Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 października 2022
Ebook
37,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zła - ebook

Ma na imię Dominika i pochodzi znikąd. Jedyne, czego może być pewna, to że ma brata i że tylko razem uda im się przetrwać. Kiedy dziewczyna zmienia się w kobietę, postanawia zbudować imperium, które ma stać się bezpieczną przystanią dla niej i jej rodziny. Ale i tam docierają demony przeszłości, żądając wydania im jednej z jej córek. A Dominika czuje, że ta walka jest ponad jej siły…

W tej pełnej popkulturowych nawiązań powieści ¬– która garściami czerpie z twórczości zespołu The Tiger Lillies – Alicja z Krainy Czarów spotyka na swej drodze postacie rodem z SinCity. Poznając koleje losu bohaterki, obserwujemy kalejdoskop ludzkich podłości, popędów, zbrodni, matactw i kłamstw. Czy by przetrwać w takim świecie, kobieta – matka, żona, córka, kochanka, przyjaciółka, bizneswoman – musi być ZŁA?

Życie to dziwka – myśli Dominika. Wiele razy jej teoria się potwierdzała. Zbyt często, by mogła się mylić. W świecie rządzonym przez mężczyzn, ukształtowanym dla ich wygody i przyjemności kobiety były niejednokrotnie tylko dodatkiem, przedmiotem użytecznym tyle o ile. A jednak bez tych kobiet świat nie ma racji bytu, nieważne, jak bardzo chcą oni myśleć, że jest inaczej.
Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8313-172-6
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jesteś wreszcie, dobrze. Długo kazałeś na siebie czekać, a może nie. Nie przejmuj się już, to koniec, a właściwie początek, choć jeśli jednak dobrze się przyjrzeć, to pod wieloma względami jest to jednak koniec. Film się kończy i… zostaje tylko czarny ekran. Choć nie, nie tylko. Chciałbyś, żeby tak było. Pstryk i koniec. A tu jeszcze napisy końcowe, cała lista płac i dopiero można wyjść z seansu, tylko dokąd? Bo nowego filmu już nie grają, czyli jednak koniec i szlus. To jednak nie takie proste, to znaczy proste, ale nie tak, jak myślisz. Bo przecież myślisz, prawda? Przypominasz sobie teraz? Jak żyłeś? Jaką małą gnidą i mendą byłeś. Spokojnie, spokojnie, nie unoś się, nie mam zamiaru cię oceniać. Sam to zrobisz. Żyłeś, a właściwie istniałeś, bo ciężko to, co wyprawiałeś, nazwać życiem, te wszystkie kłamstwa i kłamstewka, w których się nurzałeś, które coraz bardziej cię pochłaniały, zamazując prawdziwość dokoła. Nie tylko zmieniałeś tym swój świat, ale wszystkie światy do twojego przyległe.

Ciężko będzie ci to ogarnąć i pojąć, a ja nie wiem, czy mam ochotę ci to tłumaczyć jak dziecku. Twój świat składał się z ciągłych kłamstw, ciągłego napięcia, co i komu, gdzie i w jakiej sytuacji. Pajęczyna coraz większa, coraz gęstsza, coraz mniej światła przez nią przechodziło. A ty, biedny żuczek, musisz lawirować i dryfować na falach, choć pływać to ty zbyt dobrze nie potrafisz. A jak ty ludzi traktowałeś! Rodzina to inny temat, wrócimy do niego, ale dla pracowników, dla tak zwanych kolegów i przyjaciół, bo tak niektórych przecież nazywałeś. Toż to ty zwykła świnia, bydlę i kanalia, kozi syn psim chwostem w dupę wyruchany. Wybacz słownictwo, ale trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Wiem, wiem – cierpiałeś. Twoja dusza cierpiała. Płakałeś, i to tak mocno, od środka. Chwilami zanosiłeś się od płaczu w tej duszy szarpanej. Jakże ci ją szarpało, tę duszę utytłaną, skrwawioną, zadrapaną, rozdrapaną, rozrywaną. Dręczyły cię wyrzuty, ale już dobrze, już się nie przejmuj. To koniec cierpień i mąk. Chwilowo. Dlaczego się uśmiecham? Bo mam też i dobre wieści dla ciebie, tak sądzę. Przyjrzyj się sobie. Spójrz, ręce ci już nie drżą, nie pocisz się, pewnie też nie odczuwasz żadnego bólu. Nie masz już raka. Nie to, żebyś został uleczony, co to to nie. Swoją drogą widziałem wielu, którym rak zżarł wątrobę, część nawet nie bardzo wiedziała dlaczego. Nie pili, nie palili, zdrowo się odżywiali i trach. Wyrok taki sam jak twój. Choć ty na niego pracowałeś, i to solidnie. Nie oszczędzałeś się. Biegałeś za forsą, nie zawsze po ścieżkach prawa, więc należał ci się odpoczynek, odskocznia. Musiałeś się resetować, bo przecież to ciężka praca, presja i takie tam. Więc odskakiwałeś – wódą, proszkiem i zaniedbaniem.

Ciekaw jestem, jak udało ci się w tym wszystkim założyć rodzinę. A tak, tak, wiem, tak samo wyszło, przypadkiem, mimochodem. Zjawiła się kiedyś, ładna była, niegłupia, no i koledzy ją chcieli. A ona, nie wiedzieć czemu, z tych dziesiątek szczurów wybrała ciebie. Potem to już samo jakoś poszło. Pieniądze były, więc i duży dom i samochód, i wyjścia, a potem jakoś się stado powiększyło. Niby człowiek wie, skąd się biorą dzieci, ale ich pojawienie się zawsze potrafi zaskoczyć. No to została tą żoną, no bo jak jest dziecko, to i żona, bo tak być musi. No więc był dom, żona, dziecko i praca. Praca, gdzie uciekałeś od domu, żony i dziecka, i to była dobra praca, po której można było, a nawet trzeba, odpoczywać. Nie mów więc, że ci szczęścia brak z tą wątrobą. Powinieneś już dawno gryźć glebę, ale właśnie przez to, że miałeś szczęście, spotykamy się dopiero teraz. Nie, nic nie mów, mnie nie musisz nic mówić, a nawet lepiej będzie, jak zamilkniesz. Nie raz robiłeś z gęby dupę, więc z całym szacunkiem chyba nie uważasz mnie za łatwowiernego idiotę, któremu możesz wciskać takie farmazony. Nie mnie cię oceniać, pozostaw te kłamstwa na potem. On lubi wierzyć w takie brednie i ckliwe historyjki, więc może szczęście się do ciebie uśmiechnie. Potem ciało obróci się pył, a ty zapomnisz, kim byłeś i co robiłeś, jak żyłeś. Tamten film zakończy się definitywnie i być może rozpoczniesz nowy, ale czy lepszy?

Gdzie jesteś, pytasz. To zależy. Jesteś wszędzie i nigdzie, jesteś, a mimo to cię nie ma, jednak byłeś i uwierz mi, chyba lepiej byłoby, gdybyś się jednak nie urodził, to jednak nie leży w mojej gestii, chyba nawet nie w Jego. Szczerze mówiąc, to nawet nie próbuję zrozumieć, czym On się kieruje, tworząc wasz świat, jak może dopuszczać do całego zniszczenia, jakie robicie w Jego świecie, najczęściej z Jego imieniem na ustach. Nawet nie ma pretensji i nie próbuje was poprawiać, kiedy nazywacie Go wieloma imionami, kiedy wymyślacie religie i prawa, których On nigdy nie dał, a wy w Jego imię opowiadacie brednie, w które – aż strach pomyśleć – spora część z was wierzy. W mikroskali tworzysz dobry przykład tego, co na świecie dzieje się w skali makro, zapominając tylko o tym, że jest to tylko jeden z układów słonecznych, tylko jeden ze światów, w tylko jednym znanym wam czasie. Naprawdę sądziłeś, że stanowicie jedyną myślącą formę w całym wszechświecie? Śmieszne!

Zresztą ja bardziej lubię patrzeć na wasze miny, gdy stajecie przed Nim. „Stworzył was na swój obraz i podobieństwo” – na to mogły wpaść tylko tak zadufane w sobie istoty. Na waszą korzyść świadczy jednak to, że kiedy powstawały pierwsze wasze religie, byliście dość prymitywni, niewiele od tego czasu się zmieniło, choć według was poczyniliście spore postępy, jednak nie we wszystkim. Ba! w tym, co najważniejsze, nadal zachowujecie się gorzej od zwierząt, które nie gnębią innych dla własnej przyjemności, nawet nie wiesz, jakie to słabe i płytkie. Brak w waszym słowniku określeń na prawidłowe zdefiniowanie niektórych waszych zachowań. No idź już, nie blokuj kolejki, następni czekają. Przecież nie jesteś tu sam, oczy masz, więc widzisz, jaki tu tłok. Ruszaj się, już, już. Następny. Witaj, piękna stalowobłękitnooka, kogóż to do mnie przyprowadziłaś? O! Doprawdy? Nie za szybko, moja duszko?Jan Kowalski, lat około czterdziestu. Niewysoki, niegruby i niechudy jegomość, szanowany w mieście, stateczny. Stoi przed szkołą i czeka. Czeka, jak wielu rodziców, na dzwonek. Rozpoczyna się weekend i prosto stąd większość pojedzie wraz z pociechami do swoich pięknych, letnich domków. Pogoda jest wręcz wymarzona. Nie za ciepło, choć słońce już przyjemnie przygrzewa.

Kowalski właśnie taką pogodę lubi najbardziej, kiedy świeci piękne słońce, a człowiek się nie poci. Kowalski nie znosi się pocić, to kojarzy mu się z wysiłkiem, a ten z ciężką pracą i robotnikami, którymi w zasadzie pogardza, a z których to pracy właściwie żyje. Nienawidzi smrodu spoconych ciał, przypomina mu się wtedy, jak za młodu musiał pracować w firmie ojca i jak po pracy w małej kanciapie wszyscy razem się przebierali. Kwaśny odór ciał pomieszany z innymi woniami – a to pyłu ceglanego, kiedy dostali zlecenie na wyburzenie starej rzeźni i ojciec wpadł na pomysł, żeby dodatkowo czyścić cegły ze starej zaprawy, bo będzie je można w następnej robocie wykorzystać i przyoszczędzić, a to pyłem metalicznym ze szlifierek, kiedy rozbierali jakieś konstrukcje stalowe. Bywał też pył z zaprawy wapiennej, kiedy dla odmiany coś budowali lub robili wykończeniówkę. Młody Jan najczęściej wtedy szlifował ściany. Nienawidził tego, pył wdzierał się wszędzie, a wraz z wilgocią tworzył erzac zaprawy. Tak więc Kowalski był pokryty zaprawą z potu, odpluwał zaprawą ze śliny i smarkał glutami z wapnem. Na szczęście teraz, kiedy ojciec kilka lat temu zmarł, a młody Kowalski przejął rodzinny interes, nie musi już brudzić sobie rąk. Ma od tego ludzi.

Nie przyszło to wszystko jednak samo. Trzeba się było trochę namęczyć i napocić, z tego też powodu Kowalski nie lubi jeszcze bardziej się pocić. Wydatną pomocą wsparł go przyjaciel ze szkolnej ławy. To on najpierw dał cynk o przetargu na remont urzędu gminy, a potem tak wszystkim pokierował, że firma Kowalskiego ów przetarg wygrała. Potem pojawiły się kolejne przetargi i kolejne budowy, remonty. To nie jedyna rzecz, którą Kowalski zawdzięcza Mariuszowi Śliskiemu. To Śliski dał poręczenie za Kowalskiego, bez którego nawet ogromna kwota datku na rzecz szkoły nie sprawiłaby, że jego dzieci zostałyby przyjęte do tej elitarnej placówki. Jednak wiadomo – słowo jednego z najbogatszych ludzi w powiecie, a może i województwie, osoby, której to rodzinny majątek zaczął budować dziadek tuż po wojnie, a niektórzy twierdzą, że nawet w czasie niej, która to od wielu lat już stoi na czele lokalnego oddziału partii, która w ostatnich wyborach zarówno w kraju, jak i tu, w powiecie, zdobyła większość, co poskutkowało nominacją dla Śliskiego na wójta, ma wielką moc. Rzec by można, że moc sprawczą, bo co Śliski powie, to się staje. Ostatnio coraz częściej wśród kolegów i znajomych roztacza wizję kariery na najwyższych szczeblach, i wszyscy wierzą w jego słowa, bo coraz częstsze wyjazdy do stolicy, zdjęcia w prasie i materiały telewizyjne, które pokazują Prezesa, największego męża stanu w państwie, a obok – coraz bliżej z tygodnia na tydzień – jest on, Mateusz Śliski, być może przyszły premier. Prawicowiec o ultrakatolickich poglądach, obrońca ładu i porządku, nienawidzący i walczący ze zgnilizną, wszystkim, co demoralizuje i odsuwa ludzi od jedynej słusznej prawdy. Prawdy, że Bóg, honor i ojczyzna, że rodzina i ta ziemia ojców, że to najważniejsze, że śmierć wrogom tej ojczyzny, tych wszystkich czarnych i ciapatych, tych LGBT>-ów i innych dewiantów, których należy się pozbyć dla dobra nas wszystkich, a w szczególności naszych dzieci, które są przyszłością tej ziemi, amen. Albowiem Mateusz Śliski jest ojcem Klaudii i Janka. To dla nich co dnia walczy ze złem tego świata, żeby mogli wzrastać i żyć potem w dostatnim kraju, który nie będzie już niszczony przez obcych.

– Niezła dupa! – Słyszy Kowalski cichy głos za sobą, a potem czuje klepnięcie w plecy. Wzdryga się.

– Co się boisz, stary? – wypala Śliski i staje obok skonfundowanego Kowalskiego, który wlepia spojrzenie w czubki swoich butów. – Ciężko oderwać wzrok – kontynuuje. – To Dominika Żmija, wyjątkowo trafne nazwisko.

– Wiem przecież, kto to – syczy przez zaciśnięte zęby coraz bardziej zażenowany tą wpadką Kowalski.

– Wiem, że wiesz, ale ja to nie do ciebie mówię, poznaj, proszę, mojego przyjaciela ze studiów, Krzysztofa. Razem zainicjowaliśmy powstanie NSS>, czyli Narodowego Stowarzyszenia Studentów na naszej _alma mater_ i do czasu zdania dyplomu byliśmy niemal nierozłączni. Potem ja wróciłem na ojcowiznę, by walczyć o lepsze jutro tu, na naszej ziemi, a Krzychu wyjechał w świat, ale teraz wrócił, i to w nasze strony.

Zza pleców Kowalskiego wyłania się mężczyzna o zwalistej sylwetce, wielkiej dyniowatej głowie, ogromnych, nieproporcjonalnych do reszty i tak dużego ciała stopach i takich też dłoniach, z których jedną właśnie wyciąga w jego stronę. Sprawia dość osobliwe wrażenie. Ziemista cera i lekko tępawe spojrzenie mogłyby sugerować osobę o dość słabej powierzchowności, kłóci się z tym jednak jego szeroka szczęka i postawa dużego człowieka. Nie, nie należy do potężnych czy dobrze zbudowanych, nie ma też ciała wyrzeźbionego setkami godzin ćwiczeń. Jest raczej jak kamienny golem, nieco pośpiesznie wyrzeźbiony, bez dbałości o szczegóły i bez zachowania proporcji detali.

Kowalski automatycznie oddaje uścisk.

– Mów mi Krzychu. Przyjaciele Mateusza są również dla mnie przyjaciółmi – rzuca kurtuazyjnie i sentencjonalnie olbrzym.

Kowalski widzi jednak, że wzrok nowo przybyłego co chwila ześlizguje się na ponętne kształty stojącej nieopodal Dominiki Żmii.

– To właścicielka hotelu w centrum – wyjaśnia Jan. – Jej córki chodzą do klasy z bliźniakami Mateusza. A ty masz dzieci czy tylko dla towarzystwa wpadłeś?

– Tak, mam córkę, właśnie udało mi się ją tu zapisać, co, jak wiesz, nie dla wszystkich jest łatwe i możliwe – odpowiada z szelmowskim uśmieszkiem Krzychu.

Oczywiście – myśli Jan. Większość uczniów to dzieci bogatych i dobrze ustosunkowanych rodziców, tak więc zarówno jego pociechy, jak i córka nowo poznanego Krzycha wpasowują się w ów schemat.

Ze szkoły wychodzi szpakowaty jegomość w dobrze skrojonym, popielatym garniturze, w okularach w rogowej oprawie i z zegarkiem o wartości średniej rocznej pensji mieszkańca kraju. To dyrektor Szajba. Zawsze uśmiechnięty i życzliwy. Teraz też, uśmiechając się, podchodzi z wyciągniętą ręką do stojącej przed swoim bajecznie drogim i luksusowym samochodem Dominiki. Wita ją serdecznie, jego śnieżnobiałe, perliste zęby lśnią jak chrom na aucie. Zamienia kilka słów z właścicielką hotelu, po czym przechodzi do kolejnego rodzica. Tego mężczyzny Kowalski nie kojarzy, to znaczy kojarzy, ale z widzenia, nie bardzo wie, czym człowiek ten się zajmuje. Po wymianie uścisków i kilku zdawkowych zdań Szajba staje przed Śliskim, Krzychem i Kowalskim. Wyciąga do nich kolejno dłoń, uścisk ma mocny i zdecydowany, ręce ciepłe i suche.

– Piękny dzień – odzywa się do niego Śliski – aż szkoda siedzieć w czterech ścianach. Dobrze, że weekend się zaczyna.

– A ma pan, panie Mateuszu, jakieś konkretne plany? – pyta dyrektor i dodaje od razu: – Bo jeśli nie, to dobrze się składa, wpadłbym do państwa jutro koło południa z wizytą. Czy jedenasta będzie odpowiednia dla państwa? – dopytuje, choć raczej brzmi to jak stwierdzenie. Jego ton, choć uprzejmy, nie znosi sprzeciwu.

Ten człowiek marnuje się jako dyrektor szkoły – myśli Kowalski, powinien być dyrektorem jakiejś wielkiej korporacji albo pójść w politykę. W rzeczywistości Robert Szajba, na ile może, stroni od polityki. Wiadomo jednak, że jako osoba zarządzająca placówką, choć prywatną, to jednak mającą podpisane również państwowe kontrakty, jest częściowo zależny od władz. Sama szkoła podlega przecież ministerstwu i choć Szajba z wieloma rzeczami w programie nauczania się nie zgadza, choć wiele stara się nagiąć i zmienić tak, żeby pasowały do jego koncepcji szkoły, to jednak sam program musi realizować. Ponadto rodzice to jego główni chlebodawcy i to im musi się przypodobać, i niejednokrotnie ustępować w swych działaniach. Nie raz i nie dwa naciski z kuratorium słabły po interwencji któregoś z dobrze ustosunkowanych rodziców, choć bywało i odwrotnie – chcąc pójść na rękę rodzicom, Szajba narażał się kuratorium i w efekcie musiał później wypracowywać kompromis zadowalający obie strony. Istniały jednak sprawy poza polityką i tu dyrektor miał pełną władzę, ciesząc się zaufaniem zarówno wśród pracowników, jak i uczniów, gdyż to ich dobro stawiał zawsze na pierwszym miejscu.

Kowalski bardzo ciepło wspomina kontrakt na remont boiska do koszykówki oraz wymianę nawierzchni bieżni, który to dostał od dyrekcji szkoły w zeszłym roku. Dyrektor Szajba, jak zawsze uprzejmy zdecydowany i rzeczowy, stwierdził, że chce, żeby renowacja odbyła się sprawnie, dobrze i w miarę szybko. Mówił, iż ufa Kowalskiemu, że ten dołoży wszelkich starań, żeby tak się stało, gdyż to on zna się na tym najlepiej. Zaś on jako dyrektor nie ma zamiaru ani go pouczać, ani wtrącać się w jego kompetencje. Szybko, zwięźle i na temat, bez bicia piany i niepotrzebnej nikomu do niczego biurokracji.

Z zamyślenia wyrywa Kowalskiego dzwonek, który nagle ucina wszystkie rozmowy. Wszyscy zwracają się też w stronę wyjścia ze szkoły, tak jakby nie chcieli przeoczyć tego momentu, kiedy ich pociecha przestąpi próg, bojąc się, że jeśli nie złapią jej wzrokiem, jeśli jej nie przyszpilą, ta gdzieś się wymknie i przepadnie. Po chwili uczniowie zaczynają się wylewać przez dwuskrzydłowe, dębowe odrzwia szkoły, istna fala błękitu, bieli, szarości i granatu. Chłopcy w popielatogranatowych garniturach z krawatami w błękitne prążki. Dziewczynki ubrane jak z mokrego snu wielbiciela _schoolgirls_, w plisowanych minispódniczkach, białych podkolanówkach i takich też koszulach z zawadiacko zawiązanymi krawatami oraz kamizelkach. Tłum pięknych, młodych i bogatych, chciałoby się rzec: śmietanka i przyszłość narodu. Tylko wprawne oko dostrzec może pęknięcia i rysy na tej, zdawałoby się, nieskazitelnej fasadzie. Zawsze znajdzie się jakaś skaza, doskonałość nie istnieje. Jest tylko mniejsza lub większa tolerancja na odchylenia od naszego wyobrażenia. To jak z obrazem podprogowym. Jeśli umieścimy jedną wadliwą klatkę w filmie, to nasz mózg nawet jej nie zarejestruje, jeśli umieścimy ich już kilka, wtedy nieświadomie odbieramy przekaz. Dopiero większa liczba zakłóca obraz i powoduje, że dostrzegamy wady u innych. Rzadziej u siebie. U siebie prawie nigdy, bo musielibyśmy się przyjrzeć samym sobie okiem, jakim patrzymy na innych, a to nie jest przyjemne, więc nie robimy tego, co nieprzyjemne, taką mamy naturę. Pod tymi wszystkimi minami i pozami, tymi głośnymi nawoływaniami, tymi mniej lub bardziej skrytymi uśmiechami, tymi kokieteryjnymi spojrzeniami, kryje się strach – zwykły, prosty strach młodego człowieka. Ten strach, którego nie widzą dorośli, o którym zapomnieli, że kiedyś tak bardzo ich dotykał, tak często paraliżował.

Dominika widzi swoje córki, idą nieśpiesznie. Rozmawiają w grupie. Kobieta rozpoznaje wszystkie ich koleżanki, i nie tylko, zna większość dzieci, a raczej potrafi przypisać dziecko do rodzica, bo to rodziców zna, a najlepiej ojców. Mężczyźni – ojcowie, synowie, bracia, wszyscy wujkowie, wnuczkowie, dziadkowie, a nawet pradziadkowie – w kręgu ich wszystkich znajduje się jej firma. Firma rodzinna, którą mogłaby nazwać „Dominika i Córy”. Dziewczyny rozmawiają, śmieją się, na ich twarzach maluje się radość i beztroska, bo o co się martwić? Dzień jest piękny, lekcje się skończyły, żadnych trosk i obowiązków. Całują się na do widzenia, kiedy kolejno odłączają się od grupy i podchodzą do samochodów swoich rodziców. Wtedy niedostrzegalnie na ich oczach dokonuje się zmiana, jakby opadały kolejno maski, a może zostawały właśnie przybierane nowe. Znikają uśmiechy i radość, jakby ulatywała witalność. Padają prawie zawsze te same słowa. „Jak w szkole?” I niezmiennie ta sama lakoniczna odpowiedź rzucona mimochodem, odburknięcie „OK>”, pełnego obojętności wymieszanej z pogardą, bo tak naprawdę pytającego nie interesuje prawdziwa odpowiedź, więc pytający, nie pozostając dłużny, odpowiada, nie odpowiadając. Tak prawie za każdym razem. Dziwny rytuał, taniec, w którym tancerze nie słyszą muzyki i nie czują ruchów partnera, toporny, drewniany, niepotrzebny, a jednak z takim uporem powtarzany, jakby on sam miał budować dawno zniszczone relacje, jakby on miał zniszczyć mur od tak dawna budowany między nimi.

Wtedy w drzwiach pojawia się ona. Stalowoszaroniebieskie, wąskie oczy z bardzo czarną obwódką, zimne, a zarazem pełne ognia. Przenikają tłum niczym światła szperaczy, a widoczne są niczym dwie bryły lodu na pustyni. Jest wysoka i szczupła, ubrana w czarny, dobrze dopasowany garnitur, białą koszulę z dużym kołnierzem, rozpiętym tak, iż widać długą smukłą szyję i dekolt dużych, okrągłych piersi. Jej buty na wysokim obcasie dodatkowo sprawiają, że góruje nad tłumem przed nią i wszyscy mogą dostrzec bez trudu jej krótkie, zaczesane do tyłu, jasne szaroblond włosy, wygolone nad uszami. Dominika wpatruje się w nią, nie zna jej, choć postać wydaje jej się znajoma. Zazwyczaj nie ma problemów i niemal od razu potrafi przypisać daną osobę do miejsca i sytuacji. Teraz nie wie, zastanawia się, czuje gdzieś z tyłu głowy, że powinna wiedzieć, powinna znać tę kobietę. Wtedy ich spojrzenia się krzyżują. Dominika stoi jak zahipnotyzowana, uwiązana spojrzeniem nieznajomej, wpatruje się w jej migdałowe oczy o barwie płonącej zimno stali. Kiedy tak stoi, nie mogąc wyjaśnić sobie swojego nagłego bezruchu i dziwnego zamyślenia, wieje wiatr i jeden kosmyk z idealnie zaczesanych włosów tamtej odrywa się od reszty, i opada jej na twarz, sięgając brody. To wyrywa Dominikę ze stuporu, jakby ta chwila pozwoliła jej się uwolnić spod hipnotycznego czaru tej dziwnej kobiety, ten nieznaczny ruch niesfornego kosmyka włosów.

– Cześć, mamo! – Słyszy. – Powiedziałam „cześć”. – W głosie Moniki, najmłodszej z jej córek, słychać poirytowanie i zniecierpliwienie.

– A tak, cześć, co słychać? – rzuca jakby machinalnie Dominika, wcale jeszcze nie patrząc na córkę. – Kim jest ta kobieta? – pyta.

– Która? – Dziewczyna odwraca się, podążając za wzrokiem matki.

– Ta wysoka, przy drzwiach. – Mówiąc to, na chwilę zerka na córkę, chcąc się upewnić, czy ta podąża za jej wzrokiem, a kiedy się ponownie odwraca, kobiety już tam nie ma. Dominika szybko omiata spojrzeniem wokoło, lecz nigdzie jej już nie dostrzega. Musiała wejść do szkoły – myśli – nie dałoby się jej nie zauważyć, gdyby wyszła za resztą. Więc dodaje pośpiesznie na głos:

– Nikt, nieważne, co tam u ciebie? Zresztą siadaj do środka, porozmawiamy po drodze. Widzę, że już reszta wycieczki usadowiła się na miejscach, więc możemy startować.

W samochodzie na fotelu pasażera siedzi najstarsza z dziewczyn, na tylnej kanapie zajmują miejsca dwie kolejne, Monika wsiada i zapina pasy, w tym czasie Dominika kiwa głową na pożegnanie innym rodzicom i też wsiada. Przekręca kluczyk w stacyjce, silnik cichutko mruczy, a z głośników słychać chrapliwy głos śpiewający smutną pieśń o statku, który zatonął czternastego kwietnia. Ruszają. Choć Dominika uwielbia słuchać dość głośno muzyki, kilkanaście metrów dalej ścisza radio tak, iż teraz słychać tylko chrypliwe mruczenie starego barda, jeśli nie znasz słów, nie rozpoznasz ich, lecz dzięki temu kobieta może porozmawiać z córkami. Chce im przekazać kilka ważnych szczegółów, zanim dotrą do domu, korzystając z tego, że są wszystkie razem i nie bardzo mają jak uciec. Oczywiście mogą założyć słuchawki i odciąć się od tego, co dzieje się we wnętrzu samochodu, jednak tego nie robią. Nie chodzi tu o kwestie wychowania, o szacunek i tego typu rzeczy, tu chodzi o ciekawość, bo wszystkie zdają sobie sprawę z tego, co ma się wydarzyć. Jeszcze niedokładnie, ale wiedzą, czego mogą się spodziewać, i czekają na choćby najmniejszy okruch dopełniający obrazu całości. Dominika jest przekonana, że musi wyłożyć wszystkie karty na stół, nie ma co owijać w bawełnę. Zaczynanie rozmowy od stwierdzenia „wiecie, jakie to ważne” wydaje jej się głupie. Dziewczyny wiedzą przecież doskonale, co ich matka planuje w ten weekend i jakie to ważne zarówno dla niej, jak i być może dla nich samych.

– Kiedy przyjedziemy, idźcie odpocząć, zdrzemnijcie się chwilę. O osiemnastej przyjedzie ciocia Klara z kuzynkami, więc do tego czasu macie być już wykąpane i świeże, jak zwykle nic ze sobą nie róbcie, wiecie doskonale, jaka jest Klara – dodaje, bo zdaje sobie sprawę, że dziewczyny z przyzwyczajenia, niemal machinalnie gotowe są użyć jakiejś odżywki albo olejku, a ciocia Klara, czyli Klara Loczek, to najlepsza w branży rozrywkowej fryzjerka i stylistka, zatrudniająca niesamowite makijażystki, wizażystki i całą tę menażerię od wyglądu. Razem stanowią wyjątkowo zgrany zespół, szybki jak ekipa pit stopu w F1, dokładny jak neurochirurg i tworzący dzieła jak Michał Anioł. Pracują jednak, jak same lubią mówić, na czystym, dziewiczym płótnie, niezagruntowanym. Każdy artysta ma swój sposób przygotowywania płótna przed pracą, nie inaczej jest w przypadku Zespołu Cioci K.

– Impreza zaczyna się o dwudziestej, więc myślę, że spokojnie wyrobicie się na dwudziestą drugą, do tego czasu reszta naszego personelu zadba o gości. Mam nadzieję, że wszystko jest jasne i zrozumiałe – stwierdza matka, patrząc we wsteczne lusterko na siedzącą pośrodku Karolinę.

Dominika wyczuwa wątpliwości dziewczyny, wie, że różni się od pozostałych, każda z nich jest zresztą inna, ale cel mają wspólny i rozumieją jego istotę, choć Karolina wydaje się nie do końca jeszcze przekonana. Kobieta rozmawiała z nią długo i na osobności, i w grupie, wydaje się, że wszystko powinno już być załatwione, jednak coś nie do końca gra, gdzieś w maszynie ukrywa się jakaś drobinka piasku, którą trzeba czym prędzej usunąć, nim zniszczy cały dobrze naoliwiony i działający bez zarzutu mechanizm. Dominika wyczuwa to pod skórą, jak rosnący pryszcz, którego jeszcze nie widać, ale już drażni i przeszkadza, który nim się zrobi, zdąży się wchłonąć, jednak przez kilka dni będzie bolał, swędział i irytował. Może więcej oliwy dolać do maszyny – myśli. Na miejscu porozmawia z Doktorkiem, on na pewno coś doradzi. Koktajle Doktorka niejedną dziewczynę stawiały już na nogi, niejedną też z nóg zwalały, kiedy zachodziła taka konieczność, najczęściej jednak wprawiały je w dobry nastrój, taki, w którym łatwiej było znieść trudy niełatwej wszak egzystencji.

Życie to dziwka – myśli Dominika. Wiele razy jej teoria się potwierdzała. Zbyt często, by mogła się mylić. W świecie rządzonym przez mężczyzn, ukształtowanym dla ich wygody i przyjemności kobiety były niejednokrotnie tylko dodatkiem, przedmiotem użytecznym tyle o ile. A jednak bez tych kobiet świat nie ma racji bytu, nieważne, jak bardzo chcą oni myśleć, że jest inaczej. Teraz też Dominika zastanawia się, czy istnieje inna droga, czy może wskazać córkom inny kierunek. Wie, że występuje, jednak nie wie, jak i gdzie mogłaby go odnaleźć. Czy jest złą matką? Czy jest złym człowiekiem? Nie, raczej nie. Matka nie może być zła, a może może? Już dawno temu, kiedy postanowiła, że weźmie sprawy w swoje ręce, powiedziała sobie, że przestanie się tym zadręczać, a jednak nie potrafi. Te myśli wracają czasami i to w najmniej odpowiednim momencie, takim jak ten. Postanawia, że na miejscu porozmawia raz jeszcze z Karoliną.

Karolina i Monika chodzą do tej samej klasy, mają po szesnaście lat i różnią się od siebie jak noc od dnia, a zarazem są podobne jak wszystkie dziewczyny w ich wieku. Nie są bliźniaczkami, jak mogłoby się zdawać, to nawet nie rodzone siostry. Karolina jest adoptowaną córką przyjaciółki Dominiki, jeszcze z dzieciństwa. Obie kobiety los postawił na wspólnej drodze wiele lat temu. Zawsze trzymały się razem, razem przechodziły przez to samo piekło i kiedy niemal w tym samym czasie zaszły w ciążę, a następnie urodziły w odstępie tygodnia, wiedziały, że wspólnie wychowają dzieci.

Dominika miała już wtedy dwie córki, zaś Justyna trzy skrobanki. Lekarz powiedział, że jeśli dokona kolejnej, może już nigdy nie mieć dzieci, więc się zdecydowała. Nie był to jednak dobry wybór, o czym miała się bardzo szybko i boleśnie przekonać. Wcześniej pomagała Dominice przy starszych dzieciach, jednak własne, dla którego miała być przez dwadzieścia cztery godziny na dobę całym światem, wywoływało w niej najzwyczajniejszy strach. Ten strach spowodował, że usuwała poprzednie ciąże, a kiedy w końcu się zdecydowała i urodziła w wieku dziewiętnastu lat, szybko pojęła, że nie zwalczy tego uczucia. Całe życie się bała i kiedy wydawało się, że wraz z Dominiką już udało się poukładać wszystko, że teraz będzie już dobrze i bezpiecznie, strach powrócił, i to ze zdwojoną siłą. Strach o siebie i o córkę. Więc Justyna podjęła najtrudniejszą w swym młodym życiu decyzję i uczyniła ze swej przyjaciółki prawnego opiekuna Karoliny, a sama wyjechała. Rzuciła wszystko, co do tej pory razem zbudowały, co stworzyły i co tak jak jej córka dopiero nabrało kształtu, w co dopiero tchnęły życie. Musiała. Tylko w ten sposób mogła uchronić siebie i Karolinę przed nadciągającą falą oskarżeń i wyrzutów. Wiedziała, że choć przyjdzie jej porzucić te małe rączki, te cudowne drobne paluszki z tymi malutkimi i cienkimi jak papier paznokciami, tę uśmiechającą się przez sen śliczną twarz aniołka, robi to właśnie dla niej, a przynajmniej tak sobie to tłumaczyła. Tylko ona sama i jej własny bóg wie, ile ją to kosztowało, jednak nie było innej rady. Życie takie nie miało sensu, więc wyjechała, początkowo nie mówiąc dokąd. Nie miała sprecyzowanych planów. Była piękną, młodą kobietą, której ciało nie nosiło śladów ciąży, więc mogło jej się udać. Berlin, a może Londyn, nieważne, byle jak najdalej.

Dominika wykarmiła więc własną piersią zarówno Monikę, jak i Karolinę. Starsza o rok Katarzyna i osiemnastoletnia Irena są podobne do matki, nie tyle z wyglądu, co z mimiki i gestów, mają też podobne spojrzenie na świat – choć życie nie odarło ich ze złudzeń, żadna nie czeka na księcia na białym koniu, nie wierzą też w romantyczną miłość. Pragmatyczne, pewne siebie i uparte w dążeniu do celu. Celu jasnego i przejrzystego w ich odczuciu. Marzy im się kariera, chcą być podziwiane. Już jako małe dziewczynki mówiły, że będą występować na scenie, grać w filmach. Od zawsze pragnęły zostać gwiazdami, do czego stopniowo krok po kroku uparcie dążą, nie bojąc się ciężkiej pracy i poświęceń. Matka zapewnia im wszystko, co potrzeba do osiągnięcia celu. Prywatne lekcje gry na pianinie i gitarze. Dominika jest też jednym ze sponsorów kółka teatralnego, do którego dziewczęta uczęszczają od kilku lat. Uczą się też od tancerzy i tancerek oraz choreografów, którzy pracują w hotelu. Bez żadnych przeszkód mogą korzystać z licznych kontaktów matki w świecie rozrywki, rozmawiać z gwiazdkami i prawdziwymi gwiazdami, które odwiedzają czy to rekreacyjnie, czy też zawodowo jej przybytek.

Hotel mieści się w pięknie odrestaurowanej kamienicy na Starym Rynku. Przylegające do niego kamienice również należą do Dominiki, w jednej z nich mieszka wraz ze swymi córkami i kilkoma pracownikami, w drugiej, której okna zawsze zasłonięte są ciężkimi grubymi kotarami, mieści się klub. Wszystkie trzy kamienice mają kilka ukrytych przed oczami postronnych przejść, z których w razie potrzeby mogą korzystać pracownicy i domownicy bez konieczności wychodzenia na ulicę. Wszystkie mają też wyjście na wspólne podwórze, na którym mieści się piękny i zadbany, choć niewielki ogród. Dodatkowo kamienica mieszkalna, która jest narożna, ma boczne wejście, z którego to najczęściej korzysta rodzina Żmii. Właśnie przed tym wejściem zatrzymuje samochód Dominika, wysiada wraz z dziewczętami, nie gasząc silnika.

– Wjedź do garażu – rzuca zdawkowo, nie patrząc nawet w stronę chłopaka, który właśnie wyszedł z kamienicy i przytrzymuje drzwi idącej jako pierwszej Katarzynie.

Dziewczyna, podobnie jak matka i Irena, nie zaszczyca chłopaka nawet przelotnym spojrzeniem, w przeciwieństwie do Moniki i Karoliny. Najmłodsze z sióstr poza cichym „cześć” obdarzają chłopaka lekkim, szczerym uśmiechem. Józio, choć ma dopiero szesnaście lat i nie posiada prawa jazdy, wsiada do samochodu, po czym przejeżdża na tyły budynku, by zaparkować w podziemnym garażu. Wszystkiemu przygląda się stojący na rogu patrol policji. Funkcjonariusze, chociaż wiedzą, że chłopak jeździ bez koniecznych uprawnień, nie zamierzają z tym nic robić. Tajemnicą poliszynela jest, że Brzydki Józio pracuje dla Dominki. Kto wie, co by z nim było, gdyby nie ona. Garbus ze szpotawą stopą, która powoduje, że chodząc, Józio kołysze się na boki. Jego wiecznie przetłuszczone, rzedniejące włosy sprawiają wrażenie, jakby należały do zaniedbanego pięćdziesięcioparolatka, a nie nastolatka u progu dorosłego życia. Złośliwa natura jednak nie poskąpiła mu innej, tak dla jego wieku charakterystycznej cechy. Twarz, jak i zresztą niemal całe ciało Józia, pokrywają ogromne, wiecznie zaognione, ropiejące pryszcze. Opadająca powieka, zajęcza warga, nad którą sypie się dziewiczy, ciemny wąs oraz krzywe i z natury swej szarożółte zęby też nie dodają mu szyku. Całości nieszczęścia dopełnia zapach. Choć chłopak myje się kilka razy dziennie, zmienia za każdym razem ubranie oraz używa dezodorantu, nie jest w stanie wyeliminować ostrej, gryzącej, kwaśnej woni, którą wydziela jego ciało.

Dominika przestępuje próg domu i rzuca z delikatnym uśmiechem do siedzącego w małej kanciapie z boku korytarza starszego jegomościa:

– Doktorek na obiekcie czy ma jakąś zewnętrzną wizytę?

– U siebie, a co, zadzwonić po niego?

– Tak, proszę, jeśli może, niech przyjdzie do mnie za pół godziny – odpowiada, a do idącej właśnie po schodach Karoliny mówi: – Karol, poczekaj na mnie chwilę. – Ma nadzieję, że te trzydzieści minut wystarczą jej na rozmowę z córką, więcej nie ma sensu. Wie, że jeśli w tym czasie nie przekona jej ostatecznie, to choćby próbowała zagadać ją przez cały wieczór, dziewczyna nie zmieni zdania. Ma więc tylko tych kilka chwil. Ostatnia szansa. Uda się albo nie, zresztą na pewno się uda, zawsze się udaje.

Wchodzą do pokoju, a właściwie do mieszkania Dominiki. Każdy z mieszkańców ma do swojej dyspozycji salon, mały gabinet, sypialnię oraz łazienkę z toaletą. Jest też oczywiście aneks kuchenny, jednak w większości korzystają ze wspólnej jadalni, która mieści się obok kuchni na parterze.

– Wiesz, że mamy dziś ważnych gości – zaczyna Dominika, kiedy zasiadają w fotelach przed kominkiem. Wyraźnie kładzie akcent na „ważnych”. – Chcę, żebyś wraz z siostrami dobrze się bawiła, to po pierwsze i tak naprawdę najważniejsze. – Stara się mówić spokojnie swym najcieplejszym głosem. Unika jednak przy tym popadania w pretensjonalność czy tak nielubiany przez wszystkich nastolatków ton kaznodziei. Dorośli zazwyczaj w ten sposób starają się tłumaczyć swym pociechom rzeczy banalne, przemawiając jak do upośledzonych umysłowo. To zaś niepomiernie wkurza i wywołuje u nich zirytowanie i rozdrażnienie. Skutkiem czego nawet najbardziej rzeczowe argumenty starszych nie docierają do nich, nie wspominając o przekazywanych im treściach. Już sam fakt, w jaki sposób przekazuje się informacje, jest ważny, a rzec można, że najważniejszy, bo musi być taki, żeby młody człowiek chciał wsłuchać się w słowa interlokutora, tylko wtedy może dojść do jakiejś reakcji.

– Chcesz zostać modelką, wie o tym każdy, kto cię zna. Masz więc szansę, jesteś śliczna, fotogeniczna, obiektyw cię lubi. To niesamowity dar. Komukolwiek bym nie pokazała twoich fotografii, ten zachwyca się nimi. Zachwyca się tobą. Dziś na spotkanie zaprosiłam też Ryszarda Bronę. – Nie musi pytać córki, czy wie, kto to. Oczywiście, że wie, musi wiedzieć, tym bardziej że na dźwięk jego nazwiska dziewczynie oczy rozbłyskują ekscytacją. – Pan Brona przybędzie z kilkoma swoimi znajomymi, nie wiem dokładnie z kim. Jednak nasz wspólny przyjaciel zapewnia, że są to osoby dobrze ustosunkowane, a na znajomości z nimi można tylko zyskać.

Tak, Brona to jej karta atutowa, którą mogła zagrać właśnie teraz, gdyż dopiero dziś rano potwierdził swoją obecność. Jeden z najbardziej wpływowych ludzi w branży ma harmonogram bardzo napięty i nie wiadomo było do ostatniej chwili, czy nie zmieni planów. Jednak teraz, kiedy zapewnił o swoim przybyciu, mogła wyciągnąć tego asa z rękawa, gdyż nie zwykł on potwierdzać obecności, nie będąc w stu procentach jej pewnym.

– Widzisz więc, że otwierają się przed wami niesamowite możliwości – kontynuuje Dominika. – Macie perspektywy, o jakich większość dziewczyn w waszym wieku nie ma nawet co marzyć. Nie możecie tego zaprzepaścić, wiem, że zrobisz, co trzeba. Jesteś inteligentna i zdajesz sobie sprawę, że dzięki temu możesz spełnić swe marzenia. Potem, kiedy już osiągniesz ten cel, wszystkie drzwi staną przed tobą otworem i nic nie stanie ci na drodze do spełnienia najskrytszych i najśmielszych marzeń. To drobny kamyczek, który spowoduje lawinę, więc chyba warto poświęcić się trochę, by za jakiś czas płynąć na fali marzeń.

Karolina siedzi cicho, wpatrując się w płomienie, widzi, jak ogień chciwie pochłania kolejne szczapy drewna, po mniejszych już pozostał popiół, te większe radośnie spalają się, dając przyjemne ciepło i blask migoczący na jej twarzy. Twarzy niewinnej, młodej i gładkiej. Chciałaby dojść do tego sama, jednak nie może odrzucić szansy, którą stawia przed nią los. Wie też, że to jak podpisanie cyrografu, jednak czy droga, którą obrała, nie wiąże się z tym tak czy inaczej? Czy i tak w pewnym momencie nie będzie musiała tego zrobić? Po co więc utrudniać sobie życie, po co wydłużać drogę do celu, czy nie lepiej zamknąć oczy, zacisnąć zęby, wciągnąć ostatni haust powietrza i skoczyć do wody? Myśli. Nie raz rozmawiała z Dominiką i jej pracownicami, tymi starszymi i młodszymi, ze wszystkimi kobietami, które każdego dnia walczą o siebie i swoich bliskich. Nie jest już dzieckiem i wie, że życie to nie bajka, że książę się nie zjawi, bo z nich przecież żadne księżniczki. Tak wygląda prawdziwe życie i trzeba zrobić wszystko, by było możliwie jak najlepsze, jak najprzyjemniejsze. Trzeba brać karty, jakie daje los, i próbować nimi grać, by wygrać. Możesz mieć szczęście i dostać do ręki dobre karty, możesz też dobrać, żeby mieć lepsze. Możesz blefować lub oszukiwać. Ważne, żeby grać, a jeszcze ważniejsze, żeby wygrać. Ma to oczywiście swoją cenę, jak wszystko na świecie.

Dominika delikatnie kładzie dłoń na dłoni dziewczyny i cichym głosem, niemal szeptem mówi do niej:

– Wszystko w porządku? Zamyśliłaś się. Dalej się wahasz, czy brać udział w bankiecie?

Dziewczyna zwraca twarz w jej stronę. Przez chwilę patrzą sobie w oczy. Po czym młodsza opuszcza wzrok i niemal niesłyszalnym szeptem odpowiada:

– Chyba się boję.

Matka czule gładzi ją po ręce, po czym delikatnie zakłada jej kosmyk włosów za ucho, muskając po policzku, na który właśnie w tym momencie spływa jedna łza oderwana z rzęsy, i stwierdza również szeptem:

– Wiem.

Po chwili, która zdaje się być wiecznością, dodaje:

– Nikt cię nie skrzywdzi – mówi to, co dziewczyna chce usłyszeć, a w co ona sama chce wierzyć. Musi w to wierzyć, bo inaczej jaki miałoby to sens?

To prawda niejednokrotnie podobne imprezy kończyły się różnie, jednak tu chodzi o jej córki, te prawdziwe. Wszyscy wiedzą, że dziewczęta pracujące u niej i dla niej mówią o niej per mama, a ona sama zwykła je nazywać swymi córeczkami, ale one zdają sobie sprawę, na co się piszą, chcą tego, a przynajmniej nie bezpośrednio nie chcą. Pracownice hotelu są przecież nietykalne, tak jak jej córki, te prawdziwe. Co innego pracownice klubu – one po to są, taki zawód wybrały, choć i tu zdarzają się wyjątki. Barmanki, kelnerki, tancerki mają spełniać zachcianki gości tylko w granicach swoich kompetencji i roli. Jeśli któraś zechce przejść na drugą stronę, nie ma problemu, ale nie mogą łączyć obu funkcji. Granica jest jasno wytyczona. Musi być, zarówno dla nich samych, jak i dla gości. Może przede wszystkim dla gości, którzy winni jasno wiedzieć, co na terenie królestwa Dominiki wolno, a czego nie. Choć to, czego nie można zrobić, to zazwyczaj tylko kwestia ceny. Jednak pracownicy to świętość, to rodzina i tu już nie wszystko można kupić. Zazwyczaj. Przez lata budowania swojej pozycji i swojego imperium Dominika spotkała wielu mężczyzn, którzy jej pomogli. Jedni robili to świadomie, inni nie. Jednych prosiła, innym obiecywała, rzadko straszyła, choć i to się zdarzało. Zawsze jednak potrafiła przekonać do siebie ludzi. Dziewczyny, żeby dla niej pracowały, oraz mężczyzn, żeby tańczyli tak, jak im zagra, a raczej jak na nich zagra. Każdy ma jakieś pragnienia, jeśli je spełnisz, możesz zażądać wiele. Szybko to pojęła. Dominika ma bowiem niesamowite wyczucie ludzi, wie, jak nimi kierować, wie, kogo nacisnąć, a kogo pogłaskać. Idealnie wyważona proporcja kija i marchewki. Wie, jak sprawić, żeby być dla nich jak narkotyk. Najsłodszy i najbardziej uzależniający, dający satysfakcję. Wie też, w jakich dawkach podawać samą siebie, tu bowiem ważne jest ciągłe podsycanie głodu przy jednoczesnych chwilach tylko jego zaspokojenia. I o tę niewidzialną granicę chodzi, granicę między pragnieniem a upojeniem. Jest jak kokaina.

– Nikt nie zrobi niczego, na co się nie zgodzisz – mówi. – Wiesz o tym doskonale. Czy którakolwiek z dziewczyn zza baru musiała robić kiedykolwiek coś poza pracą _stricte_ barową? Nawet tequile _body shoot_ podają w innych „naczyniach”, chyba że same tego chcą, a gość zostawi dla nich suty napiwek. Czy któraś z tancerek scenicznych została zmuszona do czegoś? Nikt ich nigdy nawet palcem nie tknął, gdy były w pracy. Wiesz, że na to nie pozwalam, więc tym bardziej nie pozwolę, żeby stało się coś wam. Zdaję sobie sprawę, że jak towarzystwo popije i się rozochoci, będzie czegoś próbowało, ale wierz mi, na nic nie pozwolę. Nawet ich słowne zaczepki potrafię szybko ukrócić. Jak się nie uda im werbalnie zamknąć ust, na podorędziu zawsze znajdzie się jakiś cycek, żeby zatkać jednemu z drugim gębę, bo od tych, co woleliby possać kutasa, złe słowo raczej wam nie grozi. Czyli co najwyżej będą chcieli namówić którąś z was, a może wszystkie na sesję fotograficzną. Mogą chcieć wypróbować nasze nowe studio, ale przecież to nie problem, prawda? Jako moim córkom nie grożą wam nawet chamskie podrywy.

Nie, to nie problem. Dziewczyny nie wstydzą się swych ciał, a nawet są z nich dumne. Dbają o siebie, ćwiczą i trzymają dietę, poza tym ciało w młodości ma swoje przywileje, jak choćby ten, że nie poddaje się sile grawitacji, z którą z wiekiem zaczyna przegrywać batalię.

– Ty, Monika, Irena i Kaśka może nie macie jakichś superodważnych sesji za sobą, ale już stałyście przed obiektywem w stroju Ewy, a to chyba największy _hardcore_, jaki może was spotkać.

Dominikę zawsze zadziwiało, jak jej młodsze córki okrywały się rumieńcem, kiedy tak otwarcie o tym mówiła. Starsze już ten etap miały za sobą, a może nigdy takie nie były. Rozebrać się przed obcym mężczyzną, który miał robić im zdjęcia, które potem Bóg wie kto miał oglądać i Bóg wie co przy nich robić – a raczej nie Bóg, bo Dominika doskonale wiedziała, co może robić z takimi fotami napalony facet – to nie był dla nich jakiś wielki problem. Jednak rozmawianie z matką o tym – to już wywoływało zakłopotanie.

– Gdy się zrobi za gorąco, to kto inny rozłoży dla nich nogi, nie musicie się tym martwić. Wy macie ładnie wyglądać i zrobić swoje, resztą zajmą się profesjonalistki – stwierdza, a w myślach dodaje: Takie jak ja. Takie jak ja i twoja mama.

Kobiety wstają z foteli i obejmując się, zmierzają w stronę wyjścia.

– A o rewię się nie martw, nie pierwsza to, a co ważniejsze: nie ostatnia, tak więc jeszcze ci zbrzydną – mówi Dominika na koniec.

Karolina otwiera drzwi i widzi Doktorka z ręką wyciągniętą do pukania.

– Dobrze, że jesteś, wejdź, właśnie skończyłyśmy. – Dominika gestem zaprasza go do środka.

Doktorek, a właściwie Dariusz Mak, przepuszcza w drzwiach Karolinę, a jego wzrok ześlizguje się po jej kształtach, na dłuższą chwilę zatrzymując się na krągłych pośladkach, kiedy dziewczyna oddala się korytarzem w stronę swojego pokoju. Mężczyzna wchodzi i zamyka za sobą drzwi, płynnym ruchem wyjmuje z wewnętrznej kieszeni marynarki srebrną papierośnicę i wyciąga ją w kierunku Dominiki.

– Coś nowego? – pyta kobieta, sięgając po jednego ze starannie spreparowanych skrętów.

– W działaniu owszem, ale to wciąż to, co ostatnio – odpowiada z uśmiechem na twarzy Mak. – Teraz pracuję nad poprawą walorów smakowych i rzec by można, zapachowych. Nie jednak aromat jako taki stanowi problem, tylko pozostałość w ustach. Chcę, żeby w ustach pozostawał świeży zapach, nie jak od razu po myciu zębów, ale żeby nie jechało jak z popielniczki. Dziewczyny zwracały mi na to uwagę. Jest już poprawa, ale jeszcze pracuję nad tym i myślę, że będzie jeszcze lepiej.

Większość dziewczyn pali marihuanę. Wolą to od alkoholu, który piją wtedy, kiedy gość stawia, do czego oczywiście mają ich namawiać i zachęcać. W rzeczywistości barmanki robią wyśmienite drinki z niewielką ilością alkoholu, wyglądające bajecznie i tyle też kosztujące.

Palenie Doktorka to zaś czysta poezja tak w działaniu, jak i w smaku. Opracował on rośliny dające niesamowitego kopa i uczucie euforii, zazwyczaj zarezerwowane dla kokainy, oraz takie, które dają tantryczny wręcz spokój. Dla każdego coś miłego – tak jak w przybytku Dominiki są panie i panowie różnej orientacji i rozmiarów, tak w asortymencie Doktorka znajdzie się roślina na każdą okazję i stan ducha. Chciałoby się rzec, że krzyżówki i mutacje, które wychodzą z jego laboratorium, nie uzależniają. Niestety uzależniają bardziej niż inne, a to z tego względu, że nie dają specjalnych skutków ubocznych. Nie ma po nich zejścia i zażywa się je dlatego, że po prostu się chce, a nie po to, by zapomnieć o palącym bólu odstawienia. Z tego faktu doskonale zdaje sobie sprawę Dominika, trzymając rękę na wszystkich, ale to absolutnie wszystkich produktach, które wychodzą z manufaktury Maka.

Jednak botanika to tylko jego hobby. Zajmowanie się roślinami uspokaja go i daje mu wyciszenie, pozwala też jego umysłowi odpocząć. Umysłowi ścisłemu, analitycznemu, pracującemu cały czas na podkręconych obrotach. Doktorek studiował chemię, i to z sukcesami. Po obronie pracy magisterskiej został na politechnice w charakterze doktoranta. To – jak sam mówi – błąd, chyba największy w jego życiu. Tajemnicą poliszynela było, iż korzystając z uczelnianego laboratorium, wytwarzał proszki i tabletki, rozprowadzane jeszcze kiedy był zwykłym studentem wśród kolegów, a później po całym mieście, a nawet poza nim. Błąd polegał na tym, że zamiast się usamodzielnić, postanowił przedłużyć swoją bytność na uczelni i kontynuować swój proceder na państwowym sprzęcie. Zmiany na stanowisku rektora i dziekana spowodowały, iż bardzo szybko sprawą zainteresowała się policja i prokuratura. Wtedy pojawiła się z dość nieoczekiwaną propozycją Dominika. Sprawa została wyciszona, a resztki zamiecione pod dywan. Jedynymi konsekwencjami dla Darka Maka było usunięcie z uczelni oraz konieczność wyprowadzenia się z miasta. Jednak nie narzekał – groziła mu kilkuletnia odsiadka, a ostatecznie uzyskał więcej, niż miał do tej pory. Mieszkanie w kamienicy z obsługą i własne laboratorium w zamian za pracę dla Dominiki. Układ idealny mimo kilku zakazów z jej strony. Wiedział, że lepiej trafić nie mógł. Teraz nie martwił się o warunki bytowe ani o kanały dystrybucji czy ochronę. Pod opiekuńczymi skrzydłami Mamy, jak od jakiegoś czasu nazywał Dominikę, oddawał się bez reszty, bez presji i pośpiechu swojej pasji – tworzeniu psychostymulantów.

– Dobre w smaku, delikatne i świeże – mówi Dominika, zaciągając się. Przytrzymuje dym w płucach i kiedy czuje kłucie w klatce piersiowej, powoli wypuszcza dym nosem. Bierze haust świeżego powietrza, po czym ściąga kolejną chmurę ze skręta i podaje go Doktorkowi.

– Dziewczynki mają stracha i lekką tremę przed dzisiejszym wieczorem. Musisz im coś przygotować, coś łagodnego, co dobrze je nastroi. Nie chodzi mi o to, żeby puściły im hamulce, ale jak będzie trzeba zrobić loda, to ma im się wydawać, że tego właśnie chcą i mają być do tego zdolne.

– Wiesz, Mamo, że to nie tak działa – mówi znudzonym głosem Doktorek, jakby kolejny raz musiał tłumaczyć to samo zagadnienie tępemu studentowi, i oddaje jej skręta. – Ja przecież nie mogę ich zaprogramować.

– Tak, wiem – przerywa mu zniecierpliwiona. – Tym to ja się zajęłam. Chcę tylko, by były wyluzowane i podatne na sugestie, jednak nie otępiałe, żeby potem nie zarzucały nam, a właściwie mi, że coś im podałam. Musisz więc wymyślić jakiś dyskretny sposób przemycenia im tego. Rozumiesz?

– Oczywiście. Mam chyba coś odpowiedniego. Rozumiem, że Klara przyjeżdża, żeby wystroić księżniczki – stwierdza bardziej, niż pyta Mak. – Niech więc wcześniej przyjdzie do mnie. Mam olejek, który dobrze łączy się z kremami do ciała. Substancje są wchłaniane przez skórę i utrzymują się w organizmie przez około dobę. Same w sobie nic nie robią, jednak jeśli do organizmu dostanie się choć odrobina THC>, wtedy zaczyna się reakcja, dość powolna, więc inicjacja procesu jest niezauważalna. Dziewczyny nawet nie muszą palić, wystarczy, że zaciągną się tym, co będzie latało w powietrzu.

– OK>, dzięki. Przyślę ją do ciebie, jak tylko się zjawi – mówi kobieta, odprowadzając Doktorka do drzwi i przekazując kolejny raz skręta.

Dominika zdaje sobie sprawę, że na niewinnym robieniu laski może się nie skończyć, że podochoceni panowie mogą chcieć iść o krok dalej. Przygotowała się na to. Najstarsza Irena straciła już dziewictwo, więc spokojnie może robić, co trzeba. Cnota pozostałych jednak jest warta przynajmniej tyle, ile Dominika dostała za najstarszą, a jeśli chodzi o Monikę i Karolinę, to z racji wieku tym bardziej można nazwać je towarem luksusowym. Być może w sam raz na taki raut jak ten. To mogłoby się okazać wisienką na torcie, który przygotowała, nie chce się jednak nastawiać i niczego nie zamierza planować. Stanie się, co ma się stać, córki są najważniejsze i nie zamierza ich poświęcać dla zwykłych VIP>-ów. Muszą to być VIP>-y z pierwszej ligi, no i oczywiście muszą wystąpić sprzyjające okoliczności, żeby sprawy poszły w tym kierunku.

Dominika udaje się do łazienki, odkręca wodę, żeby napuścić ją do wanny. Dolewa olejku relaksującego. To kolejny z ubocznych produktów Doktorka, który bardzo przypadł jej do gustu. Zanurza się w ciepłej wodzie pachnącej delikatnie melisą, goździkami, cytrusami oraz nierozpoznawalnymi w tej mieszance nutami zapachowymi, tworzącymi jednak niebiańską fuzję o wyjątkowo dobroczynnym działaniu. To w połączeniu z kilkoma chmurami dobrze nasączonymi CBD i niewielką ilością THC, które przyjęła, powoduje, że czuje, jak całe napięcie z niej opada. Włącza program masujący i już po chwili delikatne bąbelki pieszczą jej skórę. Dominika zanurza się w przyjemności i odpływa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: