Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ziemia nieświęta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ziemia nieświęta - ebook

Do pewnego offowego klubu w Warszawie przyjeżdża tajemniczy, otoczony niemalże kultową czcią bluesman – Desmond Mack znany również jako Shaman. A blues, jak wiadomo, budzi duchy. Duchy Powstania Warszawskiego, a także inne, jeszcze starsze i mroczniejsze. Bo historia – o czym przekona się trójka młodych, pozornie niczym się nie wyróżniających mieszkańców stolicy – lubi się powtarzać.

Przybycie Macka stanowi początek cyklicznego rytuału, w którym odbijają się echa tragicznego życia i śmierci jednego z najważniejszych poetów pokolenia Kolumbów. Nasza rzeczywistość nie jest bowiem tak bardzo zrównoważona, jakbyśmy chcieli, a zaświaty wcale nie tak dalekie, jak nam się wydaje. Boski porządek na pajęczynie życia próbują utrzymywać tak zwani witchdoctorzy, ale nawet oni mogą się okazać zbyt słabi, aby stawić czoła temu, co nadchodzi.

Najnowsza powieść Grzegorza Gajka to mocny thriller z elementami dark fantasy, osadzony zarówno we współczesnej jak i ogarniętej pożogą wojny Warszawie. Nie brakuje w nim nawiązań do klasyki literatury wojennej jak i współczesnej literatury grozy, m.in. Stephena Kinga czy Clive’a Barkera. Szkatułkowa kompozycja książki przeprowadza czytelnika przez kilka misternie ze sobą połączonych poziomów fabularnych, potęgując wydźwięk ciążącego nad bohaterami fatum. Z kolei niezwykle barwna wizja przenikających się ze sobą rzeczywistości intensywnie oddziałuje na wyobraźnię czytelnika ceniącego sobie tajemniczy, a jednocześnie melancholijny urok mrocznej fantastyki.

To opowieść o nas, o Warszawie, o Polsce. W długim cieniu Powstania Warszawskiego.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-958615-2-9
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Warszawa, 2009 r.

Janek Pokorski, kiedy wyszedł z klubu na Mazowieckiej, był wstawiony. Tylko odrobinkę, odrobiśkę wstawiony, dlatego rozsądnie podreptał na przystanek na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Usiadł grzecznie na ławeczce i czekał na tramwaj w kierunku Placu Bankowego. Było siedemnaście po pierwszej w nocy. Żadne tramwaje w Warszawie już o tej porze nie jeżdżą, ale nie myślał o tym. Rozkoszował się zapachem miasta, słodką, majową wonią dyszących ciepłem betonów, kwitnących drzew i gołębiego gówna.

Wziął głęboki haust powietrza i wydmuchnął je nad głowę, wsłuchując się w świst, z jakim opuszczało płuca. W tym momencie rozdzwoniły się szyny. I, proszę państwa, abrabasmadabra, na przystanek wtoczył się wyczekiwany tramwaj.

Janek wstał i długim susem wskoczył do wagonu. Zachwiał się lekko, poczekał na syk zamykanych drzwi. Dopiero potem wszedł głębiej między rzędy foteli. Rozejrzał się. Poza nim w tramwaju był tylko jeden facet, siedzący z przodu, tuż za kabiną motorniczego.

Typ wyglądał sympatycznie: taki, ot, brodaty okularnik. Musiał już przekroczyć czterdziestkę, lecz ubrany był w dżinsy i skórzaną kurtkę z frędzlami, spod której wyglądał czarny T-shirt z logiem Dżemu.

Oldboy rocker intelektualista, pomyślał Janek. Ogarnęła go fala sympatii wobec niespodziewanego towarzysza podróży, typowa dla ludzi odrobinkę, odrobiśkę wstawionych. Postanowił zagadnąć nieznajomego.

— Wracasz z koncertu? — zapytał, siadając w fotelu po przeciwnej stronie wagonu.

Gość spojrzał na niego z wyrazem lekkiego zdziwienia na twarzy.

— Tak, z Proximy — odparł i się uśmiechnął.

Janek odwzajemnił uśmiech, ale w jego głowie zapanowała pustka. Gadanie z nieznajomym wydawało mu się niezłym pomysłem, tyle tylko, że nie bardzo wiedział, co mówić.

— Dżem… fajna muza — oświadczył, wykonując nieprecyzyjny gest w kierunku T-shirtu faceta.

— Tak. Bardzo ich lubię.

Facet nie wydawał się skory do pogaduszek, ale Janek postanowił podjąć ostatnią desperacką próbę nawiązania kontaktu.

— Ten tramwaj skręca przypadkiem na Wolę? Nie wiesz?

— Obawiam się, że jedziemy w stronę Pragi.

To w zasadzie powinno go zdziwić. Nie ma takiej linii, która by skręcała z Marszałkowskiej w Jerozolimskie. Jednak w tamtej chwili niuanse topograficzne złośliwie wymykały się jego uwadze.

— Pragi? No żeż kurwa… Wsiadłem w zły kierunek?

— Aha. Ale nie bój nic. Na Poniatówce jest następny przystanek. Zaraz będziesz mógł się przesiąść. Dużo nie nadłożysz.

— A, chuj z tym — odparł Janek. Następnie dodał tonem sugerującym, że cytuje Konfucjusza: — Na Pradze są kluby, a na Woli jest gówno.

Jego towarzysz się roześmiał.

— W punkt, panie kolego. W punkt — powiedział. — No, to powodzenia w poszukiwaniach, ja wysiadam na Poniatówce.

— Serio? Czyli że co… też wsiadłeś w zły kierunek?

— Nie. W starych pomieszczeniach serwisowych mostu otworzyli niedawno offowy klub bluesowy. Jadę na kolejny koncert.

— Blues, tak? — Janek ze znawstwem pokiwał głową. Co prawda z bluesa znał tylko Dżem, ale ostatecznie co za różnica. — Brzmi zajebiście.

— Ano.

Ano?, pomyślał Janek. Nie roztrząsał jednak tej zagadki lingwistycznej. Wpadł mu do głowy pewien pomysł.

— Gra ktoś, kogo mógłbym znać? — zapytał.

— Desmond Mack. Nazywają go Shaman.

— Szejmen? Czad. To znaczy nie znam gościa, ale brzmi spoko.

— Nie dziwię się. Facet jest mocno niszowy. Ale jego kapela, Voodoo Emporium, to legenda w prawdziwych czarnych chicagowskich klubach bluesowych. Powinieneś usłyszeć, jak Shaman wymiata na elektryku.

Janek kiwnął głową.

— Powinienem — zgodził się. — I wiesz co? Mam zamiar. Pokaż mi drogę do tego wspaniałego nowego klubu!

Facet przyglądał mu się przez chwilę, jakby próbował go rozszyfrować. Jankowi przyszło do głowy, że może być właśnie skanowany gejradarem. W sumie, jakby tak spojrzeć z dystansu, to faktycznie zachowywał się trochę jak ciota.

Poderwałem obcego faceta w tramwaju, pomyślał z rozbawieniem. Chuj tam, wolność mamy.

— W porządku — powiedział wreszcie facet. — Im nas więcej, tym weselej.

— No i zajebioszka.

Kiedy tramwaj ze zgrzytem hamulców stanął na przystanku, wysiedli z niego razem i zeszli do przejścia w jednej z wieżyczek mostu. Jankowi coś się kojarzyło, że jeśli pójdą schodami na sam dół, to znajdą się na Powiślu, gdzieś niedaleko szpitala, jednak zanim zdążył lepiej przeanalizować położenie, skręcili w boczny korytarz.

Panował tam półmrok; jarzeniówki migotały jak w amerykańskich horrorach. W powietrzu wisiał przykry posmród szczyn, ale to akurat normalne. Pijacy i bezdomni często urządzają sobie legowiska w rozmaitych zakamarkach mostu. Janek powoli zaczął wchłaniać atmosferę. Poczuł się nieswojo.

Uspokoiły go miarowe wibracje basu, które dotarły do nich po chwili. Ściany korytarza pobrzmiewały nikłym echem muzyki i ludzkich głosów.

Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków, dotarli do ciężkich metalowych drzwi, które wyglądały, jakby ktoś zakosił je prosto z radzieckiej łodzi podwodnej. Przed wejściem, na drewnianym stołeczku, siedział potężny łysy facet w czarnym podkoszulku i czarnej marynarce. Czytał książkę. Nad jego głową jasnym światłem płonęła lampka z czerwonym kloszem.

— Dzień dobry — powiedział Janek i uśmiechnął się do, jak przypuszczał, wykidajły. — Jakieś bileciki? Coś?

Wykidajło go zignorował.

Znajomy z tramwaju bez słowa podszedł do drzwi, chwycił za służący do otwierania pręt i przekręcił go. Następnie popchnął metalową płytę.

Z wnętrza klubu wylały się muzyka i gwar. Bas grzmiał unisono z kompletem bębnów. Gitara zawodziła. W tle meandrowały elektryczne organy. Aha, no i piszczały laski. Czymże przecież byłby koncert bez piszczących lasek?

Poza dźwiękiem, zza drzwi wylał się też zapach. Ludzki pot, dym, perfumy, piwo… Zapach bluesa. I coś jeszcze, jakiś ledwo uchwytny aromat.

Trawa?, zastanawiał się Janek, przekraczając próg.

Wcisnęli się między gorące ciała. Otulił ich hałas.

— Jak właściwie nazywa się to miejsce?! — zawołał Janek do swojego kompana.

— Co?! — odkrzyknął tamten.

— Jak…? Nieważne!

— CO?!

— NIC! PIWO! — Janek wykonał zamaszysty gest w stronę baru.

Podeszli do lady. Na migi zaczęli pokazywać barmance, że chcą… No, Janek chciał piwo, ale jego towarzysz wolał whisky, a że jakoś udało mu się przysłonić Janka, to dostali whisky. Janek zaczął grzebać w kieszeni w poszukiwaniu pieniędzy, lecz tamten go powstrzymał.

— Ja płacę! — oświadczył, niemal dotykając ustami jego ucha.

Janek wzruszył ramionami i uniósł kciuk na zgodę.

Wziął szklankę i, popijając, zaczął lustrować wnętrze klubu. Ogólnie nie przepadał za whisky: w jego odczuciu smakowała jak stary rzemień. Jednak w tamtej chwili mu podpasowała. Wydawała się jakby trochę słodka i zostawiała w ustach posmak… miętowy? Odrobinkę metaliczny? W gruncie rzeczy wcale nie smakowała jak whisky. Za to rozlewała się przyjemnym ciepłem wewnątrz ciała, buzowała. Może nawet w rytm muzyki. Może w ogóle to atmosfera miejsca sprawiała, że była tak dobra.

— Gud staf! — krzyknął Janek. Po wyrazie twarzy poznał, że facet z tramwaju nie zrozumiał, ale nie przejmował się tym. Uniósł szklankę w toaście, a potem jednym haustem pochłonął resztę trunku i zaczął się przebijać w stronę sceny. Gdy znalazł się tak blisko, że mógł dostrzec włoski na knykciach basisty, stanął i zaczął się kiwać. Nie bardzo w rytm, lecz co tam. Przynajmniej udawało mu się od czasu do czasu otrzeć o biodro albo i bardziej smakowitą część którejś z tłoczących się tam dziewczyn. Żadna z nich najwyraźniej nie miała mu tego za złe. Wszystkie wpatrywały się jak zahipnotyzowane w muzyków.

Ci domęczyli w końcu smęta, którego grali, gdy Janek wszedł, i ruszyli z bardziej energetycznym kawałkiem. Perkusista narzucił ciężki rytm. Tłukł gary, jakby chciał kogoś zabić.

Wtem na scenie pojawił się ktoś nowy. Wokół uniósł się nabożny szum, który szybko przerodził się w dziki wrzask. Janek nie miał wątpliwości, że patrzy na samego Desmonda „Shamana” Macka.

Bluesman był potężny, łysy, czarnoskóry. Miał na sobie czarny garnitur i czarną koszulę. Jego palce lśniły od sygnetów. Na szyi nosił coś, co wyglądało jak amulet voodoo, a składało się głównie z kości i kolorowych piór. Podobna ozdóbka dyndała na główce wściekle czerwonej gitary elektrycznej.

Mack podszedł do mikrofonu, chwycił stojak jedną ręką… I na chwilę się zawiesił. Kiwał się, pstrykał palcami. Wzrok utkwił gdzieś w niewiadomej stronie. Potem nagle ożył, zbliżył usta do mikrofonu. Zaśpiewał.

Wtedy wydarzyło się coś dziwnego, coś trochę jak ze snu. Janek wiedział, że Mack śpiewa po angielsku, ale jednocześnie słyszał polskie słowa. Słowa niepasujące do ruchu ciemnych, mięsistych warg.

Przyszedł czas, grają bębny,

Moje voodoo zżera mnie.

Wrażenie było dziwaczne. Przez chwilę zastanawiał się, czy to nie kwestia jakiegoś spieprzonego playbacku, ale nie. Miał świadomość, że Mack wyśpiewuje angielskie słowa, one nawet tak jakby docierały do jego uszu. Zdawał sobie sprawę, że nie wszystkie rozumie. Jednak pomiędzy mózgiem a uszami zachodziło jakieś krótkie spięcie i słowa się przekształcały.

Przyszedł czas, grają bębny,

Moje voodoo zżera mnie.

Zakręciło mu się w głowie. Ktoś na niego wpadł. Zatoczyli się razem. Odbił się ponownie, tym razem od kogoś innego.

Dysonans poznawczy i whisky, zdążył jeszcze pomyśleć.

Później wokół wybuchł istny szał.

I ktoś go ugryzł. Zwyczajnie, wpadł na niego i dziabnął w szyję.

— Co jest, kurwa?! — wrzasnął Janek, podnosząc ręce w obronnym geście. W odpowiedzi został popchnięty.

Stracił równowagę i runął na ziemię. W locie zarobił jeszcze kilka niezamierzonych kopniaków.

Zasłonił głowę dłońmi. Uniósł się lekko. Wtedy zauważył, że pomiędzy nogami podskakujących ludzi ktoś pełznie w jego stronę.

Z krzykiem poderwał się na nogi i znów znalazł w kotle.

Przyszedł czas, grają bębny,

Moje voodoo zżera mnie.

Oni wszyscy są najebani i naćpani, pomyślał. A ja jestem, kurwa, całkiem trzeźwy.

Nie było to do końca kłamstwo. Ze strachu przeczyściło mu się w głowie, mimo iż po wypitej niemal duszkiem whisky jego ruchy nadal cechowała kleista płynność.

Spróbował cofnąć się do wyjścia, jednak napór spoconych ciał skutecznie mu to utrudniał. Ludzie popychali go, wpadali na niego, parę razy znów ktoś próbował go ugryźć.

Udało mu się oddalić od sceny o parę metrów, lecz wtem wpadł pomiędzy trzech brodatych byczków w motocyklowych kurtkach. Ci nie skakali, tylko kiwali się w rytm. Mieli przymknięte oczy. Janek naparł na jednego z nich, ale sto kilo mięśni i tłuszczu jakoś nie chciało ustąpić. Facet wydał niezrozumiały odgłos. Odrobina spienionej śliny pociekła mu z kącika ust. Janek spostrzegł, że oczy motocyklisty są wywrócone białkami do góry.

W przypływie desperacji i strachu rąbnął byczka łokciem w brzuch. Gdy tamten się zgiął, szybko przemknął koło niego i dał nura w tłum. Minął jeszcze kilka osób.

— O, kurwa… — jęknął.

Znów znalazł się pod sceną.

Przyszedł czas, grają bębny,

Moje voodoo zżera mnie.

Kilka par ramion chwyciło go naraz i uniosło do góry. Wyrywał się, ale bez skutku. Płynął, niesiony ludzką falą.

Nim się obejrzał, trafił prosto na scenę. O mało nie krzyknął, gdy tuż przy nim wyrósł potężny czarny bluesman.

— D’you like ma’ blues, boy? — zawołał Desmond Mack, przykładając mięsiste wargi do ucha Janka.

Następnie podetknął mu pod nos mikrofon.

Janek ochłonął szybko. Okej, towarzystwo przyczadowało odrobinkę za dużo, ale teraz był już na scenie, bezpieczny. Wzięli go na falę, normalka. Wokalista go zagaduje, normalka. Trzeba coś powiedzieć.

Chwycił mikrofon i, posiłkując się swoją rozległą znajomością angielskiego, ryknął:

— YEAH!

Z publiki podniósł się bliźniaczy okrzyk.

— YEAH!

Mack poklepał Janka po plecach i wskazał mu boczne zejście ze sceny.

Janek skwapliwie z tego skorzystał. Był pewien, że pod ścianą będzie nieco luźniej i uda mu się przepchnąć do wyjścia.

Czas spierdalać, pomyślał, schodząc po schodkach.

Przejście wcale nie okazało się takie łatwe. Ludzie pchali się do sceny i jak fale przyboju rozlewali na boki. Co chwila ktoś wpadał na Janka albo łapał go, by wciągnąć w tłum, jednak jakoś, tuląc się do ściany, udało mu się przebić do baru. Okrążył półokrągłą ladę i skierował się prosto do ciężkich, metalowych drzwi.

Dało radę, ucieszył się na ułamek sekundy przed tym, jak facet z tramwaju zagrodził mu drogę. W obu rękach ściskał szklaneczki whisky.

— Chodź! — zawołał, z trudem przekrzykując ryk muzyki. — Stawiam drugą kolejkę!

Janek poczuł, że ogarnia go rozpacz. Cóż było robić? Wyrwał szklankę z dłoni tamtego i jednym haustem ją opróżnił. Zakrztusił się. Zapiekło jak diabli. Dla zachowania równowagi oparł się o ramię swojego towarzysza. Pijacki wyczyn spotkał się z gwałtowną aprobatą, wyrażoną śmiechem (prawie niesłyszalnym) i poklepywaniem po plecach.

— Spoko impra — wykrztusił Janek. — Ale muszę spierdalać.

— Co?!

— Muszę… Czas na mnie!

Machnął w stronę drzwi.

Facet z tramwaju odsunął się i zmierzył Janka dziwnym spojrzeniem. Stanął dokładnie na drodze do wyjścia.

Przez krótką chwilę Janek był pewien, że nie zostanie wypuszczony. Lecz tamten wzruszył tylko ramionami, poklepał go na pożegnanie po ramieniu, a w końcu – wrócił do baru.

Janek wyszedł z klubu i ruszył szybkim krokiem w dół ciemnego korytarza. Był zmęczony, trochę wstrząśnięty. Serio chciał już wracać do domu. Po kilkudziesięciu krokach coś go jednak tknęło. Zatrzymał się. Odwrócił.

Siedzący przy drzwiach klubu wykidajło właśnie zamykał książkę. Odłożył ją na ziemię. Wstał.

Janka ogarnął strach, lecz coś nie pozwalało mu się ruszyć. Patrzył na wykidajłę i czekał.

A wykidajło… Cóż, przeciągnął się tylko, siadł z powrotem i wrócił do lektury.

Janek odetchnął. Ruszył dalej korytarzem.

Z nerwów dopiero po jakichś dziesięciu minutach zorientował się, że dawno już powinien był dotrzeć do prowadzącego na klatkę schodową rozwidlenia. Podrapał się po głowie, zawrócił. Szedł, aż w oddali dojrzał czerwony poblask lampy wiszącej nad drzwiami klubu.

Co jest, kurwa?, pomyślał. Przegapiłem?

Ponownie obrócił się na pięcie. Tym razem szedł dłużej, przekonany, że trasa musiała mu się po prostu wydawać krótsza niż w rzeczywistości.

Piętnaście minut, dwadzieścia. Migotliwy półmrok i echo kroków. Huczą przejeżdżające samochody, blisko, tuż nad głową.

Po dwudziestu pięciu minutach zaczął panikować. Wracać? Iść dalej? Gdzie te, kurwa, schody?

Iść dalej. Muszą gdzieś być.

I były.

Pojawiły się przed nim nagle: prostokątna poświata, wycięta ze złotego blasku latarń, szare, przybrudzone stopnie.

Uffa, kurwa. Uffa–uffa.

Ruszył w górę. Wsiąść w tramwaj, w autobus, w cokolwiek i wracać do domu.

Mniej więcej, kiedy dotarł do połowy schodów, u ich szczytu pojawiła się czarna sylwetka jakiegoś człowieka. Janek się zatrzymał. Gdyby nieznajomy zaczął schodzić, nie byłoby w tym może nic dziwnego. Ale on tylko stał.

Czyjaś dłoń dotknęła ramienia Janka. Krzyknął. Obrócił się gwałtownie.

Tuż za nim wyrósł facet z tramwaju.

— Wszystko w porządku? — zapytał.

Janek obejrzał się przez ramię. Człowiek ze szczytu schodów ruszył w dół. Ot, jakiś gość w garniturze.

— Ta-a — mruknął Janek.

— Na pewno?

— Tak. Idę na tramwaj…

— W porządku. Ja też.

Właściwie nie uśmiechała mu się kolejna wspólna podróż. Poprzednia przyniosła zbyt wiele dziwnych zdarzeń. Mimo to pokiwał głową i odwrócił się, by iść dalej w górę.

— Witam. Tak szybko uciekłeś z mojego koncertu?

Przed nim, obramowany blaskiem latarń, stał Desmond Mack. Na widok tytanicznego hebanowego oblicza Janek o mało nie podskoczył.

Już skończył grać?, pomyślał.

Wiedział jednak, że nie. Mack cały czas był w klubie. Wiedział to tak samo dobrze, jak to, że bluesman mówi po angielsku, a on przecież wyraźnie słyszy polski. Znowu. Świat się rozdwoił.

Jankowi zakręciło się w głowie. Bez słowa spróbował wyminąć potężnego czarnoskórego muzyka.

Nie udało się. Facet z tramwaju złapał go od tyłu za ramiona. Janek zaczął się wyrywać, lecz tamten okazał się nadspodziewanie silny.

Mack spokojnym ruchem wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki srebrną piersiówkę. Podszedł do Janka. Złapał go za twarz i, ściskając mocno żuchwę, otworzył mu usta. Potem przytknął do nich szyjkę piersiówki i zaczął wylewać whisky.

Janek wypluwał, póki mógł, duża część trunku spłynęła mu jednak do gardła. Piekło jak diabli. Poczuł znajomy smak: lekką nutkę mięty i to coś cierpkiego, metalicznego.

Krew, smakuje jak krew, uświadomił sobie, osuwając się w ciemność.

Obudził go ból. Czuł się tak, jakby rozciągano go na jakiejś średniowiecznej maszynie tortur i zaraz miał pęknąć na dwoje. Coś dziwnego działo się z jego brzuchem. Coś tam się chyba urywało.

Wrzasnął. Otworzył oczy.

Ostatnią rzeczą, jaką ujrzał przed śmiercią, była zachlapana krwią twarz Desmonda Macka, który właśnie rozrywał zębami śliskie, różowo-szare sploty jelit.PRZEDSTAWIENIE CZAS ZACZĄĆ

1

Od tygodnia ciągle lało, a mimo to Marianna stąpała lekko, jakby chodziła po powietrzu. Bo Marianna była zakochana. Tak, do takiego właśnie doszła wniosku. Bynajmniej nie pochopnie, poświęciła sprawie długie miesiące introspekcji, obracając w myślach jedno słowo – takie głupiutkie, takie słodziutkie. Zakochana? Co to w ogóle znaczy? Zakochują się siksy w liceum. Gdyby miała córkę, mogłaby ta córka właśnie…

Ale mniejsza z tym, nastoletnich córek w domu brak. And good riddance.

Zakochana, zakochana. Już prawie zapomniała, jak to jest, jakie są objawy. Ostatni raz zakochała się w kimś… cholera, chyba ze dwadzieścia lat temu. W… w kim? Edward? Edward, tak, takie poważne imię, przystojny, romantyczny, młody… Nie, nie Edward, Edward to ten dzieciak ze Zmierzchu. Więc jak mu było? Wszystko jedno, równie dobrze mógł się zwać Dawnoinieprawda.

A później… Cóż, nie wypadało chyba pominąć Mateusza. Czy byli mężowe zasługują na miejsce w przegródce „Wielkie miłości dni minionych”?

Nie, stwierdziła Marianna. A na pewno nie jej były mąż. Przypuszczała, że kiedyś musiała go kochać – ostatecznie przecież za niego wyszła. Tamten kawałek życia stanowił jednak emocjonalny palimpsest. Dawno już stare uczucia zostały wydrapane, a zastąpiły je inne. Żal i złość sprawiały, że nie mogła sobie przypomnieć, jak to było go kochać.

Niech się pieprzy, eugeniczny wybryk natury.

Myśląc o nim, o swym iksie-eksie, klęła odruchowo, choć nie uważała się za osobę wulgarną. Ilekroć próbowała dojść do ładu z własnymi uczuciami, przyjrzeć im się na spokojnie i z dystansem, z odmętów pamięci wypływała jego twarz. Dlatego potrzebowała tak dużo czasu, aby powiedzieć sobie: No dobra, więc się zakochałam, nic nikomu do tego. Sedno problemu tkwiło w tym, że długo, długo, stanowczo zbyt długo nie mogła się powstrzymać od porównywania Andrzeja do swego byłego. Bo co, jeśli w głębi duszy niczym się od niego nie różnił?

Całymi miesiącami patrzyła więc w twarz Andrzeja, słuchała jego głosu, nawet – wstyd się przyznać – obwąchiwała go po kryjomu. Każda kolejna zaobserwowana różnica sprawiała, że coraz bardziej się łudziła… wierzyła… przekonywała… I w końcu musiała przyznać sama przed sobą… No, musiała przyznać.

Bo Mateusz był piękny. Nie po prostu przystojny, jak czasem (coraz rzadziej – zdawało jej się) bywają mężczyźni, ale piękny. Do tego inteligentny, zdolny, z wartościowej rodziny i tak dalej, bla, bla, bla. Za to Andrzej – cóż, większości ludzi wydałby się pewnie zwyczajny. Co nie znaczy, że brzydki. Marianna żartowała czasem, że jej facet ma z Chyrą więcej wspólnego niż tylko imię. Lubiła ten rodzaj urody: ostre słowiańskie rysy, wysokie czoło, szorstki, płowy zarost. Wątpiła jednak, aby kobiety jak na komendę obracały głowy, kiedy szedł ulicą. Większość z nich widziała w nim zapewne ot, takiego sobie chłopa koło czterdziestki, z zakolami, rzadko (jeśli w ogóle) uczęszczającego na siłownię, w okularkach, jeansach, byle jakim T-shircie.

W odróżnieniu od Mateusza, Andrzej nie mógł się pochwalić błyskotliwym, ironicznym poczuciem humoru ani towarzyskim urokiem, dało się z nim za to normalnie pogadać i obejrzeć thriller lub komedię romantyczną, a nie tylko kolejne wytwory irańskiej awangardy filmowej. No i, do cholery, przynajmniej był dobry w łóżku. Jaśnie pan Mateusz do obowiązków małżeńskich podchodził zawsze z daleko posuniętą rezerwą.

Obu mężczyzn łączyła tylko jedna, jedyna rzecz: zamiłowanie do palenia. Traktowali przy tym swój nałóg jak gustowne hobby. Palili ze znawstwem i smakiem, z rzadka, delektując się, najchętniej przy dobrym drinku. O dziwo, Mariannie, która ogólnie była przeciwna wszelkim wyrobom tytoniowym, to jedno podobieństwo między Andrzejem i Mateuszem nie przeszkadzało. I choć nie znosiła smrodu papierosów, to zapach Andrzeja jej się podobał. Gorzka nuta tytoniowego dymu w połączeniu z wyrazistym zapachem wody kolońskiej sprawiała, że pachniał jak… no, jak prawdziwy facet.

A jednak, pomimo całej radości, którą odczuwała, jakiś głos głęboko w umyśle Marianny – być może coś w rodzaju pratchettowskich Drugich Myśli – zadawał kłopotliwe pytania. Najbardziej kłopotliwe było zaś to: co dalej?

Stworzyli sobie z Andrzejem wygodny układ. Poznawali się coraz lepiej, przyjemnie spędzali czas, mogli na siebie liczyć, a jednocześnie nie próbowali się nawzajem kontrolować. Każde z nich miało swoją przestrzeń, w którą drugie nie właziło z butami. Widywali się praktycznie codziennie, a jeśli nie, to przynajmniej gadali przez telefon, lecz temat wspólnego mieszkania póki co nie wypłynął. Andrzej niekiedy nocował u Marianny i tak było dobrze. Ona jego kawalerki nigdy nie widziała na oczy i też jej to nie przeszkadzało – wiedziała, że to raczej domowe biuro niż dom.

Niemniej, odkąd Pierwsze Myśli Marianny dopuściły do siebie stwierdzenie „Jestem zakochana”, Drugie Myśli nieustannie ją męczyły, powtarzając, że komfortowego status quo nie uda się utrzymać. Więc co dalej? Ślub? Poważnie? Niczego się nie nauczyłaś?

Bycie „konkubiną” wcale się Mariannie nie uśmiechało, ale kontynuowanie „randkowania z okazjonalnym noclegiem” stanowiło alternatywę, powiedzmy, nieoptymalną. Kiedyś, bardzo dawno, w czasach głupiej romantycznej młodości, miała wyobrażenie tego, jak powinno wyglądać małżeńskie pożycie. Gdy czasami, przy weekendzie, budziła się, czując zapach kawy i słysząc, jak Andrzej (ranny ptaszek) krząta się po kuchni, miała wrażenie, że to jej wyobrażenie wreszcie stało się rzeczywistością. Może więc warto było zaryzykować?

Całe szczęście nie musiała podejmować żadnych decyzji już teraz. Jak dotąd wszystko układało się dokładnie tak, jak tego chciała. Lepiej nie szukać dziury w całym, lepiej się nie spieszyć. Cherish the moment.

Czuła się szczęśliwa i miała ochotę świętować.

Tego wieczora Andrzej zamierzał wpaść do niej późno, bo załatwiał coś poza Warszawą, postanowiła więc wykorzystać dodatkowy czas na przygotowanie uroczystej kolacji. Podjechała do Galerii Mokotów, gdzie w Passion Du Vin kupiła swoje ulubione wytrawne białe Roero Arneis. Wróciwszy do domu, zabrała się za robienie lazanii, która stanowiła niestety szczyt jej kulinarnych możliwości. Rozważała również puszczenie jakiejś pościelowej muzyki, ale ostatecznie uznała to za przesadę. Zostawiła wieżę i kolekcję płyt w spokoju.

Kiedy Andrzej wreszcie się zjawił, spędzili przyjemny wieczór przy dobrym jedzeniu, ładnie zastawionym stole i świecach. Andrzej trochę chwalił jej gotowanie, a trochę się podśmiewał, gdyż nie była to pierwsza lazania, jaką dla niego upiekła. Potem Marianna opowiedziała mu o oficjalnej przyczynie swojego dobrego humoru. Redakcja czasopisma ekonomicznego, w którym tydzień wcześniej przeszła rozmowę kwalifikacyjną, zgodziła się ją zatrudnić. Do końca czerwca miała co prawda pracować tylko zdalnie i w niewielkim wymiarze godzin, żeby się wprawić, ale później, po końcu roku szkolnego, byli gotowi dać jej etat.

Andrzej zareagował na nowiny entuzjastycznie, czym sprawił jej dużą przyjemność. (Mateusz zawsze tylko „przyjmował do wiadomości”).

— Myślę, że ta okazja domaga się dalszego uczczenia — powiedział. — Co ty na to, żebyśmy poszli na miasto? No wiesz, zaszaleć.

— Daj spokój! — roześmiała się Marianna. — Już prawie dziesiąta, a jutro…

— Już chcesz spaciu? Chodź, chodź, mamy w życiu stanowczo za mało rozrywki. A wiesz, co mówią. All work and no play makes Jack a dull boy.

— Przestań! Oficjalnym mym dekretem po wsze czasy zabraniam ci cytować Lśnienie. Wciąż nie mogę zapomnieć, jak mnie wtedy nastraszyłeś!

Andrzej pochylił się nad stołem i wykonał całkiem udaną imitację grymasu Jacka Nicholsona, zaglądającego przez wyrąbaną w drzwiach w dziurę.

— Przestań! — powtórzyła Marianna, rzucając w niego zgniecioną serwetką. — Powiedz lepiej, dokąd chciałbyś iść. Rozważę twoją petycję.

— No więc… W estakadach Poniatówki otwarto niedawno nowy klub bluesowy…

— Bluesowy? — Marianna się skrzywiła. — Zaglądałeś ostatnio na moją półkę z płytami?

— Ej, trzeba poszerzać horyzonty. Nie można przez całe życie słuchać tylko Celine Dion.

— Celinka to moja fanaberia wieku średniego, daj jej spokój.

— Wcześniej słuchałaś na przemian Lady Pank i Hey.

— Jestem rockową dziewczyną. Blues to muzyka dla staruchów, takich jak ty.

— Pamiętaj, co powiedział Muddy Waters: blues miał dziecko i nazwał je rock and roll. Poza tym dzisiaj gra akurat Desmond Mack, a on ma pazura jak Jimmy Hendrix. No, nie daj się namawiać. Kiedy ostatnio miałaś okazję posłuchać muzyki na żywo? Jakiejkolwiek muzyki.

Marianna przez chwilę rozważała, czy Cygan przygrywający w tramwaju też się liczy. Potem westchnęła.

— O-o, widzę, że się łamiesz — powiedział Andrzej.

Łamała się w istocie. Dwa kieliszki wina przyprawiły ją o rumieńce i wzbudziły w niej ochotę, by zrobić coś szalonego. Okej, wyjście na koncert może nie wykraczało jakoś szczególnie poza granice poczytalności, lecz z pewnością brzmiało bardziej szalenie niż pozostanie w domu. Żeby jednak nie dać Andrzejowi poczucia łatwego zwycięstwa, w imię zasad broniła się przez kolejne piętnaście minut.

Na dworze było chłodno, ale już prawie przestało padać. Wieczorne powietrze pachniało deszczem, zmyte chodniki błyszczały w świetle latarń. Przespacerowali się do metra i podjechali do Centrum, gdzie złapali tramwaj. Ten jednak ujechał może z pół przystanku, nim rozbrzmiał przeraźliwy zgrzyt i cały skład się zatrzymał.

Nieliczni o tej porze pasażerowie popatrzyli po sobie, jak zwykle w takich sytuacjach licząc na to, że kłopoty okażą się przejściowe, a ich, i tak już późny, powrót do domu nie odwlecze się bardziej.

Wtem zgrzyt się powtórzył. Wagonem zatrzęsło gwałtownie. Ktoś stracił równowagę i upadł. Za oknem błysnęło, poleciał snop iskier. Z otworów wentylacyjnych na tyłach tramwaju poniósł się dym.

Ludzie zaczęli wstawać z miejsc, nadal patrząc po sobie niepewnie. Jeden z pasażerów pomógł wstać mężczyźnie, który wcześniej się przewrócił. Nie mogło być wątpliwości, że dalsza podróż będzie wymagała przesiadki. Tylko dlaczego motorniczy jeszcze nie otworzył drzwi?

— Jezusmaria pali się! — krzyknęła jakaś staruszka i zaczęła panicznie wciskać przycisk alarmowy. Potem uderzyła torebką w drzwi.

— Proszę się uspokoić, motorniczy zaraz otworzy — zmitygowała ją stojąca nieopodal kobieta w wygniecionej garsonce.

Pasażerowie zbili się w gromadę przy drzwiach najbardziej oddalonych od dymiącego wentylatora. Podniosły się gniewne głosy. Staruszka kłóciła się z młodszą kobietą, inni narzekali na ZTM.

Andrzej odciągnął Mariannę na bok. Stanęli przy uchylonym oknie.

— Łatwiej by było, gdyby ktoś po prostu skorzystał z awaryjnego otwarcia — mruknął z półuśmiechem, jakby sytuacja zupełnie go nie dotyczyła.

Marianna nie odpowiedziała. Posłała mu gniewne spojrzenie, a następnie przepchnęła się między ludźmi do drzwi. Pociągnęła za wajchę pod napisem „awaryjne otwieranie”. Hydraulika syknęła, połówki drzwi lekko od siebie odskoczyły. Zaczęła się z nimi mocować. Andrzej zaraz pojawił się obok i pomógł. Nie oglądając się na niego, wyskoczyła na zewnątrz i ruszyła wzdłuż torów w stronę najbliższego przejścia dla pieszych.

— Hej! — zawołał Andrzej, doganiając ją. Wydawał się rozbawiony sytuacją. — Nie ma to jak podróż z przygodami, co?

— Niepotrzebnie wychodziliśmy z domu — odparła. — Trzeba było zakończyć wieczór, póki było przyjemnie.

Odpowiedź wyraźnie zmieszała Andrzeja.

— No już przestań — powiedział. — To tylko drobna niedogodność. Stąd możemy dojść nawet na piechotę. Albo złapać autobus.

Marianna maszerowała dalej.

Właściwie nie wiedziała, dlaczego zajście w tramwaju tak ją zdetonowało. Fakt, że po wypiciu wina zawsze łatwo wpadała w skrajne nastroje, a Andrzej zachował się irytująco, ale coś jeszcze nie dawało jej spokoju. Z każdą chwilą była coraz bardziej przekonana, że koncert to kiepski pomysł. Dlaczego? Cóż, znalazłoby się kilka racjonalnych argumentów. Obawiała się, że Andrzej wypije jeszcze ze trzy piwa, a potem, jak każdy facet, w istotnych sprawach będzie bezużyteczny. Obawiała się też, że ona sama się wynudzi, nie wyśpi, sfrustruje – słowem, zmarnuje wieczór, który miał być wyjątkowy.

Przede wszystkim jednak miała przeczucie. Złe przeczucie.

Andrzej niespodziewanie chwycił Mariannę za ramię i obrócił do siebie. Zanim zdążyła zaprotestować, szorstka broda już łaskotała ją w policzki. Długi pocałunek błyskawicznie podniósł poziom endorfin.

— Przepraszam — powiedział Andrzej z rozbrajającą miną, która mówiła, że właściwie nie wie, czym zawinił, ale jest gotów zrobić wszystko, żeby to naprawić. — Chodzi o ten koncert? Nie chcesz iść?

Jestem mięczakiem, pomyślała Marianna.

— Nie. Po prostu zdenerwowałam się tam, w tramwaju — powiedziała na głos. — Jeżeli chcesz, możemy iść.

— Ale nie musimy. Jeśli…

— Daj spokój, chodźmy już.

— Okej.

Pocałował ją ponownie, wziął za rękę i zawrócili.

Maszerując wzdłuż torów, dotarli do przystanku na wysokości sklepu Smyk. Przeszli z niego na chodnik i, zanurzywszy się w cieniu kamienic, ruszyli dalej Alejami Jerozolimskimi w stronę mostu. Spacer był całkiem przyjemny, deszcz ustał zupełnie, a miasto wydawało się odświeżone. Mimo to Marianna wciąż czuła się nieswojo. Andrzej milczał. Możliwe, że powoli przejmował jej nastrój.

To nie tak, że koncert bluesowy nie mógł się okazać fajny; muzyka na żywo zawsze brzmiała lepiej niż ta z odtwarzacza. Marianna kiedyś świetnie się bawiła w pubie, w którym kapela studenciaków grała największe przeboje Dżemu. A przecież nie znosiła Dżemu. Problem tkwił w tym, że w głębi ducha bała się nowych miejsc. Andrzej chciał jej pokazać kawałek swojego świata, świata oldboyów w skórzanych kurtkach, pijących whisky przy słodkim łkaniu gitar. Tyle że Marianna by tam nie pasowała. Chyba. Tak przypuszczała. Choć może…

Nie miała czasu dłużej nad tym dumać. Nie wiadomo kiedy zostawili za sobą Rondo de Gaulla i Muzeum Narodowe. Wyrosły przed nimi białe, świeżo odremontowane wieżyczki mostu. Przez chwilę wyglądało na to, że skręcą do klubu „Wieżyca”, Andrzej jednak pociągnął ją dalej. Weszli na most.

Zatrzymali się dopiero po kilkudziesięciu krokach – przy wąskich schodach prowadzących w ciemność.

2

Miejsce nie było mu obce. Wciąż znajdowali się na polance, przy której stanęli na nocleg. Komarek czekał grzecznie pod rozdwojoną sosną. W ognisku, pomimo wilgoci, tliły się polana. Goran chrapał. Poły pałatki, pod którą leżeli obaj jak pod namiotem, łopotały, z cicha poruszane wiatrem.

Tylko jedna rzecz się nie zgadzała. Szum w głowie Witchdoctora ustał. Wiedział dzięki temu, że trafił do krainy snów.

Wygrzebał się spod śpiwora i grubego koca. Wypełzł na trawę.

Noc była zimna. W powietrzu wisiała nieprzyjemna, wilgotna mgła. Ramiona czarownika momentalnie pokryły się gęsią skórką. Tracił ciepło.

Przestępując z nogi na nogę i zacierając ręce, zaczął się obracać wokół własnej osi, mrucząc pod nosem ochronne zaklęcia. Przy trzecim obrocie znienacka poraziło go światło. W palenisku szalały wysokie, jaskrawe płomienie. I ktoś przy nim siedział.

Skóra przybysza wydawała się czarna, ale rysy twarzy ginęły w niespokojnej grze cieni.

Witchdoctor podszedł, żeby się przyjrzeć.

Siedzący przy ognisku mężczyzna uniósł głowę. Błysnęły zęby. Widziane z bliska oblicze wydało się czarownikowi znajome. Nie należało bynajmniej do człowieka czarnoskórego, tylko białego, który z jakichś przyczyn umazał się dziegciem.

— Obudź się — powiedział przybysz. — Groźba wisi nad tobą.

Witchodoctor się obudził. Szum powrócił. Głos tysiąca duchów zlewał się w jego uszach w jeden gorączkowy, ostrzegawczy szept.

Dlaczego się zgodziłem?, pomyślał czarownik, wstrząsany falami strachu. Dlaczego dałem się przekonać?

Goran potrzebował tygodnia na to, żeby namówić przyjaciela do wyjazdu. Przez siedem dni codziennie wieczorem siadali na ganku, patrzyli na deszcz, pili wódkę i śpiewali stare ballady, na przemian grając na gitarze. A gdy wódka była już wypita, skończyły im się pieśni i słońce zgasło za kurtyną chmur, Cygan w ciemności zapalał papierosa. Zaczynali gadać.

Choć się spierali, Witchdoctor czuł się szczęśliwy. Wiedział jednak, że szczęście nie może trwać zbyt długo. Gdyby postanowił zostać w domu i dalej wykonywać znienawidzoną pracę, do której zmuszał go otrzymany przy urodzeniu dar, Goran prędzej czy później by go opuścił. Cyganie kończą podróż dopiero wtedy, gdy umrą. Takie jest ich przeznaczenie.

A moje przeznaczenie, jakie jest?, zapytywał się w duchu Witchdoctor.

Oczywiście znał odpowiedź, znał ją od urodzenia. W doskonałym Boskim planie, w cudownym wszechświecie wyśpiewanym przez Najwyższego, dla witchdoctorów nie było miejsca. Stanowili materię zapełniającą tworzoną przez Szatana próżnię. Szansą na zbawienie mieli jedną: oddać się w całości, wyrzec się samych siebie, stać się narzędziami Boga.

Nie wszyscy w to wierzyli. Niektórzy woleli wmawiać sobie, że moc, którą dostali, to błogosławieństwo, coś, co stawia ich ponad bliźnimi. Witchdoctor do nich nie należał. Wiedział, że urodził się w konkretnym celu, mając zadanie do wykonania. Problem polegał na tym, że cholernie bał się tego zadania.

Goran przekonywał czarownika, że sobie poradzi, ale sam nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodziło. Nie mógł chyba rozumieć, prawda? Przecież gdyby rozumiał, nie upierałby się, nie posyłał swego najstarszego druha, swego brata na…

Witchdoctor w gruncie rzeczy miał nadzieję, że zawiedzie. Chciał spróbować i zawieść. Wtedy nikt nie mógłby mieć pretensji, nikt nie mógłby… Bo wykonać zadanie, oznaczało… Czy naprawdę ktoś mógłby wymagać czegoś takiego? Czy ktokolwiek inny, na jego miejscu…?

Nieważne. I tak nie miał wyboru. Po tygodniu udawania ustąpił w końcu Cyganowi. Poprosił tylko, aby przyjaciel wyruszył wraz z nim. Nie chciał być sam. Kiedy przyjdzie co do czego, za nic w świecie nie chciał być sam.

Spakowali trochę akcesoriów biwakowych, które pamiętały początek lat dziewięćdziesiątych – menażki, koce, grube, zaśmierdłe śpiwory, pałatki, latarki i tym podobne. Komarek Witchdoctora nie był w stanie zbyt wiele udźwignąć, biorąc pod uwagę, że miało na nim podróżować dwóch mężczyzn. Postanowili nie obciążać się dużą ilością odzieży na zmianę i jedzenia. Czarownikowi zostało jeszcze sporo pieniędzy z ostatniej zapłaty, mogli więc pozwolić sobie na stołowanie się w knajpach.

Podróż okazała się mozolna. Motorek z wyraźną niechęcią toczył się po szosie, z rzadka przekraczając prędkość czterdziestu kilometrów na godzinę. Jakoś po południu całkiem odmówił współpracy. Zatrzymali się w połowie wzniesienia, musieli więc dopchać maszynę na szczyt. Z górki przynajmniej mogli ją rozpędzić, a potem wskoczyć na siodełko.

Wędrując w ten sposób, dotarli wreszcie do stacji benzynowej, gdzie poddali pojazd starannym oględzinom. Nie natrafili na ślad żadnego uszkodzenia. Spróbowali zapalić i silnik Komarka obudził się do życia z głośnym terkotem, łudząco przypominającym chichot.

Zmęczeni i źli, urządzili na stacji godzinny popas. Wymyli się, na ile byli w stanie, w publicznej toalecie, a potem zjedli obiad składający się z hot-dogów i coli. Na dalszą drogę kupili garść snickersów oraz kilka chińskich zupek.

Po raz drugi motor zepsuł się pod wieczór. Tym razem ściągnęli go tylko na pobocze, gdzie usiedli i, zajadając batoniki, czekali aż maszyna ostygnie. Za trzecim razem stwierdzili, że na jeden dzień starczy, mimo iż ujechali niespełna dwieście kilometrów. Zbliżała się dwudziesta druga, na drodze było ciemno i ślisko.

Zeszli głębiej w las, żeby nie dało się ich wypatrzyć z szosy, i rozłożyli obóz. Rozpalenie ognia zajęło sporo czasu, ale po męczącym dniu gorąca zupa smakowała świetnie. Najedzeni i rozgrzani położyli się spać.

Trzeba było się nie zatrzymywać, pomyślał Witchdoctor, wracając do teraźniejszości. A najlepiej wcale nie wyjeżdżać. Dlaczego dałem się namówić?

Tak samo, jak we śnie, wygrzebał się spod okryć i zaczął gramolić z prowizorycznego namiotu.

— Co jest? — zapytał Goran zaspanym głosem.

— Nic — odparł czarownik. — Siedź.

Cygan wypełzł już jednak za przyjacielem. Stanęli na polanie.

Witchdoctora przeszedł dreszcz. Coś kroczyło ku nim przez las.

— Wracaj do namiotu.

Goran drgnął, lecz nie wykonał polecenia.

— Co to? — zapytał.

— Wracaj do namiotu.

Między drzewami błysnęło światło. Zaczęło tańczyć po pniach niby promień niesionej w dłoni latarki.

— Gliny? — szepnął Goran.

— Nie. Wracaj…

Witchdoctor urwał. Było już za późno.

Na polanie pokazał się człekokształtny cień. Światło wirowało wkoło niego.

Trzasnęła zapalniczka. Rozedrgany płomień na chwilę oświetlił czarną twarz, grube usta i wciśniętego w nie papierosa. W powietrzu uniósł się zapach palonego tytoniu.

— Pan Rakorzyc, jak mniemam? — odezwał się cień.

Na dźwięk głosu nieznajomego, duchy Witchdoctora zawyły przeraźliwie. Czarownik zachwiał się, cofnął o krok.

— Kim jesteś? — zapytał.

— Może mi pan mówić Desmond. Lubię to imię. Desmond Mack.

— Nie to miałem na myśli.

— Doprawdy?

— Misza, o co tu…? — zaczął Goran, lecz oczy Macka błysnęły nagle w ciemnościach i Cygan umilkł.

— Goran, to On.

— On?

— Bardzo mi miło — powiedział Mack. Rozjarzony czubek papierosa zatoczył krąg w powietrzu.

— Czemu tu przyszedłeś? — zapytał Witchdoctor. — Z dala od swojego leża jesteś za słaby, by mnie pokonać.

Mack nie odpowiedział. Stał tylko i palił.

Cisza szybko stała się nieznośna. Czarownik poczuł, że pocą mu się ręce. Całą siłą woli próbował przekonać ciało, że wcale nie jest tak przerażony, jak się wydaje. Nie ma potrzeby, żeby serce biło tak szybko, żeby mięśnie się napinały, gotując do walki, żeby płuca próbowały wtłoczyć więcej tlenu do krwi.

On żywi się przerażeniem, myślał gorączkowo Witchdoctor. Pasie się nim. Nie mogę okazać strachu. Nie mogę…

— Jesteś w stanie go pokonać? — szepnął Goran.

— Tak.

Witchdoctorowi nie udało się opanować drżenia głosu, przez co odpowiedź zabrzmiała mało wiarygodnie.

Rusz się już, skurwysynu!, pomyślał.

Mackowi najwyraźniej wcale nie było spieszno. Zaciągał się głęboko, długo przytrzymywał dym w płucach, następnie wypuszczał go z sykiem. Rozkoszował się.

W końcu żar na czubku papierosa rozbłysnął po raz ostatni, odbijając się w białkach dziwnych, nieludzkich oczu. Potem świetlisty punkcik pofrunął ku ziemi, ciągnąc za sobą ogon iskier.

Stojący na skraju polany cień urósł. Przestał przypominać człowieka.

— Salaim! — wykrzyknął Witchdoctor, przeczuwając atak. — Ejla-eil salaim elesz!

Cień skurczył się ponownie.

Witchdoctor odetchnął.

Nie jest tak potężny, przemknęło mu przez myśl.

Mack westchnął niecierpliwie.

— Może dwa tysiące lat temu, kiedy byłem słaby, a po ziemi stąpali tacy, co pamiętali jeszcze znaczenie tych słów… — powiedział. — Może wtedy dałbym się im omotać. Dzisiaj, panie Rakorzyc, jestem na to odrobinkę za stary.

Cień zniknął z polany. Witchdoctor zamrugał szybko, jakby mógł strząsnąć z powiek coś, co przesłoniło mu pole widzenia.

— Czy on… — zaczął Goran. — Gdzie on jest?

Czarownik nie odpowiedział. Zbliżył się do przyjaciela, próbując go osłonić przed niebezpieczeństwem, którego żaden z nich nie widział.

— Misza…

Szept Cygana zabrzmiał nienaturalnie wyraźnie w przeraźliwej ciszy.

— Nie wiem… Nie…

Witchdoctor przekrzywił głowę. Potrząsnął nią. Dopiero teraz uświadomił sobie, że duchy zamilkły.

— Pytanie brzmi: gdzie my jesteśmy? — powiedział.

— Gdzie my…?

— Tu jestem — rozległ się szept ledwie głośniejszy od tchnienia, dochodzący, jak się zdawało, ze wszystkich stron na raz.

Witchdoctor podskoczył niespokojnie. Coś zimnego musnęło jego kark. Obejrzał się i dostrzegł, że od strony lasu wyciągają się ku niemu setki bladych dłoni o idealnie równych palcach.

Goran również je spostrzegł . Krzyknął.

Czarownik zganił się w myślach za to, że zostawił woreczek z pyłem kredowym w namiocie. Nie było czasu, by go szukać. Szepcząc zaklęcia, wyrył palcami w mokrej ziemi ochronny krąg.

Dłonie się cofnęły. Jednocześnie ponownie trzasnęła zapalniczka. Na jednym końcu polany pojawił się ognik, na drugim – cień Desmonda Macka.

— Dam panu jeszcze szansę — zabrzmiał ponownie wszechobecny szept. — Powiedzmy, że jestem dżentelmenem. Proszę wracać do domu.

— Nie daj się kusić… — zaczął Goran, ale Witchdoctor mu przerwał.

— Zamknij się!

Gniew i strach przelały się przez czarownika do ochronnego kręgu, nasączając go mocą. Otaczające parę przyjaciół dłonie zadrgały nagle, część z nich pokryła się bąblami, część ogarnął żywy płomień. W powietrzu uniósł się smród palonego mięsa.

Witchdoctor myślał gorączkowo. Nie sądził, żeby Mack mógł mu zrobić krzywdę, jeśli nawet tak słaby znak był w stanie trzymać jego macki na dystans, ale z drugiej strony oparł się najpotężniejszym słowom mocy.

— Moja cierpliwość powoli się wyczerpuje, panie Rakorzyc…

— Spierdalaj! — wykrzyknął Witchdoctor.

— Obawiam się, że nie pozostawia mi pan wyboru — powiedział Mack. Starał się nadać swemu głosowi żałobny ton, ale pod cienką pozłotą udawanego smutku drgał gniew. Gniew tego rodzaju, który ogarnia człowieka, kiedy wyjątkowo natrętna mucha łazi mu po gołej dupie.

Poparzone dłonie zwinęły się w sobie z suchym trzaskiem. Czarownikowi zawirowało w głowie, gdy głosy duchów ponownie zaczęły się odzywać, mamrocząc w rozpaczy i przerażeniu. Zawieszona w powietrzu kropla żaru znów znalazła się na tym samym końcu polany, co cień człowieka trzymającego papierosa. Wiatr szumiał w koronach drzew. Gdzieś w oddali ozwał się tęskny zaśpiew lelka. Żaby rechotały.

Mack ruszył tak szybko, że przez chwilę zdawało się, iż zniknął. W ułamku sekundy dotarł do stojących ramię w ramię mężczyzn. Witchdoctorowi mignęła przed oczami czarna, już niecałkiem ludzka twarz. Potem ochlapało go coś gorącego. Upadł. Przetoczył się po ziemi. Obejrzał.

Cień pochylał się nad Goranem, który rozpaczliwie trzepotał rękami i nogami.

Czarownik usłyszał dziwny, bulgotliwy charkot. Dopiero po chwili zorientował się, że to głos jego przyjaciela. Poderwał się na nogi i spróbował ruszyć z pomocą, Mack jednak od niechcenia machnął ręką i jakaś siła cisnęła Witchdoctorem o najbliższe drzewo.

Uderzenie wybiło mu całe powietrze z płuc. W ustach poczuł smak krwi z przygryzionego języka. Przed oczami zatańczyły mroczki.

Jak przez mgłę widział jeszcze, że cień Macka się rozmywa. Goran szarpnął się kilkakrotnie, rozchlapując krew. Potem wszelki ruch na polance ustał.

Witchdoctor uniósł się z trudem i popełzł w stronę Cygana.

— Goran — jęknął.

Odpowiedział mu tylko przerażający odgłos, który wydaje z siebie człowiek, gdy próbuje oddychać, ale nie ma już czym. Gardło jego przyjaciela przemieniło się bowiem w plątaninę krwawych strzępów skóry, ścięgien i mięśni.

— Goran…

Witchdoctorowi zdało się, że to odezwał się jakiś obcy głos, a nie jego własny. I że to jakieś obce dłonie uciskają nadal trzymające się szyi Gorana resztki mięsa, w absurdalnej próbie powstrzymania krwotoku. I że to ktoś całkiem inny – bo przecież nie on, nie on! – mamrocze poprzez łkania lecznicze zaklęcia, wzywa na pomoc duchy, błaga o życie dla tego, który umiera.

Ciałem Cygana wstrząsnęły ostatnie drgawki. Jego skazana na klęskę walka o oddech wkrótce ustała. Oczy stały się szkliste. Patrzyły nieruchomo w szare, pochmurne niebo.Grzegorz Gajek - urodzony 28 lipca 1987 r., pod księżycem dobrej pani Mokoszy. Choć sam mikrej postury, jego zwierzę rodowe to uparty żubr. Z wykształcenia kulturoznawca, z zawodu tłumacz, z zamiłowania koniarz, fajczarz, włóczęga. Autor powieści, opowiadań i słuchowisk. Jego „Malowidło” było nominowane do tytułu książki roku 2016 w kategorii groza przez portal LubimyCzytać. W 2018 r. powieść „Powrót królów” oraz steampunkowe nowele o Peterkinie i Brokku przyniosły mu nominację do Reflektora Nowej Fantastyki. W 2019 r. tęsknota za słonecznymi dniami dzieciństwa i snutymi przy ognisku gawędami skłoniła go do napisania „Białej wieży”, która otwiera młodzieżowy cykl fantasy „Strażnicy Starego Lasu”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: