Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zatopiony świat - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
26 lutego 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Zatopiony świat - ebook

Kara i Joe zarabiają na życie, zajmując się wyławianiem z zatopionego miasta cennych dla kolekcjonerów przedmiotów. Życie dwójki przyjaciół wywraca się do góry nogami, gdy przypadkowo wchodzą w posiadanie tajemniczej mapy. W pościg za nimi ruszają nie tylko gangsterzy, ale też przedstawiciele władz i Wodniacy – wyposażeni w nowoczesny sprzęt piraci, uważani przez władze za terrorystów. Kara i Joe muszą zdecydować, komu mogą zaufać, zanim ruiny podwodnego miasta na zawsze znikną w morskich odmętach…

Wciągająca historia dla dzieci w wieku 9-12 lat.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-7898-7
Rozmiar pliku: 3,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy. Ostroga

Joe zatrzymał się ślizgiem, wynurzając się z cienia budynków, by w zdumieniu stanąć na skraju wody. Przed nim brudne brązowe morze spotykało się z bezchmurnym błękitnym niebem. W oddali nad powierzchnią sterczał rząd wieżowców, fale chlupotały o środkowe piętra.

– Nie wybiegaj do przodu! – zawołała Kara, a jej bose stopy zadudniły o drewniany pomost.

Stanęła za nim, twarz miała zarumienioną, brudne jasne włosy wymykały się z węzła.

– Chciałem tylko zobaczyć łodzie – odparł Joe. – Lubię łodzie.

W Bełcie panował dziś spory ruch, na szlakach żeglugowych tłoczyły się zardzewiałe tankowce i pękate holowniki, niektóre wślizgiwały się do portu, podczas gdy inne z klekotem kierowały się na pełne morze i dalej, ku miejscom przeznaczenia, które Joe mógł sobie jedynie wyobrażać. Między nimi cisnęły się lokalne kutry, ich patchworkowe żagle naprężały się w powiewach bryzy. Wszystkie dokądś płynęły. Daleko stąd.

– To niebezpieczna okolica, wiesz o tym. – Kara opiekuńczym gestem objęła go za ramiona. – Jesteśmy daleko od domu.

Miała rację, jak zwykle. Spośród dzielnic Wrakowiska najgorszą sławą cieszyła się właśnie Ostroga, daleko wysunięte w morze zbiorowisko drewnianych pomostów, mrocznych bloków i wietrznych przesmyków, oddalone o całe kilometry od serca wydarzeń. Tylko najbiedniejsi i najbardziej tajemniczy wybierali je na swój dom.

– Wstrzymać konie! – krzyknął ktoś, a kiedy Joe się odwrócił, dostrzegł pana Colpepera, który z trudem za nimi nadążał, jego łysa głowa była szkarłatna i lśniąca. Za nim, z betonu i wyrzuconego przez morze drewna, z których bezładnie zbudowano Wrakowisko, wystrzelał Mur – pochyła ściana połyskiwała warstwą kryształków soli. U jego stóp znajdowała się przystań, rojna jak mrowisko, naszpikowana żurawiami, masztami i wieżyczkami strażniczymi.

Colpeper przystanął ze świszczącym oddechem, wsparł się dłońmi o kolana.

– Wykończycie mnie, dzieciaki.

– Roztyłeś się – stwierdziła Kara. – No co? To prawda.

Colpeper ściągnął wargi, po czym parsknął gorzkim śmiechem.

– Nie owijasz w bawełnę, co, słodziutka? Któregoś dnia ta niewyparzona buzia wpędzi cię w kłopoty. – Podciągnął dżinsy, patrząc wzdłuż Ostrogi. Kawałek dalej pomost zwężał się ku końcowi, a bloki zanikały, by ustąpić miejsca rozchwierutanemu zlepkowi tratw i chat. Potem nie było już nic poza otwartym oceanem. – Trzeba minąć pub, po czym rozglądać się za iglicą, tak mówił mój diler. – Colpeper zatarł dłonie. – Już ma czekającego w Mieście kupca. To może być to, dzieciaki. Gruba kasa trafi prosto do naszych kieszeni.

– Gdzie ja już to słyszałam? – mruknęła sceptycznie Kara.

Colpeper za każdym razem był przekonany, że nadeszła ich wielka chwila, życiowa szansa. A jednak jakoś nigdy im się nie poszczęściło.

Fale chlupotały o betonowe palowanie, kiedy posuwali się dalej pomostem. Na jego skraju przycupnął staruszek ściskający wędkę domowej roboty. Co on spodziewa się tu złapać? – zastanawiał się Joe. Zardzewiałe puszki i wybielone kości. Może należał do tych najsędziwszych, którzy pamiętali Londyn z czasów, zanim pękła ostatnia bariera. Do tych, którym fale odebrały wszystko.

Chłopiec próbował wyobrazić sobie życie na suchym lądzie, lecz nie bardzo potrafił ogarnąć tę koncepcję. Błoto pod stopami, no i to zielone, jak oni to nazywali? Trawa? Wrakowisko było może śmierdzące, chaotyczne i niebezpieczne, on nie znał jednak innego świata.

Chociaż to nie całkiem prawda. Odwiedzał już inny świat, ten, który tylko nieliczni mieli okazję oglądać. I właśnie nadeszła pora, by tam wrócić.

– Nadążaj! – zawołała Kara przez ramię. – Serio, najpierw gdzieś się wypuszczasz, a teraz stoisz i śnisz na jawie. – Wyciągnęła do niego rękę, a on chwycił ją, jak zwykle ucieszony widokiem swojej małej brązowej dłoni zaciśniętej wokół jej dużej, różowej. Wlokła go za sobą, najpierw z nadąsaną miną, potem z uśmiechem. – Jesteś prawdziwym wrzodem na tyłku – uznała ze śmiechem. – Nie wiem, dlaczego pozwalam ci się przy mnie kręcić.

– Bo mnie kooochasz – odparł Joe. – Kochasz mnie taaak bardzo, że to aż obrzydliwe.

Kara spuściła głowę, jednak nie przestała go za sobą holować.

– Wstrętny. Mały. Bachor – burczała przy każdym ruchu wiosłem.

– Cisza, oboje! – rozkazał nagle Colpeper. – To nie miejsce na wygłupy.

Przed nimi zamajaczyła pordzewiała rudera rzucająca cień na pomost. Tratwa w dole rozkołysała się, gdy minął ją przepływający statek, cała konstrukcja skrzypiała i jęczała. Przez otwarte drzwi Joe dostrzegł postaci poruszające się we mgle słodkiego dymu. Słyszał brzęk szklanek i czuł gorzką woń mocnego, lokalnie warzonego alkoholu, znanego jako selkie.

– Ludzie nazywają to miejsce Ostatnim Tchnieniem – szepnął Colpeper. – Piją tu tylko poważni przestępcy.

– Czyli to twój ulubiony lokal? – Kara uśmiechnęła się krzywo.

Colpeper pokiwał głową.

– Owszem, kiedyś nim był. Masz szczęście, że mnie wtedy nie znałaś, nie byłem nawet w połowie tak milusi jak teraz.

Jego głos brzmiał niemal tęsknie i Joe zaczął się zastanawiać, jak bardzo pan Colpeper faktycznie się zmienił. Przez większość czasu był przyzwoitym człowiekiem, ale gdy nieraz wpadał w zły nastrój, żaden Dogłębny nie ośmielał mu się przeciwstawić.

Minęli pub i zbliżyli się do wierzchołka Ostrogi. Chłopiec, spoglądając przed siebie zmrużonymi oczami, zdał sobie sprawę z faktu, że być może znalazł się dalej od domu niż kiedykolwiek w życiu. Na wodzie, na linii horyzontu dostrzegł smugę – mgliste wybrzeże kontynentu, gdzie leżały Wycombe i wzgórza Chilterns, tak odległe i nieosiągalne, że równie dobrze mógłby patrzeć na księżyc.

– To musi być iglica – stwierdził Colpeper, wykonując gest w stronę południowych wód Bełtu. Szczyt budynku wystawał nad powierzchnię wody, zwieńczony sylwetką czarnego ptaka. Joe zdjął koszulkę, a Colpeper rozpiął plecak i wyciągnął gumową maskę oraz stalowy kanister. – Na razie tylko się rozejrzyj. Jeśli towary są w nienaruszonym stanie, zorganizujemy specjalistyczne wydobycie.

Chłopak skinął głową, przypinając zbiornik do krótkich spodenek, po czym zacisnął zęby na ustniku. Tlen smakował starą rdzą.

– I nie podejmuj głupiego ryzyka – ostrzegła Kara. – To nie jest tego warte.

Joe zmarszczył brwi.

– Juf fo obiłem, wief? – rzucił, lecz ustnik zniekształcał jego słowa. Dobrze, że się martwi, ale czasem wolałby, żeby bardziej w niego wierzyła.

Opadł na deski, płetwy zwisły na krawędzi pomostu. Na wodzie połyskiwał mętny kożuch, truchło mewy szczerzyło dziób z gniazda wodorostów. Nazywali to miejsce Plamą, tę jątrzącą się kipiel pełną śmieci i ludzkich odchodów, która ciągnęła się od Wrakowiska całymi kilometrami w każdym kierunku. Ale Joe nie miał wyboru, przebyli długą drogę, by tu dotrzeć. Przygotował się więc psychicznie i dał nura.

Unosił się w wodzie, rozglądając się na boki. Był wystarczająco daleko od szlaków morskich, by nie martwić się dużymi statkami, ale znał swoje szczęście i nie zdziwiłby się, gdyby napatoczył się jakiś ścinający zakręty idiota na skuterze wodnym. Potem kopnął mocniej i przetarł szlak przez muł, ręce i nogi trzymał blisko ciała, by ograniczyć ryzyko dotknięcia czegoś nieprzyjemnego. Z tego samego powodu golił głowę niemal do gołej skóry – nie było nic gorszego niż wypłukiwanie z włosów cudzej kupy.

Dotarł do iglicy, słońce paliło go w plecy. Pokazał uniesione kciuki, a w odpowiedzi Colpeper skinął głową. Wtedy zanurkował i rozejrzał się wokół. Nic, tylko brud i wodorosty. Machał nogami, pikując w ciemność. Plama pojaśniała, przez powierzchnię przebił się słup słońca i oczom chłopca ukazał się świat w dole.

Domy były tu niskie, labirynt wąskich szeregowców i ich poznaczonych algami dachów. Joe ujrzał rozbite okna, gnijące zasłony falujące w podwodnym prądzie. Nie dostrzegł jednak samochodów, pewnie wywleczono je na górę wieki temu, na złom, wraz z całą resztą rzeczy, które pierwsi Dogłębni uznali za godne wydobycia. Cały teren został ograbiony do czysta.

Pomyślał o starym wędkarzu. Czy przed nadejściem wód dorastał na ulicy takiej jak ta? Od tamtej pory upłynęły dziesięciolecia, lecz tu na dole czas nie miał znaczenia.

Obrócił się, dryfując w miejscu, i uniósł wzrok na górujący nad nim budynek. Kościół – tak nazwał go kiedyś Colpeper. Wiedział, co znaczy to słowo, Wrakowisko pełne było bud, gdzie wierni gromadzili się, by śpiewać i zanosić modły. Kara zawsze ostrzegała go, żeby trzymał się od nich z daleka. Jeśli Bóg istnieje, mawiała, to prawdopodobnie nie jest kimś, z kim chciałbyś się zaprzyjaźnić. No bo spójrz tylko na ten świat.

Ale ten kościół był inny, raczej wspaniały. Z rogów wieży wyrastały cztery kamienne rzeźby, rogate postacie z rozpostartymi skrzydłami. Wyglądały tu dziwnie na miejscu, jakby czuwały nad swoim zalanym królestwem.

Joe omiótł wzrokiem pobliskie budynki, szukając słów, które Colpeper kazał mu zapamiętać. Na jednej tablicy widniał napis „Poczta”, na innej „Supermarket” – była to wielka, płaska konstrukcja z rzędem zardzewiałych wózków zakotwiczonych na zewnątrz. Potem je zauważył. Brakowało paru liter, więc szyld głosił: „K NO R XY”, jednak to musiało być właściwe miejsce. Przysadzisty ceglany budynek z ziejącą, obrzeżoną rdzą dziurą zamiast wejścia. Podpłynął bliżej i przytrzymał się stalowej ościeżnicy. Zajrzał do środka.

Dywany, niegdyś czerwone, zrobiły się niemal czarne od szlamu. Joe wyszarpnął z kieszeni latarkę, pięć razy zakręcił korbką i pstryknął włącznik. Z mroku wyłoniły się kształty: przegniłe fotele i gładka lada z włókna szklanego. Mignęło srebrzyście, kiedy ławica szprotek umknęła przed światłem.

Wewnątrz ściany były obwieszone rzędami obrazów oprawionych w ramy, a teraz pokrytych mułem. Joe przetarł jedną szybę i zobaczył prawie nagą kobietę trzymającą w ręku pistolet. Zastanawiał się, co to było za miejsce, to Kino.

Rozgałęziony na prawo i na lewo korytarz kończył się drzwiami zablokowanymi przez gruz. Jednak w odległym rogu znajdowały się schody wiodące do innych, większych drzwi. Tablica informowała: „Sala pierwsza”, dokładnie tak, jak mówił Colpeper.

Zawiasy zardzewiały, lecz kilka ostrożnych pociągnięć pozwoliło uchylić skrzydło na tyle, by Joe zdołał się przecisnąć. Pomieszczenie, do którego trafił, było ciemne i przepastne. Poczuł, że tętno mu przyśpiesza. Niewiele by trzeba – przegniła belka dachowa albo przerdzewiały dźwigar – a skończyłby uwięziony w tym miejscu, zmiażdżony pod osypiskiem lub pogrzebany żywcem. Ostatnio zdarzało się to coraz częściej; z każdym upływającym rokiem musieli nurkować głębiej i szukać mozolniej, by znaleźć cokolwiek, co warto było wyciągnąć na powierzchnię. Życie Dogłębnego stawało się coraz bardziej ryzykowne.

Sala była pełna foteli, wszystkie zwrócone ku dalekiej przeciwległej ścianie, całkiem płaskiej i idealnie białej. Joe rozważał, po co ludzie przychodzili tu, siadali i gapili się w pustkę. Może był to kolejny rodzaj kościoła, może wyświetlali na ścianie wizerunki swojego Boga i śpiewali hymny w ciemnościach?

Coś musnęło stopę chłopca, aż drgnął. Wąż morski, wijąc się, zniknął w mroku, wyglądając jak falujące zwoje żółci i czerni. Joe głęboko zaciągnął się tlenem. To miejsce zaczynało przyprawiać go o ciarki.

Błysk odbitego światła powiedział mu, że znalazł to, czego szuka. Szklana gablota stała pod ścianą, ktoś taśmą przykleił do niej laminowaną planszę. Słowa wyblakły, lecz wciąż dało się je odczytać: „Zbierz 10 żetonów, a otrzymasz figurkę z limitowanej edycji!”.

Przyjrzał się bliżej i podupadł na duchu. Przód szafki znaczyło pęknięcie o poszarpanych krawędziach i do wnętrza dostało się pełno brudnej wody. Colpeper postawił sprawę jasno: jeśli będą jakiekolwiek uszkodzenia, transakcja nie dojdzie do skutku. Joe wypluł ustnik i przytrzymał latarkę zębami. Dotknął frontu gabloty i szkło odpadło, zawiasy przerdzewiały do cna. Przedmioty w środku całkiem przemokły, ale i tak wyciągnął rękę. Chwycił coś małego i twardego.

Wyglądało jak rodzaj chudego niedźwiedzia stojącego na dwóch łapach. Jego futro było kiedyś brązowe, ale farba złuszczyła się pod wpływem wody, odsłaniając szary pofałdowany plastik pod spodem. Wargi miał cofnięte, jakby warczał, lecz jego oczy zachowały niebieski kolor. Było w nim coś przyjaznego. Joe podrapał misia pod brodą i pogrążył się w zadumie.

A więc po to go tu wysłano. Plastikowe zabawki, zupełnie jak te, które w szkole trzymali w skrzyni dla dzieci. A jednak ktoś w Mieście – kolekcjoner, jak nazwał go Colpeper – był gotów zapłacić za nie pokaźną sumę. Może ten kolekcjoner nie wiedział, że ktoś taki jak Joe zaryzykuje życie, żeby je zdobyć. Może nie zdawał sobie sprawy z faktu, że oferowana przez niego kwota wystarczyłaby na roczne utrzymanie rodziny z Wrakowiska. A może po prostu go to nie obchodziło.

Wsunął niedźwiedzia do kieszeni i sięgnął po ustnik. Jednak gdy to robił, coś otarło się o jego ramię, więc szarpnął się, zaskoczony. Na jego spojrzenie odpowiedziały puste oczodoły, a z obranej do czysta twarzy szczerzyły się białe zęby.

Powietrze eksplodowało z płuc Joego, latarka wyślizgnęła mu się spomiędzy zębów. Wpadła w szlam i pomieszczenie pogrążyło się w mroku.

Joe pomacał gorączkowo muł w poszukiwaniu ustnika, dłonie mu się trzęsły. Czuł, że prąd znosi szkielet w bok, kościane palce czepiały się jego włosów. Widywał ciała już wcześniej, ludzkie i zwierzęce, było to wpisane w pracę Dogłębnego. Ale żaden truposz nigdy go nie dotknął.

Znalazł ustnik i wepchnął go na miejsce, łapczywie zaczerpnął tchu. Latarka lśniła w dole, sięgnął po nią gorączkowo i złapał ją akurat w chwili, gdy żarówka umarła. Mam szczęście, pomyślał. Jeszcze kilka sekund i pewnie nigdy by jej nie odszukał.

Zakręcił korbką, promień przeniknął między białymi kośćmi. Joe zamknął oczy i pchnął. Kończyny zawirowały luźno, żebra i kręgi posypały się w ciemność.

Wytarł dłonie o szorty, choć wiedział, że to absurdalny gest. Prawie się roześmiał, a potem zebrał się w sobie. Pozostało już tylko wrócić na górę i przekazać wieści szefowi. Miał nadzieję, że Colpeper jest w łaskawym nastroju.Rozdział drugi. Płonący człowiek

Kara stała na pomoście, gapiąc się w wodę. Jej sercem targały wątpliwości; działo się tak za każdym razem, kiedy Joe nurkował. Zdawała sobie sprawę z tego, że to przejaw słabości i że chłopak wie, co robi. Ale oboje znali dwójkę dzieci, dobrych, ciężko pracujących Dogłębnych, które tego roku pewnego razu po prostu nie wypłynęły. A nie wiedziała, co by zrobiła, gdyby straciła Joego.

Colpeper przysiadł na krawędzi, jego włochate nogi dyndały w powietrzu. Pot zebrał mu się w fałdach szyi.

– Martwisz się o niego, co? – zagadnął. – Szczęściarz z niego.

Kara zmarszczyła brwi.

– W jakim sensie?

– Bo ma starszą siostrę, która się o niego troszczy.

– Nie jestem jego siostrą – odparła Kara. – I gdybym troszczyła się o niego, jak należy, nie nadstawiałby karku dla paru nędznych funciaków.

Colpeper stęknął.

– Nie bądź dla siebie taka surowa. We Wrakowisku albo pracujesz, albo głodujesz, to nie twoja wina, że na umiejętności Joego jest obecnie większy popyt niż na twoje.

Znowu ściągnęła brwi.

– Niby jakie? Ja nie mam żadnych umiejętności.

– Daj spokój. – Colpeper wyszczerzył zęby. – Potrafisz odpalić motorówkę szybciej niż jakikolwiek facet, którego w życiu spotkałem.

– Już tego nie robię – oświadczyła Kara. – Nie po ostatnim razie. Ten wielki doker mógł mnie zabić.

– Ale go przegadałaś, prawda?

Skrzywiła się z urazą.

– Musiałam – po tym, jak pan uciekł.

Colpeper z trudem dźwignął się na nogi.

– Tak właściwie chciałem z tobą porozmawiać. Kroi mi się nowy interes. Wiem, już to słyszałaś. Ale to może być odpowiedź na wszystkie nasze problemy. – Próbował zachowywać się swobodnie, lecz Kara wychwyciła w jego głosie nerwową nutę. Słyszała plotki o tym, że Colpeper wisi złym ludziom kupę kasy, że zapożyczył się u Przybrzeżnych Chłopców i nie ma z czego ich spłacić. – Znajomy dał mi cynk o paru możliwościach – ciągnął. – Spedycja, import-eksport, takie sprawy.

– Ma pan na myśli przemyt? – spytała Kara. – Czego? Colpeper ze skrępowaniem zmienił pozycję.

– Cóż, no wiesz, urządzeń ochronnych, zasobów defensywnych. Broni, jeśli wolisz.

Brwi Kary wystrzeliły w górę.

– Zamierza pan szmuglować broń? I chce pan, żebyśmy panu pomogli?

– Chłopak nie – zastrzegł Colpeper szybko. – Nie, dopóki nie podrośnie. Ale ty… Wiem, że nie lubisz tego słuchać, ale jesteś mądrą dziewczyną, Karo. Nic ci nie umyka. I jesteś twardsza, niż wyglądasz, ludzie cię nie doceniają. Dlatego doskonale nadajesz się do tego biznesu. Pracy dla Dogłębnych ubywa, a wiesz, jakie alternatywy czekają na dzieciaki w twoim wieku w miejscu takim jak to.

Kara westchnęła. Miał rację.

– Więc skąd bralibyśmy te… zasoby defensywne?

Colpeper się zarumienił.

– Sądząc po sympatiach mojego znajomego, podejrzewam, że od Wodniaków.

Kara otworzyła usta ze zdziwienia

– Przecież Wodniacy to terroryści! Zabijają naszych ludzi, wkraczają na pokłady naszych statków…

– Co masz na myśli, mówiąc „nasze”? – przerwał Colpeper. – W rzeczywistości nie są tacy źli, jak się wszystkim wydaje, wiesz? Może od czasu do czasu zaatakują jakiś tankowiec, ale przecież tobie nie robi to żadnej różnicy, prawda? Czy kiedykolwiek skrzywdzili kogoś we Wrakowisku?

– A co z wybuchem magazynu w Topieli Hackney? – spytała Kara. – Piętnastu ludzi nie żyje. W wiadomościach podali, że akcję mógł zlecić sam John Cortez.

Colpeper się zaśmiał.

– Tak się składa, że wiem, co się działo w tym magazynie, i wiązało się to z całą masą niestabilnych chemikaliów. Wiadomości zrzuciły winę na Wodniaków, bo to dobra historia, a rząd zachęca dziennikarzy, by tak robili, ponieważ to odciąga uwagę biedaków takich jak my od ich prawdziwych problemów. Poza tym oni wytwarzają najlepszą broń, taką, jakiej prawie nie widuje się na rynku. Nie mogę przegapić takiej okazji.

– Ale to odmieńcy – narzekała Kara. – Nie mają nawet normalnych domów, tylko dryfują sobie na tych swoich dziwacznych Arkach. I jedzą wodorosty!

Colpeper znów parsknął śmiechem.

– Ja też jem wodorosty. Zawierają mnóstwo składników odżywczych.

– Ale nie na każdy posiłek – burknęła dziewczyna.

Nie podobała jej się myśl o szmuglowaniu broni, zwłaszcza jeśli miała pochodzić od bandy glonożernych terrorystów. Ale jaki miała wybór? Jeżeli odmówi Colpeperowi, ktoś inny zajmie jej miejsce i to on zgarnie kasę.

Odczepiła od paska butelkę z wodą i wlała jej resztki do ust. Posmak uzdatniacza sprawił, że żołądek podszedł jej do gardła.

– Gdzie ten chłopak? – niecierpliwił się Colpeper, zerkając na comwatcha. – Nie powinno to tyle…

Powietrze przeciął dźwięk: wstrząsający wybuch, który odbił się echem od zatopionych wieżowców wokół. Kara okręciła się na pięcie, osłaniając oczy. W oddali, pod Murem, w niebo wzbijała się kolumna czarnego dymu.

W ciszy zaterkotały strzały z karabinów, a na wodach Bełtu, pomiędzy wielkimi statkami, coś się poruszyło. Kara ujrzała rozpędzoną smugę, a potem kolejną, prześmigującą pod łańcuchami kotwicznymi i cumami w kierunku otwartego morza. Oba srebrne skutery wodne wiozły wyprostowanych pasażerów: jeden – mężczyznę, a drugi – kobietę. Mieli na sobie brązowo-białe kombinezony dokerów. Gdy okrążali pokryty plamami rdzy dziób tankowca, kobieta odwróciła się i wycelowała. Nad wodą poniosły się odgłosy trzech odległych strzałów. Potem zwiększyła obroty silnika, skuter nabrał prędkości i z hukiem pomknął ku przystani.

Dopiero teraz Kara zobaczyła, do kogo strzelała kobieta. Należąca do MetKorpu kanonierka pruła przez płyciznę, szybka i nisko zanurzona. Była biała i smukła i wypluwała z siebie chmurę chemicznego dymu. Za pleksiglasową szybą Kara widziała umundurowanych gliniarzy. Jeden z nich przypiął się pasami do tylnego fotela strzelniczego i kopnięciami przestawiał przełączniki. Bliźniacze lufy obróciły się i uniosły, próbując wziąć na cel umykające skutery, mimo kołysania tnącej wodę motorówki.

Rozległ się ryk i armatki plunęły niebieskim ogniem. Skuter w tyle oberwał, odłamki metalu i włókna szklanego z sykiem posypały się do wody. Kobietę wyrzuciło z siedziska, odbiła się od powierzchni jak puszczona przez kogoś kaczka, po czym zniknęła obserwatorom z oczu. Z wody buchnęła para.

Jej towarzysz obejrzał się przez ramię i nawet z tej odległości Kara dojrzała oznaki szoku na jego twarzy. Jednak w żaden sposób nie mógł uchronić się przed tymi działami, nie jeśli będzie się trzymał otwartej przestrzeni. Był zbyt odsłonięty. Lufy znów zagrzmiały, a Kara patrzyła, jak mężczyzna w ostatniej chwili robi unik. Skuter przechylił się gwałtownie. Błyskawica uderzyła w wodę, wzbudzając pióropusz pary.

Uciekinier doszedł do siebie i omiótł Bełt wzrokiem w poszukiwaniu jakiejkolwiek drogi powrotnej do Wrakowiska. Zakręcił w stronę Ostatniego Tchnienia, gdzie drewniane molo wcinało się głęboko w przesmyk. Między słupami, na których się wspierało, ziała dziura tworząca niski mostek. Jeśli schyli głowę, mogło mu się udać. Skuter zbliżył się trochę, a potem jeszcze bardziej. Kara słyszała wycie śruby napędowej, widziała strach w oczach mężczyzny.

Potem dostrzegła inny kształt, pod wodą, znajdujący się dokładnie na trasie skutera. Ciemnobrązowa głowa przebiła powierzchnię, a ona krzyknęła, zdjęta przerażeniem.

Joe wypluł ustnik, by łapczywie wciągnąć prawdziwe powietrze. Przełknął, a gdy odetkały mu się uszy, dotarł do niego ryk zbliżających się silników. Wykręcił ciało, próbując zorientować się w sytuacji. Serce mu zamarło.

Skuter znajdował się niecałe piętnaście metrów od niego i mknął w jego stronę. Nie było czasu, żeby odpłynąć, a jeśli spróbuje zanurkować, śruba rozetnie mu głowę. Poczuł, że puszcza mu pęcherz, po nogach rozlało się ciepło.

Wtedy sterujący pojazdem mężczyzna go zobaczył, ich oczy spotkały się na ułamek sekundy. Był młody, chudy i brodaty, jego oczy rozszerzała panika. Zerknął w stronę Ostrogi i stojący przed nim wybór zarysował się jasno – mógł utrzymać kurs i zakończyć życie Joego lub skręcić i zaryzykować własne. Zacisnął palce na uchwytach, a tymczasem skuter był coraz bliżej, sześć metrów, trzy. Joe przygryzł język i czekał na śmierć.

W ostatniej chwili młodzieniec szarpnął za drążek kierownicy i skuter slalomem śmignął w bok, wzbudzając dwie bliźniacze linie brudnej piany. Joe poczuł podmuch śruby, która minęła go o centymetry, podczas gdy skuter ślizgał się po szklistej powierzchni. Przekoziołkował raz i drugi, a potem wbił się w ponton za Ostatnim Tchnieniem i eksplodował. Mężczyznę wyrzuciło w powietrze, rąbnął ciężko o deski, jego uniform stanął w płomieniach.

Joe płynął tak szybko, jak mógł. Molo niemal rozpadło się na pół, deszczułki rozcapierzyły się, a pale wyrwało z dna. Skuter leżał do góry nogami, śruba gniewnie kąsała powietrze. Chłopiec podciągnął się z wody, kopniakami zrzucając płetwy. Czuł smak dymu i chemicznych oparów.

Nieznajomy przetoczył się na plecy, by zgasić płomienie. Tkwił nieruchomo, oczy miał szeroko otwarte i niewidzące, twarz – osmoloną i zbryzganą krwią. Joe podbiegł do niego i opadł na kolana.

– Sprowadzę pomoc – obiecał.

Mężczyzna zakaszlał słabo, wyciągając dłoń, by chwycić Joego za rękę. Był młodszy, niż chłopiec się spodziewał, niechlujna broda dopiero co mu wyrosła. Jego uniform spłonął i przybrał czarną barwę, a skóra pod nim pokryła się pęcherzami. Ich oczy się spotkały; w spojrzeniu mężczyzny Joe dostrzegł strach i ból, ale też odwagę. Chciał mu powiedzieć, że wszystko będzie w porządku, nie sądził jednak, by to była prawda.

– Prze-przepraszam… – wyrzęził umierający, z kącików ust pociekła mu krew. – Tak mi p-przykro…

Joe ścisnął jego dłoń.

– Nie przepraszaj. Uratowałeś mi życie.

– Nie. – Potrząsnął głową. – Przepraszam… za to wszystko.

Opadł bezwładnie. Chłopiec usłyszał krzyk i podniósł wzrok.

– Odsuń się od niego! – Kara wskoczyła na rozchwierutany pomost. – Joe, do mnie, migiem.

– Nie – zaprotestował. – On jest ranny.

Ale mężczyzna już go puścił, przewrócił się na brzuch i opadł na pokryte pęcherzami łokcie. Zaczął się czołgać, przywołując resztki energii, by pokonać drogę przez molo. Colpeper, zdyszany, pędził w ich stronę. Kara podbiegła do Joego i zamknęła go w uścisku.

– Wszystko w porządku? – spytała. – Zrobił ci krzywdę?

Joe potrząsnął głową.

– Uratował mnie. Musimy wezwać medyka.

– Nie ma sensu – uznał Colpeper. – Już po nim.

Młodzieniec dopełzł do krawędzi pomostu, zostawiwszy za sobą smugę krwi. Zerknął w tył i Kara zauważyła, że on i Joe wymienili spojrzenia, po cichu, gwałtownie. Potem nieznajomy odepchnął się po raz ostatni, wpadł w toń głową naprzód i poszedł na dno jak kamień. W górę wystrzelił strumień bąbelków, a woda na chwilę rozkwitła czerwienią. I już go nie było.

Chłopiec uniósł wzrok, łzy żłobiły bruzdy na jego umorusanej twarzy.

– Dlaczego to zrobił? Mogliśmy mu pomóc.

– Był Wodniakiem – powiedział Colpeper cicho. – Wrócił do swojej matki, do oceanu.

Kara zerknęła na niego.

– Zdawało mi się, że mówiłeś, że Wodniacy nigdy nie atakują Wrakowiska.

Colpeper zmarszczył czoło.

– Wygląda na to, że się myliłem.

Dziewczyna usłyszała silniki pracujące na jałowym biegu – należąca do MetKorpu jednostka podpłynęła bliżej. Przez chmurę dymu Kara zobaczyła stojącego za sterem funkcjonariusza, który wykonywał w ich stronę gesty. Miał ciemne oczy i czarne wąsy.

– Wy troje – odezwał się przez megafon. – Nie ruszać się!

Ani drgnęli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: