Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zła miłość - ebook

Data wydania:
14 września 2016
Ebook
24,00 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zła miłość - ebook

Przejmująca historia dziewczyny, której matka wymyśliła życie.

Na piąte urodziny Marzena dostaje pianino i to jest koniec jej dzieciństwa. Zabawki idą w kąt, koleżanki dostają zakaz przychodzenia. Dziewczynka ma cały czas ćwiczyć, żeby w przyszłości zostać światowej sławy pianistką i tym samym zrealizować niespełnione marzenie matki.

Wszystko zostaje precyzyjnie zaplanowane. Chłopcu, z którym Marzenę zaczyna łączyć pierwsza miłość, jej rodzicielka załatwia pracę w innym mieście. Sama znajduje zaś odpowiedniejszą partię dla córki: Nataniela, z dobrze sytuowanej rodziny.

Jak na ironię, okazuje się jednak, że rodzice chłopaka też zdecydowali za niego, a cynicznie zaplanowana przez nich kariera Nataniela nie idzie w parze z karierą Marzeny. Ale młodzi zdążyli już szaleńczo się w sobie zakochać…

Czy Nataniel zdoła przeciwstawić się rodzicom? Czy Marzena zdobędzie się na odwagę i spróbuje ułożyć sobie życie na nowo, z dala od zaborczej matki, niezdarnego ojca i dusznej zaściankowości rodzinnego miasteczka?

Zła miłość to chwytająca za serce powieść o uczuciach, które potrafią ranić, i takich, które przetrwają najcięższą próbę.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-154-3
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1 Piotruś

– Mamo, długo jeszcze? – W drzwiach mojej pracowni stanął zaspany Piotruś.

– O co chodzi, kochanie moje? – Natychmiast porzuciłam swoje zajęcie i złapałam chłopca w ramiona. – Nie możesz spać?

– Nie mogę… – westchnął mój synek i wtulił się we mnie mocno.

Pachniał rumiankowym płynem do kąpieli i czekoladą. Pewnie dobrał się do tabliczki ukrytej przeze mnie w kuchni. Nie pozwalałam mu jeść słodyczy przed snem, czasem jednak, gdy musiałam dłużej popracować, przymykałam na to oko. Kilka kostek czekolady pewnie miało mu osłodzić samotne zasypianie.

– Oj, ktoś tu się chyba obżerał słodyczami – stwierdziłam ze śmiechem. – I co? Nie pomogło?

– Od czekolady się nie zasypia – odparł rezolutnie i poprosił: – Chodź na chwilę, poczytaj mi, proszę, a ja szybciutko zasnę, obiecuję…

– Dobrze… – Wzięłam Piotrusia za rękę. Razem udaliśmy się na piętro, do jego sypialni.

Mój mały mężczyzna miał już cztery lata – dla niego beztroskie i bezpieczne, dla mnie pełne zawirowań, niepewności, lęków i nieprzespanych nocy.

Piotruś, na znak jak najlepszych chęci, wskoczył szybko do łóżeczka i przykrył się kołdrą po same oczka, które spoglądały teraz na mnie z oczekiwaniem.

– No, dobrze. Co czytamy?

– O piesku – zdecydował Piotruś, na moment odkrywając buzię.

– Okej. O piesku – zgodziłam się i sięgnęłam do jego nocnej szafki po wybraną lekturę.

Jak zwykle, gdy wieczorami pomagałam zasnąć synkowi, nachodziła mnie fala refleksji i wspomnień, także tych, przed którymi próbowałam się bronić. W końcu jednak zawsze doznawałam uczucia bezgranicznej czułości i wdzięczności. Za to, że go mam, że jest i będzie ze mną jeszcze przez długie lata, a jego miłość do mnie, taka czysta i bezwarunkowa, każdego dnia nadaje sens mojemu życiu.

Nie może być inaczej. Jego piękne, brązowe oczy w oprawie długich rzęs są lustrzanym odbiciem innych oczu, uśmiech jest kopią innego uśmiechu, czarne jak heban loki okalające jego twarz do złudzenia przypominają inną głowę, leżącą kiedyś obok mojej na poduszce…

Piotruś będzie kiedyś pięknym mężczyzną, nie miałam co do tego wątpliwości. Gwarantuje to jego podobieństwo do, że tak powiem, pierwowzoru. Niejedna matka życzyłaby sobie, by jej syn odziedziczył niezwykłą urodę po ojcu, jednak w tym przypadku ów jedyny po nim spadek kładł się cieniem na całym moim życiu…

– Mamuś, ale czytaj porządnie – poprosił w pewnym momencie Piotruś sennym głosem.

Dzieciak zawsze orientował się, że moje myśli zaczynały błądzić ponad rzeczywistością, bo wówczas mój głos tracił dźwięczność, a czytane zdania intonację i płynność.

– Dobrze, synku – odparłam zawstydzona jak zawsze, gdy mnie przyłapał na mimowolnych rozważaniach. Ale Piotruś już w tym momencie spał. Położyłam obok niego na poduszce jego ulubioną maskotkę: pluszowego pieska.

Zeszłam na parter i ze sporym trudem podjęłam przerwane przed kwadransem zajęcie. W moją pracę, wbrew pierwotnemu zamysłowi, zaczęły się wkradać coraz bardziej rzewne tony. Dopiłam zimną już kawę i dokonałam niezbędnych poprawek.

Zajęcie, z którego żyłam, całkiem dostatnio zresztą, było wynikiem splotu przypadków, które w bardzo kiepskim momencie życia pozwoliły mi się odbić od dna. Muzyka nigdy nie była moją pasją, a to, że w tym kierunku przyszło mi się uczyć przez wiele lat, było wynikiem niespełnionych ambicji mojej matki. To ona chciała grać na fortepianie, koncertować, błyszczeć na scenie. Najgorzej jednak, gdy rodzic nie potrafi odróżnić swoich marzeń od marzeń dziecka, swojego dobra od tego, jak ono je postrzega dla siebie. A jeszcze gorzej, gdy dziecko nie ma najmniejszych praw do decydowania o sobie i nie ma nikogo, kto by się za nim ujął. Bo mój ojciec również tych praw nie miał, zrzekł się ich z czasem zupełnie, przedkładając nade wszystko własny święty spokój. Dlatego z dzieciństwa pamiętam głównie wędrówki do kościoła i z kościoła oraz od szkoły do szkoły. Rano do tej normalnej, popołudniami do muzycznej. I powierzanie Bogu swoich (a właściwie mojej matki) pragnień, próśb i żali.

Powoli dochodziła północ, a ja, zamiast położyć się spać, zrobiłam sobie kolejną kawę. Zaczęła mnie ogarniać złość na siebie, niesmak i poczucie jakiegoś wewnętrznego rozpadu i chaosu. To uczucie powracało często wraz z niechcący przywołanymi wspomnieniami, ale dziś opanowało mnie z niespotykaną dotąd siłą, tak wielką, że w końcu zachciało mi się wyć… No cóż, sama sobie byłam winna. Bo gdy po kilku latach niewidzenia pojawiła się nieoczekiwana okazja, by raz jeszcze spojrzeć w twarz tacie Piotrusia, nie odmówiłam sobie tego. Sądziłam, że jestem już gotowa na taką konfrontację, ale niestety nie byłam. I nie chodziło o to, że wróciły do mnie dawne uczucia. Stało się coś, czego zupełnie nie przewidziałam – poczułam do niego przemożny wstręt. Wiele wspomnień związanych z naszą miłością mimo wszystko przechowywałam w sercu jako piękne i romantyczne. Teraz nagle znikły jak bańka mydlana, a to, co zaczęło pojawiać się w ich miejsce, na nowo zburzyło mój z trudem osiągnięty spokój.

Przeszłam z pracowni do salonu i wyszłam na taras. Wieczór był bardzo ciepły, a czyste, usiane gwiazdami niebo i dochodzące z ogrodu cykanie świerszczy koiło rozbudzone do granic wytrzymałości emocje. Zapaliłam papierosa i głęboko wciągnęłam dym do płuc. To mi pomogło opanować lęgnący się w gardle spazm. Bo znów nie było dla mnie ucieczki… Wszystko rodziło jakieś wspomnienia, taka noc też już się kiedyś wydarzyła…

– Nie, tak nie może być – szepnęłam sama do siebie. – Muszę coś z tym zrobić. W końcu nie jestem sama, nie wolno mi poddać się temu szaleństwu.

Weszłam do domu z twardym postanowieniem uporania się z przeszłością, uporządkowania bezładnych obrazów, może nawet znalezienia wyjaśnień dla niektórych zdarzeń. Otworzyłam nowy plik w komputerze i postanowiłam zaserwować sobie najprostszą autoterapię: zacząć spisywać najważniejsze momenty ze swojego życia, od pierwszych chwil, które zaczęłam świadomie pamiętać. Postanowiłam, że będę pisać w każdej wolnej chwili, w ciągu dnia, w luźniejsze weekendy, po nocach. Musiałam się uporać z przeszłością raz na zawsze, by nigdy do niej już nie wracać. Doszłam do wniosku, że jeśli poświęcę wspomnieniom trochę czasu świadomie – nie zaś, jak do tej pory, gdy pozwalam im sobą zawładnąć w dowolnym momencie – uwolnię się od ich dominacji. Piotruś spał, swoją pracę wykonałam w terminie, a zatem cała noc przede mną. Jutro, gdy mój syn będzie w przedszkolu, zostanie mi kilka godzin, by odespać i wrócić do choćby pozornej równowagi.Rozdział 2 Moje piąte urodziny

Gdy skończyłam pięć lat, dostałam największy prezent urodzinowy na świecie. Był przystrojony wielką kokardą z różowej bibuły, nad nim zaś unosiły się kolorowe baloniki. Mnóstwo baloników. Na stole stał wielki tort z zapalonymi świeczkami. Kiedy mama wprowadziła mnie do pokoju, stanęłam jak wryta.

– To… dla mnie? – spytałam, z trudem wydobywając z siebie głos.

– Tak, córeczko – odparła wzruszona. – Kończysz dzisiaj całe pięć lat, a oto i wyjątkowy prezent dla wyjątkowej dziewczynki.

W miejscu, w którym do tej pory znajdowała się komoda, teraz stało piękne, nowiutkie, lśniące czarną politurą pianino.

– O, rany! – Podeszłam do instrumentu i ostrożnie pogładziłam zamkniętą klapę.

– Śmiało, otwórz – zaśmiała się mama. – Jest twoje!

Jednym palcem naciskałam na zmianę to białe, to czarne klawisze, ciesząc się wydawanymi przez nie dźwiękami. Byłam szczęśliwa i dumna, a moje szczęście graniczyło z niedowierzaniem.

– A gdzie… Ela i Beata? – spytałam po chwili.

To były moje dwie „najlepsiejsze na świecie” przyjaciółki z przedszkola, mieszkające po sąsiedzku. Zawsze obecne w ważniejszych chwilach mojego życia, imieninach, urodzinach, towarzyszki zabaw i powierniczki pierwszych szczęść i nieszczęść. Mieszkały na tyle blisko (po obu stronach naszego płotu), że wolno nam było odwiedzać się bez asysty dorosłych. Bardzo chciałam, żeby były tu teraz i dzieliły ze mną radość i dumę.

– Spójrz, jaki piękny tort – odpowiedziała mama całkiem nie na temat. – Zdmuchnij świeczki i pomyśl jakieś życzenie. Na przykład, że chcesz zostać w przyszłości wielką pianistką.

Mama zapaliła świeczki i zaprowadziła mnie do przystrojonego stołu. Zdmuchnęłam wszystkie naraz, mając na myśli tylko jedno: żeby jak najszybciej zjawiły się tu moje przyjaciółki.

– Świetnie! – ucieszyła się mama. – Zuch dziewczynka, życzenie na pewno się spełni. O czym pomyślałaś?

Powinnam była skłamać, ale wówczas i niestety jeszcze długo, długo potem, nie wpadłam na to, że niewielkie minięcie się z prawdą może zaoszczędzić tak wiele przykrości.

– Chciałabym, żeby Ela i Beata przyszły – odparłam uczciwie.

Mama nerwowo złapała mnie za rękę i zaprowadziła do pianina.

– Jesteś niewdzięczna, córeczko – powiedziała z wyrzutem. – Czy ty wiesz, ile taka rzecz kosztuje? Przez dwa lata odkładaliśmy na nie z ojcem, odmawiając sobie własnych przyjemności. Po to, by dziś, w twoje piąte urodziny móc sprawić ci prezent, o jakim marzyłam przez całe życie! Ale niestety, rodzice nie mieli takiego zrozumienia dla moich pasji.

– A co to jest pasja, mamusiu? – spytałam.

– To… największe w świecie marzenie, to coś, czym mogłabyś żyć, nie potrzebując niczego ani nikogo innego.

– Ale ja… nie marzyłam nigdy o pianinie – odparłam prostolinijnie, bo słowa mamy bardzo mnie zadziwiły.

– No widzisz! Nawet nie marzyłaś, a masz. Czy to nie cudowne?

– Gdzie tatuś?

– W ogrodzie. Przycina krzewy.

– Czemu go tu nie ma?

– Bo przycina krzewy! – krzyknęła mama poirytowana. – On kompletnie nie rozumie muzyki i nie umiałby docenić podniosłości tej chwili. Przykro mi to mówić, a jeszcze bardziej przykro znosić… ale twój ojciec jest niestety zwyczajnym, prostym człowiekiem. Prezent w każdym razie jest od nas obojga.

Mama patrzyła na mnie coraz bardziej rozczarowana.

– A… Ela i Beata?

– No właśnie, córeczko. – Mama usiadła przy pianinie i posadziła mnie na kolanach. – Jesteś już dużą dziewczynką. Dużą, zdolną i ambitną. Dlatego od poniedziałku zacznie przychodzić do nas pani Terenia, która będzie uczyła cię grać na tym wspaniałym instrumencie. Uważam więc, że nie będziesz już miała tyle czasu na płoche rozrywki. Twoje zabawki spakowałam rano do pudełka i oddałam pani Oczkowskiej dla wnuczki.

– Jak to? – spytałam, z całej siły powstrzymując łzy, bo dziecko też ma swój honor i swoiste wyczucie taktu, a nie chciałam wyjść na niewdzięczną.

– Zabawki są w przedszkolu, tam będziesz mogła bawić się do woli. W domu będziesz grać na pianinie. Zobaczysz, jakie to cudowne móc samemu wyczarowywać palcami dowolną muzykę, panować nad dźwiękami, harmonią… Za chwilę nie będziesz pamiętała o czymś takim jak zabawki.

Pobiegłam do sypialni, gdzie zawsze leżał na mojej poduszce Kacper – wielka, pluszowa, łaciata żyrafa. Nieco wyblakła od prania, ciut zdeformowana od nadmiaru moich czułości. Tę maskotkę jednak kochałam całym swoim sercem i nie oddałabym jej nawet za oryginalną Barbie, razem z domkiem i Kenem. Teraz jej nie było. Rozpacz, jaka mnie wówczas ogarnęła, zdominowała dziecięce poczucie honoru i rozbeczałam się na całego.

– Mamusiu, gdzie jest Kacper?! – wykrzyczałam, wpadając z powrotem do „gościnnego”.

– A… ta żyrafa? Widzisz, one nie nadawała się już, żeby ją komukolwiek ofiarować, więc poszła do pieca.

Podbiegłam do pianina i z furią zaczęłam je kopać.

– Ja tego nie chcę! Weź to i oddaj mi Kacpra! – szlochałam, zachłystując się łzami.

– Ty… niewdzięczna dziewucho… Rozwydrzona gówniaro… – cedziła mama przez zęby, zbliżając się do mnie powoli.

Złapała mnie za rękę, wywlekła na środek pokoju i zaczęła okładać na oślep. Po plecach, ramionach, głowie.

– Ja kiedyś dałabym się pokroić za taki prezent! Za możliwość nauki gry na nim. A ty, wyrodne dziecko?! Doprawdy, brak mi słów!

Darłam się wniebogłosy, tak że po chwili do pokoju wszedł tato.

– Co ty, Joasiu, wyprawiasz? – spytał zdyszany.

– Ja? Ja co wyprawiam? Spójrz, co wyprawia twoja córka. Wypięła się na nasz prezent, okupiony tyloma wyrzeczeniami!

– T w ó j prezent – podsumował tato z nadzwyczajną jak na niego odwagą.

Na te słowa mama dostała spazmów i gestem wyprosiła nas za drzwi. Ojciec zaprowadził mnie do kuchni, zrobił mi gorącej czekolady i skądś wytrzasnął paczkę moich ulubionych ciastek, których mama nie pozwalała mi jeść, bo są tuczące i niezdrowe. Otarł mi chustką łzy i usiadł naprzeciwko przy stole. Siedzieliśmy w milczeniu – ani ja, ani on nie mieliśmy nic do powiedzenia na temat zaistniałej sytuacji. Zjedliśmy do spółki wszyściutkie ciastka, tata zgrabnie uprzątnął miejsce zbrodni i skinął na mnie tajemniczo. Poszłam za nim aż do kotłowni. Tata cichutko otworzył znajdującą się tam od lat starą szafę, do której odkładało się niepotrzebne, ale mogące się jeszcze kiedyś przydać rzeczy. Na najniższej półce, w starej podróżnej torbie siedział sobie mój Kacperek, uratowany przez tatkę od męczeńskiej śmierci. Pewnie mama kazała mu go spalić, a on nie wykonał jej polecenia.

Bez słowa rzuciłam się ojcu na szyję, on zaś przyłożył palec do ust na znak milczącego porozumienia. Postanowiłam, że przy najbliższej okazji znajdę Kacperkowi godniejsze miejsce, takie, w którym mamusia nigdy go nie odnajdzie…

Pod wieczór tego samego dnia, w znacznie już lepszym nastroju zasiadłam do pianina i zaczęłam plumkać na nim bez ładu i składu. W końcu było moje, okupione wyrzeczeniami rodziców… Nie, żebym była niezadowolona z tego prezentu, pianino było piękne i, szczerze powiedziawszy, byłam z niego dumna. Jakkolwiek by było, nikt, kogo wówczas znałam, nie posiadał czegoś równie wspaniałego. Po obiedzie i podwieczorku, zjedzonym w towarzystwie taty (mama się rozchorowała i musiała poleżeć w zaciemnionym pokoju), zaczęłam odczuwać coś na kształt wyrzutów sumienia. Nie chciałam przecież, żeby cierpiała. Było mi z tym zdecydowanie źle, ale pamiętam, że kompletnie nie umiałam swoich uczuć nazwać, sprecyzować. Znalazłam się w sytuacji, która zdecydowanie przerastała możliwości pięcioletniego dziecka: czułam się jednocześnie i uhonorowana, i skrzywdzona. Dlatego gdy mama w końcu wyszła ze swojego pokoju, odczułam ogromną ulgę.

– Ubierz się ładnie, Marzenko – powiedziała. – Jeszcze zdążymy na wieczorną mszę. Pójdziemy przeprosić Bozię.

Polecenie przyjęłam z radością, bo czułam, że zachowałam się źle i podle, miałam zatem ogromną potrzebę uzyskania przebaczenia. „Jeśli Bozia da się przeprosić, mamusia też mi na pewno wybaczy” – kalkulowałam.

– My? Same we dwie? – spytałam jeszcze, bo do kościoła zawsze chodziłam z babcią, mama jakoś nie lgnęła do tego, co boskie.

– Tak, same – odparła mama krótko i poszła się stroić.

Ksiądz mówił akurat o synu marnotrawnym i o tym, jak bardzo miłosierny jest nasz Ojciec Niebieski, na wzór którego pewien ziemski rodzic wybaczył wszelkie zło uczynione mu przez syna i na powrót przyjął go pod swój dach. Bardzo przeżyłam wówczas swoją niewdzięczność, prosząc Pana o przebaczenie, o to, by mamusia jak najszybciej zapomniała o moim wybryku i o zdrowie dla niej. Podczas kazania siedziałam w ławce jak skamieniała, miałam bowiem wrażenie, że wszyscy zgromadzeni na mszy wierni patrzą na mnie i to mnie utożsamiają z owym marnotrawnym synem.

– Przepraszam, mamusiu – powiedziałam po wyjściu z kościoła i przytuliłam twarz do jej dłoni.

Mama nie odpowiedziała.

– Nie gniewasz się już na mnie?

– Jak przestanę się gniewać, to ci powiem – odparła. Szła obok mnie, milcząca i smutna, ignorując moje próby chwycenia jej za rękę.

– A mnie się zdaje, że pan Jezus mi przebaczył – powiedziałam, chcąc podeprzeć się Jego autorytetem.

Mama zatrzymała się, pochyliła nade mną i odparła z powagą:

– Zapamiętaj to sobie raz na zawsze: Jezus nie przestanie się na ciebie gniewać, dopóki ja tego nie zrobię.

Zwiesiłam głowę i chlipnęłam cichutko pod nosem, tak, żeby mamusia nie usłyszała. Tak bardzo, bardzo chciałam, żeby dzisiejszy dzień zaczął się jeszcze raz, wówczas na pewno zachowałabym się inaczej. Mniej więcej wtedy właśnie przekonałam się po raz pierwszy, że nic w życiu nie jest w stanie wydarzyć się po raz drugi, co w kategoriach myślenia dziecka brzmiało mniej więcej tak: jak już coś się stało, to się na pewno nie „odstanie”.

Gry na pianinie uczyłam się pilnie, ale nie pamiętam, żeby te lekcje budziły we mnie jakiś szczególny entuzjazm. Był to taki sam obowiązek jak nauka matematyki, przyrody czy innych szkolnych przedmiotów. Mamie jednak bardzo na tym zależało i gdy nauczyłam się grać jako tako najprostsze utwory, zaczęła systematycznie spraszać znajomych na „wieczorki muzyczne”. Zawsze kupowała z tej okazji ciasto w najlepszej cukierni i parzyła kawę w swoim eleganckim, drogim ekspresie, który „dostała od małżonka z okazji rocznicy ślubu”. Lubiła tak mówić, choć prawda była całkiem inna: mamusia sama go sobie kupiła i nawet posprzeczała się z tatą o to, bo wydała na ów sprzęt pieniądze przeznaczone na roczne ubezpieczenie auta. Dziwiłam się za każdym razem, gdy słyszałam tę jej wersję, ale uważałam, że ma widać jakieś ważne powody, aby tak mówić.

Pani Terenia, moja nauczycielka gry na pianinie, była bardzo poważną, „starszą panią” w okolicach trzydziestki, ubierającą się najchętniej w stonowane w kolorze, obcisłe golfy i szare spódniczki ciut przed kolano. Często przyglądałam się jej ukradkiem i próbowałam zrozumieć, czemu ta niebrzydka w sumie kobieta nosi takie paskudne ciuchy i fryzury. Bo uczesaniu również nie poświęcała specjalnej uwagi; krótka, pospolita fryzura układała się jej najprawdopodobniej sama tuż po kąpieli. Nie to, co moja mamusia, która zawsze bardzo dbała o strój, włosy i makijaż. Dla mnie była najpiękniejszą kobietą na świecie. Zresztą, jak sama mawiała, do dbania o siebie zmuszała ją praca „między ludźmi”. Pracowała jako kelnerka w najbardziej luksusowej restauracji w naszym miasteczku. Tam odbywały się czasem różne ważne konferencje, nawet i zagraniczne, więc zawsze musiała być elegancka, by nie przynieść miastu wstydu. Powtarzała to przy każdej okazji. Byłam dumna z jej urody i wówczas nie ulegało dla mnie wątpliwości, że i tata był dumny. Gdy się zdarzało, że wychodziliśmy dokądś razem – raczej rzadko, bo mamusia zazwyczaj albo pracowała, albo zmęczenie nie pozwalało jej na „życie prywatne” – dbała o to, byśmy wyglądali elegancko i zachowywali się „z klasą”. Tę „klasę” miała mamusia w małym paluszku, my z tatusiem natomiast pod jej czujnym okiem pilnie przestrzegaliśmy zasad savoir-vivre’u. A wtedy i ona bywała z nas dumna.

Niestety, babcia Aniela była pod tym względem kompletnie niereformowalna. Z uporem nosiła na głowie chustkę, zaplecione w warkocz włosy upinała z tyłu głowy w kok, dzieliła ubrania na „codzienne”, „wyjściowe” i „kościółkowe”, a swoje myśli wyrażała bez owijania w bawełnę. Mamusię bardzo to irytowało, nie starała się jednak za wszelką cenę babci ucywilizować, gdyż to na jej głowie spoczywał cały dom oraz opieka nade mną. Być może – tak dzisiaj uważam – „ucywilizowana” babcia Aniela mogłaby nagle zatęsknić za własnym życiem i odmówić pełnienia tych wszystkich obowiązków. Tak więc, o ile babunia nie wpływała negatywnie na mój intelektualny rozwój, poczucie estetyki i poszanowanie dla manier, mama jakoś godziła się z jej niedostatkami. Jedyną zauważalną gołym okiem konsekwencją tego stanu rzeczy było to, że babcia nigdy nie zasiadała z nami przy stole, gdy gościli u nas znajomi mamusi. Wcale się jednak tym nie martwiła, bo uważała towarzystwo mamy za takie, co to „wyżej sra, niż dupę ma”. Gdy usłyszałam tę opinię po raz pierwszy w życiu, miałam już na szczęście dość oleju w głowie, by jej mamusi nie powtórzyć.

Inną dziedzinę życia mojej rodziny, co do której poszczególni jej członkowie również nie byli jednomyślni, stanowiła sfera sacrum. Tu ich podejście było, jak bym to dziś określiła, trzystopniowe. Dla babuni religia stanowiła sens życia: do kościoła chodziła niemal codziennie, dzień zaczynała i kończyła modlitwą, odmawiała różaniec i wciąż nuciła pod nosem kościelne pieśni. Nieustannie powoływała się na dekalog i siedem grzechów głównych, cytowała Pismo Święte i zasłyszane fragmenty kazań – co zresztą kompletnie nie przeszkadzało jej w używaniu „brzydkich słów”.

Mama na tematy wiary wypowiadała się rzadko, do kościoła chodziła jedynie w święta Bożego Narodzenia i na Wielkanoc, chętnie natomiast podpierała się jego autorytetem, gdy chodziło o mnie – bo ja, siłą rzeczy od najmłodszych lat kształtowałam swój światopogląd, wzorując się na babci. Tatuś natomiast był od tych spraw całkowicie zdystansowany i trudno było wydusić z niego, co o tym wszystkim sądzi.

Mój pierwszy duży koncert miał miejsce w szkole z okazji inauguracji nowego roku, gdy szłam do pierwszej klasy. Nie wiem jak, ale to mama załatwiła, bym w ten dzień mogła popisać się swoją grą. To znaczy, żeby ona się mogła popisać. Jeśli chodzi o mnie, kompletnie tego występu nie pamiętam; ani repertuaru, ani reakcji „publiczności”. Wszystkie wspomnienia i emocje pożarł stres. Chyba nie wypadłam źle, bo gdyby tak było, z pewnością pamiętałabym pretensje mamy.

Drugi, niemal równie oficjalny występ dałam w domu dla sporego grona moich pierwszokomunijnych gości. Ten pamiętam znacznie lepiej, może za sprawą sukienki, która była najpiękniejszą kreacją spośród blisko czterdziestu pozostałych dziewczęcych strojów, jakie prezentowały tego dnia przed ołtarzem. Mamusia zamówiła go w salonie sukien ślubnych, materiał natomiast sprowadzono specjalnie dla mnie z zagranicy: śnieżnobiałą koronkę z błyszczącymi jak prawdziwe brylanty kryształkami. Byłam zachwycona sukienką, wyglądałam niczym miniaturowa panna młoda. Jej dół, podszyty kilkoma warstwami suto marszczonego tiulu, zakończony symbolicznym, jeśli chodzi o długość, trenem, prezentował się naprawdę okazale. Na tyle, że potrzebowałam o wiele więcej miejsca w szeregu od moich koleżanek. Podczas mszy dziewczynki spoglądały na mnie zazdrośnie, ich matki natomiast taksowały mnie raczej złowrogo.

Moje wspomnienia z pierwszych szkolnych lat stanowią mieszankę dwu przeciwstawnych uczuć: dumy i wstydu. Dumy, bo moja rodzicielka zawsze dbała o to, bym wyróżniała się na tle innych, wstydu natomiast, bo… to wyróżnianie się nie zawsze było dla mnie miłe. Czasem czułam się tak bardzo wyobcowana spośród grupy rówieśników, że skłonna byłam zamienić swoje wyszukane ubrania na zwyczajne, tanie i praktyczne ciuchy większości moich kolegów. Mama jednak bardzo lubiła podkreślać moją wyjątkowość, jak to się dzisiaj mawia, oryginalnymi stylizacjami. Nie wspomniałam jeszcze, że moje przyjaciółki z czasów przedszkola, Ela i Beata, znalazły do wspólnych zabaw inną dziewczynkę, a ja miałam teraz za całe towarzystwo pianino i panią Teresę. I babcię, rzecz jasna.Rozdział 3 Babcia Aniela

Trzymania języka za zębami i posługiwania się półprawdami nauczyła mnie babcia. Nie wpajała mi oczywiście tych rzeczy wprost, robiła to albo za pomocą sprytnych aluzji, albo na zasadzie prezentacji, czyli żywego przykładu. Być może taka dwoistość babcinej postawy nawet by mnie bulwersowała, gdyby najczęściej nie chodziło o mój własny interes. Babunia była kochana, często przymykała oko na to, co z pewnością nie uszłoby w obecności mamusi. na więcej pozwalała, a jak było trzeba, ratowała z opresji. I kiedy, zagadane w drodze ze szkoły nie zauważyłyśmy, że został mi na buzi ślad po czekoladzie, którą babunia częstowała mnie ukradkiem, tłumaczyła ten fakt na rozmaite sposoby.

– Oj, Marzenka, ty nie wiesz, że na plastyce się maluje papier, a nie własną gębę? – pytała na przykład z udawanym niesmakiem i ciach, szybciutko ścierała mi dłonią z twarzy ślady przestępstwa.

Mama zawsze dawała się złapać na takie i podobne drobne oszustwa babci, a wówczas jej oczy, groźnie wpatrzone w kąciki moich ust, łagodniały i tylko czasem komentowała:

– Jak będziesz oblizywać pędzel, zamiast zamoczyć go w wodzie, dostaniesz zajadów i staniesz się brzydka.

– Przepraszam, mamusiu – odpowiadałam pokornie i to załatwiało sprawę.

Mój układ z babcią był obustronny. Oczywiście żadna z nas nie ustalała reguł, powstał jakoś sam z siebie, intuicyjnie. Mama bowiem lubiła mnie podpytywać o różne babcine grzeszki, na przykład o czym rozmawiała z Lelkową, przyjaciółką z „kościelnej ławki”. Bo kiedy Lelkowa przychodziła do babci w odwiedziny, obie bardzo szczodrze dzieliły się sensacjami z życia miasteczka, a konkretnie jego mieszkańców. Lelkowa zresztą nie odwiedzała babci, gdy nie miała do przekazania jakiejś miejscowej rewelacji. Nie byłam pewna, czemu mamę tak to interesowało, być może nie lubiła, gdy plotkowało się o innych, ja zaś na wszelki wypadek zawsze twierdziłam, że nie słuchałam. Mamusia wówczas wyglądała na rozczarowaną, ale poprzestawała na tym, bo pewnie nie wypadało jej naciskać. Oczywiście ta umiejętność nie przyszła mi sama z siebie. Nigdy nie zapomnę, gdy kiedyś nieopatrznie powtórzyłam jej jedną z takich rewelacji, a mianowicie tę, że pani Siedlewska, przewodnicząca rady rodziców z naszej szkoły, jest „puszczalską krową po czterdziestce”.

– Czy ty wiesz, co to znaczy „być puszczalską”? – spytała mamusia, przyglądając mi się uważnie.

– Nie, ale wiem, co to jest krowa – odparłam beztrosko i wróciłam do swoich zajęć.

– A… puszczalską… z kim? Lelkowa nie mówiła?

W najlepszej wierze wytężyłam całą swoją pamięć i wypaliłam:

– Ze starym bogatym dziadem.

– Jakim… dziadem?

– Z panem… panem… – usiłowałam sobie przypomnieć nazwisko – Sznurkiem! – wykrzyknęłam w końcu z satysfakcją.

– Może Szczurkiem? – podrzuciła mamusia, marszcząc brwi.

– Może Szczurkiem – zgodziłam się bez oporów.

– Jesteś pewna?

– Raczej tak – odpowiedziałam, odrobinę zaniepokojona.

– Raczej czy tak? – Mamusia potrząsnęła mną, trzymając za ramiona.

– Nie wiem. Nie pamiętam – tłumaczyłam się coraz bardziej przejęta.

Być może, gdybym nie czuła narastającej presji, przypomniałabym sobie nazwisko „starego dziada”, jednak w tej sytuacji pamięć całkowicie odmówiła mi posłuszeństwa. Tak czy inaczej, obiecałam sobie, że nigdy więcej nie dam się mamusi wziąć na spytki. Wtedy naprawdę pojęcia nie miałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale zdawało mi się, że pani Siedlewska i pan „Sznurek” zrobili coś, co bardzo moją mamusię zbulwersowało. Rzecz jasna, szybciutko powtórzyłam naszą rozmowę babci, ta zaś skwitowała sprawę krótko:

– A, nos do dupy! Wiesz, Marzenko, nawet dobrze, że jej o tym powiedziałaś, niech ma.

– Co… niech ma?

– Niech ją ciekawość zeżre!

Czasem miałam wrażenie, że babcia Aniela ma do mojej mamusi jakieś niejasne pretensje. Albo że się jej wręcz boi, co było dla mnie jeszcze bardziej niepojęte. Kiedyś nawet dałam temu wyraz, pytając, czemu babunia po prostu nie nakrzyczy na swoją córkę, zamiast godzić się na jej wszystkie zakazy i nakazy. Babunia posmutniała i odparła:

– Bo nie krzyczałam na nią, jak była po temu pora, a teraz już niestety za późno.

Oczywiście nie zrozumiałam babcinych słów i dziwiłam się im niepomiernie. Bo moja mamusia, tak doskonała pod każdym względem, musiała być również doskonałą córką. To nie ulegało dla mnie najmniejszej wątpliwości. Świat dziecka, jego sposób rozumowania polega bowiem na tym, że bez zastrzeżeń przyjmuje, co dla niego niepojęte. Ufa dorosłym bezkrytycznie i nie próbuje rozważać wypowiedzianych przez nich słów nawet wówczas, gdy wydają się dziwne lub całkiem sprzeczne z jego wyobrażeniami o świecie. Dlatego nieraz zostawałam sama z niewiadomymi i nawet nie przyszło mi do głowy, by prosić kogokolwiek o ich wyjaśnienie.

– Aha – odpowiadałam zazwyczaj i na tym się kończyło.

Dorośli natomiast nie zawsze dlatego nie rozwijali tematu, że dziecko było dla nich nieodpowiednim partnerem do rozmowy. Po prostu sami już nie pamiętali, ilu rzeczy można nie wiedzieć, mając zaledwie kilka lat. Przekonałam się o tym, gdy urodziłam Piotrusia, a on zaczął w którymś momencie zadawać mi różne pytania. Może dziwniejsze niż ja zadawałam kiedyś, ale to wynikało z różnic w rzeczywistości, w których przyszło nam dorastać. Na przykład kiedyś, ni z tego ni z owego, spytał, jakie zwierzęta dają ziemniaki. To wtedy sobie uświadomiłam, że przecież dla małego chłopca nie wszystko jest tak oczywiste jak dla mnie, i że jeśli ktoś dorosły nie przekaże mu danej wiedzy, on jej po prostu nie będzie miał. Nie wszystkiego przecież mógł doświadczyć sam. Jako cztero- czy pięciolatek nie miał szans zobaczyć na własne oczy, skąd biorą się ziemniaki. Albo jeśli ktoś nie sprostuje jego błędnych wyobrażeń na jakiś temat, utkwią one w jego umyśle na wiele lat. Piotruś wiedział, że czereśnie rosną na drzewie, a ponieważ truskawki pojawiały się w sprzedaży mniej więcej w tym samym okresie, był przekonany, że i one rosną na drzewach. W chwili, gdy ta świadomość, poparta własnymi wspomnieniami, do mnie dotarła, postanowiłam dorastać razem z moim synkiem i patrzeć na świat z perspektywy wieku, w którym aktualnie się znajduje, szanować właściwe dla niego potrzeby, pragnienia, niechęci i lęki.

Babcia Aniela, dopóki wymagał tego mój wiek, zaprowadzała mnie do szkoły i odbierała z niej, przyrządzała i podawała posiłki, pilnowała, abym odrobiła zadania i przygotowała się do lekcji. Wieczorami, jeśli nie kolidowało to z moimi zajęciami w szkole muzycznej, zabierała mnie do kościoła na różne sezonowe nabożeństwa: „majowe”, „czerwcowe”, „różańcowe”, drogę krzyżową, rekolekcje. Kościół był niedaleko i chętnie uczestniczyłam w życiu religijnym, stanowiło ono bowiem do pewnego czasu moją jedyną rozrywkę. Zapewne dziwnie to brzmi, ale tak faktycznie było. Po nabożeństwie wracałyśmy do domu nieśpiesznie, w towarzystwie babcinych koleżanek, czasem przysiadając gdzieś na ławce, gdy droga kończyła się szybciej niż najnowszy zestaw miejscowych niusów. Koleżanki babci zawsze miały w torebkach jakieś cukierki, którymi częstowały mnie hojnie. Ja zaś siedziałam sobie na skraju ławki, majtając nogami i usiłując nadążyć za poszczególnymi wątkami relacjonowanych przez nie sensacji. Czasem, gdy coś wyjątkowo nie dawało mi spokoju, pytałam o to babcię, gdy już same pokonywałyśmy ostatni odcinek drogi do domu.

– Co to znaczy, babuniu, że pani Molkowa znów z brzuchem lata? – Zdanie jak zdanie, niby wszystkie wyrazy w nim zrozumiałe, ale ja w żaden sposób nie potrafiłam sobie uzmysłowić, że Molkowa mogłaby czasem latać bez brzucha.

– A… to… znaczy, że będzie miała dzidziusia. Szóstego, jak się nie mylę – odpowiadała babcia raczej zaskoczona tym, że coś z ich rozmowy utkwiło mi w głowie, niż zmieszana tematem.

– Aha – odparłam, bo już wtedy wiedziałam, że nienarodzone dzieci nosi się w brzuchu, więc wszystko stało się dla mnie jasne.

– Matce nie powtarzaj – dodawała babcia w podobnych sytuacjach, jednak nigdy mnie nie zbywała byle czym.

– No wiem przecież. Ale co z tego, że będzie miała szóstego dzidziusia, to źle?

– Pewnie, że źle. Bo kto to widział, żeby tak często dzieciska rodzić, a potem nie mieć im czego do gąb powkładać.

– To dlaczego… pani Molkowa się na te dzieci zgadza? Nie mogłaby ich po prostu nie chcieć?

– Oj, pewnie, że chciałaby nie chcieć – zdenerwowała się babcia. – Ale co zrobi, jak już są, wydusi jak gawrony?

– Po co ma dusić? – dziwiłam się coraz bardziej. – Niech ich nie bierze do brzucha i już.

– Musiałaby najpierw zabić tego swojego capa – odparła babcia w jeszcze większych nerwach. – Bo cap to cap i zapamiętaj to sobie. Z takim do ładu nie dojdziesz.

O nic więcej już nie pytałam, bo problem zaczął mnie zdecydowanie przerastać. Tak się bowiem składało, że Molkowie trzymali kilka kóz, w tym dorodnego, rogatego samca. Gdybym nadal chciała drążyć ten temat, nawet pewnie nie wiedziałabym, o co zapytać. Za to na jakiś czas nabrałam podejrzeń, że liczba posiadanego potomstwa jest w jakiś sposób związana z kozami. To mi się zresztą nawet potwierdzało, bo ci, którzy w naszym miasteczku trudnili się hodowlą kóz, mieli zdecydowanie więcej dzieci niż inni. Nawiasem mówiąc, w moim rodzinnym miasteczku, a zwłaszcza na jego obrzeżach, żyło się całkiem jak na wsi. Nie było tu bloków mieszkalnych, szos, nowoczesnych osiedli. Były za to domy, głównie wielopokoleniowe, ale i coraz bardziej eleganckie, jednorodzinne wille. W przydomowych ogródkach często hodowano kury, w dwóch czy trzech gospodarstwach były kozy, na grządkach zaś, zdecydowanie częściej niż kwiaty – warzywa. Nieco inaczej przedstawiało się centrum: przestronny, prostokątny rynek z fontanną w środku i starymi kamieniczkami dookoła. Tu i w najbliższej okolicy znajdowało się wszystko, co o jego miejskości zaświadczało: kościół, poczta, dom kultury z kinem, szkoła podstawowa, szkoła muzyczna, a także jedyne w mieście liceum. Kościołów i szkół było u nas jeszcze kilka, ale te z rynku uchodziły za najbardziej „prestiżowe” ze względu na lokalizację. Nie było jeszcze gimnazjów, a ja należałam do ostatniego bodaj rocznika, który ukończył dawną ośmioklasową podstawówkę.

Piszę o tym wszystkim, żeby choć przez chwilę zastanowić się nad mentalnością mieszkańców podobnych miejsc, przez nie i dzięki nim ukształtowaną. Tu wszyscy ludzie się znali i nawet jeśli nie utrzymywali z sobą bezpośrednich kontaktów, doskonale wiedzieli, kto jest kim i z kim oraz gdzie mieszka. Znali jego wszystkie powiązania rodzinne. Na cenzurowanym był każdy, nawet jeśli była to osoba z jakichś przyczyn godna szczególnego szacunku, jak na przykład nauczycielki, lekarze, księża – o nich również mówiło się dużo i chętnie, tyle że o wiele ciszej. Wiem, bo przebywając dość często w towarzystwie babci i jej koleżanek, zaczęłam powoli rozróżniać wagę miejskich nowinek wyłącznie dzięki modulacji ich głosów.

Ale wracając do Molkowej… Pamiętam, jak jeszcze tego samego wieczora, leżąc w łóżku, zastanawiałam się, czemu jej sprawy tak bardzo poirytowały babcię, skoro ona nie miała z nimi w ogóle nic wspólnego. Może ze współczucia dla tych dzieci, które nie będą miały co jeść? W końcu babcia miała tylko mamę, a mama tylko mnie, jedzenia nam nie brakowało, więc coś musiało być na rzeczy… Uznałam wreszcie, że Molkowa jak najszybciej powinna pozbyć się przyczyny swej nędzy, czyli rogatego, czarnego capa. Nie, żeby od razu go zabijać, jak sugerowała babcia, ale może… komuś oddać? Komuś, kto wcale nie ma potomstwa albo jest na tyle bogaty, że mógłby wykarmić nawet kilkoro dzieci. Niestety, mimo doskonałego, jak uznałam, rozwiązania sprawy nie mogłam go pani Molkowej zasugerować. Miałam wówczas jakieś jedenaście lat i świadomość, że nikt dorosły nie potraktuje z powagą moich nawet najbardziej szlachetnych pomysłów…

Kiedy byłam w ostatniej klasie podstawówki, w rocznicę śmierci dziadka babcia zabrała mnie na cmentarz. Był październik, niedziela, pochmurny, dżdżysty dzień. Nie bardzo chciało mi się tam iść, ale mamusia miała tego dnia wyjątkowo dużo czasu dla mnie, obawiałam się więc, że każe mi ćwiczyć wprawki na pianinie i, co gorsza, będzie mi przy tym asystować. Nie przyjęła z zadowoleniem wiadomości, że wybieram się z babunią na grób dziadka.

– Albo pójdzie ona, albo ty – powiedziała babcia z wyjątkową pewnością w głosie. – W sumie racja, czemu ona ma iść, zawsze to córka ojcu bliższa niż wnuczka. To co, Joasiu? Zbieraj się, ja zaczekam.

– Ja… mam jeszcze trochę pracy… Idź, Marzenko, jeśli już tak bardzo chcesz – odparła mama i weszła do łazienki.

Założyłam na płaszczyk pelerynę przeciwdeszczową, babcia okutała mnie szalikiem i wcisnęła wełnianą czapkę niemal na oczy.

– Nie możesz się przeziębić przecież – skomentowała – boby się Joanna chyba wściekła…

– No to nie mogę – stwierdziłam i jeszcze szczelniej owinęłam szalik wokół szyi.

Na cmentarzu mimo niepogody spotkałyśmy kilka osób. Babcia na ucho tłumaczyła mi dość szczegółowo, kim są ci ludzie.

– Czemu żadna z tych osób ci się nie kłania? Są na ciebie złe? – spytałam w końcu zdziwiona.

– Ależ skąd – odparła babcia z rozbawieniem. – Ja po prostu tych ludzi kompletnie nie znam!

– Nie znasz? To skąd wiesz o nich tyle rzeczy?

– Och! – Babcia wzruszyła ramionami. – To są sprawy, o których akurat wszyscy wiedzą.

– Skąd? – dopytywałam.

– No… ten od tego, tamten od innego. W ten sposób się wiedzę o ludziach zdobywa.

– Ale jesteś pewna, babciu, że to wszystko najprawdziwsza prawda? – Po raz pierwszy sformułowałam pytanie, które od najmłodszych lat błąkało mi się gdzieś z tyłu głowy w podobnych sytuacjach.

– Czy… jestem pewna? – Babunia spojrzała na mnie, jakby mnie zobaczyła po raz pierwszy w życiu.

– No. A jeśli wszystko, o czym mi opowiedziałaś, to zwyczajne plotki?

– Aaa… – Babcia rozłożyła szeroko ręce. – Sama nie wiem… Tak czy inaczej, w każdej plotce jest podobno trochę prawdy.

– I twoim zdaniem to wystarczy, żeby z czystym sumieniem przekazywać ją dalej?

Babunia jako gorliwa i, w swoim przekonaniu, porządna katoliczka trochę się wówczas zmieszała. Mimo że już byłabym w stanie wdać się z nią w dyskusję jak równy z równym, nie zrobiłam tego, bo było mi jej zwyczajnie żal. Chyba dumała nad moją wypowiedzią jeszcze przez jakiś czas, bo nijak nie potrafiła się skupić na modlitwie i co chwilę poprawiała kwiatki w wazonie, to znów ścierała dłonią krople deszczu z płyty nagrobnej lub wykonywała inne, mało logiczne czynności.

– Jaki on był dla ciebie? – Tym pytaniem spróbowałam sprowadzić jej myśli na właściwy trop.

– Twój dziadek? O, to był mężczyzna na schwał! – rozpogodziła się babunia. – Pod każdym względem i… do każdej roboty.

Tu babcia jakby się zawahała, a jej wilgotne od deszczu policzki nabrały wyraźnych rumieńców.

– Szkoda, że umarł, przy nim czułam się naprawdę kobietą – westchnęła.

– Teraz się nie czujesz?

– Nie. Jestem twoją babcią, matką twojej matki, koleżanką moich koleżanek, ale kobietą już nie.

– Jak to? – zdziwiłam się, bo dla mnie kobiecość była wówczas wyłącznie kwestią płci, a zatem czymś całkowicie bezdyskusyjnym.

– Za młoda jesteś jeszcze, żeby ci takie rzeczy tłumaczyć – odparła babcia, a ja, jak zwykle uznałam, że skoro niechcący wkroczyłam na teren dorosłych, muszę uznać taki argument i zakończyć dociekania. Czy nie byłam ciekawa, co kryje się za tajemniczymi słowami babci? Nie, nie byłam. Moje zaufanie do starszych było, jak już wspomniałam, całkiem bezkrytyczne, dlatego nie drążyłam tematów, które miały pozostać dla mnie niezrozumiałe. Bo i po co?

– W takim razie zmówmy pacierz za dziadka i wracajmy, bo zimno – zaproponowałam.

Po tej krótkiej wymianie zdań na jego temat babcia już bez problemu pogrążyła się w modlitwie.

– No dobrze, możemy iść – oznajmiła, przeżegnawszy się zamaszyście. – Antoni to był naprawdę gość, nie to, co twój ojciec, świeć Panie nad jego duszą.

– Mojego ojca? Przecież on jeszcze żyje…

– Nie. Mojego Antosia. A czy twój ojciec żyje, czy nie, tego nie wie nikt, nawet on sam.

Na te słowa babci poczułam dreszcz grozy na całym ciele.

– Jak to? Chcesz powiedzieć, że mój tata to… nie mój tata?

– Ale skąd. Jasne, że twój, tylko że on za bardzo nie wygląda na żywego. Nie wydaje ci się czasem?

– Nie…

– To, że je, chodzi, śpi i pierdzi, jeszcze nic nie znaczy – stwierdziła babunia. – Człowiek, który żyje, cieszy się, smuci, złości, a nawet wkurza. Zauważyłaś, żeby twój ojciec robił któreś z tych rzeczy?

– Mój tatuś jest człowiekiem poważnym i rozsądnym – stanęłam w jego obronie. – Nie chichocze więc i nie przeklina.

– Akurat – wywodziła babcia, drepcąc ostrożnie po śliskiej, błotnistej ścieżce. – Już on by rad poprzeklinał, ale do tego trzeba odwagi.

– Nieprawda. Tatuś jest kulturalny po prostu, a poza tym nie ma powodów, by przeklinać.

– Nie ma?! – Babunia zatrzymała się nagle. – Ech! On, jak by ci tu powiedzieć…

Ale wówczas jeszcze nie powiedziała. Machnęła ręką, wydęła pogardliwie usta i zamilkła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: