Zapiski niepamięci - ebook
Zapiski niepamięci - ebook
Oparta na faktach opowieść o marzeniu, dojrzewaniu do jego realizacji i spełnieniu. Historia pewnego jachtu oraz człowieka, który go kosztem wielu wyrzeczeń i zakrętów życiowych zbudował. Wreszcie napisana z gawędziarską swadą rzecz o wyboistej drodze życia i podróży, która stała się ucieczką. Nietypowy sposób pozyskania rękopisu oraz wątpliwości co do dalszych losów autora sprawiają, że publikacja jest swego rodzaju eksperymentem.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-940546-1-8 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
NEREIDY
Chwilę przed śmiercią, w obliczu rzeczy ostatecznej, myśli się szybko i raczej spokojnie. Przynajmniej tak to bywa w moim przypadku albo raczej bywało tak dotychczas, bo mimo że każdy taki przypadek wydaje się być jedyny w swoim rodzaju, to nie śmiem twierdzić, że ostatni. Jeszcze nie... Nie mówię tu o przeszłych wcieleniach, ale jak najbardziej o obecnym, współczesnym życiu. Tym razem jednak odczuwałem dodatkowo bezsilną złość. Jeszcze podczas niedawnego rejsu ojciec, od strony naukowej przygotowany zawsze i na każdą okazję, przyniósł mi do steru książkę o niebezpieczeństwach na morzu z podkreślonym ołówkiem ku przestrodze akapitem, z którego bezsprzecznie wynikało, że większość zaginięć na morzu związana jest z sikaniem za burtę; a tu proszę: błoga chwila odprężenia, osłabienie czujności i fala ciągnie mnie w dół, nalewa się do kieszeni sztormiaka, zdziera kalosze z nóg i nasącza sweter. Czuję jej słony smak w ustach, pieczenie w oczach i tchawicy.
Szum wiatru cichnie, gdy uszy zalewa coraz głębsza toń. Świat staje się szarozielony i cichy. Otwieram oczy i coraz wyżej nad sobą widzę nierówną, wewnętrzną stronę powierzchni, a nad nią coraz mniej wyraźnie migoczące gwiazdy. Widzę oddalające się zakończone złotą śrubą i płetwą sterową dno jachtu. Najpierw się bezsilnie szamoczę, potem daję się ponieść urokowi zielonej ciszy i ze zdziwieniem i ciekawością zapadam się w nie mój świat. Minęła mnie ryba, może delfin albo foka. Nie tu nie ma fok. Tu jest ciepło. Po co mi był ten cholerny sztormiak? Miała długie zielone włosy i cudownie błękitne oczy. Tym bardziej błękitne, im bardziej dookoła było szaroturkusowo. Ten cudowny błękit przysunął się do mojej twarzy. Potem poczułem, że coś pcha mnie w górę, ku powierzchni. Czułem niemal żal, a potem ból w płucach, kiedy usiłowałem ponad falą złapać tchu. Opadałem znowu i znów robiło się cicho i turkusowo, kiedy kątem oka zobaczyłem pomarańczową smugę przecinającą toń. Nadludzkim wysiłkiem, z szybkością, na jaką mnie tylko było stać, zatoczyłem ręką łuk i poczułem gwałtowne szarpnięcie i ból w dłoni. Potem ból ustał. Wszystko ucichło.
– Wreszcie się obudziłeś – wyszeptała z westchnieniem ulgi, odgarniając długie włosy za ucho. – Masz, pij.
Moje usta dotknęły gorącego metalu kubka i poczułem, jak ciepło rozlewa mi się po przełyku. Siedziała na brzegu koi, podtrzymując mi kubek i patrząc z uśmiechem, jak oblewam się herbatą.
– Spałeś dwa dni, już się bałam, że poza ręką coś jeszcze ci się stało, coś, czego nie będę umiała naprawić. – Spojrzała na moją zabandażowaną rękę, rękawem wytarła mi policzki i musnęła ustami czoło.
Poczułem jej zapach. Zapach świeżych arbuzowych perfum i morskiego wiatru.
– Możesz… – zachrypiałem i poczułem strach. Machnąłem tylko niezdarnie ręką z kubkiem nie tyle, by dostać więcej herbaty, choć początkowo właśnie mi o to chodziło, ale bardziej by pokryć zmieszanie. – Jak ona ma na imię?
Kiedy zniknęła wraz ze swoim uśmiechem w kambuzie, rozejrzałem się. Co to za miejsce? Co się stało? Opadłem na poduszkę przybity do posłania tętniącym pod skronią przerażeniem i własnym, coraz szybszym oddechem. Kim ja jestem? To pytanie prawie mnie rozbawiło. Było tak aktualne w tej chwili, jak i czułem, że obecne cały czas w moim życiu. Zrosło się ze mną jak opatrunek z raną.
Kiedy odważyłem się wstać z koi, przez bulaje wpadało już mało światła. Pokład uciekał mi łagodnie pod bosymi stopami na długiej fali. Rozpoznawałem znaczenie dotykanych sprzętów, ale nie potrafiłem w moich myślach odnaleźć ich historii. Składany stół, szuflada z mapami, jaskółki z drobiazgami, szafa z konserwami, skrzynia na ubrania. Nad głową w zejściówce zobaczyłem granatowoczarne niebo upstrzone tysiącem srebrnych gwiazd i kasztanowe pasemko włosów. Stała za sterem wpatrzona w daleką linię horyzontu.
– Witam wśród żywych. – Uśmiechnęła się na powitanie.
Bez słowa wyszedłem na pokład i stanąłem obok oparty o nadbudówkę. Wiedziałem, że płyniemy na południowy zachód, że można by trochę podebrać żagle, ale nie rozpoznawałem ani miejsca, ani wspomnień, które nieskładnie kołatały mi się w głowie.
– Ja nic nie pamiętam...
Spojrzała na mnie przelotnie i nic nie mówiąc, wybrała genuę, która zaczynała łopotać tym swoim upiornym chichotem.
– To przejdzie...
– Tylko luźne obrazy i wrażenia, jak rozsypane pudełko puzzli.
– Może pomóż pamięci układać te puzzle. Zawsze chciałeś pisać, więc może to jest dobry moment, żeby zacząć – dodała po chwili.
Nic nie odpowiedziałem. Ująłem korbę kabestanu i podebrałem grota, a kilka godzin później wyjąłem ze skrzyni dawno nieużywany blok rysunkowy i stare pióro Wattermana i starałem się sobie przypomnieć, skąd je mam.
Jak trudno jest napisać pierwsze słowo książki. Historia, którą masz w głowie, rozbita na tysięczne obrazy, wymyka się logice i żyje własnym życiem. Jak szkiełka w kalejdoskopie – piękne i nieobliczalne, widziane coraz to z innej perspektywy, mimo że wciąż te same. Jak poskładać ją w całość i czego w niej jeszcze brakuje? Pierwsza kropla atramentu rozlewająca się literami na kartce papieru odbiera historii świeżości i zmusza do okrzepnięcia w formie i treści nadającej się zmieścić pomiędzy okładkami książki. Myśląc „ją”, nie postępuję jak kot goniący rozwijający się kłębek. Traktuję ją raczej jak płomień świecy, który pełgając po ścianach, sieje blask w każdym kierunku, a czym bardziej coś oświetla, tym bardziej też uwypukla cienie. Płomień świecy ma jeszcze tę cudowną właściwość, że zawsze mogę poślinić palce i go zgasić. Wszystko wróci wtedy do krainy mroku, a po blasku pozostanie tylko unoszący się w powietrzu zapach i ślad ciepłego wosku na dłoniach. Powoli opowieść wyłaniała się z niepamięci, krzepła wraz z wysychającym tuszem, dojrzewała do opuszczenia mojego biurka i zamknięcia się w ramach okładek. Tak było przeznaczone.
Kiedy Noe budował Arkę nie myślał o trudach czekającej go żeglugi, o piętrzących się górach morskich fal, o ryku sztormu w wantach, nie zastanawiał się też nad długością rejsu. Nie miał czasu o tym myśleć. Zajmowało go żmudne dopasowywanie klepek poszycia, wysokość sufitu w kabinie nawigacyjnej, żeby nie zawadzać głową, liczba kojców dla zwierząt, które miały się mnożyć i stanowić żywy prowiant na bliżej nie określony czas podróży. Część zwierząt zjadł, zanim się rozmnożyły, więc dzisiaj traktujemy je jako wymarłe.
Każdy ma swój potop i na jego wypadek buduje (a w każdym razie myślę, że powinien budować) swoją arkę. W pracy łatwiej zapomnieć o grożącym niebezpieczeństwie – a może też arka okaże się na tyle mocna, by z niego uratować? Choć jak teraz o tym myślę, to widzę, że chyba ważniejsze od samego ratunku jest przekonanie samego siebie, że się na niego zasługuje. Noe miał lepiej – był jedynym sprawiedliwym. Ale co ma zrobić wielbłąd stojący przed uchem igielnym? Podobno każdy zasługuje na kolejną szansę, ale ile razy można ją otrzymać? I jak żyć ze świadomością, że poprzednią się sprzeniewierzyło, nie dostrzegło, dało się jej odejść, zdradziło? Jak żyć z własną pamięcią i doświadczeniem krzywd, których się doznało i których było się sprawcą. Jak żyć ze sobą w zgodzie i pokoju, kiedy na plecach piętrzy się garb minionych doznań. Czy wtedy też się zasługuje na kolejną szansę? Czy można się jej bez reszty oddać, wierząc, że tym razem nie będzie się ani katem, ani ofiarą i że tak pozostanie już do końca? Kim się w tym wszystkim jest i gdzie odnaleźć spokój na ziemi? Błogosławiona naiwność, bezmyślność i niepamięć! Błogosławione wiara w porządek świata i prawo – dające szczęście wtłoczenia w szufladę i poczucie jedności w tłumie. A jeśli brak tej wiary to… to jak się odnaleźć? No właśnie, jak?
Na moją arkę zwierząt (poza psem) nie planuję zabierać, więc zamiast kojców na żywiec, jakie zapewne musiał zbudować Noe, w celu uniknięcia grożącego katastrofą chaosu i rzezi na pokładzie, wystarczą bakisty i szafy. Moja arka zbudowana jest ze stali, ma prawie 17 metrów po pokładzie i nie nosi rei, poza tym większych różnic nie ma – też ma mnie wynieść cało z potopu.
Dziewiętnaście lat wcześniej, zanim kupiłem jacht (albo raczej to, co z niego zostało), szkutnicy położyli stępkę w Szczecińskiej Stoczni Remontowej. Siłami śląskiej maszoperii, według projektu o nazwie gwiazdozbioru Rigel autorstwa Kazimierza Michalskiego (wg instrukcji kpt. Jurka Radomskiego i inspiracji projektem Brusa Robertsa), zbudowano dzielny jacht przeznaczony do ekstremalnych pływań oceanicznych. W 1989 roku o jego burtę pękła butla szampana (mam korek). Pierwsze rejsy na daleką północ i jeszcze dalsze południe odbywał pod nazwą „Dar Śląska”. Potem, pływając pod harcerską banderą, otrzymał nowe imię „Solaris”. Jak głosi legenda, zmiana nazwy odbyła się po pobycie na pokładzie oraz za zgodą i cichą namową Stanisława Lema. Podobno spędził tu kilka dni, pływając po wodach Morza Północnego i czerpiąc inspiracje do powieści z szarej toni rozkołysanych wód. „Solaris” to dobre imię dla statku. Planeta z powieści Stanisława Lema o tej samej nazwie miała moc materializacji wspomnień i obdarzania ich niezależnym bytem. To prawdziwy tłok, ale jeśli ma się motyw i jest się dobrze otrzaskanym z 4 wymiarem, to zgodnie ze świadectwem zawartym w „Mistrzu i Małgorzacie” Michaiła Bułhakowa nawet w mieszkaniu na piętrze przy ulicy Sadowej można urządzić bal dla króla piekieł. A co dopiero, gdy ma się wokoło cały ocean…