie coś bezwstydnego.

Trudno mi powiedzieć, ile Kontroli w sumie odbyłem. Po tych wszystkich latach w Instytucji, teraz, kiedy w końcu zacząłem opadać, spróbowałem przedstawić sobie przybliżoną liczbę moich Delegacji. Jeżeli rocznie wyjeżdżałem około dziesięciu razy i jeżeli przepracowałem w Instytucji w sumie już jakieś dwadzieścia lat, wygląda na to, że zrobiłem około dwustu Kontroli. Wydaje mi się, że to jest straszna liczba. Zwłaszcza jeśli pomyśleć, że większość moich Kontroli skończyła się Zawieszeniem. Bo byłem jednym z najlepszych Samodzielnych Inspektorów w historii Instytucji i prawie każda moja Kontrola kończyła się Zawieszeniem.

I teraz, opadając, pomyślałem, że to w sumie dziwne, iż aż tyle tych Zawieszeń było, że musi się za tym kryć jakaś tajemnica, jakiś sekret lub spisek, i poczułem, że prawie go rozumiem, że prawie wszystko przejrzałem, że gdybym miał choć trochę więcej czasu, mógłbym zrobić jeszcze jedną, ostateczną Kontrolę, która wszystko by już do końca i nieodwołalnie wyjaśniła. Tymczasem jednak przecież nieodwołalnie opadałem, obejrzałem się nerwowo za siebie. Tak, jednak opadaliśmy.

4

Pamiętam więc, że któregoś dnia szef naszego działu oświadczył mi, że jestem już gotów udać się w pierwszą Delegację. Oznajmił mi to, wręczając mi jednocześnie plik dokumentów i kilka książek, w których było dokładnie wszystko, co musiałem wiedzieć na temat mojego zadania, i których przeczytanie było całkowicie wystarczające, żeby się z zadania właściwie wywiązać, to znaczy doprowadzić, na wszelki wypadek i w miarę możliwości, do Zawieszenia.

Moje Delegacje to zawsze były Kontrole i ostatecznie zawsze chodziło w nich o doprowadzenie do Zawieszenia kontrolowanej instytucji. Celem naszej Instytucji było Zawieszanie innych instytucji. I żadna instytucja nie mogła zawiesić działania naszej. Albowiem nasza Instytucja była niezawieszalna. To było zastanawiające, ale my, Inspektorzy, nigdy otwarcie o to nie pytaliśmy. Czasem patrzyliśmy na siebie i na różne wewnętrzne dokumenty z tym pytaniem w oczach, ale nigdy go otwarcie nie postawiliśmy. Nie dlatego że brakło nam odwagi, bo odwagi żadnemu z nas nie brakło – raczej już brakło nam słów. Nie było takich słów, którymi moglibyśmy zawiesić naszą Instytucję. Dlatego zawieszaliśmy inne instytucje i one upadały jedna po drugiej, a na ich miejsce powstawały nowe, i je też, jakkolwiek były obiecujące, w końcu zawieszaliśmy. Taka już była ta nasza robota.

Tak więc pierwsza moja Delegacja skierowała mnie do Turcji, gdzie miałem się przyjrzeć instytucji założonej i prowadzonej przez niejakiego Talesa. Dobrze to pamiętam, jakby to było w zeszłym miesiącu. Instytucja Talesa pierwotnie została założona w Milecie, ale potem rozszerzyła swoją działalność na kolejne miejscowości, także na Efez, skąd zaczęła już następnie silnie oddziaływać na całą Europę. Wpływ ten uznano w naszej Instytucji za niepokojący i dlatego postanowiono przedsięwzięcie Talesa poddać oficjalnej Kontroli. Szef powiedział, że to będzie łatwa sprawa, że wykroczenia i nadużycia są oczywiste, więc nie powinienem mieć żadnych problemów.

I tak trochę się denerwowałem, bo to była moja pierwsza Delegacja. Żeby więc mi jakoś dodać otuchy, szef poradził mi, abym nie dał się wciągnąć w żadne paradoksy. Wyraźnie to podkreślił: „Panie Rafale, proszę nie rozmawiać o żadnych paradoksach i wszystko pójdzie dobrze. Zwłaszcza niech pan uważa na niejakiego Heraklita, on lubi ukrywać nadużycia w paradoksach. Ale pan się na to oczywiście nie da złapać, pan przecież odbył szkolenie. Będzie dobrze”.

Było gorąco, kiedy dotarłem na miejsce. Głowę miałem pełną szczegółów na temat działalności Talesa, którą studiowałem w samolocie z nadzwyczajną gorliwością. Jego instytucja działała w popularnej branży esencjalistów, bodaj najbardziej ryzykownej, ale obiecującej też największe profity. Jego pierwotna technologia opierała się na hydrolizacji i dehydrolizacji. Natomiast jego psychologia opierała się, jak u większości esencjalistów, na wizualizacji. Początkowo wszystko szło dość sprawnie, przynajmniej dopóty, dopóki jego przedsięwzięcie miało charakter lokalny.

Umówiliśmy się w jego biurze w centrum Miletu. Tales był wysoki, szczupły, opalony, energiczny, pewny siebie. Co chwila odbierał jakieś telefony, wydając różne dyspozycje. Zaproponował mi kawę i ciasteczka, co z chęcią przyjąłem. Kiedy sekretarka przyniosła mi te rzeczy na pięknej srebrnej tacy, poczułem się jak ktoś ważny. Tymczasem Tales przyglądał mi się z jakimś roztargnionym spokojem. Za chwilę miałem podjąć swoją pierwszą oficjalną Rozmowę. Rozpoczynałem nowy etap w życiu. Musicie wiedzieć, że wobec Rozmowy wszystko inne blednie. Po latach pracy w Instytucji zrozumiałem w końcu, że wobec prawdziwej dobrej Rozmowy, której uczono nas na szkoleniach, bledną wszyscy esencjaliści, bo jedyną prawdziwą esencją jest Rozmowa. A w inne rzeczy wierzyli tylko ci, którzy nie umieli rozmawiać.

Kto nie umie rozmawiać, kto w Rozmowie traci czujność, ten od razu zaczyna gubić drogę, zaczyna osiadać, grzęznąć i stawać w miejscu.

5

Teraz więc zaczęliśmy Rozmowę.

– Przyjechał pan nas sprawdzić? – spytał zupełnie niepotrzebnie Tales i to był jego pierwszy błąd. Bo po co o to w ogóle pytał? Przecież wiedział, jak jest.

– Pewne rzeczy przestają się zgadzać – powiedziałem wieloznacznie, bo nauczyli nas, żeby zaczynać od stwierdzeń wieloznacznych.

– Ach tak. A co konkretnie? Na pewno wszystko da się wyjaśnić.

– O tak, myślę, że po Kontroli wszyscy będziemy mieli pełną jasność – ciągnąłem ze spokojem, chociaż serce biło mi dwa razy szybciej niż zwykle. Właściwe słowa same przychodziły mi jednak do głowy. Szkolenie spełniło pokładane w nim nadzieje.

Następnie poprosiłem Talesa, żeby mi dokładnie wytłumaczył swoją metodę. Kiedy to robił, ja wychwytywałem niespójności i punkty oporu. Tak mnie uczyli: „Kiedy ci relacjonują swoją metodę, kiedy wykładają, ty najpierw wyszukuj ich własne niespójności, sprawdzaj, gdzie są niezgodni z samymi sobą. Większość z nich jest niespójna sama ze sobą – tu ich można zatrzymać. Następnie, jeśli to zawiedzie, szukaj punktów oporu, a więc miejsc, gdzie można przyjąć założenia przeciwstawne do tych, które oni przyjęli, takie założenia, jakie nie są niedorzeczne. Formułuj je ze spokojem, w zdaniach Jasnych, Rzeczowych i Prawdopodobnych”. Tę drugą technikę określaliśmy w Instytucji mianem JRP. Byłem przygotowany na jej zastosowanie i serce mi biło ze strachu i ekscytacji jednocześnie.

Wszystko, co mi powiedział Tales, już właściwie znałem. Nie postarał się nadzwyczajnie – w zasadzie streścił statut swojej instytucji.

– Mam tu udokumentowane doniesienia, że zamieniacie dowolne rzeczy w wodę – powiedziałem, przedstawiając mu stosowne dokumenty. Wziął je do ręki wyraźnie poirytowany.

– To odosobnione przypadki – powiedział szorstko.

– No, nie wiem – odparłem łagodnie – w centrum Miletu rozpłynął się cały budynek, w dodatku razem z ludźmi.

– Ale potem wszystkich przecież odessaliśmy!

Paradygmat Talesa opierał się na wodzie. Opanowali technikę przekształcania rzeczy w wodę i odwracania tego procesu. W tym celu ustabilizowali wodę – ufundowali jej esencję. Ponieważ wszystko jest z wody, a woda jest wspólnym mianownikiem, wszystko jest na miejscu. „Wszystko jest na miejscu, bo wszystko jest z wody” – głosił ich firmowy slogan.

– Proszę zobaczyć – powiedział Tales, dotykając moich dokumentów specjalnym urządzeniem – teraz.

Wszystkie moje dokumenty nagle rozpuściły się, zbierając się we wgłębieniu stołu w postaci kałuży. Zrozumiałem, dlaczego stół w gabinecie Talesa był lekko wklęsły, co wcześniej wydawało mi się trochę dziwne. A więc to dlatego. Zaniepokojony, dyskretnie sprawdziłem kształt fotela, na którym siedziałem. Poinformowałem mojego rozmówcę, że mam kopię tych dokumentów. Zaśmiał się nonszalancko. Dotknął kałuży tym samym urządzeniem i woda znowu zmieniła się w moje dokumenty. To oczywiście robiło wrażenie. Esencjaliści lubili się popisywać, byli efekciarscy. Ale nie dałem się zaskoczyć. Przejrzałem dokumenty – na jednej ze stron druk był odwrócony i teraz musiałem czytać go za pomocą lusterka. Zwróciłem mu na to uwagę. Machnął lekceważąco ręką. Denerwowało go, że nie daję mu się oczarować.

– Streszczając, pańskie przedsięwzięcie opiera się na trzech strategiach: wszystko jest wodą, woda jest trwała i rządzi się rozumnymi prawami przemian, umysł ludzki jest w stanie przeniknąć i opanować te prawa. Tak?

– Tak. Dokładnie.

– Jakie rozumne prawo ufundowało wodę raczej jako esencję niż jakiś inny żywioł?

To był słaby punkt Talesa. Tutaj leżała jego sprzeczność. Nie musiałem już dzisiaj nic więcej mówić. Wyszedłem. W recepcji na dole ktoś mnie zawołał. Czekała na mnie wiadomość od Heraklita. Na kartce papieru wykaligrafowano: „Droga w górę jest ta sama co w dół”. Czy to znaczyło, że mam wrócić na górę do Talesa? Czy o coś ważnego zapomniałem go spytać?

Rozejrzałem się. Nigdzie nie widziałem nadawcy tej wiadomości. Zresztą i tak bym go pewnie nie rozpoznał. Podobno stale się zmieniał. W dokumentach wyczytałem, że Tales zamienił go kiedyś niechcący w wodę i zdaje się, że nie do końca go odessali. Co jakiś czas coś mu jeszcze gdzieś płynęło i wypływało. Przypisuje mu się powiedzonko: „Wszystko mi płynie”, chociaż niektóre źródła podawały zniekształconą wersję: „Wszystko płynie”. Wyrzuciłem kartkę do kosza i wyszedłem z budynku.

6

Po spotkaniu z Talesem doszedłem do przekonania, że wszystko jest na dobrej drodze. Poszedłem więc obejrzeć miasto. Potem, przez wszystkie lata mojej pracy dla Instytucji, miałem jeszcze zwiedzić przeróżne miasta. Bardzo dobrze pamiętam każdą z tych podróży i każde miasto, które było ich tłem, ale także w jakimś sensie duszą. Teraz, kiedy w końcu zacząłem opadać, kiedy opadałem coraz niżej, przed moimi oczami zaczęły także stawać po kolei wszystkie te miasta. A niektóre z nich były zamieszkane bardziej niż inne, to znaczy miały znacznie głębszą duszę. Niektóre bowiem zamieszkiwała dodatkowo Monika.

W pewnym momencie wyrobiłem sobie nawyk wypatrywania jej w każdej mijanej kawiarni, za każdym rogiem. Nawet gdy już wiedziałem, że nie przyjedzie, i tak jej wypatrywałem. Przez to moje wypatrywanie liczba mieszkańców podwajała się, bo wszędzie, za każdym rogiem, oprócz zwykłych mieszkańców, kimkolwiek byli, widziałem dodatkowo ją, Monikę, a jej obecność przydawała wszystkim miejscom dodatkowy wymiar niepokoju i wyczekiwania.

Albowiem były kobiety, te, które zostawały z moim kotem, i była Monika. Nawet w Instytucji nie wiedzieli o jej istnieniu. Gdyby się dowiedzieli, prawdopodobnie by mnie zdegradowali, miałbym problemy. Wiedzieli dobrze, tłumaczyli to nam na szkoleniu, że największym zagrożeniem ludzi bez esencji jest miłość. Jeżeli dadzą się zwieść przez miłość, od razu lokują swoją esencję w drugiej osobie, tracą czujność, stają się uwiązani, stają się kometami, które ciągle powracają do tego samego punktu. A więc tracą dystans i zamiast prowadzić Rozmowę, zaczynają szukać tak zwanej prawdy i sensu. Straszyli nas w Instytucji prawdą jak najgorszą zarazą.

A wszystko przez Platona, który realizował radykalny projekt w branży dualistów. To była moja piąta Delegacja i byłem chyba jeszcze niegotowy na dualizm. Może nie powinni mnie byli posyłać. To więc była w zasadzie ich wina, pocieszałem się. Tak, ale dla mnie nie było już odwrotu. Od tamtego czasu, planując Delegację, w pierwszej kolejności ustalałem, czy mógłbym się na miejscu spotkać z Moniką.

Przez wiele lat nie wpływało to znacząco na charakter mojej pracy. Po prostu stałem się ukrytym dualistą – udając, że nie mam esencji, miałem esencję poza sobą. Praca była moją jaskinią, a potem, po pracy, w dziwnych hotelach i jakichś zaułkach, spotykałem się z Moniką i tam byłem poza jaskinią, w ideach, żyłem czystymi ideami i oddychałem zupełnie innym powietrzem.

Jednak w końcu, po paru latach, zacząłem stopniowo tracić czujność, granica między tam i tutaj, między jaskinią a duszą zaczęła się zacierać i znikać. Tonąc w jej ramionach, nagle z przerażeniem napotykałem w sobie podejrzenie, że to właśnie te nasze zaułki to jest jaskinia, że tutaj teraz też jestem w jaskini. Tym usilniej zaczynałem ją całować, napierać na nią, tym namiętniej pieścić, wciąż uciekając przed upiorem dualizmu. Ale przecież uprzedzali mnie, przecież wiedziałem, że tak właśnie musi się to skończyć.

Zatem teraz, kiedy opadałem, kiedy upadanie stało się już nieodwołalne, nieuchronne, Monika, niczym żywy duch, stanęła w końcu przed moimi oczami. Pomyślałem, że już się nigdy nie zobaczymy, że już nigdy, po raz kolejny od nowa, nie zaczniemy szukać wyższej jedności naszych uczuć, w której spalaliśmy się i nadawaliśmy wszystkiemu sens, odczuwając ów sens jako wibrującą wokół nas inną rzeczywistość.

– Czasem wydaje mi się, że tylko ty istniejesz – powiedziała kiedyś, a ja powiedziałem podobnie, bo też tak czułem.

I potem, przez ostatnich kilka lat, robiliśmy wszystko, żeby to uczucie odzyskać, bo ono jest wyjątkowo niestabilne. Wspinaliśmy się na nowe szczyty, żeby je sobie razem przypomnieć. Takie już było przekleństwo dualizmu.

Teraz więc, już całkiem nieodwołalnie opadając, uświadomiwszy sobie, że już jej nie muszę szukać i nigdzie się wspinać, nagle odetchnąłem z ulgą, jakby uwolniony ostatecznie od dualizmu, mogący zająć myśli innymi sprawami. No, ale nie wiedziałem, jakie to mogłyby być sprawy.

7

Ale wtedy kiedy po rozmowie z Talesem poszedłem na miasto, zacząłem się uważnie przyglądać ludziom i rzeczom, nigdzie jeszcze nie wypatrując Moniki, nie wiedząc nawet, że trzeba by jej wypatrywać. Nie wypatrywałem więc niczego szczególnego. Po prostu się przyglądałem. Bardzo fajnie jest móc się tak po prostu przyglądać.

Pamiętam, że w Milecie uderzyły mnie przede wszystkim porządek i struktura. Ulice były starannie i symetrycznie rozplanowane. Domy miały regularne geometryczne kształty, ludzie poruszali się po nich bez pośpiechu, jakby w jakimś ustalonym rytmie. Wszystko tu było na swoim miejscu, co w ogóle działało nadzwyczaj kojąco.

Albowiem jeśli już ustalisz i ufundujesz zasadę rzeczy, wszystko inne robi się regularne i dobrze poukładane. Tak to działało. Zaszedłem do małej schludnej kawiarni i poprosiłem o filiżankę kawy. Wdałem się w rozmowę z baristką.

Zwróciłem uwagę, że to bardzo piękne i zadbane miasto. Potwierdziła z wyraźną dumą. Potem podstępnie wyraziłem pragnienie zamieszkania w takim mieście. Uśmiechnęła się z nieukrywaną satysfakcją.

– To naprawdę niezwykłe, że wszystko jest tu tak bardzo na miejscu, tak że nie można sobie wprost wyobrazić, że coś mogłoby być inaczej – skwitowałem wieloznacznie.

Odparła, że to zasługa Talesa. Zauważyłem, że była dość ładna, ale nie wyróżniała się niczym specjalnym. Nie zapamiętałbym, jak wygląda.

Pociągnąłem łyk kawy i postanowiłem przejść do drugiej fazy rozmowy: szukanie niespójności i metoda JRP.

– Czy to nie jest nudne, kiedy wszystko jest takie przewidywalne i poukładane? – spytałem najpierw niewinnie.

Popatrzyła na mnie z wyższością i rozbawieniem, na co ja przybrałem niewinny i nieco jakby stropiony wyraz twarzy.

– Czy chciałby pan, żeby zamiast filiżanki pojawiła się nagle w pańskim ręku jaszczurka?

– Ale dlaczego jaszczurka? – spytałem przebiegle.

– Bo to byłoby nieprzewidywalne, czyż nie? – kontynuowała rezolutnie.

– Czy ma pani coś przeciw jaszczurkom? Nie lubi ich pani?

– Ależ nie, osobiście nic przeciw nim nie mam. Tak tylko powiedziałam, taki przykład.

Mówiąc to, zmarszczyła już czoło jakby w jakimś zaniepokojeniu. Zerknęła na mnie trochę podejrzliwiej.

– Widzi pani, skoro wszystko jest przewidywalne, to pewne rzeczy, na przykład jaszczurki, nie mogą się pojawić, a przecież mogłyby. Czy to nie jest trochę niesprawiedliwe?

– Niesprawiedliwe? Dlaczego niesprawiedliwe?

– Ja często piję kawę, ale u nas, tam skąd przyjechałem, czasem to nie jest kawa, lecz coś innego. Czasem okazuje się, że to było mleko, herbata lub jakiś sok. Ostatecznie to nawet zdrowe. A tutaj, widzi pani, kawa to zawsze kawa i już mnie od tego zaczyna boleć brzuch.

– Przecież to pana wybór, że pan pije kawę. Mógł pan wybrać coś innego.

– Skąd jednak miałbym wiedzieć, że jest coś innego, skoro wszystko jest takie przewidywalne? Czy pani nigdy nie chciała zrobić czegoś całkiem nieprzewidywalnego, czego by się pani po sobie w ogóle nie spodziewała? Czy te ulice nie wydają się pani zbyt proste? Czy świat nie jest rzeką, która nie powinna być zbyt prosta?

Patrzyła na mnie zdziwiona przez chwilę. Ściągnęła brwi w wyrazie jakby dezaprobaty, ale może też bezradności, nie byłem pewien.

Kiedy wieczorem tego dnia wróciłem do hotelu, pod moimi drzwiami znalazłem wsunięty liścik z podpisem Heraklita. Znowu on. Treść listu była następująca: „Choćbyś wszystkie drogi przeszedł, nigdy nie dotrzesz do granic duszy, tak głęboki jest jej logos”.

Ojej. Mimowolny dreszcz przeszedł mi po plecach i pomyślałem, że moja robota tutaj nie jest jeszcze skończona.

8

Oprócz tych spraw z Moniką miałem jeszcze jeden sekret, o którym nigdy nikomu nie powiedziałem, a teraz, kiedy zacząłem opadać, zostałem z nim całkiem sam, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, nie wiedząc, co o nim właściwie myśleć.

Nie wiem, co by o tym sekrecie powiedzieli w Instytucji. Na wszelki wypadek wolałem im nie mówić. Parę razy zbierałem się, żeby o tym opowiedzieć Monice, ale jakoś nigdy mi się to ostatecznie nie udało. Może dlatego, że czułem, iż ta sprawa nie dotyczyła tego, co się między nami istoczyło, i powiedzenie o niej mogło nawet coś popsuć.

Chodzi o sen, który nawiedza mnie od dzieciństwa, sen przedziwny. Zawsze, zanim mi się przyśnił, jeszcze przed zamknięciem oczu, odczuwałem jakąś nadzwyczajną dziwność istnienia. Swoje ciało czułem, jakby nie było moje, i coś jakby wgniatało mnie do środka, jakby ciśnienie powietrza nagle bardzo wzrosło. Zazwyczaj myślałem najpierw, że to zmęczenie. Dopiero na drugi dzień rano uzmysławiałem sobie, że to z powodu tego snu, bo on miał mi się przyśnić.

Różnie mi się ten sen śnił, czasem przychodził znienacka, jakby ze środka innego snu – zawsze rozpoznawałem go po atmosferze i płaskowyżu z posągami. Atmosfera stawała się ponura i mglista, a ja w ten czy inny sposób docierałem na wypłaszczony szczyt jakiegoś wzniesienia, rodzaj sporego, ale bardzo symetrycznego płaskowyżu. Otacza mnie mgła, więc nie widzę wyraźnie.

Chodzę to w jedną, to w drugą stronę. W końcu na obrzeżu płaskowyżu odnajduję duże kamienne siedzisko, niby tron, a na nim olbrzymią kamienną postać, siedzącą tyłem do środka płaskowyżu. Potem znajduję jeszcze kilka takich postaci i każda, podobnie jak pozostałe, siedzi tyłem do środka płaskowyżu. Mgła stopniowo przerzedza się i ja widzę w końcu wszystkie te postaci, sprawiające wrażenie majestatycznych i patrzące gdzieś w jakąś bezkresną dal. A ja szukam środka płaskowyżu. Znajduje się tam jakiś jakby posąg, ale nieforemny, tak że trudno mi ustalić, czym właściwie jest, co miałby przedstawiać. Może to pozostałości jakiegoś zburzonego monumentu, myślę sobie.

I zaczynam znowu chodzić od jednego posągu do drugiego, każdemu zadając jakieś natarczywe pytania. Przez wiele lat, budząc się, nie pamiętałem, jakie są te pytania, ale wiedziałem, że są ważne. Potem zaczęły do mnie stopniowo docierać. Jedno z nich brzmiało: „Dlaczego nie patrzysz do środka?”. Inne: „Co jest w środku?”. Jeszcze inne: „Dlaczego jest was wielu? Co to znaczy?”.

Kiedyś zrozumiałem też w końcu, we śnie, kim bądź czym są te figury, które nigdy nie odpowiedziały na żadne moje pytanie. To są bogowie, którzy tworzą świat, nasz świat, tyle że, o czym nikt nie wie, tych bogów jest wielu i każdy myśli, że jest sam, i każdy jest nieruchomym, milczącym poruszycielem, i to jest jakoś zasadniczo straszne, po prostu niepojęte, więc zawsze budziłem się niespokojny, podenerwowany, pełen okropnych przeczuć.

Raz prawie powiedziałem o tym Monice, kiedy śpiąc u jej boku, obudziłem się w środku nocy z jakimś okropnym dygotem, w przeświadczeniu, że jeden z bogów coś do mnie w końcu powiedział. Ona też się obudziła i spytała, co się stało:

– Myślałem, że zawsze będą milczeć – odparłem, oddychając ciężko.

– Kto? – spytała, kładąc dłoń na moim spoconym ramieniu.

– Bogowie.

Na szczęście uznała to za zwykłe senne majaczenie. Miałem w końcu dużo stresów w pracy i tym można było tłumaczyć senne koszmary. Oprócz tamtego razu bogowie nigdy nic do mnie nie powiedzieli. Wciąż milczą arogancko. A teraz opadam i chyba nie poznam już ich sekretu, nie zrozumiem, dlaczego ciągle trafiam na ten płaskowyż. Może to po prostu tylko dziwny sen.

9

Następnego dnia rano w Milecie, podczas tej mojej pierwszej Delegacji, po nocy, w której nic mi się nie śniło, okazało się, że pojawiły się niespodziewane kłopoty. W przedsiębiorstwie Talesa od dawna był ukryty wyłom i stanowili go dwaj inni rezolutni Milezyjczycy, Anaksymander i Anaksymenes. Obaj marzyli o stworzeniu własnych projektów, zasadniczo brzydząc się wody.

Ośmieleni moją Kontrolą panowie przyspieszyli swoje działania i doprowadzili do strasznego zamieszania. Starszy z nich, Anaksymander, w dzieciństwie wpadł do rzeki i omal się nie utopił. Od tego czasu nienawidził wody we wszelkiej postaci. Uważał, że woda, z jej płynnością, miękkością i elastycznością, jest zasadniczo wstrętna. Jej wszechobecność postrzegał jako karę i udrękę rodzaju ludzkiego.

A jednak przystąpił do przedsięwzięcia Talesa. Urzekała go bowiem wizja mistrza. Wizję tę sam streszczał w powiedzeniu: „Wszystko jest jednym”. Tales głosił, że wszystko jest wodą i w tym, zdaniem Anaksymandra, się mylił, jednak nie mylił się w tym, że wszystko jest Jednym. Wszelako to Jedno nie było wodą, nie było też ziemią, bo ta często była zbyt wilgotna, nie było ogniem, bo ten był zbyt gwałtowny i nieprzewidywalny, i nie było powietrzem, bo ono też zawierało w sobie zbyt dużo wody – przecież deszcz bierze się z powietrza. Nie, Jedno musiało być jeszcze czymś innym, czymś nieuchwytnym, ale jedynie rzeczywistym.

Rankiem tego dnia między Talesem a starszym z braci Anaksymandrem doszło do strasznej awantury. Anaksymander przedstawił bowiem szefowi nową technologię bytu, opartą na dziwnej nieuchwytnej substancji, którą nazwał _apeironem_, czyli bezkresem lub nieskończonością.

– Bo każdy najdrobniejszy pyłek tego świata – mówił tego ranka podekscytowany Anaksymander – jest z nieskończoności i ma jakby w sobie otwarte drzwi do nieskończoności.

Na to oczywiście Tales, odznaczający się umysłem bardziej empirycznym, zgodzić się nie mógł. Twierdził, że to zaburzy działanie całego systemu. I oczywiście nie mylił się, co się wkrótce miało okazać.

Kiedy tamten pierwszy raz uruchomił swoją maszynę, rzeczy od razu zaczęły znikać i nikt ich nie mógł odnaleźć, po czym same zaczynały się pojawiać w całkiem innych miejscach i nierzadko w innych kształtach. Tymczasem ja właśnie pojawiłem się w siedzibie przedsiębiorstwa, kiedy pierwsze tego rodzaju zdarzenia zaczęły mieć miejsce.

– To przejściowe trudności – wyjaśniał Anaksymander zachwycony faktem, że jego maszyna działa, zupełnie niezrażony okolicznością, że działa źle.

Ale trudności nie okazały się przejściowe.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: