Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zew Kalahari - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 września 2022
Ebook
45,00 zł
Audiobook
49,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Zew Kalahari - ebook

Bestseller „New York Timesa” uhonorowany nagrodą National Geographic Special oraz Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, opisujący przygody Marka i Delii Owensów (autorki światowego fenomenu literackiego „Gdzie śpiewają raki”).

Para młodych amerykańskich zoologów, Delia i Mark Owensowie, w 1974 roku wsiada na pokład samolotu do RPA, mając przy sobie niewiele ponad zmianę ubrania i lornetkę. Kupują land rovera z trzeciej ręki i jadą w głąb pustyni Kalahari. Tam, na dotąd niepoznanym terenie, gdzie w promieniu setek kilometrów nie ma dróg, ludzi ani wody, Owensowie zaczynają badania zwierząt, które nigdy wcześniej nie widziały człowieka.

Międzynarodowy bestseller „Zew Kalahari”, nagrodzony w 1985 roku Medalem Johna Burroughsa dla najlepszej książki przyrodniczej, jest opowieścią o życiu Owensów wśród lwów, hien brunatnych, szakali, żyraf i wielu innych stworzeń, które stały się im bliskie. To także przejmująca relacja ich walki z niebezpieczeństwami życia na jednym z ostatnich nieskalanych cywilizacją miejsc na ziemi.

„Ta książka cię zahipnotyzuje, po czym rzuci cię na kolana.” Los Angeles Times

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-813-2
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

PRO­LOG

_Mark_

Lewe ramię i bio­dro roz­bo­lały mnie od leże­nia na twar­dej ziemi. Prze­wró­ci­łem się na prawy bok, wier­cąc się na kępach trawy i kamy­kach, ale nie mogłem zna­leźć wygod­nej pozy­cji.

Sku­lony w śpi­wo­rze, chro­nią­cym mnie przed chło­dem świtu, usi­ło­wa­łem zła­pać jesz­cze parę chwil snu. Poprzed­niego wie­czora prze­je­cha­li­śmy doliną na pół­noc, kie­ru­jąc się rykami stada lwów, ale o trze­ciej nad ranem uci­chły – praw­do­po­dob­nie upo­lo­wały ofiarę. W ciszy nie mogli­śmy ich namie­rzyć, więc poło­ży­li­śmy się na ziemi pod krza­kami na małej tra­wia­stej polance. Teraz nasze pokryte rosą nylo­nowe śpi­wory lśniły w poran­nym słońcu jak dwie wiel­kie dżdżow­nice.

_Wra­auuu!_ Zasko­czony unio­słem powoli głowę i spoj­rza­łem przed sie­bie. Oddech ugrzązł mi w piersi. Lwica była wielka – ważyła ponad sto pięć­dzie­siąt kilo – ale z poziomu ziemi wyda­wała się jesz­cze potęż­niej­sza. Szła ku nam, odda­lona o jakieś pięć metrów, koły­sząc głową na boki. Czarny pędze­lek na końcu jej ogona drgał w sku­pie­niu. Zaci­sną­łem palce na kępie trawy i zamar­łem. Lwica zbli­żała się, wiel­kie łapy uno­siły się i opa­dały w ide­al­nie mia­ro­wym ryt­mie, kro­pelki wil­goci jak klej­noty wisiały na jej gru­bych wibry­sach. Głę­bo­kie bursz­ty­nowe oczy wpa­try­wały się we mnie. Chcia­łem obu­dzić Delię, ale bałem się poru­szyć. Lwica dotarła do stóp naszych śpi­wo­rów, po czym odwró­ciła się lekko.

– Delia! Pssst! Zbudź się! Lwy przy­szły!

Delia powoli unio­sła głowę i sze­roko otwo­rzyła oczy. Wielki kot, mie­rzący bli­sko trzy metry od czubka nosa po pędze­lek na ogo­nie, przede­fi­lo­wał przed naszymi sto­pami i znik­nął w krza­kach trzy metry dalej. Delia chwy­ciła mnie za ramię i bez­gło­śnie wska­zała coś po pra­wej stro­nie. Lekko odwró­ci­łem głowę i cztery metry ode mnie ujrza­łem inną lwicę, sto­jącą po dru­giej stro­nie krza­ków obok nas. A potem drugą… i trze­cią. Ota­czało nas całe Błę­kitne Stado, w sumie dzie­więć sztuk. Więk­szość spała. Spę­dzi­li­śmy noc dosłow­nie wśród dzi­kich lwów z Kala­hari. Błę­kitka leżała na grzbie­cie jak prze­ska­lo­wana domowa kicia, z zamknię­tymi oczami, tyl­nymi łapami ster­czą­cymi w górę nad kosma­tym bia­łym brzu­chem, z przed­nimi łapami zło­żo­nymi na pucha­tej piersi. Obok niej spał Kostek – wielki samiec z kudłatą czarną grzywą i wypu­kłą bli­zną nad kola­nem – pamiątką po pospiesz­nej ope­ra­cji po ciemku parę mie­sięcy temu. Wraz z Dziczką, Psotką, Frygą i innymi pew­nie dołą­czył do reszty przed świ­tem. Mie­li­śmy wiele innych spo­tkań z lwami z Kala­hari, nie zawsze przy­ja­znych, ale Błę­kitne Stado zaak­cep­to­wało nas tak total­nie, że sypiało obok nas, co trak­to­wa­li­śmy jak naj­pięk­niej­szą nagrodę, odkąd roz­po­czę­li­śmy bada­nia na wiel­kiej pustyni Kala­hari w Bot­swa­nie, w sercu połu­dnio­wej Afryki. Nie stało się tak od razu. Jako mło­dzi, ide­ali­stycz­nie nasta­wieni stu­denci poje­cha­li­śmy do Afryki na wła­sną rękę, by roz­po­cząć bada­nia nad miej­scową fauną. Po mie­sią­cach poszu­ki­wań w dzie­wi­czym tere­nie w końcu zna­leź­li­śmy dostęp do „Wiel­kiego Pra­gnie­nia” – ogrom­nej połaci dzi­czy, tak odda­lo­nej od cywi­li­za­cji, że na tere­nie więk­szym od Irlan­dii byli­śmy jedy­nymi ludźmi, nie licząc paru grup Busz­me­nów. Ze względu na upał, brak wody i mate­ria­łów do budowy schro­nie­nia, środ­kowa część Kala­hari pozo­staje nie­mal cał­kiem nie­po­znana i nie­za­miesz­kana. W pobliżu naszego obozu nie było żad­nej wio­ski. Nie było nawet drogi. Musie­li­śmy wozić ze sobą wodę przez setki kilo­me­trów, a bez chaty, prądu, radia, tele­wi­zji, szpi­tala, sklepu spo­żyw­czego czy jakie­go­kol­wiek kon­taktu z ludźmi byli­śmy cza­sem przez wiele mie­sięcy z rzędu odcięci od świata zewnętrz­nego. Więk­szość napo­ty­ka­nych zwie­rząt ni­gdy dotąd nie widziała czło­wieka. Nikt do nich nie strze­lał, nie ści­gał samo­cho­dem, nie łapał w sidła i pułapki. Dla­tego mie­li­śmy wyjąt­kową oka­zję, by poznać je w spo­sób nie­do­stępny dla więk­szo­ści ludzi. W poranki pory desz­czo­wej po prze­bu­dze­niu czę­sto widy­wa­li­śmy trzy tysiące anty­lop, pasą­cych się wokół naszego namiotu. Lwy, lam­party i hieny bru­natne odwie­dzały w nocy nasz obóz. Budziły nas, szar­piąc za linki namio­tów, od czasu do czasu wpa­dały z nie­za­po­wie­dzianą wizytą do kąpie­lo­wej _bomy_ i wypi­jały wodę po zmy­wa­niu naczyń, jeśli zapo­mnie­li­śmy ją wylać. Cza­sem sia­dy­wały z nami w świe­tle księ­życa, a nawet obwą­chi­wały nam twa­rze. Napo­ty­ka­li­śmy nie­bez­pie­czeń­stwa – i to codzien­nie – a cza­sem ocie­ra­li­śmy się o kata­strofy, z któ­rych na szczę­ście wycho­dzi­li­śmy z życiem. Sta­wa­li­śmy oko w oko z ter­ro­ry­stami, koń­czyła nam się woda, szar­pały nami burze i pod­ta­piały nas powo­dzie. Wal­czy­li­śmy z poża­rami, które poże­rały tereny, na któ­rych roz­bi­ja­li­śmy obo­zo­wi­ska – i spo­tka­li­śmy sta­rego miesz­kańca pustyni, który pomógł nam prze­trwać. W naszych począt­kach, z land rove­rem z trze­ciej ręki, ogni­skiem i w doli­nie nazy­wa­nej pod­stępną, nie mogli­śmy prze­wi­dzieć, że dowiemy się nowych, fascy­nu­ją­cych fak­tów o zamiesz­ku­ją­cych Kala­hari lwach i hie­nach bru­nat­nych: o tym, jak potra­fią prze­trwać susze bez wody i pra­wie bez poży­wie­nia, gdzie migrują, ucie­ka­jąc przed złymi warun­kami życia, i jak przed­sta­wi­ciele każ­dego z tych gatun­ków współ­pra­cują ze sobą przy wycho­wy­wa­niu mło­dych. Udo­ku­men­to­wa­li­śmy jedną z naj­więk­szych na świe­cie migra­cji anty­lop i odkry­li­śmy, że ogro­dze­nia odbie­rają Kala­hari życie.

* * *

Naprawdę nie wiem, kiedy posta­no­wi­li­śmy poje­chać do Afryki. Chyba oboje zawsze tego chcie­li­śmy. Odkąd pamię­tamy, szu­ka­li­śmy dzi­kich miejsc, z któ­rych czer­pa­li­śmy siłę, spo­kój i wytchnie­nie i chcie­li­śmy je ochro­nić przed znisz­cze­niem. Na­dal pamię­tam smu­tek i zdzi­wie­nie, któ­rych doświad­czy­łem w dzie­ciń­stwie, gdy z dachu wia­traka patrzy­łem, jak tabun bul­do­że­rów prze­bija się przez lasy na naszej far­mie w Ohio, nisz­cząc je, by na ich miej­scu powstała wie­lo­pa­smówka, i zmie­nia­jąc moje życie. Delia i ja pozna­li­śmy się na zaję­ciach z pro­to­zo­olo­gii na Uni­wer­sy­te­cie Geo­r­gii i wkrótce prze­ko­na­li­śmy się, że dążymy do tego samego celu. Pod koniec seme­stru wie­dzie­li­śmy już, że gdy poje­dziemy do Afryki, musimy się tam wybrać razem. W tam­tych cza­sach sły­szało się od naukow­ców o zni­ka­ją­cej dzi­ko­ści Afryki: ponad dwie trze­cie jej dzi­kiej fauny już zni­kło bądź zostało wypę­dzone z natu­ral­nych habi­ta­tów przez wiel­kie farmy i roz­ra­sta­jące się mia­sta. W połu­dnio­wych rejo­nach zabi­jano i łapano tysiące dra­pież­ni­ków, by chro­nić trzodę. W niektó­rych afry­kań­skich kra­jach w ogóle nie dbano o przy­rodę. Były to prze­ra­ża­jące wia­do­mo­ści. Zapra­gnę­li­śmy badać afry­kań­skie dra­pież­niki w roz­le­głych, dzie­wi­czych tere­nach i wyko­rzy­stać nasze bada­nia do opra­co­wa­nia pro­gramu ochrony tego eko­sys­temu. Może także po pro­stu chcie­li­śmy zoba­czyć na wła­sne oczy, że takie dzi­kie miej­sca na­dal ist­nieją. Ale musie­li­śmy wyru­szyć natych­miast, żeby w ogóle mieć co badać.

Wyjazd do Afryki w ramach stu­diów pody­plo­mo­wych ozna­czał lata zwłoki, a ponie­waż nie napi­sa­li­śmy dok­to­ra­tów, wie­dzie­li­śmy, że mamy nie­wielką szansę na otrzy­ma­nie grantu z orga­ni­za­cji eko­lo­gicz­nej. Posta­no­wi­li­śmy wziąć cza­sowy – dość długi – urlop i zaro­bić pie­nią­dze potrzebne na sfi­nan­so­wa­nie eks­pe­dy­cji. Sądzi­li­śmy, że gdy wybie­rzemy miej­sce i bada­nia ruszą, ktoś z pew­no­ścią da nam fun­du­sze na dal­sze prace. Po pół roku naucza­nia mie­li­śmy zerowe oszczęd­no­ści. Zmie­ni­łem zawód i prze­kwa­li­fi­ko­wa­łem się na ope­ra­tora kru­szarki w kamie­nio­ło­mach, a Delia pra­co­wała to tu, to tam. Pod koniec dru­giej połowy roku mie­li­śmy zaosz­czę­dzone 4900 dola­rów plus pie­nią­dze na bilety lot­ni­cze do Johan­nes­burga w RPA. Za mało, żeby zacząć pro­gram badaw­czy, ale był koniec roku1973 i Ara­bo­wie wła­śnie zakrę­cili kran z tanią ben­zyną. Ceny wystrze­liły pod niebo. Musie­li­śmy lecieć teraz albo ni­gdy. Roz­pacz­li­wie sta­ra­jąc się wygrze­bać jesz­cze tro­chę pie­nię­dzy, zapa­ko­wa­li­śmy cały doby­tek – ste­reo, radio, tele­wi­zor, wędkę z koło­wrot­kiem, garnki i patel­nie – do naszego małego kombi i poje­cha­li­śmy rano do kamie­nio­łomu, gdy robot­nicy scho­dzili z noc­nej zmiany. Sta­ną­łem na dachu samo­chodu i popro­wa­dzi­łem aukcję, w któ­rej sprze­da­łem wszystko łącz­nie z kombi za 1100 dola­rów. Czwar­tego stycz­nia 1974 roku, rok po naszym ślu­bie, wsie­dli­śmy do samo­lotu z dwoma ple­ca­kami, dwoma śpi­wo­rami, jed­nym małym namio­tem, zesta­wem do goto­wa­nia, apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym, po jed­nej zmia­nie ubrań na osobę i sze­ścioma tysią­cami dola­rów. Tylko tyle potrze­bo­wa­li­śmy, by roz­po­cząć bada­nia.

* * *

Ta książka nie jest szcze­gó­łową kro­niką naszych nauko­wych odkryć – te publi­ku­jemy gdzie indziej. Jest to histo­ria naszego życia wśród lwów, hien bru­nat­nych, sza­kali, pta­ków, ryjó­wek, jasz­czu­rek i wielu innych stwo­rzeń, które tam pozna­li­śmy, i tego, jak prze­trwa­li­śmy i pro­wa­dzi­li­śmy bada­nia w jed­nym z ostat­nich i naj­więk­szych nie­ska­la­nych przez czło­wieka rejo­nów Ziemi. Ta histo­ria pocho­dzi z naszych dzien­ni­ków i wszystko w niej jest prawdą, włącz­nie z imio­nami i dia­lo­gami. Choć każdy roz­dział ma innego nar­ra­tora, nad książką pra­co­wa­li­śmy wspól­nie na wszyst­kich eta­pach jej powsta­wa­nia.2. WODA

2

WODA

_Mark_

_…tego, kto zmie­rza w kie­runku swo­ich marzeń i dąży do życia życiem, które sobie wyobra­ził, spo­tka suk­ces, jaki trudno osią­gnąć na jawie… Jeśli budu­jesz zamki w chmu­rach, twoje dzieło nie musi prze­paść; wła­śnie tam powinny się znaj­do­wać. Teraz połóż pod nimi fun­da­menty._

Henry David Tho­reau

_Dro­binki wody powoli, godzina za godziną prze­sią­kały przez płatki rdzy pod wpły­wem ciśnie­nia z góry. Zbie­rały się na powierzchni; kro­pla rosła. Obrzmiała i ciężka spły­nęła po znisz­czo­nej kra­wę­dzi. W końcu ode­rwała się i cicho skap­nęła w zagłę­bie­nie spra­gnio­nego pia­sku. Znik­nęła. Na kra­wę­dzi powy­żej jej miej­sce zajęła już inna._

_Mijały dni. Kro­ple nie­ustan­nie prze­cie­kały przez rdzę na kra­wędź, by spaść na pia­sek. Rana beczki otwie­rała się coraz bar­dziej… kro­ple wycie­kały szyb­ciej, kap-kap-kapiąc w ciemną, ukrytą przed słoń­cem plamę._

Gdy otwo­rzy­łem oczy i spoj­rza­łem w sufit land rovera, ogar­nęła mnie nie­mal cał­ko­wita cisza. Chwi­lowa dez­orien­ta­cja: gdzie ja jestem? Spoj­rza­łem w okno. Na zewnątrz gruź­la­sta aka­cja uno­siła konary wyraź­nie odci­na­jące się na tle sza­rze­ją­cego nieba. Za drze­wem piasz­czy­ste wydmy spły­wały mięk­kimi, łagod­nymi liniami ku korytu rzeki. Daleko za nimi niebo roz­ja­śniał nasz pierw­szy świt w Decep­tion Val­ley.

Delia także już nie spała. Słu­cha­li­śmy budzą­cej się Afryki. Na aka­cji gru­chał gołąb, gdzieś drżąco zawo­dził sza­kal, a z pół­nocy dobiegł nas daleki ryk lwa, chra­pliwy i natar­czywy. Pustułka trze­po­tała na nie­bie, które zabar­wiło się odcie­niem pło­mien­nego oranżu.

Z zewnątrz roz­le­gło się pry­cha­nie i węsze­nie – bar­dzo bli­sko. Usie­dli­śmy cicho, powoli i wyj­rze­li­śmy przez okno. Tuż przy naszym obo­zie stało stado liczące co naj­mniej trzy tysiące skocz­ni­ków – małych gazel z trzy­dzie­sto­cen­ty­me­tro­wymi, zwró­co­nymi do środka rogami. Pyski miały pozna­czone śmia­łymi, bie­gną­cymi od oczu do chrap kre­chami czerni na tle bieli. Wyglą­dały teatral­nie, jak mario­netki, gdy tak sku­bały mokrą od rosy trawę, nie­które odda­lone od nas o zale­d­wie pięt­na­ście metrów. Parę mło­dych samic spo­glą­dało na nas głę­bo­kimi, lśnią­cymi oczami, cicho prze­żu­wa­jąc źdźbła traw. Ale więk­szość zwie­rząt pasła się, strze­pu­jąc ogon­kami i nie patrząc na nas. Powoli usie­dli­śmy na posła­niu i przy­glą­da­li­śmy się, jak dwa rocz­niaki ście­rają się rogami w potyczce.

Choć wyda­wało się, że anty­lopy się nie ruszają, w ciągu dwu­dzie­stu minut odsu­nęły się o ponad sto metrów. Zaczą­łem mówić, usi­łu­jąc wyra­zić swoje uczu­cia, gdy Delia prze­rwała mi, wska­zu­jąc na wschód. Sza­kal cza­pra­kowy², bli­ski kuzyn ame­ry­kań­skiego kojota, ale mniej­szy, o chy­trym, lisim pyszczku i z czar­nym sio­dłem na grzbie­cie, zbli­żył się truch­tem do naszego drzewa i obwą­chał wczo­raj­sze ogni­sko. Sza­kale – w Afryce uwa­żane za szkod­niki i zabi­jane bez zasta­no­wie­nia – na ogół ucie­kają, gdy tylko zoba­czą czło­wieka. Ten pod­szedł do bla­sza­nego kubka z fusami po kawie, który zosta­wi­li­śmy przy pale­ni­sku, chwy­cił go zębami za kra­wędź i ści­snął tak, że kubek nakrył mu nos.

Sza­kal rozej­rzał się na prawo i lewo, po czym spo­koj­nie prze­szedł przez obo­zo­wi­sko, przy­glą­da­jąc się naszemu skrom­nemu dobyt­kowi. Rzu­cił nam spoj­rze­nie, jakby mówił: „Wrócę po wię­cej”.

Trudno opi­sać prze­ję­cie i radość, jakie nas ogar­nęły. Zna­leź­li­śmy nasz Eden!

A jed­nak bar­dzo bali­śmy się zakłó­cić zło­żone zależ­no­ści życia, które kwi­tło wokół nas. W tym miej­scu zwie­rzęta nie znały zbrodni czło­wieka prze­ciwko natu­rze. Może gdy­by­śmy byli wraż­liwi na wol­ność tych zwie­rząt, mogli­by­śmy wkraść się nie­zau­wa­żeni w tę pra­starą dolinę i ostroż­nie zba­dać jej skarby, nie robiąc im krzywdy. Byli­śmy zde­cy­do­wani chro­nić przed samymi sobą ten jeden z ostat­nich nie­tknię­tych zakąt­ków Ziemi.

Tętent kopyt, tysięcy kopyt – zie­mia zadrżała. Stado skocz­ni­ków galo­po­wało wzdłuż koryta rzeki na połu­dnie. Chwy­ci­łem lor­netkę polową, odrzu­ci­li­śmy śpi­wory i wysko­czy­li­śmy z land rovera w wysoką, mokrą trawę.

Osiem lika­onów pędziło doliną za anty­lopą. Gdy zna­la­zły się w oko­li­cach obozu, dwa z nich skrę­ciły w naszą stronę. Delia szybko otwo­rzyła tylne drzwi samo­chodu, ale wtedy dra­pież­niki były już o pięć metrów od nas. Zmie­rzyły nas od stóp do głów śmia­łym, suro­wym spoj­rze­niem. Znie­ru­cho­mie­li­śmy; minęło kilka sekund. Lika­ony stały wychy­lone ku nam, z drga­ją­cymi noz­drzami i unie­sio­nymi kudła­tymi ogo­nami. Potem zadarły wysoko pyski i zaczęły się zbli­żać, ostroż­nie sta­wia­jąc łapę za łapą. Delia powoli przy­su­nęła się do drzwi. Ści­sną­łem jej dłoń – nie była to pora na ucieczkę. Lika­ony stały już nie­mal na wycią­gnię­cie ręki, wpa­tru­jąc się w nas, jakby ni­gdy wcze­śniej nie widziały cze­goś takiego. Jeden, z luźną fałdą zło­ci­stej sier­ści pod brodą, wydał gar­dłowy war­kot. Zadrżał i roz­dął czarne noz­drza. Oba lika­ony odwró­ciły się, wspięły się na tylne łapy, a przed­nie oparły sobie na bar­kach, jakby tań­czyły w parze. Potem ucie­kły wiel­kimi susami, ści­ga­jąc resztę sfory.

Ubra­li­śmy się, uru­cho­mi­li­śmy sil­nik i poje­cha­li­śmy za nimi. Wataha dzia­łała zespo­łowo: podzie­liła stado gazel na trzy mniej­sze grupy i każdą z nich zaczęła ści­gać po kory­cie rzeki. Przy­wódca zauwa­żył rocz­niaka, który naj­wy­raź­niej wyda­wał się słab­szy od innych. Po prze­szło dwu­ki­lo­me­tro­wym pościgu skocz­nik, zdy­szany i prze­ra­żony, zaczął ucie­kać ostrymi zyg­za­kami. Likaon chwy­cił swoją pra­wie pięć­dzie­się­cio­ki­lową ofiarę wysoko za zadnią nogę i ścią­gnął ją na zie­mię. Osiem minut póź­niej zwie­rzę było pożarte, a lika­ony odda­liły się truch­tem w cień kępy drzew, gdzie mogły odpo­czy­wać do końca dnia. Nie było to nasze ostat­nie spo­tka­nie z Ban­dytą i jego watahą.

Wró­ci­li­śmy do obozu, zwi­nę­li­śmy śpi­wory ze skrzy­nek, na któ­rych leżały, zje­dli­śmy pro­sto z pojem­nika mleko w proszku i surowe płatki owsiane, po czym popi­li­śmy je wodą z manierki. Po śnia­da­niu wyru­szy­li­śmy zba­dać teren pod kątem przy­dat­no­ści do naszych badań. Skocz­niki już się uspo­ko­iły po polo­wa­niu i znowu sku­bały trawę. Jadąc powoli i zatrzy­mu­jąc się, gdy tylko któ­reś ze zwie­rząt zaczy­nało się nie­po­koić, powoli toro­wa­łem sobie drogę w sta­dzie. Powin­ni­śmy je obje­chać, ale anty­lopy były wszę­dzie, więc bar­dzo się sta­ra­li­śmy utrzy­mać pręd­kość nie więk­szą niż pięć kilo­me­trów na godzinę i uni­kać gwał­tow­nych ruchów i odgło­sów, które mogłyby je spło­szyć. Ani czło­wiek, ani jego pojazdy jesz­cze nie budziły w nich nega­tyw­nych sko­ja­rzeń, a my bar­dzo dba­li­śmy, żeby nie stało się to za naszą sprawą.

Decep­tion Val­ley to pozo­sta­ło­ści pra­sta­rej rzeki, która pły­nęła przez Kala­hari szes­na­ście tysięcy lat temu, w cza­sach gdy opady były tu obfit­sze. Ale ta zie­mia i jej kli­mat zawsze były zmienne; kli­mat stał się pustynny, tak jak to było już przy­naj­mniej trzy razy wcze­śniej, i po rzece pozo­stało tylko wyschnięte koryto w pia­sku, widoczne z zadzi­wia­jącą szcze­gó­ło­wo­ścią – wąska wstążka trawy wijąca się wśród wydm. Było tak dobrze zacho­wane, że jadąc nim, mogli­śmy bez trudu wyobra­zić sobie wodę pły­nącą tam, gdzie dzi­siaj rosły falu­jące na wie­trze trawy. Ponie­waż na Kala­hari czę­sto spada ponad dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów desz­czu, nie można jej uznać za praw­dziwą pusty­nię. Nie były to nagie, prze­sy­pu­jące się piasz­czy­ste diuny, cha­rak­te­ry­styczne dla Sahary i innych wiel­kich pustyń. Zda­rzały się lata, gdy opady prze­kra­czały pięć­dzie­siąt – a raz nawet sto – cen­ty­me­trów, budząc magiczny zie­lony raj. Z dru­giej strony, o czym dowie­dzie­li­śmy się póź­niej, cała wil­goć wkrótce ulat­niała się albo przez paro­wa­nie z pia­sku, albo poprzez roślin­ność. Cza­sami zda­rzało się, że deszcz nie padał przez kilka lat. Dla­tego rzadko mie­li­śmy zapasy wody: nie było tam ukry­tych źró­deł, jezior ze sto­jącą wodą, stru­mieni. Kala­hari jest pod tym wzglę­dem miej­scem wyjąt­ko­wym, kra­iną wiel­kich kon­tra­stów, pół­pu­sty­nią bez oaz. Nie ma na niej zna­nych nam pór roku. Są za to trzy wyraźne okresy: desz­czowy, który może się roz­po­cząć od listo­pada do stycz­nia i trwać przez marzec, kwie­cień i maj, suchy i zimny od czerwca do sierp­nia oraz suchy i gorący od wrze­śnia do grud­nia bądź do ponow­nego nadej­ścia desz­czu. My przy­by­li­śmy do Decep­tion Val­ley po desz­czach, a przed suchą zimną porą.

Po obu stro­nach daw­nej rzeki, od brze­gów aż po wydmy wzno­siły się piasz­czy­ste pochy­ło­ści poro­śnięte trawą i kol­cza­stymi krze­wami, cią­gnęły się na ponad dwa kilo­me­try. Wydmy pora­stały drzewa z rodzaju _Com­bre­tum_, _Ter­mi­na­lia_ i _Aca­cia_, które wraz ze splą­ta­nymi krza­kami i kępami traw się­gały głę­boko w pia­sek, nie pozwa­la­jąc mu się prze­miesz­czać. Różne pasy roślin­no­ści leżały jak war­stwy tortu mię­dzy tra­wami w kory­cie rzeki i zagaj­ni­kami na wydmach, a każda z nich miała coś innego do zaofe­ro­wa­nia licz­nym pta­kom i zwie­rzę­tom. Roz­ma­ite gatunki anty­lop, głów­nie skocz­ni­ków i oryk­sów, pasły się na krót­kiej, pożyw­nej tra­wie w kory­cie rzeki. Anty­lo­piki, grymy szare, gnu i elandy posi­lały się wyż­szą, bar­dziej włók­ni­stą trawą i liśćmi wzdłuż zbo­cza wydmy. Nieco wyżej, w pobliżu szczytu, żyrafy i kudu wiel­kie sku­bały liście i leśne owoce. Z całą pew­no­ścią nagro­ma­dze­nie anty­lop na tak małym obsza­rze przy­cią­gało dra­pież­niki takie jak lwy, lam­party, gepardy, sza­kale i hieny cęt­ko­wane. Pod­czas pierw­szej prze­jażdżki nada­li­śmy nazwy pew­nym punk­tom orien­ta­cyj­nym, dzięki któ­rym mogli­śmy opi­sać ważne obser­wa­cje i liczeb­ność bada­nych zwie­rząt. Kępy aka­cji i jujub wyglą­dały jak małe, okrą­głe wysepki w morzu traw i wkrótce zaczę­li­śmy je nazy­wać Wyspą Orłów, Wyspą Drzew, Wyspą Krza­ków i Wyspą Lwa. Poro­śnięty krza­kami piasz­czy­sty jęzor zagłę­bia­jący się w wyschnięte koryto stał się Aka­cjo­wem; krzak, w któ­rym sypiała rodzina oto­cjo­nów wiel­ko­uchych otrzy­mał miano Krzaka Wiel­ko­uchów. W końcu każde wyróż­nia­jące się miej­sce zyskało nazwę – dla orien­ta­cji w tere­nie i uła­twie­nia roz­mowy. Decep­tion Val­ley wyda­wała się ide­alna do roz­po­czę­cia badań nad życiem dra­pież­ni­ków. W prze­ci­wień­stwie do Mak­ga­dik­gadi, habi­tat pra­sta­rej doliny rzeki zapew­niał nakie­ro­wa­nie na popu­la­cję anty­lop, umoż­li­wia­jąc nam zlo­ka­li­zo­wa­nie dra­pież­ni­ków i ich kon­se­kwentną obser­wa­cję. Trud­no­ści i nie­bez­pie­czeń­stwa pro­wa­dze­nia badań na tak odosob­nio­nym tere­nie były oczy­wi­ste. W prze­ci­wień­stwie do pro­jek­tów badaw­czych w innych czę­ściach Afryki, nie mie­li­śmy w pobliżu dostępu do wody i żyw­no­ści. Nie było tu także osad, żad­nego kon­taktu z innymi ludźmi, żad­nej szansy na ratu­nek w trud­nej sytu­acji. Gdy­by­śmy umarli, minę­łyby mie­siące, zanim ktoś by to zauwa­żył. Choć odosob­nie­nie ni­gdy nie wyda­wało nam się minu­sem, musie­li­śmy zna­leźć roz­wią­za­nie poważ­niej­szych pro­ble­mów logi­stycz­nych: gdy nasza beczka się opróżni, czeka nas kosz­towna dwu­stu­dwu­dzie­sto­pię­cio­ki­lo­me­trowa podróż do Boteti i z powro­tem. Choć od opusz­cze­nia Maun sta­ra­li­śmy się wydzie­lać sobie galon wody dzien­nie, wyko­rzy­sta­li­śmy już połowę zapa­sów ze zbior­nika na land rove­rze i sporo z kani­strów. Cie­szy­łem się, że mamy znowu pełną beczkę. Zwłasz­cza po doświad­cze­niach w Mak­ga­dik­gadi zda­wa­li­śmy sobie sprawę, że dwoma najbar­dziej potrzeb­nymi nam do prze­trwa­nia rze­czami są woda i samo­chód. Mimo tych trud­no­ści byli­śmy pewni, że nasze bada­nia nad życiem dra­pież­ni­ków, a także eko­lo­giczna ana­liza gleby, roślin i sezo­no­wych sche­ma­tów opa­dów i poziomu wil­got­no­ści ukaże dyna­mikę całego daw­nego sys­temu rzecz­nego. Tak sze­ro­kie podej­ście było konieczne, ponie­waż nikt dotąd nie pro­wa­dził badań tej oko­licy i nie mie­li­śmy dostępu do żad­nych infor­ma­cji. Czu­li­śmy się uprzy­wi­le­jo­wani, mogąc doko­ny­wać prze­ło­mo­wych odkryć na nowym tere­nie, ale ozna­czało to mnó­stwo cięż­kiej pracy, oprócz obser­wa­cji dra­pież­ni­ków. Zwa­żyw­szy na kry­tyczny brak fun­du­szy ope­ra­cyj­nych, pod­sta­wowy obiekt badań powi­nien nale­żeć do gatunku łatwego w obser­wa­cji, żeby­śmy nie musieli go ści­gać po całej oko­licy, spa­la­jąc przy tym cenną ben­zynę. Musia­łoby to też być zwie­rzę mało poznane, dzięki czemu nasze bada­nia sta­łyby się bar­dziej atrak­cyjne dla poten­cjal­nych spon­so­rów. Od wielu dni ran­kami i popo­łu­dniami sia­dy­wa­li­śmy na dachu land rovera, obser­wu­jąc stada anty­lop w róż­nych punk­tach koryta rzecz­nego i cze­ka­jąc na sygnały zdra­dza­jące obec­ność dra­pież­nika. Choć widzie­li­śmy lwy, sza­kale, gepardy i lika­ony, żaden się nie nada­wał – z tego lub innego powodu. Ponie­waż wszyst­kie one były badane w innych czę­ściach Afryki, mar­twi­li­śmy się, że nie wystar­czą, by nam zała­twić grant. Lika­ony i gepardy były rzadko spo­ty­kane i bar­dzo ruchliwe; byłoby trudno regu­lar­nie odnaj­dy­wać je i obser­wo­wać. Co wię­cej, napo­tkane gepardy zacho­wy­wały się bar­dzo nie­uf­nie – praw­do­po­dob­nie nie bez powodu. Póź­niej usły­sze­li­śmy, że Busz­meni czę­sto odpę­dzają je od zabi­tych zwie­rząt, które zabie­rają dla sie­bie. Robi­li­śmy notatki na temat każ­dego napo­tkanego zwie­rzęcia, by zde­cy­do­wać, któ­rego dra­pież­nika powin­ni­śmy wziąć pod lupę. Dzięki temu uświa­do­mi­li­śmy sobie coś, co okre­śliło kie­ru­nek naszych przy­szłych badań: noc należy do dra­pież­ni­ków Kala­hari.

* * *

Fio­le­to­wo­czarne, ciem­niej­sze od nieba wydmy spały obok pra­sta­rej rzeki. W górze skrzyły się punk­ciki gwiazd i śmi­gały mete­oryty. Poni­żej trawy – suche i zbrą­zo­wiałe jesz­cze przed suchą porą – odbi­jały nie­biań­skie świa­tło, jakby kory­tem znowu popły­nęła rzeka. Wyłą­czy­łem sil­nik; reflek­tory prze­biły ciem­no­ści. Oczy, tysiące oczu zalśniły jak kulki fos­foru. W mroku odpo­czy­wało stado skocz­ni­ków. Nad trawą maja­czyły krzy­wi­zny ich rogów i wyraźne białe pasy na pyskach. Nie­które wsta­wały, ner­wowo kiwa­jąc gło­wami. Skie­ro­wa­łem pro­mień latarki na drzewo. Kolejne oko, więk­sze i lśniące jak szklana kulka, patrzyło z czubka korony w dół. Żyrafa prze­bie­rała wśród liści aka­cji. Wkrótce nauczy­li­śmy się roz­po­zna­wać w nocy zwie­rzęta po kolo­rze i ruchach oczu, a także po tym, jak wysoko wysta­wały nad trawę. Oczy sza­kala odbi­jały żółte świa­tło i poru­szały się tuż nad źdźbłami traw. Oczy lwa także były żółte, ale więk­sze i wyżej zawie­szone, i koły­sały się na boki, gdy zwie­rzę szło. Pew­nej nocy wra­ca­li­śmy z obser­wa­cji, wpa­trzeni w pro­mień reflek­to­rów, usi­łu­jąc dostrzec w mroku syl­wetki naszych obo­zo­wych drzew. Nagle w świe­tle bły­snęły oczy, któ­rych ni­gdy dotąd nie widzie­li­śmy – szma­rag­do­wo­zie­lone i sze­roko roz­sta­wione. Mroczna niedź­wie­dzia postać, pokryta długą, powie­wa­jącą sier­ścią, prze­mie­ściła się poza gra­nicą świa­tła. Była dość wysoka i miała wielką, kan­cia­stą głowę i długi, wło­chaty ogon, ale jej zadnie nogi były krót­kie, jakby skar­lałe. Odda­lała się od nas szybko. Poło­ży­łem stopę na pedale gazu i oboje patrzy­li­śmy przez spę­kaną i pożół­kłą przed­nią szybę, usi­łu­jąc nie tra­cić stwo­rze­nia z oczu. Przy­spie­szało, jakby sunęło po sawan­nie niczym mroczna, roz­czo­chrana zjawa. Potem zni­kło. W obo­zo­wi­sku przej­rze­li­śmy atlas więk­szych zwie­rząt Afryki. Pro­tel grzy­wia­sty? Hiena cęt­ko­wana? Mrów­nik? Na pewno nie kot. Żaden opis nie paso­wał. Nie zdo­ła­li­śmy się dobrze przyj­rzeć temu stwo­rze­niu, ale na pewno nie było czę­sto spo­ty­kane. Sie­dząc po turecku na śpi­wo­rach na tyle land rovera, kart­ko­wa­li­śmy atlas w tę i z powro­tem przy świe­tle wiszą­cej nad nami lampy naf­to­wej. Mniej­sze niż hiena cęt­ko­wana, więk­sze niż mrów­nik, nie­wła­ściwy teren jak na hienę prę­go­waną, ale sądząc na pod­sta­wie pro­por­cji ciała, była to z pew­no­ścią jakaś hiena. W końcu uzna­li­śmy, że to może być tylko _Hyaena brun­nea_, hiena bru­natna, jeden z naj­rza­dziej wystę­pu­ją­cych i naj­mniej pozna­nych dużych dra­pież­ni­ków. Co za uśmiech losu! Oto gatu­nek zagro­żony, ni­gdy dotąd nie­ob­ser­wo­wany w swoim śro­do­wi­sku natu­ral­nym i prak­tycz­nie nie­znany! Wszystko, czego dowie­dzie­li­by­śmy się na jego temat, byłoby wkła­dem w naukę, waż­nym dla zacho­wa­nia rzad­kich i zagro­żonych gatun­ków. Uzna­li­śmy, że to ide­alne zwie­rzę, na któ­rym mogli­by­śmy sku­pić nasze bada­nia. Choć hieny bru­natne są aktywne wyłącz­nie w nocy i zacho­wują się bar­dzo pło­chli­wie, na­dal je widy­wa­li­śmy, choćby przez parę ulot­nych sekund, gdy prze­bie­gały przez koryto rzeki. Ze względu na tryb życia były trud­nymi obiek­tami badań, ale coraz bar­dziej nas cie­ka­wiły. Co noc, poczy­na­jąc od zmierz­chu, prze­cze­sy­wa­li­śmy oko­licę koryta rzeki i wypa­try­wa­li­śmy ich, jeż­dżąc land rove­rem z reflek­to­rem wysta­wio­nym przez okno. Lewo-prawo, lewo-prawo – godzi­nami obra­ca­łem świa­tło, gdy samo­chód powoli sunął przed sie­bie. Było to fru­stru­jące zaję­cie. Wszę­dzie w gęstej tra­wie kryły się sza­kale, oto­cjony wiel­ko­uche, dro­pie, sie­weczki i dzi­kie koty. Od czasu do czasu dostrze­ga­li­śmy te sze­roko roz­sta­wione, szma­rag­dowe oczy, ale zawsze pozo­sta­wały poza zasię­giem reflek­tora i szybko zni­kały w ciem­no­ściach.

* * *

Wcze­snym ran­kiem pod koniec maja, po dłu­giej nocy nie­uda­nych poszu­ki­wań hien, dotar­li­śmy do obozu zesztyw­niali i obo­lali, pra­gnąc tylko spać. Obok resz­tek ogni­ska stał sza­kal na sze­roko roz­sta­wio­nych łapach, z pyskiem głę­boko zanu­rzo­nym w czar­nym żela­znym saga­nie z gula­szem. Wyzy­wa­jące żółte oczy spoj­rzały na nas nad kra­wę­dzią garnka; z jego wąsów ska­py­wał sos. Sza­kal wyli­zał sagan do czy­sta, uniósł nogę, obsi­kał go i nie­dba­łym truch­ci­kiem opu­ścił obo­zo­wi­sko. Gdy zni­kał w mroku, po pla­mie w kształ­cie kotwicy na jego ogo­nie roz­po­zna­li­śmy Kapi­tana – wiel­kiego samca o sze­ro­kiej piersi, któ­rego czę­sto widy­wa­li­śmy. Miał na grzbie­cie plamę kru­czo­czar­nej, prze­ty­ka­nej sre­brem sier­ści i bujny, kudłaty ogon. Sie­dem nocy póź­niej sie­dzie­li­śmy, patrząc na resztki oryksa porzu­co­nego przez lwy po skoń­czo­nej uczcie. Mie­li­śmy nadzieję, że ich zapach zwabi jakąś hienę bru­natną. O wpół do czwar­tej nad ranem nie potra­fi­łem już dłu­żej wal­czyć z opa­da­ją­cymi powie­kami. Zosta­wi­łem Delii obser­wa­cję hien i cicho roz­wi­ną­łem śpi­wór na ziemi obok land rovera. Usta­wiw­szy buty w tra­wie obok, wśli­zną­łem się do śpi­wora i opar­łem głowę na zwi­nię­tej koszuli. Wła­śnie zapa­dłem w twardy sen, gdy nagle ude­rzy­łem głową o twardą zie­mię. Usia­dłem, na oślep szu­ka­jąc latarki. Pięć metrów ode mnie ujrza­łem wyco­fu­ją­cego się peł­nym gazem sza­kala z wycią­gniętą mi spod głowy koszulą w zębach.

– E! Rzuć to! – krzyk­ną­łem, tro­chę roz­ba­wiony, tro­chę zły i na­dal senny. Wygra­mo­li­łem się ze śpi­wora, wyrzu­ca­jąc sobie, że pod­nio­słem głos; mogłem spło­szyć jakąś hienę. Potem zaczą­łem szu­kać w tra­wie butów. Także zni­kły. To już była poważ­niej­sza sprawa, bo nie mia­łem dru­giej pary. Pokuś­ty­ka­łem za sza­ka­lem. Ostre źdźbła kłuły w bose stopy. W pro­mie­niu świa­tła latarki widzia­łem wpa­trzone we mnie świe­cące śle­pia zło­dzieja wlo­ką­cego moją koszulę w trawę. Stopy mnie pie­kły. W końcu dałem za wygraną i do świtu kuli­łem się w land rove­rze. Potem odzy­ska­łem obśli­niony czu­bek jed­nego buta i poszar­pane szczątki koszuli. Kapi­tan, sza­kal-chu­li­gan, znowu zaata­ko­wał.

Tego dnia przez parę godzin szy­łem sobie moka­syny z dwóch kawał­ków spło­wia­łego płótna.

Przy śnia­da­niu oboje wpa­dli­śmy na tę samą myśl. Skoro i tak co noc jeź­dzimy godzi­nami wokół koryta rzeki, cze­ka­jąc, aż pło­chliwe hieny bru­natne przy­wykną do nas, czemu by przy oka­zji nie dowie­dzieć się wszyst­kiego, co możemy o sza­ka­lach? Ni­gdy dotąd nie były badane w takim śro­do­wi­sku jak Kala­hari, więc wszystko, co byśmy odkryli, sta­no­wi­łoby nowość.

Codzien­nie o zacho­dzie słońca zaczę­li­śmy par­ko­wać land rovera na Wzgó­rzu Gepar­dów – poro­śnię­tym krza­kami piasz­czy­stym wybrzu­sze­niu, wci­na­ją­cym się w koryto rzeki na pół­noc od obozu. Uzbro­jeni w lor­netkę polową, notat­niki i puszkę peklo­wa­nej woło­winy sie­dzie­li­śmy, każde z nas umosz­czone w zapa­so­wej opo­nie na dachu samo­chodu, obser­wu­jąc, jak w doli­nie budzi się nocne życie.

Cza­sem, tuż przed zapad­nię­ciem zmroku, Kapi­tan wsta­wał ze swo­jego ulu­bio­nego miej­sca koło Pół­noc­nego Drzewa, uno­sił pysk do nieba i wzy­wał swo­ich sąsia­dów-sza­kali. Potem, uno­sząc uszy, nasłu­chi­wał piskli­wych, wibru­ją­cych sko­wy­tów, które odpo­wia­dały mu z daleka. Dra­pał się, otrzą­sał gęstą sierść, a w gasną­cym świe­tle srebrne wło­ski lśniły na tle czar­nej, przy­po­mi­na­ją­cej sio­dło plamy na jego grzbie­cie. Prze­cią­gnąw­szy się mocno, ruszał truch­tem, węsząc gor­li­wie wśród traw za myszami. Sie­dząc na Wzgó­rzu Gepar­dów, odno­to­wy­wa­li­śmy kie­ru­nek, w któ­rym odcho­dził, a potem rusza­li­śmy za nim.

Lewą ręką pro­wa­dzi­łem i zmie­nia­łem biegi, prawą trzy­ma­łem reflek­tor za oknem, usi­łu­jąc nie zgu­bić z oczu Kapi­tana i pozo­sta­jąc od pięt­na­stu do dwu­dzie­stu pię­ciu metrów za nim. Gdy zbli­ża­li­śmy się bar­dziej, oglą­dał się na nas, naj­wy­raź­niej zanie­po­ko­jony; gdy­by­śmy zostali w tyle, zgi­nąłby w tra­wach. Tym­cza­sem Delia, z latarką wyce­lo­waną w notes i z kom­pa­sem na kola­nach, noto­wała szcze­góły jego zacho­wa­nia, kie­runki, które wybie­rał, odle­gło­ści i rodzaje habi­ta­tów. Lor­netka leżała na sie­dze­niu mię­dzy nami, by każde z nas mogło ją chwy­cić i opi­sać, co się dzieje. Przy pew­nej wpra­wie ta tech­nika cał­kiem dobrze się spraw­dzała. Mogli­śmy okre­ślić gatu­nek zła­pa­nego przez Kapi­tana ptaka, a czę­sto także szczura lub myszy, zanim zni­kły w jego pasz­czy. Pod­jeż­dża­jąc do miej­sca, gdzie węszył w tra­wie, zwy­kle odkry­wa­li­śmy sze­reg spa­ni­ko­wa­nych ter­mi­tów lub mró­wek, które wła­śnie chla­snął języ­kiem.

Pew­nej nocy na początku czerwca, tuż po kra­dzieży moich butów, podą­ża­li­śmy za Kapi­ta­nem, który nagle, bez ostrze­że­nia, z nie­wia­ry­godną pręd­ko­ścią ruszył za mło­dym anty­lo­pi­kiem. Przy­spie­szy­łem i zdo­ła­li­śmy nie stra­cić go z oczu pod­czas dłu­giego pościgu. Zato­czy­li­śmy kilka peł­nych kółek, zanim znik­nął. Potem, bez względu na kie­ru­nek, w któ­rym się uda­li­śmy, nie mogli­śmy dostrzec latarni, którą powie­si­li­śmy wysoko na gałęzi w obo­zie, by wska­zy­wała nam drogę po zmroku. Kapi­tan wypro­wa­dził nas z dobrze nam zna­nego odcinka koryta rzeki i tak czę­sto zmie­niał kie­runki, że stra­ci­li­śmy rachubę kilo­me­trów i pomy­li­li­śmy odczyty kom­pasu. Nie mogli­śmy wró­cić po swo­ich śla­dach. Zgu­bi­li­śmy się.

Mie­li­śmy w samo­cho­dzie nie­spełna kwartę wody i nie mogli­śmy zary­zy­ko­wać, że jesz­cze bar­dziej odda­limy się od obo­zo­wi­ska, więc posta­no­wi­li­śmy prze­no­co­wać w miej­scu przy­mu­so­wego postoju. Następ­nego ranka z dachu land rovera dostrze­gli­śmy Pół­nocne Drzewo o jakieś dwa kilo­me­try od nas; nasze obo­zo­wi­sko znaj­do­wało się mniej wię­cej w takim samym odstę­pie na połu­dnie. Wra­ca­jąc do niego, posta­no­wi­łem, że od tej pory zawsze będę woził w samo­cho­dzie kani­ster wody.

Od tygo­dni nie padało. Każdy dzień był bez­chmurny, sawanna codzien­nie odro­binę bar­dziej wysy­chała. Gdy­by­śmy znowu zgu­bili się, nie mając wody, mogłoby nas spo­tkać coś gor­szego niż jedna noc poza osłoną wysepki drzew.

W obo­zie, gdy Delia zabrała się do robie­nia nam śnia­da­nia, wyją­łem ze skrzynki z narzę­dziami klucz i zanio­słem go razem z kani­strem i długą rurką do beczki. Nało­ży­łem klucz na zakrętkę beczki. Ze środka dobiegł głu­chy brzęk.

To nie­moż­liwe… Upu­ści­łem klucz i pchną­łem beczkę. Prze­wró­ciła się i poto­czyła – pusta. Z naszej wody został tylko wil­gotny ślad na pia­sku.

– Delia! W tej cho­ler­nej beczce nie ma wody! – Pochy­li­łem się, by spoj­rzeć na zardze­wiałe dno. Kop­ną­łem cho­ler­stwo. Delia była tak samo wstrzą­śnięta jak ja.

– I co my teraz zro­bimy? – spy­tała cichutko. – Doje­dziemy do rzeki?

Boteti znaj­do­wała się o pra­wie cały dzień jazdy przez upał, pia­sek i kol­cza­ste krzaki. Mie­li­śmy w samo­cho­dzie nie­spełna kwartę wody, a potrze­bo­wa­li­śmy jej wię­cej, by chło­dzić sil­nik. Gdyby chłod­nica wyschła, mie­li­by­śmy o wiele poważ­niej­sze kło­poty. Jak mogłem być tak głupi! Codzien­nie mie­rzy­łem poziom ben­zyny w wiel­kim zbior­niku we wnę­trzu land rovera, by się upew­nić, że star­czy nam paliwa na powrót do Maun. Myśla­łem, że mamy wody pod dostat­kiem, ale powi­nie­nem to spraw­dzić! Wbi­łem wzrok w wil­gotny ślad, jakby woda mogła się pod­nieść z ziemi. Opa­no­wa­łem nara­sta­jący nie­po­kój. Zna­la­złem się dokład­nie w takiej sytu­acji, jakiej powin­ni­śmy się byli wystrze­gać.

– Musimy wyru­szyć nocą, kiedy jest chłodno, żeby­śmy nie zużyli aż tyle wody w chłod­nicy – powie­dzia­łem, obej­mu­jąc Delię. Nie pozo­stało nam nic innego.

Tego popo­łu­dnia wsie­dli­śmy do land rovera, by wyru­szyć nad rzekę. Szar­pa­łem się z klu­czy­kiem, raz po raz prze­krę­ca­jąc go w sta­cyjce.

– No dawaj, ty gnojku! – Gar­dło zaci­skał mi gniew i rosnący strach. Za każ­dym razem sły­sza­łem tylko suche klik­nię­cie. Wysko­czy­łem, pobie­głem na przód samo­chodu i pod­nio­słem maskę. – Spró­buj znowu! – krzyk­ną­łem do Delii i zaczą­łem nasłu­chi­wać, usi­łu­jąc domy­ślić się, co jest nie tak.

Już od chwili, gdy wyje­cha­li­śmy z Gabo­rone na pół­noc do Maun, naj­bar­dziej oba­wia­łem się utknię­cia gdzieś na odlu­dziu z zepsu­tym land rove­rem, któ­rego nie potra­fi­łem napra­wić, ponie­waż bra­ko­wało mi umie­jęt­no­ści, narzę­dzi i czę­ści zamien­nych. Wysłu­żony pojazd cią­gle spra­wiał drobne pro­blemy: sko­ro­do­wane kable aku­mu­la­tora, roz­ła­do­wu­jąca się bate­ria, prze­bite opony, zepsuta rura wyde­chowa… Zawsze potra­fi­łem wyko­nać te względ­nie drobne naprawy. Ale teraz, gdy zaj­rza­łem pod maskę, a Delia prze­krę­ciła klu­czyk w sta­cyjce, serce mi się ści­snęło. To klik­nię­cie, które wydaje roz­ła­do­wany aku­mu­la­tor, teraz zmie­niło się w bar­dziej głu­chy, zło­wrogi szczęk – znak, że dzieje się coś o wiele bar­dziej poważ­nego.

Zacho­wa­łem naj­gor­sze obawy dla sie­bie i wró­ci­łem do pracy. Ściem­niało się, gdy odkry­łem, że to roz­rusz­nik się roz­padł. Wir­nik wpadł do obu­dowy koła zama­cho­wego i zablo­ko­wał sil­nik, więc ręczne uru­cho­mie­nie za pomocą korby nic by nam nie dało.

Zna­la­złem gruby drut i wygią­łem go w hak. Wpeł­zli­śmy pod samo­chód. Delia trzy­mała latarkę, a ja wsu­ną­łem drut w sil­nik, usi­łu­jąc dostać się nim za koło zama­chowe. Ale drut nie był pre­cy­zyj­nym instru­men­tem; wszystko, czego nim doty­ka­łem, wyda­wało się takie same. Mogłem się tylko domy­ślać, w któ­rym miej­scu znaj­duje się zator.

Koło pół­nocy wygra­mo­li­li­śmy się spod samo­chodu. Kostki pal­ców i czoło mia­łem uma­zane krwią, sma­rem, ben­zyną i zie­mią. Sytu­acja wyglą­dała bez­na­dziej­nie. Nie wie­dzia­łem, czy w ogóle udało mi się dosię­gnąć wir­nika. Zakrę­ci­łem korbą. Sil­nik wark­nął cicho i umilkł na dobre.

Doło­ży­li­śmy drewna do ognia; gdy się przy nim ogrze­wa­li­śmy i odpo­czy­wa­li­śmy, usi­ło­wa­łem zna­leźć drogę wyj­ścia z tych tara­pa­tów. Jeśli mie­li­śmy to prze­żyć, musie­li­śmy wydo­być wir­nik. Oboje byli­śmy spra­gnieni, ale nie pili­śmy. Spoj­rza­łem na Delię sie­dzącą przy ogniu z głową opartą na ramio­nach. Przy­gnia­tała mnie bez­rad­ność. Nie przy­cho­dziło mi do głowy nic, co mógł­bym jesz­cze zro­bić, a czas ucie­kał. Została nam tylko kwarta wody na nas dwoje.

Wró­ci­łem do samo­chodu i zakrę­ci­łem korbą w kie­runku prze­ciw­nym do ruchu wska­zó­wek zegara, aż utknęła, a potem obró­ci­łem ją odro­binę w odwrotną stronę. Byłem pewien, że drut jest na tyle długi, że dotyka wir­nika. Przez resztę nocy wygi­na­łem go w roz­ma­ite kształty i wsu­wa­łem w sil­nik pod róż­nymi kątami, a Delia trzy­mała latarkę. Gdy w sil­niku nic się już nie poru­szało, zmie­nia­łem poło­że­nie drutu i znowu zaczy­na­łem nim gme­rać.

Jakiś czas po wscho­dzie słońca usły­sza­łem szczęk­nię­cie. Rzu­ci­łem się do korby i uru­cho­mi­łem sil­nik – znowu dzia­łał! Posta­no­wi­li­śmy odpo­czy­wać do końca dnia i wyru­szyć o zmroku.

Ta sytu­acja uświa­do­miła nam, że pozo­sta­wa­nie w oko­licy tak odcię­tej od świata jak Decep­tion Val­ley nie wcho­dzi w grę. Nawet jeśli zdo­łamy dotrzeć do rzeki i wró­cić, jak długo będziemy cze­kać na następny kry­zys? I ile ich będzie, zanim nastąpi praw­dziwa kata­strofa? Przy­kra prawda wyglą­dała tak, że nie mie­li­śmy pie­nię­dzy na bada­nia w takim miej­scu. Tę resztkę, która nam została, wkrótce miały pochło­nąć wyprawy do Maun po zapasy, zwłasz­cza że nie mogli­śmy prze­wo­zić i prze­cho­wy­wać wystar­cza­ją­cych ilo­ści wody i ben­zyny. Musie­li­śmy zna­leźć mniej odle­głe miej­sce pracy, mniej dzi­kie… I mniej swo­bodne. Była to gorzka kon­sta­ta­cja.

Dwa lata pla­nów i pracy, by zaosz­czę­dzić dość pie­nię­dzy na tę eks­pe­dy­cję, pięć mie­sięcy badań i roz­po­zna­wa­nia terenu w Afryce – wszystko to zni­kło jak nasza wsiąk­nięta w pia­sek woda. Choć byli­śmy w Kala­hari przez nieco ponad mie­siąc, już zdą­ży­li­śmy bar­dzo przy­wią­zać się do tego sta­rego koryta i żyją­cych tu zwie­rząt, zwłasz­cza tych roz­po­zna­wal­nych jak Kapi­tan.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: