Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zapomniana gwiazda Afryki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 września 2022
Ebook
29,90 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zapomniana gwiazda Afryki - ebook

Na jeziorze w pobliżu Krakowa wybucha jacht, na pokładzie którego ginie znany milioner, Oliwier Teks. Okoliczności wskazują na nieszczęśliwy wypadek, jednak tuż po pogrzebie do posiadłości państwa Teks dociera list zawierający ukryte ostrzeżenie przed zbliżającym się niebezpieczeństwem. Bruno – były policjant – przyjmuje zlecenie ochrony Pauli, córki milionera, jednocześnie na własną rękę próbując ustalić, kto i z jakiego powodu może jej zagrażać. W trakcie prowadzonego przez siebie śledztwa odkrywa tragiczne losy rodziny, a w sekretnych zapiskach zmarłego odnajduje skrzętnie skrywaną przez lata tajemnicę. Z chwilą, gdy uświadamia sobie jej ogromną wartość, wie już, że wynajęci zabójcy z pewnością nie cofną się przed niczym...

W tym samym momencie do jego uszu dobiegł cichy klik. Odwrócił głowę wpatrywał się ślepo w otaczającą go ciemność. Po chwili ujrzał oślepiający błysk płomienia zapalniczki. Zmrużył mocno oczy. Blask rozświetlił oblicze mężczyzny, który siedział w przeciwległym kącie pomieszczenia i ze spokojem odpalał trzymanego w ustach papierosa. Ratko przyjrzał mu się dokładniej. Połowa jego twarzy była pokryta świeżymi bliznami po oparzeniach.

A więc tak wygląda mój prześladowca, pomyślał Ratko, odstawiając kubek…

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7321-5
Rozmiar pliku: 864 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

ROZ­DZIAŁ 1

Ratko Velen zga­sił nie­wielką lampkę i w ciem­no­ści pod­szedł do okna. Wycią­gnął dłoń i odsło­niw­szy powoli zawie­szony na kar­ni­szu gruby koc, wyj­rzał ostroż­nie na zewnątrz. Świa­tło księ­życa odbi­jało się w tafli deli­kat­nie falu­ją­cego jeziora, koły­szą­cego przy­cu­mo­waną do pomo­stu drew­nianą łódkę.

Od dnia, w któ­rym do jego biura w Wied­niu wraz z poranną pocztą sekre­tarka przy­nio­sła nie­wielką krysz­ta­łową figurkę przed­sta­wia­jącą bogi­nię Ate¹, minął już pra­wie tydzień. Przez ten czas nie wychy­lał nosa z nie­wiel­kiego drew­nia­nego domku ukry­tego na skraju lasu pomię­dzy gęsto rosną­cymi drze­wami. Gdy zapa­dał zmrok, sie­dział po ciemku, z bro­nią w zasięgu dłoni, w usta­wio­nym na wprost drzwi fotelu i nasłu­chu­jąc uważ­nie odgło­sów oto­cze­nia, tak długo, jak tylko mógł, wal­czył ze snem. Woj­skowe zapasy żyw­no­ści w postaci kon­serw i sucha­rów, doglą­dane sys­te­ma­tycz­nie przez kilka ostat­nich lat, oswa­jały go powoli z myślą, że musi to kie­dyś nastą­pić i prę­dzej czy póź­niej ktoś odkryje ich sekret. Dobrze wie­dział, jakie grozi mu nie­bez­pie­czeń­stwo. Tajem­nica, którą od poko­leń skry­wano, warta była miliony. Znała ją jedy­nie garstka zaufa­nych mu ludzi, dla­tego Ratko zda­wał sobie sprawę, że jeśli ten ktoś tra­fił na jego ślad, to musi być nie­sa­mo­wi­cie prze­bie­gły i bez­względny, a osoby, które pozba­wił życia, z całą pew­no­ścią nie zabrały swo­jego sekretu do grobu. Praw­do­po­dob­nie miał on prze­ko­nu­jący spo­sób, by skło­nić je do zwie­rzeń, pomy­ślał, uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie pod nosem.

Ratko miał nie­spełna sie­dem­dzie­siąt lat i nale­żał do osób, które dosko­nale potra­fiły wyko­rzy­stać swoje życiowe doświad­cze­nie oraz nabyte przez dekady umie­jęt­no­ści. Tej nocy jed­nak, wbrew prze­strze­ga­nym na co dzień zasa­dom, musiał opu­ścić swoją bez­pieczną kry­jówkę.

Trasa, którą zamie­rzał poko­nać, liczyła jedy­nie kilka kilo­me­trów, z tego ponad dwie trze­cie drogi posta­no­wił prze­być łódką wio­słową. W nor­mal­nych warun­kach dotar­cie na miej­sce zaję­łoby mu kil­ka­dzie­siąt minut, ale zmu­szony był omi­jać główne drogi. Był świa­domy ryzyka, któ­rego przez całe życie sta­rał się uni­kać. Teraz jed­nak musiał zła­mać nie­które reguły. Nie tylko z powodu zło­żo­nej przy­sięgi, lecz także w tro­sce o sta­rego przy­ja­ciela, który z całą pew­no­ścią postą­piłby podob­nie. Zaraz po powro­cie Ratko miał zamiar zaszyć się w chatce na kolej­nych kilka tygo­dni.

Męż­czy­zna minął nie­pew­nie próg. Następ­nie zamknął za sobą drzwi, prze­cią­gnąw­szy wcze­śniej cienką węd­kar­ską żyłkę tak, by w razie dosta­nia się do środka nie­pro­szo­nych gości, pocią­gnęła ona nie­wielką doniczkę sto­jącą na para­pe­cie, zrzu­ca­jąc ją na zie­mię.

Po kilku sekun­dach Ratko doszedł do pomo­stu. Wła­śnie zaczął padać lekki deszcz. Scho­wał kopertę do wewnętrz­nej kie­szeni płasz­cza i usiadł­szy na drew­nia­nej belce nie­wiel­kiej łódki, chwy­cił za wio­sła. Godzinę póź­niej dobił do brzegu pomię­dzy hote­lem Grüner Baum a uro­kli­wym neo­go­tyc­kim kościo­łem z cha­rak­te­ry­styczną wieżą, czę­sto umiesz­czaną na pocz­tów­kach z Hal­l­statt. Prze­szedł tra­wia­stym skwe­rem i wyszedł na nie­znacz­nie oświe­tlony Markt­platz. Z powodu póź­nej pory i ulewy mia­steczko pra­wie opu­sto­szało. Męż­czy­zna pod­szedł do miej­skiego źró­dła z lejącą się z dwóch dysz pitną wodą i nabraw­szy ją w dło­nie, obmył mokrą od potu twarz. Następ­nie ruszył pew­nie wąską uliczką i minąw­szy ciemną bramę, doszedł do nie­wiel­kiej skrzynki na listy. Znaj­do­wała się na fron­to­wej ścia­nie budynku miej­sco­wej poczty. Wyjął prze­mok­niętą już lekko kopertę i wsu­nął ją do środka.

Ode­tchnął.

Wie­dział, że teraz musi jedy­nie bez­piecz­nie wró­cić do domku i prze­cze­kać, aż wyna­jęta przez niego grupa znaj­dzie wścib­skiego poszu­ki­wa­cza przy­gód. Na moment rzu­cił dys­kretne spoj­rze­nie w kie­runku ciem­nej syl­wetki, sto­ją­cej nie­ru­chomo kil­ka­dzie­siąt metrów dalej, w pobliżu pen­sjo­natu Hal­l­berg. Odniósł wra­że­nie, że ów czło­wiek przez chwilę mu się przy­glą­dał i cho­ciaż nie był tego do końca pewien, sytu­acja, w któ­rej się zna­lazł, nie pozwa­lała, by to zlek­ce­wa­żyć.

Ratko znał to mia­steczko jak wła­sną kie­szeń. Zaglą­dał w te oko­lice zawsze, zazwy­czaj późną jesie­nią, gdy tylko czuł, że musi odpo­cząć od miej­skiego zgiełku.

Nie­wielką chatkę kupił od sta­rego, dawno już nie­ży­ją­cego, rybaka. Czło­wieka, który ponad wszystko cenił sobie samot­ność.

Ratko spoj­rzał na zega­rek i ruszył spo­koj­nym kro­kiem przed sie­bie. Po minię­ciu budynku cukierni skrę­cił i zde­cy­do­wa­nie przy­śpie­szył kroku. W oddali sły­szał cichy, dobrze znany szum nie­wiel­kiego wodo­spadu.

Prze­sko­czył niski drew­niany pło­tek i prze­biegł przez odsło­nięty tra­wia­sty odci­nek, sta­ra­jąc się jak naj­szyb­ciej zbli­żyć do wąskiego przej­ścia pomię­dzy domami. Po kil­ku­na­stu sekun­dach drogi wzdłuż nabrzeża dotarł do miej­sca, w któ­rym w zaro­ślach ukrył swoją łódkę. Wsko­czył na nią i odpy­cha­jąc się wio­słem od dna, odbił od brzegu.

Z powodu sil­nego wia­tru i wyso­kiej fali powrót wyma­gał znacz­nie więk­szego wysiłku i doświad­cze­nia. Czarne chmury przy­kryły niebo i w krót­kim cza­sie na jezio­rze zapa­no­wała pra­wie zupełna ciem­ność.

Ratko zatrzy­mał się w odle­gło­ści około kilo­me­tra od doce­lo­wego punktu. Ścią­gnął buty, a kape­lusz rzu­cił na wodę. Upew­niw­szy się, że doku­menty są w kie­szeni płasz­cza, zdjął go i w oba­wie przed porwa­niem przez pory­wi­sty wiatr, zacze­pił jego rękaw o gwóźdź wysta­jący z burty.

Wie­dział, że po kilku godzi­nach fala zepchnie łódkę z powro­tem w kie­runku mia­steczka. Wtedy będzie już widno i miej­scową spo­łecz­ność obie­gnie wia­do­mość o samo­bój­stwie kolej­nego znu­dzo­nego życiem tury­sty.

Męż­czy­zna oblał płaszcz alko­ho­lem i zosta­wiw­szy nie­wielką ilość w butelce, wsko­czył do jeziora. Było zimne. Woda miała zale­d­wie kilka stopni, dla­tego nie chcąc tra­cić czasu, skie­ro­wał się do swo­jej pustelni.

Nie­spełna godzinę póź­niej, zupeł­nie wycień­czony i zzięb­nięty, usiadł w fotelu przy drzwiach i przy­krył się przy­go­to­wa­nym wcze­śniej kocem. W ciem­no­ściach mocno drżącą dło­nią się­gnął intu­icyj­nie po sto­jący obok niego ter­mos. Chwilę póź­niej poczuł, jak cie­pła her­bata wlewa się powoli do jego żołądka i jak stop­niowo wraca w nim życie.

Ratko pocią­gnął kolejny łyk i opie­ra­jąc mokrą jesz­cze głowę o grube, piko­wane opar­cie fotela, spoj­rzał odru­chowo w kie­runku okna.

Dla­czego nie zro­bi­łem tego wcze­śniej? – pomy­ślał. Dla­czego, zgod­nie z wyuczo­nym i wie­lo­krot­nie ana­li­zo­wa­nym pla­nem, nie spoj­rza­łem w okno, gdy zbli­ża­łem się do domku? Z pew­no­ścią wpływ na to miało nagłe zała­ma­nie pogody, co skut­ko­wało tym, że pra­wie dwu­krot­nie wię­cej czasu musia­łem spę­dzić w wodzie. W wyniku tego, będąc na gra­nicy hipo­ter­mii, cał­ko­wi­cie stra­ci­łem czuj­ność.

Teraz nie miało to już zna­cze­nia.

Ratko zdał sobie wła­śnie sprawę z tego, że ten cie­pły napój jest jego ostat­nią przy­jem­no­ścią, jakiej dozna w swoim cie­ka­wym, peł­nym przy­gód życiu. Zaśmiał się w duchu, uświa­do­miw­szy sobie, jak bar­dzo się oszu­ki­wał, myśląc, że uda mu się prze­żyć.

Pocie­sza­jące w tym wszyst­kim jest to, że wyko­na­łem zada­nie i udało mi się wysłać list, pomy­ślał, spo­glą­da­jąc na leżącą przy oknie roz­bitą doniczkę. W tym samym momen­cie do jego uszu dobiegł cichy klik. Odwró­cił głowę wpa­try­wał się ślepo w ota­cza­jącą go ciem­ność. Po chwili ujrzał ośle­pia­jący błysk pło­mie­nia zapal­niczki. Zmru­żył mocno oczy. Blask roz­świe­tlił obli­cze męż­czy­zny, który sie­dział w prze­ciw­le­głym kącie pomiesz­cze­nia i ze spo­ko­jem odpa­lał trzy­ma­nego w ustach papie­rosa. Ratko przyj­rzał mu się dokład­niej. Połowa jego twa­rzy była pokryta świe­żymi bli­znami po opa­rze­niach.

A więc tak wygląda mój prze­śla­dowca, pomy­ślał Ratko, odsta­wia­jąc kubek…

° ° °

Bruno zwol­nił, kiedy skrę­cał w cia­sną uliczkę, wyło­żoną kamienną kostką. Mokry bruk poły­ski­wał w świe­tle ulicz­nych latarni, zawie­szo­nych na fron­tach sta­rych kolo­ro­wych kamie­ni­czek.

Docho­dziła pół­noc.

Nie­wielki hote­lik, w któ­rym zare­zer­wo­wał noc­leg, znaj­do­wał się zale­d­wie kil­ka­set metrów od kra­kow­skiego Rynku. Wokół było już pusto, jedy­nie w wąskiej bra­mie, znaj­du­ją­cej się kilka kro­ków przed nim, Bruno zauwa­żył tulącą się do sie­bie parę. Widział, jak męż­czy­zna zdej­muje puchową kurtkę i osła­nia­jąc od desz­czu swoją part­nerkę, rusza na chod­nik.

W momen­cie, w któ­rym go mijali, jego oczom uka­zała się nie­wielka meta­lowa tabliczka, koły­sząca się na gru­bych łań­cu­chach przy­twier­dzo­nych do cegla­nej ściany. W mroku, na lekko przy­rdze­wia­łej powierzchni, z trud­no­ścią dostrzegł wyryty na niej drobny napis: „Hotel Calypso”.

Zapar­ko­wał samo­chód w nie­wiel­kiej odle­gło­ści od głów­nego wej­ścia, chwy­cił torbę i wysiadł z pojazdu. Roz­ło­żył para­sol i pod­szedł do pokry­tych brą­zo­wo­złotą farbą drew­nia­nych drzwi. Spoj­rzał na rzeź­bioną futrynę i zde­cy­do­wa­nym ruchem naci­snął nie­wielki guzik, znaj­du­jący się tuż obok napisu: „RECEP­CJA”.

Cof­nął się o krok, scho­dząc z kamien­nego schodka, i nie uno­sząc głowy, zer­k­nął dys­kret­nie w górę.

Nie mylił się.

W nie­wiel­kim zakra­to­wa­nym oknie, znaj­du­ją­cym się na pierw­szym pię­trze hote­liku, w któ­rym zamie­rzał noco­wać, zauwa­żył sto­jącą nie­ru­chomo ciemną postać. Wyraź­nie mu się przy­glą­dała. Dostrzegł ją już wcze­śniej, gdy się­gał po bagaż, znaj­du­jący się na tyl­nym sie­dze­niu jego land rovera.

Po paru sekun­dach drzwi się otwo­rzyły i sta­nęła w nich star­sza, przy­gar­biona kobieta. Spoj­rzała na niego obo­jęt­nie, po czym zama­szy­stym ruchem dłoni zarzu­ciła na sie­bie gruby, weł­niany pled. Następ­nie opu­ściła głowę, się­gnęła do dużej kie­szeni swe­tra i wyjęła z niej oku­lary. Miały grube, ciemne oprawki i masywne cylin­dryczne szkła. Zało­żyła je pośpiesz­nie i zmru­żyła oczy, żeby uważ­nie mu się przyj­rzeć.

Uśmiech­nął się do niej.

Odniósł wra­że­nie, że kobieta dopiero teraz zauwa­żyła, że ktoś przed nią stoi, i odwza­jem­niła uśmiech.

Spoj­rzał w górę.

W oknie nie było już nikogo.

– Dobry wie­czór panu. Pogo­dzi­łam się już z myślą, że jed­nak pan zre­zy­gno­wał – powie­działa star­sza pani, uchy­la­jąc sze­rzej drzwi. – O tej porze roku rzadko mie­wamy tu gości – dorzu­ciła, obra­ca­jąc się i kie­ru­jąc kroki w stronę zawie­szo­nej na ścia­nie drew­nia­nej skrzynki. – Przy­go­to­wa­łam pokój na pierw­szym pię­trze, ten, o który pan pro­sił. A oto klucz – dodała, wci­ska­jąc mu go do ręki. Wisiała przy nim nie­wielka figurka przed­sta­wia­jąca jakąś śre­dnio­wieczną postać.

– Prze­pra­szam – powie­dział Bruno, cho­wa­jąc klucz do kie­szeni i łapiąc za skó­rzany uchwyt torby podróż­nej. – W oko­li­cach Czę­sto­chowy prze­wró­cona naczepa zata­ra­so­wała drogę i stra­ci­łem ponad godzinę, sto­jąc w kil­ku­na­sto­ki­lo­me­tro­wym korku.

– Rozu­miem. Z pew­no­ścią jest pan zmę­czony. Pro­szę mi wyba­czyć, że nie odpro­wa­dzę pana na górę, ale nogi już nie te – dodała kobieta z lek­kim uśmie­chem. – Śnia­da­nie będzie o dzie­sią­tej.

– Bar­dzo pani dzię­kuję i życzę miłej nocy – dorzu­cił Bruno, odcho­dząc.

Kobieta zacze­kała jesz­cze, aż wąskim kory­ta­rzem doj­dzie do scho­dów i dopiero gdy posta­wił stopę na pierw­szym stop­niu, zga­siła świa­tło w holu. Małe ledowe lampki, znaj­du­jące się tuż przy pod­ło­dze, rzu­cały cie­płe świa­tło, pro­wa­dząc stromo na pię­tro. Bruno chwy­cił się drew­nia­nej porę­czy i po nie­spełna minu­cie stał już przed drzwiami do pokoju.

Spoj­rzał na led­wie widoczny numer, żeby się upew­nić, czy dobrze tra­fił, i wszedł do środka. Wewnątrz pomiesz­cze­nia było ciemno, a w powie­trzu uno­sił się zapach tyto­niu i świe­żej pościeli. Nie zapa­liw­szy świa­tła, usiadł na łóżku.

– Witam pana i prze­pra­szam za spóź­nie­nie – powie­dział, spo­glą­da­jąc w kie­runku sto­ją­cego kilka metrów dalej dużego fotela z wyso­kim opar­ciem. Mebel stał tyłem do niego, a zwró­cony był w kie­runku wyso­kich na około trzy metry dwu­skrzy­dło­wych drzwi, pro­wa­dzą­cych zapewne do dru­giego pomiesz­cze­nia. Gdy tylko oczy Bru­nona przy­zwy­cza­iły się do ciem­no­ści, zauwa­żył poło­żoną na skó­rza­nym opar­ciu fotela rękę z cyga­rem w dłoni.

– Miło mi pana poznać – ode­zwał się gruby męski głos. Po jego tona­cji można było przy­pusz­czać, że była to osoba w doj­rza­łym wieku. – Nazy­wam się Lam­bert Foks. Wyba­czy pan, że się nie przy­wi­tam, ale ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa wolę nie poka­zy­wać swo­jej twa­rzy. Może dziwi pana ta kon­spi­ra­cyjna otoczka, pro­szę mi jed­nak wie­rzyć, będzie lepiej dla nas obu, jeśli nikt nas razem nie zoba­czy – powie­dział i do uszu Bru­nona dotarł świst wcią­ga­nego przez wąski ust­nik powie­trza. – Nie mam już zbyt wiele czasu, więc pozwoli pan, że w skró­cie nakre­ślę obraz sytu­acji, z powodu któ­rej został pan popro­szony o pomoc. – Męż­czy­zna uniósł dłoń i zacią­gnął się mocno cyga­rem. Jego żar roz­ja­śnił na chwilę znaj­du­jącą się w pobliżu nie­wielką komodę i sto­jący na niej eks­klu­zywny kie­szon­kowy obci­nacz do cygar. Na jego wypo­le­ro­wa­nej chro­mo­wa­nej powierzchni Bruno ujrzał wygra­we­ro­wane ini­cjały LF. – Jestem sta­rym przy­ja­cie­lem pani Teks, a prawdę mówiąc, jej świę­tej pamięci rodzi­ców. Jak pan zapewne już wie od swo­jego przy­ja­ciela „Kapi­tana”, rodzina Tek­sów od poko­leń znana jest ze swo­jego zami­ło­wa­nia do kosz­tow­nych dro­bia­zgów. Posia­dają kolek­cję bry­lan­tów war­tych miliony dola­rów. – Męż­czy­zna prze­rwał na chwilę i lekko obró­cił głowę w kie­runku Bru­nona. – Zapew­niono mnie, że można panu zaufać, dla­tego jestem pewien, że treść naszej roz­mowy pozo­sta­nie mię­dzy nami.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział krótko.

– Czy inte­re­so­wał się pan kie­dyś mię­dzy­na­ro­do­wym han­dlem szla­chet­nymi kamie­niami poza ogól­no­do­stęp­nymi aukcjami?

– Przy­znam, że nie­spe­cjal­nie. Wiem, że krąży wiele legend na temat… – Męż­czy­zna sie­dzący w fotelu zaśmiał się cicho w spo­sób, z któ­rego Bruno z łatwo­ścią wywnio­sko­wał, że lata spę­dzone na han­dlu mine­ra­łami spra­wiły, że wie­dział on o wiele wię­cej, niż komu­kol­wiek mogło się wyda­wać, i że z całą pew­no­ścią nie były to infor­ma­cje pocho­dzące z publicz­nych środ­ków prze­kazu.

– Z całym sza­cun­kiem, panie Bru­no­nie. Histo­ria wydo­by­wa­nia dia­men­tów, począw­szy od cza­sów śre­dnio­wie­cza, kiedy w naj­więk­szej z indyj­skich kopalni już w pięt­na­stym wieku pra­co­wało ponad sześć­dzie­siąt tysięcy ludzi, aż po dzień dzi­siej­szy, to wystar­cza­jący szmat czasu, by powstały legendy. Jed­nak więk­szość z tych, które znają zwy­kli, pro­szę mi wyba­czyć wyra­że­nie, śmier­tel­nicy, jest mniej praw­do­po­dobna od tej, że ulicz­kami naszego mia­sta prze­cha­dzał się kie­dyś smok wawel­ski. Zmy­ślono je, a przez lata prze­ka­zy­wa­nia ich przy moc­nych trun­kach w zatło­czo­nych pubach dodat­kowo ubar­wiano. O tych praw­dzi­wych cie­ka­wost­kach wie nie­wiele osób – powie­dział i spu­ściw­szy głowę, dodał szep­tem: – A z każ­dym kolej­nym mie­sią­cem liczba tych osób nie­po­ko­jąco się zmniej­sza. To powód pana wizyty.

– A co ma z tym wspól­nego pani Teks? – zapy­tał

Bruno. Męż­czy­zna ponow­nie zacią­gnął się cyga­rem, a po chwili wypu­ścił dużą chmurę gęstego dymu.

– Na sku­tek nie­szczę­śli­wego wypadku, jaki przy­da­rzył się jej ojcu, pani Paula Teks odzie­dzi­czyła nie tylko ogromny mają­tek, lecz także spa­dła na nią wielka odpo­wie­dzial­ność. Pan Teks wpro­wa­dzał ją stop­niowo w sprawy zwią­zane z han­dlem dia­men­tami i wta­jem­ni­czał powoli w zawiłe arkana tego biz­nesu. Pozna­wał z oso­bami, zazwy­czaj swo­imi zaufa­nymi zna­jo­mymi, któ­rzy byli kolek­cjo­ne­rami z Europy, Azji, nie pomi­ja­jąc także tych zza oce­anu. Nie­stety, na początku grud­nia doszło do pew­nego przy­krego zda­rze­nia. W nie­wy­ja­śnio­nych do końca oko­licz­no­ściach w Austrii samo­bój­stwo popeł­nił jeden z naj­bliż­szych przy­ja­ciół pana Teksa. Być może nie byłoby w tym nic dziw­nego, gdyby nie fakt, że tej samej nocy, kiedy męż­czy­zna zdo­był się na ten osta­teczny krok, wysłał też list do ojca Pauli. W koper­cie oprócz krót­kich pozdro­wień umiesz­czona była nie­wielka krysz­ta­łowa figurka. Przy­pusz­czamy, że było to ostrze­że­nie przed zbli­ża­ją­cym się nie­bez­pie­czeń­stwem. Nie­stety, wia­do­mość dotarła po kilku dniach od pogrzebu pana Teksa.

– Jak zgi­nął ojciec pani Pauli?

– Wypa­dek na jezio­rze. Jego ciało odna­le­ziono po kilku dniach poszu­ki­wań. Poli­cja nie dopa­trzyła się udziału osób trze­cich. Oli­wier był moim sze­fem i bar­dzo bli­skim przy­ja­cie­lem przez dobrych kil­ka­dzie­siąt lat. Świet­nie nawi­go­wał, ale, co wyni­kało z poli­cyj­nego raportu, nar­ko­tyki i alko­hol nie idą w parze z pły­wa­niem jach­tem moto­ro­wym, na któ­rym znaj­duje się ponad tysiąc litrów paliwa. Usta­lono, że praw­do­po­dob­nie na sku­tek ludz­kiej nie­ostroż­no­ści doszło do wybu­chu. Szko­puł w tym, że pan Teks ni­gdy nie pił alko­holu, kiedy sam prze­by­wał na łodzi, nie mówiąc już o innych używ­kach. Paula popro­siła mnie, abym prze­ka­zał panu tę infor­ma­cję. Jej na­dal trudno jest o tym mówić.

– Tak, to jak naj­bar­dziej zro­zu­miałe, ale jaka jest moja rola w tej spra­wie? – zapy­tał Bruno, spo­glą­da­jąc na duży, stary zegar na ścia­nie. Minęła pierw­sza w nocy.

– Nie wiemy dokład­nie, przed kim chciano ostrzec Oli­wiera i czy nie­bez­pie­czeń­stwo grozi rów­nież jego córce, dla­tego nie ukry­wam, że oba­wiam się o Paulę. Był­bym wdzięczny, gdyby zgo­dził się pan ochra­niać ją do czasu, aż sytu­acja tro­chę się wyja­śni. Z przy­czyn oso­bi­stych ja nie mogę jej pomóc, cho­ciaż bar­dzo nad tym ubo­le­wam. Byłem przy tej rodzi­nie od zawsze i słu­ży­łem jej swoją pomocą tak czę­sto, jak tylko było to konieczne. Nie­stety, pro­wa­dzę inte­resy poza gra­ni­cami kraju i w związku z tym dużo podró­żuję.

– Hmm… – mruk­nął Bruno. – Dla­czego aku­rat ja?

– To musi być zaufana osoba, a pana, po roz­mo­wie z Kapi­ta­nem, pole­ciła mi Paula. Ostat­nio odsu­nę­li­śmy z jej oto­cze­nia pry­wat­nego kie­rowcę i z całą pew­no­ścią nie była to prze­sadna ostroż­ność… Rozu­mie pan. Oczy­wi­ście zdaję sobie sprawę ze strat, które pan ponie­sie, nie mogąc pro­wa­dzić swo­ich inte­re­sów w Gdań­sku, dla­tego też z chwilą wyra­że­nia zgody na pań­skie konto będzie wpły­wało odpo­wied­nie wyna­gro­dze­nie. – Bruno zamy­ślił się przez chwilę. Wie­dział, że firma prze­wo­zowa w Gdań­sku dopiero się roz­wija, a jego wspól­nik Tomek po powro­cie ze szpi­tala aż rwie się do roboty. Sam nawet nale­gał, by Bruno wziął dwu­ty­go­dniowy urlop i gdzieś wyje­chał. Zatem for­mal­nie nic nie stało na prze­szko­dzie, by pod­jąć się tego zle­ce­nia.

– Od kiedy mam zacząć? – zapy­tał.

– Dzię­kuję – odpo­wie­dział męż­czy­zna i natych­miast zga­sił cygaro. – Jutro w połu­dnie pro­szę zgło­sić się pod adres, który zosta­wi­łem panu w koper­cie. Leży na sto­liku przed panem. Jest tam rów­nież numer do mnie. Pro­szę dzwo­nić tylko w osta­tecz­no­ści. Będziemy w kon­tak­cie, ale jest raczej mało praw­do­po­dobne, że jesz­cze kie­dy­kol­wiek się spo­tkamy. Było mi miło. Żegnam pana – dodał męż­czy­zna i wstał. Po chwili znik­nął za drzwiami. Bruno spoj­rzał w jego kie­runku. Zauwa­żył jedy­nie ciemną wysoką postać.

Pod­niósł się z łóżka i włą­czył świa­tło. Pokój był duży i czy­sty, urzą­dzony w stylu nowo­jor­skim, ze sta­ran­nie zaście­lo­nym dwu­oso­bo­wym łóż­kiem.

Uchy­lił okno i odru­chowo spoj­rzał w dół na pojazd, który gwał­tow­nie ruszył spod hotelu. Następ­nie pod­szedł do sto­lika. Się­gnął po kopertę, otwo­rzył ją i wysu­nął ze środka nie­wielką kartkę. Przed zga­sze­niem świa­tła spoj­rzał raz jesz­cze na znaj­du­jący się na niej adres: ul. Liliowa 8.ROZDZIAŁ 2

ROZ­DZIAŁ 2

Docho­dziła dzie­wiąta, gdy Bruno otwo­rzył oczy. Zbu­dził go gło­śny dźwięk usta­wio­nego w tele­fo­nie budzika. Wziął szybki prysz­nic i po nie­spełna kwa­dran­sie wyszedł z hote­lo­wego pokoju. Po kil­ku­na­stu minu­tach był już w umó­wio­nym wcze­śniej miej­scu. Cze­kał na Kapi­tana. Był to jego wie­lo­letni przy­ja­ciel, któ­rego poznał w Men­to­nie w rejo­nie Lazu­ro­wego Wybrzeża. To on kilka tygo­dni temu zadzwo­nił do niego i pro­sił, by przy­je­chał do Kra­kowa.

Umó­wili się w nie­wiel­kiej kawia­rence miesz­czą­cej się na barce przy­cu­mo­wa­nej do nabrzeża w pobliżu zakola Wisły. To Kapi­tan zasu­ge­ro­wał, by spo­tkali się wcze­śniej, zanim Bruno pojawi się w posia­dło­ści pań­stwa Tek­sów.

Bruno zdą­żył opróż­nić już talerz, gdy ujrzał w drzwiach zna­jomą twarz przy­ja­ciela. Za każ­dym razem, gdy się z nim spo­ty­kał, nie mógł uwie­rzyć, że ten ener­giczny, świet­nie ubrany czło­wiek ma ponad sie­dem­dzie­siąt lat. Tym razem jed­nak odniósł wra­że­nie, że Kapi­tan wygląda nieco gorzej. Pew­nie impre­zo­wał przez kilka dni z rzędu, nie raz już mu się to zda­rzyło, pomy­ślał.

– Ucie­szyła mnie infor­ma­cja, że zgo­dzi­łeś się pomóc. Znowu mam u cie­bie dług – zaczął męż­czy­zna, zbli­ża­jąc się do nie­wiel­kiego dwu­oso­bo­wego sto­lika usta­wio­nego w zacisz­nym miej­scu w rogu pomiesz­cze­nia. Bruno poki­wał jedy­nie głową, prze­ły­ka­jąc ostatni kęs kanapki i nawet na moment nie odry­wa­jąc wzroku od kolej­nej por­cji jajecz­nicy na boczku, którą wła­śnie dono­siła mu kel­nerka.

– Nie wiem, ile jesz­cze zamie­rzasz pocią­gnąć, ale ponie­waż nie wyglą­dasz zbyt dobrze – powie­dział, dole­wa­jąc sobie her­baty do fili­żanki – suge­ruję, abyś zaczął już myśleć powoli o jego spła­cie – dodał Bruno i mru­gnął okiem. Następ­nie wstał i przy­ja­ciele uści­snęli się mocno na powi­ta­nie.

– Coś ci zamó­wić?

– Nie, dzię­kuję, już jadłem – odpo­wie­dział Kapi­tan, pokle­pu­jąc się bo brzu­chu. – Wiem, że mia­łeś wie­czorne spo­tka­nie z panem Lam­ber­tem – dodał, dosia­da­jąc się do sto­lika.

– Ow­szem. Poga­wę­dzi­li­śmy tro­chę i nakre­ślił mi z grub­sza, w czym rzecz. Muszę przy­znać, że to dość tajem­ni­czy gość.

– Zauwa­ży­łeś? – zapy­tał prze­kor­nie Kapi­tan, uda­jąc lek­kie zasko­cze­nie.

– Opo­wiesz mi coś o nim?

– Nie­stety, w tej kwe­stii nie­wiele pomogę. Pozna­łem rodzi­ców Pauli ponad dwa­dzie­ścia lat temu. Lam­bert już wtedy przy nich był. Pierw­szy raz spo­tkali się w połu­dnio­wej Afryce. Pra­co­wał w znaj­du­ją­cej się tam kopalni dia­men­tów. Nie wiem, jaką peł­nił w niej funk­cję. Pew­nego dnia odwie­dzili ją także pań­stwo Tek­so­wie. To miała być nor­malna wycieczka, jak jedna z wielu już wcze­śniej orga­ni­zo­wa­nych, pod­czas któ­rych poka­zuje się gór­ni­ków z rado­ścią wyko­nu­ją­cych swoją pracę. Nie­stety, pod­czas zwie­dza­nia kory­ta­rzy doszło do nie­szczę­śli­wego wypadku. Zgi­nęło kilka osób i zapewne ta ponura liczba byłaby więk­sza, gdyby nie pan Lam­bert. Nara­ża­jąc wła­sne życie, ura­to­wał Oli­wiera, sam został przy tym ranny. Zresztą tro­chę kuleje aż do dzi­siaj. Tym poświę­ce­niem Lam­bert zaskar­bił sobie dozgonną wdzięcz­ność rodziny. Męż­czy­zna dostał sta­no­wi­sko doradcy w fir­mie Teksa, a wkrótce potem zajął się han­dlem świe­ci­deł­kami. Stare zna­jo­mo­ści i nie do końca jasne, moim zda­niem, układy, pozwo­liły mu świet­nie odna­leźć się w nowej branży, w któ­rej w krót­kim cza­sie doro­bił się spo­rej for­tuny.

– A moja pod­opieczna? – zapy­tał Bruno, roz­glą­da­jąc się za sol­niczką. Kapi­tan spoj­rzał na niego. Bruno zauwa­żył, jak unosi mu się lekko prawy kącik ust. Znali się na tyle dobrze, że bez słów mógł odgad­nąć to, co przy­ja­ciel chciał mu prze­ka­zać.

– Taka sobie. Powinna ci się spodo­bać – odpo­wie­dział. – Dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nia panna, zgrabna i wystar­cza­jąco ładna, by stan posia­da­nego przez nią konta nie musiał jej doda­wać uroku.

– Okej. Świet­nie. W takim razie przyj­rzyjmy się jesz­cze ostat­nim wyda­rze­niom – powie­dział Bruno, się­ga­jąc po kromkę razo­wego chleba i sma­ru­jąc ją masłem. – Mamy dwa pogrzeby i to w dość krót­kim cza­sie oraz ostrze­że­nie suge­ru­jące, że ktoś miał, bądź na­dal ma, złe zamiary w sto­sunku do tej rodziny. – Bruno zamy­ślił się przez moment. – Co o tym myślisz?

– Sam nie wiem. To świat wiel­kich inte­re­sów. Podobno nie ma na świe­cie dia­mentu, który nie byłby oku­piony nie­wol­ni­czą pracą lub czy­jąś śmier­cią. A my wcho­dzimy pomię­dzy naj­więk­szych gra­czy. Dia­menty zmie­niają ludzi jak pie­przony pier­ścień w stwo­rzo­nej przez Tol­kiena mito­lo­gii Śród­zie­mia. Ktoś, kto sie­dzi w tym zbyt długo, traci uczu­cia i prze­ko­nuje się, że w pogoni za praw­dzi­wymi oka­zami ludz­kie życie jest nie­wiele warte i wpi­sane w ewen­tu­alne straty. Ale powiedz lepiej, co u cie­bie? Jak ci się mieszka w Gdań­sku? No i czy inte­res się roz­kręca?

– A dzię­kuję – odpo­wie­dział Bruno. – Mamy coraz wię­cej zamó­wień, więc nowy rok zapo­wiada się cał­kiem nie­źle. Pod moją nie­obec­ność zastę­puje mnie wspól­nik. Byczył się parę tygo­dni na wol­nym, to teraz nad­ra­bia zale­gło­ści.

– Wiem. Widzia­łem w jakiejś tele­wi­zji. Poka­zy­wali nawet miej­sce, w któ­rym go prze­trzy­my­wali i rze­czy­wi­ście, co do wido­ków można mieć pewne zastrze­że­nia, ale o ile się nie mylę, była to piw­niczka winiarni.

– Dokład­nie – powie­dział Bruno. Dobrze wie­dział o zami­ło­wa­niu Kapi­tana do tego szla­chet­nego trunku. – Ale my tu o przy­jem­no­ściach – dodał, odkła­da­jąc sztućce na talerz – a ja zaraz muszę się zamel­do­wać u mojej nowej pra­co­daw­czyni. Zapewne to od niej się dowiem, jaki roz­kład zajęć mnie czeka, ale jeśli uwa­żasz, że możesz mi coś jesz­cze…

– Znam Paulę – wtrą­cił Kapi­tan – odkąd przy­szła na świat. Stra­ci­li­śmy kon­takt na kilka lat, gdy jako nasto­latka wyje­chała za gra­nicę, by pogłę­biać swoją wie­dzę na reno­mo­wa­nych uczel­niach. Po stu­diach tro­chę podró­żo­wała i przy­pad­kiem spo­tka­li­śmy się znowu we Flo­ren­cji. To tam pozna­li­śmy się lepiej. Od tego czasu regu­lar­nie, dwa razy do roku, wyjeż­dżamy gdzieś razem. Ojciec bez obaw zosta­wiał ją pod moją opieką.

– A mówi­łeś, że dobrze cię znał… – powie­dział Bruno, uda­jąc zdzi­wie­nie. Kapi­tan zmarsz­czył gniew­nie czoło, ale jego roze­śmiane oczy szybko zdra­dziły pozo­ro­waną złość.

– Za kogo mnie masz? Ona odpo­czy­wała od nadę­tych kolesi ze swo­jego oto­cze­nia, a ja jedy­nie z bez­piecz­nej odle­gło­ści przez okno na pię­trze – dodał, uno­sząc w górę wska­zu­jący palec – czer­pa­łem ener­gię życiową, patrząc, jak opala się nago na pomo­ście. Możesz mi nie uwie­rzyć, ale mia­łem z tego cza­sem więk­szą przy­jem­ność niż… No wiesz.

– Okej. Rozu­miem.

– Pyta­łeś o obo­wiązki. Zawie­ziesz ją do firmy, na spek­takl do teatru, może usią­dzie­cie sobie cza­sem w jakimś pubie. Poznasz cie­ka­wych ludzi z jej towa­rzy­stwa. Jed­nym sło­wem, waka­cje, za które ci jesz­cze zapłacą – powie­dział Kapi­tan, po czym zamknął oczy i na potwier­dze­nie swo­ich słów kiw­nął kil­ku­krot­nie głową.

– Brzmi cie­ka­wie. A ty zosta­jesz na miej­scu?

– Chciał­bym. Nie­stety, dzi­siaj wie­czo­rem muszę wyje­chać. Nie będzie mnie kilka dni. Zała­twię parę spraw i posta­ram się szybko wró­cić. W razie potrzeby dzwoń. Znasz mnie, w sytu­acjach zagro­że­nia prze­miesz­czam się bły­ska­wicz­nie.

– To prawda – zgo­dził się z nim Bruno, mając w pamięci momenty wyma­ga­jące od Kapi­tana szyb­kich ewa­ku­acji z miesz­kań męża­tek, gdy ich druga połówka nie­ocze­ki­wa­nie wra­cała do domu.

– Wiesz, muszę przy­znać, że cał­kiem ład­nie tu pach­nie. Chyba się jed­nak sku­szę i coś sobie zamó­wię.

– Zatem smacz­nego. Na mnie już czas – powie­dział Bruno, mija­jąc przy­ja­ciela i pokle­pu­jąc go po ramie­niu. – Jeste­śmy w kon­tak­cie.

Kapi­tan, nie odwra­ca­jąc się, z nosem wci­śnię­tym w menu uniósł jedy­nie na poże­gna­nie otwartą dłoń.

° ° °

Po nie­spełna dwu­dzie­stu minu­tach Bruno mijał już osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych. Przy­ci­szył radio i zer­k­nął na nawi­ga­cję. Od wyzna­czo­nego miej­sca dzie­lił go zale­d­wie kilo­metr. Spoj­rzał na zega­rek i dodał nieco gazu.

Równy, świeżo poło­żony asfalt biegł lekko pod górę, a następ­nie skrę­cał w prawo i zni­kał za linią gęstych igla­stych drzew. Bruno z lewej strony pojazdu zauwa­żył cią­gnące się żalu­zjowe ogro­dze­nie z sza­rej stali. Zwol­nił i pod­je­chał pod długą bramę prze­suwną, uzbro­joną w dwie kamery prze­my­słowe. Otwo­rzył okno, żeby wysta­wić rękę i naci­snąć przy­cisk umiesz­czony obok nie­wiel­kiego gło­śnika.

– Dzień dobry, panie Bru­no­nie. Pani Paula ocze­kuje już na pana. Zapra­szam. – Z meta­lo­wej skrzynki dobiegł męski głos i zanim Bruno zdą­żył się ode­zwać, brama zaczęła się prze­su­wać. Ruszył wolno do przodu i minął wysoką na ponad sześć metrów szklaną, zakrzy­wioną ścianę, po któ­rej mie­niąc się dzie­ciąt­kiem kolo­rów, spły­wała woda. Za nią, w odle­gło­ści około trzy­dzie­stu metrów, ujrzał par­te­rowy dom zło­żony z kilku seg­men­tów, z wiel­kimi pano­ra­micz­nymi oknami. Wokół nich rosły oka­za­łych roz­mia­rów wie­lo­let­nie sosny.

Bruno zapar­ko­wał pojazd na wyzna­czo­nym par­kingu i udał się pie­szo do głów­nych drzwi. Zauwa­żył, jak jedna z kamer, umiesz­czona na rogu budynku, prze­su­wa­jąc się powoli, śle­dzi każdy jego krok.

A zatem nad wszyst­kim czuwa oko ochrony. To dobrze, pomy­ślał, zbli­ża­jąc się do wej­ścia. Gdy się­gał dło­nią w kie­runku dzwonka, usły­szał cha­rak­te­ry­styczny odgłos mecha­ni­zmu otwie­ra­ją­cego zamek i jedno skrzy­dło drzwi uchy­liło się do środka. W progu sta­nęła młoda, drobna dziew­czyna z dłu­gimi pra­wie do pasa blond wło­sami, ładną buzią i ścierką kuchenną w dłoni.

– Bar­dzo pana prze­pra­szam, panie Bru­no­nie. Nazy­wam się Paula Teks. Myśla­łam, że zdążę z obia­dem i stąd moje nie­przy­go­to­wa­nie. Pro­szę mi wyba­czyć i zapra­szam – powie­działa, uchy­la­jąc sze­rzej drzwi.

– Pro­szę się mną nie przej­mo­wać i zde­cy­do­wa­nie nie prze­ry­wać pracy nad tym, co tak sma­ko­wi­cie pach­nie – odparł, zasko­czony uprzej­mo­ścią dziew­czyny.

Kapi­tan opi­sy­wał mu ją wcze­śniej, ale naj­wi­docz­niej, żeby się odmło­dzić, w towa­rzy­stwie pani Pauli nie zakła­dał oku­la­rów, bo dziew­czyna nie była, jak to ujął, „taka sobie”, była po pro­stu uro­cza i wyglą­dała na dwu­dzie­sto­latkę… Stary zbo­cze­niec, pomy­ślał Bruno, uśmie­cha­jąc się lekko pod nosem i wyobra­ża­jąc sobie przy­ja­ciela w oknie ze wzro­kiem wyce­lo­wa­nym w pomost, na któ­rym się opa­lała.

– Będzie mi miło, jeśli nie odmówi mi pan wspól­nego posiłku. Zawsze, gdy tylko czas pozwala, rezy­gnuję z restau­ra­cji i chęt­nie przy­rzą­dzam coś sama.

– To bar­dzo miło z pani strony. Dzię­kuję i z przy­jem­no­ścią spró­buję tej wspa­niale wyglą­da­ją­cej potrawy – dodał, spo­glą­da­jąc w kie­runku usta­wio­nego na elek­trycz­nym pie­cyku dużego woka.

Zna­leźli się w prze­stron­nym, kwa­dra­to­wym, nowo­cze­śnie urzą­dzo­nym pomiesz­cze­niu, w któ­rym na ponad stu metrach kwa­dra­to­wych powierzchni mie­ścił się aneks kuchenny otwarty na salon. Wokół niego pra­wie nie było ścian, nie licząc jed­nej znaj­du­ją­cej się przy kominku, a jedy­nie duże pano­ra­miczne okna, które spra­wiały wra­że­nie, jak gdyby czło­wiek sie­dział w samym środku sosno­wego lasu. Bruno zro­bił kilka kro­ków. Jego uwagę zwró­cił gruby, weł­niany dywan w kolo­rze zło­tego brązu, który oświe­tlony nagle przez wpa­da­jące z zewnątrz pro­mie­nie słońca, roz­bły­snął wszyst­kimi odcie­niami mie­dzi. Przy jego końcu, odgro­dzony od salonu szybą, znaj­do­wał się długi na około dzie­sięć metrów basen.

Bruno zajął miej­sce, które wska­zała mu pani

Paula, a dziew­czyna nało­żyła potrawę.

– Życzę smacz­nego – ode­zwała się z uśmie­chem, kła­dąc przed nim talerz.

– Bar­dzo dzię­kuję. Strawa wygląda wspa­niale, ale przy­znam, że nie spo­tka­łem się z nią wcze­śniej.

– To danie kuchni chiń­skiej, które jest przy­sma­kiem w Peru. _Lomo sal­tado,_ czyli w dosłow­nym tłu­ma­cze­niu solona woło­wina podana z _tacu-tacu_ zamiast czę­stego dodatku w postaci ryżu. Pyszne mięso sma­żone z dodat­kiem kuminu, papryki i czosnku, wymie­szane z fryt­kami. Mam nadzieję, że będzie panu sma­ko­wało. W razie czego zawsze możemy zamó­wić pizzę – dodała w chwili, w któ­rej Bruno miał już w ustach pierw­szą por­cję sma­żonego mięsa. Zamknął na moment oczy.

– Wyśmie­nite – powie­dział po chwili, kiwa­jąc z uzna­niem głową.

– Uff… Dzię­kuję. Oba­wia­łam się, że może prze­sa­dzi­łam tro­chę z papryką. Lubię bar­dziej na ostro, podob­nie jak pana zna­jomy, Kapi­tan. – Bruno jedy­nie się uśmiech­nął. Co do dziew­czyny, jej deli­kat­ność cał­ko­wi­cie mogła zaprze­czać temu, o czym pomy­ślał, ale jeśli cho­dzi o Kapi­tana, to jakoś bez trudu potra­fił go sobie wyobra­zić w…

– Może dokładkę? – prze­rwała jego myśl.

– Z przy­jem­no­ścią – odpo­wie­dział. – Jed­nak pod warun­kiem, że to, co pozo­stało, podzie­limy po równo – dodał, mru­ga­jąc okiem.

Gdy już zje­dli, dziew­czyna odnio­sła tale­rze i wró­ciła do sto­lika. Bruno pomy­ślał, że nad­szedł odpo­wiedni moment, by nawią­zać do sprawy, która go tu spro­wa­dziła.

– Prze­pra­szam, ale jeśli mogę zapy­tać, jaki był powód zwol­nie­nia pani pry­wat­nego kie­rowcy? – Dziew­czyna wes­tchnęła ciężko i poki­wała głową tak, jakby na­dal nie mogła uwie­rzyć w to, co się wyda­rzyło.

– Do dzi­siaj trudno mi to zro­zu­mieć. Karl był Estoń­czy­kiem. Jako sied­mio­la­tek przy­je­chał z rodzi­cami do Pol­ski. Pra­co­wał u nas pra­wie dzie­sięć lat. Ni­gdy nie zauwa­ży­łam niczego, co mogłoby wzbu­dzić moją podejrz­li­wość. Ow­szem, był tro­chę zamknięty w sobie, ale zawsze miły i uczynny. Mia­łam do niego zaufa­nie. Pew­nej nocy, kilka dni po pogrze­bie… – Dziew­czyna na chwilę wstrzy­mała oddech, po czym z lekko szklą­cymi się oczami kon­ty­nu­owała: – Pan Lam­bert, z któ­rym miał pan przy­jem­ność roz­ma­wiać, poja­wił się nie­za­po­wie­dziany w rezy­den­cji moich rodzi­ców. Znaj­duje się ona na tyłach tego domku, tuż za dużym kamien­nym murem poro­śnię­tym wino­ro­ślą. Obec­nie nikt tam nie mieszka. Jedy­nie jedno nie­wiel­kie par­te­rowe pomiesz­cze­nie zaj­muje ochrona, która dodat­kowo poprzez moni­to­ring strzeże mojej działki. Kiedy pan Lam­bert zbli­żał się do budynku, jego uwagę zwró­cił nie­wielki błysk.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: