Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żelazna rękawica Stalina - ebook

Data wydania:
5 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żelazna rękawica Stalina - ebook

Powieść Herkusa Kunčiusa Żelazna rękawica Stalina, w przekładzie Izabeli Korybut-Daszkiewicz, jest przewrotną biografią kata, który padł ofiarą systemu. Herkus Kunčius nie ma litości dla swojego bohatera, „torturuje” go własną ironią.

Autor z ogromną dawką ironii opisuje losy Nikołaja Jeżowa, urodzonego na Litwie szefa NKWD i wykonawcy Wielkiego Terroru. Literackie studium przypadku przedstawia narodziny homo sovieticus i przypomina o genezie krwawego bolszewizmu – jego zalążki pojawiły się jeszcze w Imperium Rosyjskim.

 

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7893-083-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ZAMIAST WSTĘPU

Wiek dwudziesty w Europie minął pod znakiem dwóch światowych wojen, podziałów terytorialnych i niepojętych masowych zbrodni. Gdy upadały dawne państwa i powstawały nowe, kiedy z map politycznych Starego Kontynentu znikały istniejące setki lat imperia, ludzie zaczynali poszukiwać swojej tożsamości narodowej, i nadal jej szukają. Owe poszukiwania bywały bolesne, niekiedy wręcz dramatyczne. Potrafiły nie tylko na zawsze poróżnić najlepszych przyjaciół czy sąsiadów, ale i najbliższych członków rodziny zmienić w śmiertelnych wrogów.

Jeśli mówimy o Litwie z początku wieku, trudno nie wspomnieć o braciach Narutowiczach: Stanisławie (1862–1932), sygnatariuszu Aktu Niepodległości Litwy z 1918 roku, i Gabrielu (1865–1922), pierwszym prezydencie Polski. Obaj urodzili się na Żmudzi (Gabriel w Telszach, Stanisław w pobliskich Brewikach), a później stali się obywatelami dwóch skłóconych ze sobą państw. Podobnie było z trzema braćmi z folwarku Lebiodka niedaleko Lidy. Najstarszy, Jerzy Iwanowski (1878–1965), został ministrem spraw zagranicznych polskiej Litwy Środkowej; młodszy, Wacłau Iwanouski (1880–1943), był ministrem oświaty Białoruskiej Republiki Ludowej, a w latach czterdziestych burmistrzem Mińska; najmłodszy zaś, profesor Tadas Ivanauskas (1882–1970), to słynny litewski przyrodnik. Wszyscy trzej urodzili się i dorastali na Litwie, tak samo jak ich przodkowie, lecz potem ich drogi się rozeszły, każdy wybrał inną tożsamość, inny język, inną ojczyznę.

Losy Nikołaja Jeżowa (1895–1940) – generalnego komisarza bezpieczeństwa państwowego, ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR, najkrwawszego ze Stalinowskich katów – i jego poszukiwania własnej tożsamości też były zawiłe i nieoczywiste. Spróbujemy opowiedzieć o nich w niniejszej książce. Naszym bohaterem będzie zatem Żelazna Rękawica Stalina – Nikołaj Iwanowicz Jeżow, który urodził się w Wejwerach, innymi słowy, na Litwie.

Autor pragnie podziękować doktorowi Nikicie Pietrowowi – historykowi, wiceprzewodniczącemu Stowarzyszenia „Memoriał”, specjaliście od tajnych służb ZSRR – za unikatowe materiały; litewskiemu historykowi, profesorowi Alvydasowi Nikžentaitisowi, który te materiały przywiózł z Moskwy; oraz kompozytorowi Šarūnasowi Nakasowi, który podczas pracy autora nad książką uzupełniał jego wiedzę kanałami internetowymi o bardzo istotne fakty. Bez życzliwej pomocy tych osób Żelazna Rękawica Stalina nie mogłaby się ukazać.I. RODZICE I DZIECI

Ojca Nikołaja Jeżowa – Jana Jeżowskiego – los nie rozpieszczał. Tak się złożyło, że rodziciel przyszłego szefa NKWD urodził się w zabitej dechami wsi Wołchowyszyno w guberni tulskiej, w rodzinie polskich zesłańców. Po klęsce powstania styczniowego Jeżowscy nie z własnej woli trafili w głąb Rosji. Z wielkim bólem opuszczali swoją rodzinną Jeżówkę na Mazowszu, w podległym carowi Królestwie Kongresowym, wiedzieli bowiem, że już nigdy do niej nie wrócą. Ojciec Jana, zubożały szlachcic Tomasz Jeżowski, nie mógł się z tym pogodzić. Na zesłaniu żył wyłącznie wspomnieniami, a dzieciom opowiadał o Jeżówce jak o utraconym raju. W Jeżówce wszystko było sto razy lepsze niż w Wołchowyszynie – powietrze zdrowsze, woda czystsza, drzewa piękniejsze. Każdego wieczora po skończonej pracy cała rodzina siadała wspólnie przy stole i błagała Boga, by się nad nimi zlitował i pozwolił wrócić do ojczyzny. Niestety, Wszechmogący był głuchy na modlitwy polskich zesłańców.

Mijały wypełnione tęsknotą dni, miesiące, lata. Jeżowscy, choć niechętnie, przywykli do Wołchowyszyna. Nauczyli się rosyjskiego, wkrótce mówili już bez akcentu. Nie przebierając w słowach, klęli sobie zdrowo. Zwłaszcza dzieci, spośród których wyróżniał się mały Janek. Chłopiec ten, który na wieczornicach lubił się bić łyżkami, nasłuchawszy się w domu romantycznych opowieści o Piastach i Mieszku I, o rozgrabionej przez niegodziwców Rzeczypospolitej, o krwawo stłumionych powstaniach, o nadziei na odbudowanie niezależnej od Rosji Polski, pewnego dnia zapalił się do powrotu na ziemię ojców. Ale nie było to proste. Władze carskie śledziły polskich zesłańców. Wyjazd poza granice guberni tulskiej był surowo wzbroniony. Jeśli ktoś łamał ten zakaz, groziło mu więzienie, wieloletnia katorga. Inny pewnie załamałby ręce, ale nie Janek. Z natury był nie tylko muzykalny, lecz i pomysłowy, postanowił więc przez jakiś czas udawać Rosjanina. Aby wszyscy uwierzyli, że nie żartuje, przeszedł na prawosławie i w tajemnicy przed rodzicami zmienił imię i nazwisko. Zwał się teraz Iwan Jeżow.

Prawda wyszła na jaw – Iwana nakryli, kiedy wracał z cerkwi. Tomasz Jeżowski się wściekł. Matka Janina z Cickich kilka tygodni płakała. Rodzice czuli się przez syna zdradzeni. To, co skrycie cenili, pielęgnowali, co starali się zaszczepić swoim dzieciom i na zesłaniu zachować, zostało wzgardzone, zdeptane, zniszczone. Nawet wódka nie mogła ukoić ich zgryzoty. Na próżno Iwan tłumaczył obojgu, że to nie potrwa długo – parę latek pobędzie prawosławnym Rosjaninem, a potem znów stanie się Polakiem, gorliwym katolikiem, polskim patriotą. Rodzice mu nie uwierzyli. A kiedy usłyszeli, że Iwan wstępuje do rosyjskiego wojska, wyrzekli się syna. Wyprowadzony z równowagi ojciec rzucił w Iwana siekierą, a matka zdjęła ze ściany przywieziony z Jeżówki obraz Świętej Rodziny i próbowała wygonić z syna diabła.

Niestety, ani siekiera, ani Święta Rodzina nie przywróciły Iwanowi wiary katolickiej. Chłopak był uparty. Trzasnął drzwiami i poszedł do rosyjskiego wojska. Tam, wykazawszy, że jest zdrowy na umyśle i że potrafi pracować nie tylko pięściami, dostał bęben i ciepłą posadkę w orkiestrze wojskowej, więc źle mu się nie działo.

Skrytym planom Iwana Jeżowa dane było po części się ziścić. Otóż 111. Pułk Piechoty Armii Rosyjskiej, do którego trafił, został rozlokowany w Kownie – stolicy guberni. Po drugiej stronie Niemna leżało Królestwo Polskie, a w nim dom rodzinny Jeżowskich.

Ilekroć Iwan Jeżow znajdował wolną chwilę, opuszczał zatęch­łe koszary w Poniemoniu, szedł nad rzekę i patrzył na drugi brzeg – na Aleksotę, Fredę… Potem zamykał oczy i wyobrażał sobie, jak zrzuca znienawidzony rosyjski mundur, przepływa Niemen na swoim niezatapialnym bębnie i rusza dalej piechotą w kierunku Mazur. Zdzierając podeszwy, dochodzi do Suwałk. Wędruje przez Łomżę, Sochaczew, aż wreszcie dociera do Jeżówki…

W gnieździe rodzinnym Jeżowskich, w pięknym dworku czekają na niego tatuś i mamusia. Już rozkwitłe, dorodne siostry: Zosia, Aldona i Grażyna. I młodsi bracia: doktor Tadeusz, adwokat Jarosław, inżynier Zbigniew, generał Mieczysław i malutki Kazimierz Zygmunt August – przyszły ksiądz. Stęsknieni za błąkającym się przez długie lata na obczyźnie, gdzieś po rosyjskich bezkresach Iwanem, nie mogą powstrzymać łez. Matka szlocha. Ojciec się wzrusza. Wtedy Iwan bierze swój wojskowy bęben i z całej siły uderzając pałkami, zaczyna grać – już nie hymn Imperium Rosyjskiego Boże, zachowaj cara, lecz wesołe polskie mazurki i skoczne oberki. Usłyszawszy dobrą nowinę, że żołnierz powrócił, zbiega się cała wieś. Wieśniacy z Jeżówki witają Iwana, całują go. Potem tańczą, śpiewają dla niego ludowe pieśni. Teraz, kiedy Iwan wrócił pod swój rodzinny dach, leje się strumieniami na znak radości już nie rosyjska wódka, ale polska żubrówka.

Nie licząc pewnych nieistotnych drobiazgów, Iwanowi Jeżowowi podobało się w carskim wojsku. Dwanaście lat obowiązkowej służby minęło jak z bicza strzelił. W tym czasie zapyziałe, prowincjonalne Kowno zamieniło się w solidną twierdzę Cesarstwa Rosyjskiego. W ciągu kilkunastu lat wyrosło w mieście osiem niedostępnych dla wroga fortów. Nie była to jednak liczba satysfakcjonująca. Zamierzano zbudować drugie tyle.

Zawsze kiedy oddawano do użytku nowy fort – ich budowa rozpoczęła się około 1879 roku – w Kownie odbywały się z tej okazji hałaśliwe uroczystości. Niezależnie od pory roku i pogody od świtu do zmierzchu grała w mieście orkiestra 111. Pułku. Ogłuszające dźwięki wojskowych marszów niosły się do Domejkowa i Szyłajń, do Kaczergiń i Godlewa, do Wiliampola i na Wyspę Karmelicką. Nasz Iwan z wielkim bębnem zawieszonym na szyi także muzykował ochoczo – czy to śnieg, czy deszcz. Kiedy tak uderzał pałkami w membranę, aż ręce mu siniały, nawet nie miał czasu popatrzeć na kowieńskie damy ani na żony wojskowych, jednak architekturą nowego fortu zawsze zdążył nacieszyć oko. Iwan naprawdę lubił służyć w orkiestrze pułkowej.

Wraz z zamykaniem przekształcanych w składy katolickich kościołów w Kownie jak grzyby po deszczu powstawały nie tylko murowane forty, ale i urzędowe carskie budynki z czerwonej cegły, prawosławne cerkwie i kaplice.

W dniu poświęcenia kamienia węgielnego soboru Świętych Apostołów Piotra i Pawła na prospekcie Mikołajewskim, dwudziestego dziewiątego czerwca 1891 roku, Iwan znów w uniesieniu uderzał w bęben. To było niezapomniane święto. Cztery lata później miał na tym miejscu stanąć dom duchowy kowieńskiego garnizonu. Zrozumiała była więc radość oficerów i żołnierzy z pułku. Dotąd, wycierając cudze kąty, musieli modlić się w ciasnych kaplicach albo w kameralnej katedrze Zwiastowania, gdzie w większe święta nie wszyscy nawet mogli się pomieścić.

Skrzętnie ukrywający swoje polskie pochodzenie Iwan Jeżow był człowiekiem zamkniętym, lecz mimo to zaprzyjaźnił się w pułku z kapelmistrzem orkiestry wojskowej Piotrem.

Piotr Iljicz Czajkowski, podobno rodem z Pskowa, też był kiedyś Polakiem, a jeśli poszukać głębiej – Polakiem o litewskich korzeniach. Nie drążył jednak tego tematu. Bardziej interesował się kwiatami, muzyką i męskim towarzystwem. Poczuwszy do Iwana sympatię, często zapraszał go do siebie. Przy wódce, śledziach i kiszonych ogórkach opowiadał mu o Potężnej Gromadce – stowarzyszeniu petersburskich kompozytorów. To od niego Iwan usłyszał o zdolnym chemiku Aleksandrze Borodinie, o pijaku Modeście Musorgskim, o kolekcjonerze węzłów żeglarskich Nikołaju Rimskim-Korsakowie, o inżynierze i generale Cezarze Cui, a także o ich przywódcy Miliju Bałakiriewie.

Kapelmistrz Piotr Czajkowski całymi godzinami mógł gadać o odradzającej się w Petersburgu muzyce symfonicznej, o rozkwicie rosyjskiej opery, której Iwan w zabitym dechami Wołchowyszynie nie widział ani nie słyszał. Po paru kieliszkach Piotr Iljicz Borysa Godunowa kolegi Musorgskiego nazywał arcydziełem wszech czasów, z którym ani Sadko Rimskiego-Korsakowa, ani Kniaź Igor Borodina nie mogą się równać. Rozłożywszy na kolanach z trudem sprowadzoną z Petersburga partyturę, nucił Iwanowi nie wojskowe marsze, lecz arie z Chowańszczyzny. Nierzadko w przypływie dobrego humoru chwytał wiszącą na ścianie siedmiostrunową gitarę, ozdobioną czerwoną wstążką, i do świtu wygrywał na niej melodie Obrazków z wystawy.

Iwan Jeżow, który nie miał bladego pojęcia ani o Potężnej Gromadce, ani tym bardziej o fantazji Noc na Łysej Górze Modesta Musorgskiego, pilnie słuchał starszego kolegi, chłonąc wiedzę nie tylko muzyczną. Zaciekawiło go to, że jeden z członków grupy, nieposiadający wykształcenia muzycznego kompozytor Cezar Cui, autor przeciętnej opery Jeniec Kaukazu, jest pół-Litwinem i urodził się niedaleko – w sąsiedniej guberni wileńskiej. Jego ojciec był śmierdzącym tchórzem, dezerterem z armii Napoleona, a matka Julia Gucewiczówna (córka architekta i powstańca Wawrzyńca Stuoki-Gucewicza) była Litwinką, podobnie jak służąca Czajkowskiego, którą ten może kiedyś adoptuje. Ale krytyczny kapelmistrz orkiestry 111. Pułku nie cenił zbytnio twórczości Cui. Nawet jeśli jest ambitna, nigdy nie dorówna muzyce Musorgskiego czy Borodina.

Piotr Iljicz lubił sobie pomarzyć. Nad ranem, po opróżnieniu kolejnej butelki zwierzał się ze swych planów, że już od dawna chce w Kownie założyć Operę Garnizonową. Zerwie swoje pagony kapel­mistrza, odejdzie do rezerwy i wyznaczy siebie na dyrektora teatru opery. Będzie tam wystawiał najsłynniejsze na świecie dzieła muzyczne – Glinki, Czajkowskiego, Sokołowskiego, Matinskiego, Fomina. Dla urozmaicenia może nawet ten czy inny utwór Moniuszki lub Smetany, o których słyszał w pułku niezłe opinie. Naturalnie, nie zapomni o operetce. W orbicie zainteresowań Piotra Iljicza już od dawna krążą niczym księżyc Jacques Offenbach i jego Piękna Helena, Życie paryskie, Orfeusz w piekle. I oczywiście niezrównana, cudowna Lekka kawaleria Franza von Suppégo i wybitnie austriacka, okrutna Wesoła wojna Johanna Straussa. Wykonawców Czajkowski sprowadzałby tylko najlepszych, z całego świata. Pieniędzy na scenografię i honoraria dla artystów by nie żałował. Orkiestrę (sic!) powierzyłby Iwanowi. Ten rzuciłby w kąt swój bęben i został głównym dyrygentem w operze, prawą ręką dyrektora, jego zaufanym. Wówczas Kowno byłoby twierdzą nie tylko wojskową, lecz i muzyczną.

Paplanie kapelmistrza męczyło Iwana. Od cudzoziemskich nazwisk, które słyszał pierwszy raz, kręciło mu się w głowie bardziej niż od wypitej wódki. W gardle miał sucho. W uszach zaczęło mu dzwonić. Krew pulsowała w skroniach. W takich chwilach, nie wiedząc, co ze sobą począć, Iwan Jeżow coraz częściej zerkał na służącą Czajkowskiego – Antosię.

Antonina Arbatinskaitė, pieszczotliwie nazywana przez kapelmistrza Antosieńką, służyła u niego już któryś rok z rzędu. Podejrzewano, że urodziła się w Sapieżyszkach albo na letnisku w Kaczer­giniach. Nikt nigdy się nie dowiedział, kim byli jej rodzice, czym się trudnili i co się z nimi stało. Dość że w pewien zimowy, potwornie mroźny dzień dziewczynka przeszła boso przez zamarznięty ­Niemen i trafiła do Kowna. Miała wtedy pięć, może dwanaście lat. Była zatem w wieku nieokreślonym.

Gdy znaleziono biedaczkę bosą, zziębniętą, wycieńczoną, prawie umierającą pod murem kowieńskiej katedry, niewiele mogła powiedzieć. Brudna, cała w strupach, ubrana w nędzne łachmany, bełkotała coś niezrozumiale o ciepłej herbacie, dlatego dali jej potem nazwisko Arbatinskaitė. Jej dobroczyńcy, słuchając nieskładnej gwary suwalskiej, nie mieli wątpliwości, że jest Litwinką, a Litwini w ówczesnym Kownie – zamieszkanym przez Polaków, Rosjan i Żydów – stanowili mniejszość. Znajda wzbudziła współczucie, potrzebna była jej natychmiastowa opieka. Dobrzy ludzie, którzy ją znaleźli (dziś już nie pamiętamy ich imion), dali ogłoszenie do gazety o zabłąkanej sierocie. Niestety, nikt się po nią nie zgłosił. Mieszkańców Kowna nie zaciekawiło też drugie ogłoszenie, w którym wymieniono kilka zalet dziewczynki: dobrze słyszy, ma zdrowe zęby, prawie doskonały wzrok i nienaganną pamięć.

Dziewczynka pomieszkała więc parę dni w drewutni u tej dobrej rodziny, która ją przygarnęła, a potem została z trudem umieszczona w sierocińcu, gdzie w tamtych czasach, podobnie jak dziś, brakowało wolnych miejsc. Tutaj otrzymała imię Antonina i na listę sierot została wpisana jako Antonina Antonowna Arbatinskaitė. A ściśle „Arbatinskaite”, przez „e” bez kropki, bo nikt sobie wtedy takimi drobiazgami głowy nie zawracał.

Ochronka dla sierot, ulokowana nieopodal gotyckiego kościoła świętej Gertrudy, słynęła jako wyjątkowo surowa instytucja dobroczynna. Porządek opierał się tutaj na musztrze i rózdze. Ale za to Antosia dostała przyodziewek, dziurawy dach nad głową i trzy miski darmowego posiłku dziennie. Słowem, nie było tak źle. Dziewczynka jednak wciąż była posępna. Trzęsła się. W nocy nie mogła spać, a jeśli zasnęła, przewracała się niespokojnie z boku na bok. Po korytarzach ochronki chodziła ze spuszczoną głową, unikając cudzych spojrzeń. A kiedy urosła i wyglądała jak tyczka, wstydząc się swojego wzrostu przed rówieśnikami, zaczęła się garbić, kulić i na ludzi patrzyła tylko spode łba.

Gdy przestała być dzieckiem, wychowawcy z ochronki zaczęli się zastanawiać, gdzie ją umieścić. Mieli z tym spory kłopot, bo Arbatinskaitė do niczego się nie nadawała. Nie wychodziło jej robienie na drutach ani szycie, do rękodzieła też nie miała serca. Dlatego kiedy nadarzyła się okazja, oddali dziewczynę do koszar, gdzie potrzebowano praczek. Przepracowała kilka miesięcy, ale i do tej roboty okazała się całkiem niezdatna, toteż po cichu przeniesiono ją do domu publicznego, w którym – jak ufano – odkryje swoje powołanie. Niestety, w domu publicznym nad Niemnem Antosia również się nie zaadaptowała. Klienci, nawet ci najodważniejsi i najbardziej pijani, bali się Antoniny. Żaden nie chciał iść z nią do łóżka. Pewnego razu pijący już od kilku miesięcy praporszczyk Kirył Suworow z ciekawości próbował ją wziąć, lecz z miłosnego łoża wyleciał z wyciem i nigdy więcej w domu schadzek się nie pokazał.

Doszło do tego, że Antosię chciano wykopać z przybytku roz­koszy. Jednak w ostatniej chwili los się do niej uśmiechnął. Oficerowie 111. Pułku – stali klienci domu publicznego – postanowili sobie zażartować, zrzucili się, kto ile mógł, i wykupili od gospodarzy niemającą wzięcia dziewczynę. Zapakowali ją do skrzyni na amunicję i podarowali kapelmistrzowi na urodziny.

Kiedy Czajkowski dostał w prezencie prawie dwumetrową kobietę, najpierw się zdziwił, potem oburzył. Jednak obudziwszy się rano po uczcie i ujrzawszy ją z miotłą, pozwolił dziewczynie zostać na jakiś czas. W taki to sposób Antosia Antonowna Arbatinskaitė trafiła do domu Piotra Iljicza Czajkowskiego.

Mieszkanie, które kapelmistrz wynajmował w Poniemoniu, było nieduże, lecz miało kuchnię i pokoik dla służącej. Tam właśnie Antosia zamieszkała. Na początku kiepsko sobie radziła: miotła ciągle wypadała jej z rąk, talerze się tłukły, garnki przypalały, ogień w piecu gasł, a brudna bielizna gospodarza całymi tygodniami leżała ciśnięta w kąt. Ale wkrótce wszystko się poprawiło. Czajkowski kilka razy dał Antosi po gębie i wtedy nagle obudził się w niej uśpiony talent służącej. Teraz, chwyciwszy za miotłę, już nie tylko porządnie zamiatała, lecz i latała na niej. Kapelmistrz, który miał twórcze podejście do życia, zupełnie się temu nie dziwił.

Wprowadziwszy się do mieszkania Czajkowskiego, Antosia stopniowo zdobyła zaufanie gospodarza. Była skrupulatna, oszczędna. Codziennie przynosiła z targu świeże warzywa, kiszoną kapustę i ogórki. Wprawdzie nie umiała smacznie gotować, za to jej dania były najtańsze w mieście. Na targu wszyscy się jej bali. Widząc, że zbliża się ta Tyczka – tak za plecami nazywano Antosię – przekupnie czym prędzej chowali swoje mięso i ryby, a jeśli nie zdążyli tego zrobić, sprzedawali je po takiej cenie, jaką Antosia tego dnia rzuciła. Według pewnej sprzedawczyni buraków z Kleboniszek, miała w sobie jakąś nadprzyrodzoną moc. Bardziej przesądni nazywali ją czarownicą.

Kiedy Antosia zadomowiła się u kapelmistrza, zaczęła robić sobie pewne nadzieje. Piotr Iljicz jej się nie podobał, ale miał posadę, pensję, jako taką pozycję społeczną. Nikogo porządniejszego nie było na horyzoncie. Toteż Antosia postanowiła nie przegapić okazji.

Pewnego razu, kiedy Piotr Iljicz schlał się do nieprzytomności i zasnął, wlazła mu do łóżka i – tak jak ją nauczono w domu publicznym – zaczęła go kusić. Choć bardzo się starała, facet leżał jak kłoda, a gdy się rano obudził, niczego nie pamiętał. Jeszcze raz spróbowała tego numeru, ale rezultat był taki sam. Ktoś inny pewnie już by sobie odpuścił, ale Antosia była uparta. Stłukła parę talerzy w kuchni i zaczęła działać. Wiedząc, że to sprawdzony sposób, co jakiś czas pluła gospodarzowi do herbaty, a przed podaniem barszczu czy innej zupy nie zapominała wpuścić do talerza kilku kropel krwi, jeśli akurat cierpiała na sprawy kobiece.

Minął rok i sytuacja się nie zmieniła. Kapelmistrz na Antosię nawet nie spojrzał. Jak dawniej interesował się tylko muzyką i męskim towarzystwem. Zrozumiawszy to, dziewczyna zaczęła się oglądać za częstym gościem Czajkowskiego – Iwanem. Niższy od niej o kilka głów, nie był księciem z bajki, ale umiał dziarsko walić w bęben, grzecznie porozmawiać, a poza tym chciał zostać w armii carskiej na stałe i pobierać pensję. Kiedy pijany Czajkowski zasypiał przy stole, Antosia coraz śmielej okazywała Iwanowi swoje względy. Wyszukiwała dla niego w beczce dłuższe ogórki, nakładała więcej kiszonej kapusty, a jeśli przypalony kotlet spadł na podłogę, nie pluła na niego, tylko podnosiła i zdmuchnąwszy kurz, elegancko kładła na talerzu. Iwan, chociaż ślepy, musiał to zauważyć, bo czasem klepnął Antosię w tyłek albo delikatnie uszczypnął, co znaczyło, że się do niej zalecał – wedle swych żołnierskich wyobrażeń.

Kiedy Czajkowski już prawie namówił Iwana, żeby został w wojsku i zajął się sprawami przyszłej opery garnizonowej, ten po kilku miesiącach umizgów zaprosił Antosię na randkę. Dla kurażu wytrąbił przed schadzką pół litra wódki, więc czuł się silny jak nigdy.

Gdy się spotkali na prospekcie Mikołajewskim, Antosia nie wydała mu się tak brzydka, jaką była w rzeczywistości. Przeciwnie, jej gęsia skórka, zmarznięte ręce, brodawki na czole i policzkach i ten meszek pod nosem pociągały Iwana.

Aby zrobić na damie wrażenie, Iwan, który po wódce odkrył w sobie talent krasomówczy, zaczął jej opowiadać o przyszłym teatrze. Wkrótce, gdy zostanie jednym z najważniejszych kierowników tej instytucji, wystawią z Czajkowskim balet Jezioro łabędzie. Ten wyjątkowy spektakl odbije się echem nie tylko w całym Cesarstwie Rosyjskim, ale i na świecie. Jeszcze tej zimy, gdy Niemen zamarznie, pojawią się na nim setki umierających łabędzi. Ptaki zlecą się do Kowna z Petersburga i Moskwy, z Warszawy i Kijowa, nawet z Pietrozawodska. Pięknie ślizgając się na lodzie, będą ­tańczyć swój ostatni taniec do muzyki Piotra Czajkowskiego, a Iwan, wymieniwszy pałki do bębna na lekką batutę, będzie dyrygował połączoną orkiestrą 111. Pułku, carskiej lejbgwardii i huzarów. Oczywiście nikt nie będzie chciał przegapić takiego wydarzenia. Na Jeziorze łabędzim zgromadzi się tłumnie nie tylko arystokracja z Kowna, Wilna, Grodna i Petersburga, ale i dwór cesarski. Sam Mikołaj II, który dopiero co objął tron samodzierżcy, przybędzie na to widowisko. Porzuciwszy pilne sprawy państwowe, będzie siedział na brzegu Niemna, otulony ciepłym futrem, i podziwiał umierające łabędzie, nie mogąc od nich oderwać wzroku.

Ględzenie Iwana Antosi nie zaciekawiło. Nudziła się, kiedy na spacerze w dolinie nad rzeczką Girstupis przypomniał sobie strofy wbite mu do głowy w dzieciństwie przez tatusia i zaczął recytować urywki z Grażyny, Konrada Wallenroda, a potem z Pana Tadeusza. Nie zrobiła także na Antosi wrażenia wzruszająca opowieść Iwana, którą kiedyś przy butelce usłyszał od Czajkowskiego – że po tej kowieńskiej dolinie lubił się przechadzać wielki polski poeta Adam Mickiewicz, który w latach 1819–1823 pracował tu jako nauczyciel. Kiedy Iwan mówił, Antosia się krzywiła. Nic nie rozumiała z jego gadania. I tylko pogryzione do krwi wargi dziewczyny zdradzały, że czekała na coś innego.

Pewnego dnia, gdy przechadzali się po tak lubianym przez Mickiewicza dębowym gaju, gdzie Iwan po raz setny deklamował te same wiersze, Antosia nie wytrzymała. Bez ogródek powiedziała mu, czego chce. Męczyła ją ta nieokreślona sytuacja. Ale w Kownie za cara uprawiać miłość nie było łatwo. Wieś pod tym względem dawała więcej możliwości. U bogatego chłopa młodzi zawsze znaleźli jakieś ustronne miejsce. Wlazłszy do spichlerza, stodoły, chlewa albo łaźni, mogli z dala od obcych spojrzeń zaspokoić żądzę. I nawet nie musieli czekać, aż się ściemni – bez trudu mogli to zrobić w środku dnia, podczas polnych robót, w oddalonym stogu siana.

Kiedy Czajkowski znowu się upił i zasnął przy stole, Iwan wpadł na pomysł, żeby skorzystać z wolnego łóżka kapelmistrza. Antosia jednak stanowczo odmówiła. Dziewczyna chciała, żeby było romantycznie. Iwan zresztą też. Dla obojga miał to być ich pierwszy raz – Jeżow był prawiczkiem, Antosia prawie dziewicą.

Iwan łamał sobie głowę. W końcu zaproponował, że zrobią to na bębnie. Ledwie Antosia położyła się na instrumencie, zaraz się poderwała. Tłumaczyła, że jej niewygodnie, że ostre krawędzie i śruby wbijają jej się w łopatki. Trzeba więc było zrezygnować z tego pomysłu. W kuchni przy garach też im się nie podobało. A potem obudził się Czajkowski i oboje musieli się wynosić.

Już na zewnątrz Iwan stwierdził, że mogliby pójść do koszar. W kazarmie na pierwszym piętrze już od dwunastu lat ma własną pryczę. Dziewczyna się wahała, ale Jeżow zapewniał, że nad ranem całe koszary śpią twardym snem, więc nikt im dwojgu nie będzie przeszkadzał.

Antosia uwierzyła i przelazła przez koszarowy płot. Gdy tylko runęli na drewnianą pryczę, obudził się strażnik pilnujący koszar. Przyszedł sprawdzić, co się dzieje, po czym sprowadził całą orkiestrę pułkową. Rozbudzeni muzykanci ustawili się w szeregu. Bardziej niecierpliwi zaczęli Iwana pospieszać. Dawali mu rady, jak ma zacząć i szybko skończyć. Ten nie chciał słuchać. Wplątał się w bezsensowne dyskusje. Plan zakochanych diabli wzięli.

Gdy oboje znów się znaleźli po drugiej stronie koszarowego ogrodzenia, Iwan zaczął się zastanawiać, dokąd mogliby pójść. Było lato, sierpień 1894 roku. Pod mostem – ani kolejowym, ani Aleksockim – Antosia kochać się nie chciała. Nie podobał jej się czwarty, piąty ani szósty fort. W Poniemoniu, kiedy się położyła na mchu w sosnowym lesie, igły kłuły ją w plecy. Weszli do Niemna, ale woda była strasznie zimna, w dodatku przeszkadzały im przepływające obok parowce, barki i rybackie łodzie. O domu publicznym mogli tylko pomarzyć – dla Antosi od dawna drzwi były tam zamknięte. Iwan wspomniał, że obok cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego jest zaciszny cmentarzyk, na co Antosia ciekawie nadstawiła ucha. Lecz kiedy tam doszli, nie mogła się zdecydować, na którym grobie chciałaby stracić cnotę.

W Kownie zaczynało świtać. Zbliżała się pora, w której Iwan musiał wracać do koszar. Zmęczeni błądzeniem po mieście i bezskutecznym poszukiwaniem miejsca do kochania, oboje stali się nerwowi. Zaczęli się kłócić, popychać, złorzeczyć. Antosia, wyprowadzona z równowagi, nie bawiła się w żadne uprzejmości. Niewiele brakowało, a puściłaby w ruch pięści. Zwymyślawszy Iwana niecenzuralnymi słowami, chciała odwrócić się na pięcie i biec do domu, do Piotra Iljicza Czajkowskiego. Ale właśnie wtedy przyszła Iwanowi do głowy zbawienna myśl. Gdy Antosia przystanęła przy dziecięcym grobie, który przykuł jej uwagę, Iwan bez słowa wziął ją za rękę i powiódł za sobą. Całą drogę milczał, chociaż Antosia marudziła, żeby powiedział, dokąd idą.

Po kilkunastu minutach dotarli na dworzec kolejowy. Było pusto. Żywego ducha. Woźnice też jeszcze spali. Iwan kazał Antosi zaczekać i zniknął w ciemności. Wkrótce znów się pojawił. Wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie, twarz mu promieniała. Z rękami w kieszeniach wygwizdywał arię kniazia Igora. Potem bąknął, że sprawa załatwiona i że Antosia ma iść za nim. Dziewczyna chciała o coś zapytać, już otwierała usta, lecz Iwan zatkał je kułakiem. Skręcili w lewo i dalej szli wzdłuż torów kolejowych. Minęli budkę pomalowaną w czarno-białe pasy, nie zatrzymali się przy niej, tylko Iwan mruknął coś do uzbrojonego strażnika i wprowadził Antosię do tunelu, gdzie było ciemno choć oko wykol. Właśnie tu, pod Szańcami Górnymi, akurat gdy przez tunel przejeżdżał pociąg relacji Sankt Petersburg – Warszawa, oboje nie tylko stracili cnotę, ale także poczęli pierworodnego syna – Kolę.

Po kilku tygodniach od ich błyskawicznego stosunku w tunelu kolejowym Antosia bez skrępowania wyznała Iwanowi, że jest w ciąży. Szlachetny dobosz nie miał innego wyjścia, jak się z nią ożenić. Po niezbyt długich dyskusjach ustalono, że ślub odbędzie się w cerkwi prawosławnej, w najszybszym możliwym terminie. Antosia Antonowna Arbatinskaitė na początku zadzierała nosa. Mówiła, że uważa się za Litwinkę, że jest gorliwą katoliczką, więc nie wypada jej brać ślubu w cerkwi. Iwan odparł, że obecna sytuacja polityczna tego wymaga, więc nie ma co się zastanawiać, niech ukochana prędko zmienia wyznanie. On już dawno to zrobił w Wołchowyszynie i nie żałuje.

Ale nie był to jedyny problem, z jakim musieli się zmierzyć przyszli nowożeńcy. Antosia oczywiście nie wyobrażała sobie ślubu gdzie indziej, jak tylko w soborze Zwiastowania. W najgorszym razie – w sąsiadującej z nim cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego, położonej obok cmentarza, który niedawno odwiedzili. Niestety, w żadnej z tych świątyń nie mogli się pobrać. W soborze nikt nie chciał ich przyjąć, a w cerkwi Zmartwychwstania Pańskiego grafik ślubów był zapełniony na kilka lat do przodu i groźnie wyglądający pop nie zamierzał go zmieniać, tłumaczył narzeczonym, że nie tylko muzykanci 111. Pułku, ale także cywile chcą się legalnie bzykać.

Mimo że w ówczesnym Kownie znajdowało się aż szesnaście prawosławnych cerkwi i kaplic, Iwan i Antosia tak naprawdę nie mieli dużego wyboru. W jednych ciągle trwała przerwa, w innych nikt ich nie oczekiwał, a cerkiew staroobrzędowców, pod wezwaniem Świętego Mikołaja Cudotwórcy, nie została jeszcze nawet zbudowana. Młodzi musieli więc zejść na ziemię i skorzystać z usług świątyń resortowych.

Antosi spodobała się cerkiew Objawienia Pańskiego na Zielonej Górze. Nowa, pomalowana, z pięknymi kopułami. Ale ta cerkiew należała do Noworosyjskiego Pułku Dragonów, w którym Iwan nikogo nie znał. Zresztą stosunki między 111. Pułkiem a dragonami zawsze były dość chłodne.

Gdy obeszli wszystkie świątynie prawosławne w Kownie, została im już tylko cerkiew Świętego Sergiusza z Radoneża. Obsługująca pułk artylerii cerkiew znajdowała się we Fredzie Górnej, po drugiej stronie Niemna – czyli w guberni suwalskiej, gdzie obowiązywał jeszcze kodeks Napoleona. Ponieważ nie było z czego wybierać, Iwan z Antosią zdecydowali, że wezmą ślub tutaj. I chociaż miejscowy pop, ojciec Dmitrij, nie wzbudził sympatii panny młodej, chęć poślubienia Iwana była tak silna, że dziewczyna nie ociągała się dłużej. Uroczystości zresztą nie należało odkładać ze względu na ciążę Antosi.

I tak oto w drugą niedzielę sierpnia 1894 roku w cerkwi Świętego Sergiusza z Radoneża odbył się ślub Iwana Jeżowa i Antoniny Arbatinskaitė. Pan młody miał wtedy około trzydziestu lat, a panna młoda siedemnaście lub osiemnaście; nie znała przecież swojej daty urodzenia. Gości w cerkwi zgromadziło się stosunkowo niewiele. Ze strony Iwana – cała orkiestra pułkowa. Antonina zaprosiła kilka bab z targu. Piotr Iljicz Czajkowski również był obecny. Nie wiedzieć czemu całą uroczystość płakał i dopiero wtedy, gdy go wyprowadzono na świeże powietrze, trochę się uspokoił.

Po ceremonii wszyscy udali się do koszar w Poniemoniu, gdzie w stołówce 111. Pułku czekał nakryty stół. Wesele obchodzono zgodnie ze starą, piękną tradycją pułkową. Panna młoda występowała w symbolizującej czystość białej sukni, oczy przysłaniał jej welon w tym samym kolorze. Iwan miał na sobie nowy, trochę za luźny mundur carskiego żołnierza zawodowego. Ceremonii przewodniczył pełniący tego dnia wartę w koszarach sztabskapitan Kirył Michajłowicz Kutuzow, który przypadkiem zajrzał do stołówki. Gdy tylko stanął w drzwiach, jednogłośnie wybrano go na komendanta stołu.

Kiedy sztabskapitan Kirył Michajłowicz zawołał „gorzka wódka!”, wszyscy wstali, stuknęli się po przyjacielsku i wypili. Państwo młodzi się pocałowali, ale zanim zdążyli usiąść, znów musieli się pocałować, bo wódka wciąż była „gorzka”. Trzecia szklanka też miała gorzki smak. Nie poprawił go, niestety, nawet czwarty pocałunek. Panna młoda, która dotąd piła równo ze wszystkimi, opróżniwszy piątą szklankę, zaczęła się łamać. Skarżyła się, że nie wytrzyma takiego tempa. Poprosiła komendanta stołu, żeby pozwolił jej wypić do ­połowy. Komendant kolejny raz zawołał „gorzka wódka!”, a ­pannie młodej radził, żeby się nie wykręcała i uszanowała zwyczaje 111. ­Pułku. Iwan, kiedy nikt na nich nie patrzył, uszczypnął Antosię w tyłek, dając jej do zrozumienia, że z przełożonymi się nie dyskutuje. Antosia wzdrygnęła się i wypiła. Po szóstej szklance nadal „gorzkiej” wódki komendant pozwolił gościom usiąść. Zanim jednak zdążyli coś przegryźć, znów usłyszeli: „gorzka wódka!”.

Antosia zakrztusiła się, pijąc. Część wódki zwróciła do szklanki, czym zasłużyła sobie na karę. Teraz – zawyrokował komendant stołu – zgodnie z obowiązującymi w pułku zasadami musiała opróżnić dwie, a najlepiej trzy szklanki. Antosia nie miała nic przeciwko tym zasadom, poprosiła tylko, żeby szklankę wymieniono jej na mniejszy kieliszek. Wówczas – jak obiecywała – wypije, ile trzeba, i odkupi swoją winę wobec pułku. Ale sztabskapitan się nie zgodził. Stwierdził, że nie będzie zmieniał przestrzeganego przez setki lat porządku, i radził pannie młodej, żeby nie udawała cnotki, tylko zachowywała się, jak należy. Antosia, acz niechętnie, posłuchała. Wychyliła siódmą szklankę. A przy ósmej osunęła się na blat stołu.

Iwan na weselu nie próżnował. Kiedy Antosia odwracała się w drugą stronę albo walczyła z czkawką, korzystał z okazji i golił wódę poza kolejnością. Po dziesiątej szklance, nim minęła godzina, pan młody odleciał. Położył się pod stołem, zachrapał i zasnął. Nic mu się nie śniło.

A tymczasem zabawa się rozkręcała. Sztabskapitan gorliwie wypełniał obowiązki komendanta stołu, humory gościom coraz bardziej dopisywały. W pewnej chwili, przypomniawszy sobie stary pułkowy zwyczaj, sztabskapitan postanowił spłatać figla młodej parze. Wywlókł Iwana spod stołu, rozebrał i wsadził mu w tyłek klarnet. Żeby było weselej, przez czarę instrumentu wlał całą karafkę wódki. Ponieważ Iwan nic nie poczuł, sztabskapitan wymienił klarnet na puzon. Ten sam numer, tylko z trąbką, wyciął pannie młodej.

Kiedy z tyłków Iwana i Antosi sterczały – niczym przydrożne słupy – instrumenty muzyczne, w stołówce pojawiła się niespodziewanie artyleria konna. Na wieść o tym, że w 111. Pułku odbywa się wesele, wachmistrz Siergiej Ławrow sprowadził kilka swoich kompanii. Pospieszyła za nimi także kawaleria, dowodzona przez rotmistrza Andrieja Gromykę. Stłoczeni wokół stołu kawalerzyści z artylerzystami wzięli się za łby. Poszło o wódkę, której zapasy nie były wszak niewyczerpane. Siergieja z Andriejem postanowił pogodzić Piotr Czajkowski. Otarł łzy i pocałował wachmistrza Ławrowa, a następnie wpił się w usta rotmistrza Gromyki. Oderwany siłą przez kawalerzystów, dostał od nich po głowie. Artylerzyści też mu wkropili, i to porządnie. Sztabs­kapitan Kirył Kutuzow, widząc, że kapelmistrza biją, postawił na nogi całą orkiestrę pułkową. Muzykanci, schwyciwszy kto co miał pod ręką, próbowali wyrzucić ze stołówki nieproszonych gości. Ale nie było to łatwe. Artylerzyści sprzymierzyli się z kawalerzystami i ruszyli do ataku. Odebrali dęciarzom tuby, fagoty, oboje, waltornie i trąbki i zaczęli ich nimi okładać. Sztabskapitan też oberwał kornetem od korneta.

Zgodnie z planem komendanta stołu wreszcie na weselu Iwana i Antosi polała się krew. Słychać było krzyki, przekleństwa, jęki, trzask łamanych nosów, obojczyków, żeber. Nie wiadomo, jak by się to wszystko skończyło, gdyby nie nagłe pojawienie się Kozaków z setnikiem Demjanem na czele. W ciągu kilku minut opanowali sytuację, nahajkami dobrali się żołnierzom do dupy i raz dwa zrobili z nimi porządek.

Nazajutrz z samego rana Iwan i Antosia Jeżowowie, jeszcze nie całkiem trzeźwi, wyruszyli w podróż poślubną na drugą stronę Niemna, pod Mariampol, do guberni suwalskiej – bo tam właśnie został przeniesiony 111. Pułk Piechoty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: