Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złap zająca - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Złap zająca - ebook

Powojenna Bośnia. Dwie młode kobiety wpadają w króliczą norę ich wspólnej przeszłości.

Europejska Nagroda Literacka 2020.

Sara i Lejla, nierozłączne przyjaciółki z dzieciństwa, od lat nie mają ze sobą żadnego kontaktu. Kilka słów rzuconych mimochodem podczas studenckich wakacji sprawiło, że ich drogi się rozeszły. Jednak teraz, pod wpływem niespodziewanej rozmowy telefonicznej, Sara podejmuje decyzję. Ciekawość przeplatająca się z poczuciem winy każe jej wrócić do kraju, który dawno zostawiła za sobą. Bośnia. Chciała od niej uciec, od tamtych wspomnień, miejsc, ludzi, nawet języka, ale Lejla przyciąga ją jak magnes.

Spotykają się w Mostarze i wyruszają do Wiednia w poszukiwaniu brata Lejli, który zaginął w czasie wojny domowej w Jugosławii. Im bliżej celu, tym głębiej zanurzają się w trudną historię własnej skomplikowanej relacji i tym wyraźniej Sara uświadamia sobie, że nigdy nie uwolni się od przeszłości i na zawsze będzie związana z Lejlą, choć znajdują się po przeciwnych stronach lustra. Lana Bastašić obnaża zawiłości przyjaźni dwóch kobiet, które kochają się, ranią, zawodzą i ostatecznie nie potrafią się zrozumieć.

„Głos narratorki powieści Lany Bastašić brzmi szczerze i autentycznie. Jej zdolność do snucia opowieści ma w sobie dojrzałość i energię. Swoim debiutem wyznaczyła bardzo wysoki standard literacki”.

Dubravka Ugrešić

„Powieść Lany Bastašić o dwóch młodych kobietach, które pogrążyły się w powojennej Bośni jak dwie Alicje w Krainie Czarów, jest błyskotliwa, dynamiczna, pełna pasji i ujawnia wielki talent”.

Aleksandar Hemon

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-07856-3
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2.

We­szłam do miesz­ka­nia z pu­stymi rę­kami. Mia­łam ku­pić nową za­słonę. I jesz­cze coś, o czym za­po­mnia­łam. W drzwiach przy­wi­tały mnie jego szare kap­cie. Je­den miał ode­rwaną po­de­szwę. Otwie­rała się i za­my­kała przy każ­dym kroku, jakby miała coś na końcu ję­zyka, ale nie mo­gła so­bie przy­po­mnieć co. To były trzy­dzie­ste piąte uro­dziny Mi­cha­ela, te kap­cie. Po­da­ro­wa­łam mu też wtedy płytę, nie pa­mię­tam już jaką. Ku­pi­li­śmy tort Red Ve­lvet i żar­to­wa­li­śmy, że na pewno wy­pad­nie nam z rąk w dro­dze do miesz­ka­nia. Za­trzy­ma­li­śmy się przed ap­teką, która była znana tylko z tego, że ja­kaś po­stać li­te­racka przed po­nad stu laty ku­piła tam my­dło.

– A może się po­bie­rzemy? – spy­tał Mi­chael.

– Nie bądź śmieszny – od­par­łam.

Otwo­rzy­łam pu­dełko i wbi­łam palce w zimne, gąb­cza­ste ciało czer­wo­nego tortu. Był smaczny.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji uro­dzin – po­wie­dzia­łam do Mi­cha­ela.

I na tym sta­nęło, idea mał­żeń­stwa zo­stała od­rzu­cona pod tą ap­teką jak nie­sku­teczna pi­gułka. Mama po kilku la­tach prze­stała się do­py­ty­wać. Od­wie­dziła nas tylko raz. Spała ze mną w wiel­kim łóżku, pod­czas gdy Mi­chael wier­cił się na ka­na­pie. Wstała o siód­mej i za­częła wa­lić garn­kami w kuchni. Wie­dzia­łam, co my­śli: że przy­no­szę jej wstyd na cały świat. Cała Ir­lan­dia bę­dzie wie­dzieć, że matka nie na­uczyła mnie sprzą­tać. Wie­dzia­łam też, co my­śli Mi­chael: wpa­try­wał się w jej wiel­kie ciało i za­sta­na­wiał się, czy to jest za­pi­sane w ge­nach. Za­wsze była pulchna, ale po śmierci taty udało jej się cał­ko­wi­cie prze­po­czwa­rzyć. My­śla­łam o jej ja­snych wło­sach spa­da­ją­cych na moją twarz, kiedy usy­piała mnie wie­czo­rem. Te­raz zo­stało kilka cien­kich ko­smy­ków wo­kół tłu­stej twa­rzy, która zlała się z szyją. Pa­mię­tam, co po­wie­dział Mi­chael: „Twoja mama ma na­prawdę ładne oczy”. Tylko tyle zo­stało mu do po­chwa­le­nia. A ja go za to nie­na­wi­dzi­łam. Chcia­łam przy­tu­lić moją wielką mamę i osło­nić przed jego spoj­rze­niem.

Ulżyło mi, kiedy wró­ciła do domu. Ku­piła so­bie ogromny ku­fel, na któ­rym była na­ma­lo­wana ko­ni­czyna, choć ni­gdy nie piła piwa, i pa­pie­ro­śnicę z ir­landzką flagą, choć ni­gdy nie pa­liła. Wsia­dła do sa­mo­lotu i wró­ciła do Bo­śni. Po ja­kimś cza­sie prze­stała się od­zy­wać. Mi­chael i ja wró­ci­li­śmy do nor­mal­nego ży­cia. On do pi­sa­nia swo­ich ko­dów, ja do tłu­ma­cze­nia. Nikt już nie wspo­mi­nał ani o ślu­bie, ani o mo­jej ma­mie.

Nasz pierw­szy seks trwał pięć mi­nut. On był pi­jany, ja pa­da­łam ze zmę­cze­nia, a jego pies skam­lał w przed­po­koju. Na dwo­rze darli się roz­wy­drzeni du­bliń­czycy. Mi­chael za­snął w tej sa­mej chwili, w któ­rej ci­snął w kąt pre­zer­wa­tywę. Ja po­szłam się umyć do ła­zienki. Pierw­szy raz by­łam w jego miesz­ka­niu. Po­tem sta­nie się ono na­szym miesz­ka­niem, a więc i moim, choć tak na­prawdę ni­gdy nie było ani jed­nym, ani dru­gim – na­le­żało do przy­sa­dzi­stej, ma­ją­cej już sześć­dzie­siąt lat Ir­landki, która flir­to­wała z Mi­cha­elem, a mnie igno­ro­wała. Ale tej nocy, po pię­ciu mi­nu­tach seksu, to na­dal było tylko miesz­ka­nie Mi­cha­ela. Nie zna­łam jego za­kąt­ków, ude­rzy­łam się w pa­lec u nogi. W ła­zience otwo­rzy­łam szafkę nad lu­strem i zna­la­złam wy­star­cza­jąco dużo anal­ge­ty­ków, żeby uśpić ko­nia. Te mi­greny Mi­cha­ela. Póź­niej za­po­znam się z nimi. Le­karz mu po­wie, żeby mniej wpa­try­wał się w kom­pu­ter. Wy­buch­niemy śmie­chem. Ale tam­tej nocy to była tylko sterta nie­zna­nych mi pi­gu­łek w ła­zience ja­kie­goś fa­ceta, któ­rego po­zna­łam noc wcze­śniej. Prze­spa­łam się z nar­ko­ma­nem, po­my­śla­łam. Wy­znam mu to po­tem, przy czwar­tym albo pią­tym wspól­nym wyj­ściu. To bę­dzie dla niego naj­za­baw­niej­sza rzecz na świe­cie.

Jak długo sie­dzia­łam w tej ła­zience? Na jed­nym z ka­fel­ków przy­kle­jona była si­li­ko­nowa ka­czuszka. W umy­walce za­le­gały rude włosy. Czu­łam ból mię­dzy udami. Wzię­łam dwie pi­gułki Mi­cha­ela i po­ży­czy­łam so­bie ręcz­nik. My­śla­łam, że ta noc bę­dzie lep­sza, wszystko na to wska­zy­wało. Mą­dry fa­cet. Oczy­tany. Dow­cipny. Tro­chę zwa­rio­wany. Lubi Co­hena. A póź­niej wszystko trwało pięć mi­nut, po czym mą­dry fa­cet za­snął. Sie­dzia­łam w ob­cej ła­zience, nie wie­dząc, że pew­nego dnia bę­dzie moja, i my­śla­łam o wszyst­kich du­bliń­czy­kach, z któ­rymi spa­łam, od kiedy spro­wa­dzi­łam się do tego mia­sta. Przez głowę prze­le­ciały mi wszyst­kie zu­żyte pre­zer­wa­tywy. Nie­zbyt duży ba­sen zmar­no­wa­nej ir­landz­kiej ge­ne­tyki. Jak z nimi koń­czy­łam? Te­raz też tak bę­dzie, po­my­śla­łam. Wyjdę z ła­zienki i za­mó­wię tak­sówkę. Nie da­łam mu nu­meru te­le­fonu, nie bę­dzie mnie na­ga­by­wał.

Na pralce sterta jego brud­nych ubrań. Wy­cią­gnę­łam ze stosu ko­szulkę z po­do­bi­zną Dar­tha Va­dera i przy­ło­ży­łam do sie­bie. Była wielka i śmier­działa ha­szy­szem. Odło­ży­łam ją i wy­szłam z ła­zienki, zde­cy­do­wana ubrać się i we­zwać tak­sówkę. Zna­la­złam dżinsy i tylko jedną skar­petkę. Jego pies pil­nie mi to­wa­rzy­szył, jak­bym nie była pierw­szą, która kręci się po tym miesz­ka­niu w po­szu­ki­wa­niu wyj­ścia. Chcia­łam zna­leźć bluzkę w ja­dalni, w któ­rej wtedy był ja­kiś inny stół, nie ten, który zło­żymy ra­zem kilka lat póź­niej. W tym mo­men­cie chcia­łam tylko od­szu­kać swoją bluzkę, wyjść i uda­wać, że nic się nie stało. On chra­pie w dru­gim po­koju, na­wet nie za­uważy, że wy­szłam. Drugą skar­petkę może so­bie za­cho­wać na pa­miątkę.

Zna­la­złam bluzkę koło te­le­wi­zora i wło­ży­łam ją przez głowę, za­sta­na­wia­jąc się, jaką tak­sówkę we­zwać, wście­kła, że znowu będę mu­siała wy­dać eks­tra pie­nią­dze. Po­tem spoj­rza­łam w górę, w stronę pó­łek na ścia­nie, i na­gle się za­trzy­ma­łam. Ze sterty pod­ręcz­ni­ków kom­pu­te­ro­wych wy­sta­wała czarna ksią­żeczka. Grzbiet zdo­biły srebrne li­tery. Prze­czy­ta­łam: „Wy­spa skar­bów, R.L. Ste­ven­son”. Sta­łam i pa­trzy­łam, jak słowa roz­bły­skują w ulicz­nym świe­tle, które wpa­dało przez bal­kon do sa­lonu. Prze­su­nę­łam pal­cami po li­te­rach, były wy­brzu­szone jak za­ro­śnięta rana. Nic mnie już nie bo­lało – anal­ge­tyk zro­bił swoje. Pies li­zał moją bosą stopę. Pa­trzy­łam na książkę i my­śla­łam o Ji­mie Haw­kin­sie, któ­remu po­wie­dziano, że musi wszystko za­pi­sać, jak było, ni­czego nie może po­mi­nąć. Po ja­kimś cza­sie ro­ze­bra­łam się i wró­ci­łam do łóżka Mi­cha­ela.

Ile lat mi­nęło od tam­tej pory? Od na­szego pierw­szego seksu do te­le­fonu Lejli? Lu­dzie umie­rali każ­dego dnia. Ilu ich prze­stało ist­nieć, od­kąd po­cho­wa­ły­śmy Za­jąca? Ży­cie wielu się za­trzy­mało, pod­czas gdy my dwie na­wet się nie sły­sza­ły­śmy. Kiedy ja po­zna­wa­łam Mi­cha­ela, spa­łam z Mi­cha­elem, ja­dłam torty z Mi­cha­elem, kłó­ci­łam się z Mi­cha­elem – gdzie ona była? Dla­czego nie za­dzwo­niła do mnie tam­tego dnia albo na­stęp­nego, albo wtedy przed ap­teką, albo ja­kie­go­kol­wiek in­nego dnia, poza tym jed­nym? Dla­czego nie za­dzwo­niła przed tamtą chwilą, w któ­rej zo­ba­czy­łam tę wła­śnie książkę na półce Mi­cha­ela? Jakby wie­działa wszystko o moim ży­ciu, o tym, co mi się przy­da­rzy, wcze­śniej, niż ja się do­wiem.

W uszach wciąż wi­bro­wał mi jej ochry­pły głos. Była star­sza, pew­nie grub­sza, ale wciąż miała ten ro­ze­dr­gany, chro­pawy głos. Ode­tchnę­łam głę­boko i po­woli otwo­rzy­łam drzwi, jak­bym się spo­dzie­wała, że za­stanę Mi­cha­ela przy ja­kimś nie­wy­ba­czal­nym za­ję­ciu. Wtedy by­łoby ła­twiej.

Nie zdję­łam bu­tów. Sie­dział w sa­lo­nie i wy­my­ślał ja­kieś kody, któ­rych ni­gdy nie ro­zu­mia­łam. Sta­łam w drzwiach za jego ple­cami i wi­dzia­łam po­rządne zda­nia, utkane z cyfr, li­ter i zna­ków, jak ukła­dają się jedne za dru­gimi, białe na ciem­nym mo­ni­to­rze. Mi­chael za­wsze mó­wił, że cały świat jest za­ko­do­wany, a ja nie je­stem świa­doma, że za pro­gra­mem, któ­rego uży­wam w tłu­ma­cze­niu, za mo­imi ulu­bio­nymi cza­so­pi­smami i play­li­stami, już w cza­sach, kiedy jego pro­fe­sja jesz­cze nie ist­niała, krył się ję­zyk, który jest dla mnie nie­uchwytny. Sta­łam i wpa­try­wa­łam się w ten na­tłok sym­boli, my­śląc, komu tego dnia stwo­rzą świat. Czy nie­świa­do­mie po­mogą ko­muś skoń­czyć dok­to­rat albo za­bić ja­kie­goś po­twora w grze wi­deo, albo – kto wie? – zo­sta­wić list sa­mo­bójcy w no­wym pro­gra­mie? Ten przy­gar­biony czło­wiek w za du­żym nie­fo­rem­nym swe­trze – czyim on jest bo­giem?

Rękę wciąż trzy­ma­łam w kie­szeni płasz­cza; ści­ska­łam te­le­fon, z któ­rego pół go­dziny wcze­śniej wy­pły­nęło to zda­nie: „Ar­min jest w Wied­niu”. My­śla­łam, że nie będę się mo­gła spa­ko­wać i po­je­chać na lot­ni­sko, je­śli moje palce wy­pusz­czą ko­mórkę. Wraz z nią zgu­bię i Lejlę, i Ar­mina, i Wie­deń. A co bę­dzie z przy­gar­bio­nym bo­giem w za du­żym nie­fo­rem­nym swe­trze? Nic strasz­nego: Za­grzeb, Mo­star, Wie­deń. Parę ty­go­dni, może mie­siąc, je­śli po­sta­no­wię zo­stać dłu­żej. Te­le­fon co­raz bar­dziej pa­rzył mnie w za­ci­śnię­tej ręce. Bo­śnia, Lejla. To nie są dwu­ty­go­dniowe wa­ka­cje, po któ­rych wra­cam do domu i kładę się do łóżka z Mi­cha­elem. To jak­bym wcze­śniej wró­ciła do he­ro­iny. Zdą­ży­łam się już ska­lać oj­czy­stym ję­zy­kiem.

Po­de­szłam do niego od tyłu i zdję­łam mu słu­chawki z uszu. Prze­stra­szył się. Po­ło­ży­łam mu dło­nie na ra­mio­nach. Czu­łam jed­no­cze­śnie i na­tu­ral­ność tego do­brze zna­nego ge­stu, i prze­ko­na­nie, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej.

– To tylko ja – po­wie­dzia­łam.

– Zna­la­złaś za­słonę? – spy­tał, wciąż pa­trząc w ekran.

– Nie – od­par­łam. An­giel­ski za­le­gał we mnie, ce­gła za ce­głą.

– To ja pójdę ju­tro – po­wie­dział – je­śli ci nie prze­szka­dza oglą­da­nie na­szego go­łego są­siada jesz­cze przez je­den dzień.

Usia­dłam na ka­na­pie przy biurku i omio­tłam spoj­rze­niem nasz sa­lon. Na­gle zro­bił się nowy, wi­dzia­łam go jej oczami. Za­pro­sze­nie od Lejli zmie­niło moje ży­cie w mu­zeum. Pa­trzy­łam na ścianę za kom­pu­te­rem Mi­cha­ela, na półki z lu­dzi­kami Lego, ma­łymi kak­tu­sami i książ­kami o ję­zy­kach pro­gra­mo­wa­nia. Po prze­ciw­nej stro­nie cią­gnęła się inna ściana, pełna mo­ich słow­ni­ków i en­cy­klo­pe­dii, z czarno-białą fo­to­gra­fią za­sko­czo­nego si­wego Sa­lin­gera i jego za­ci­śnię­tej pię­ści, która szy­kuje się do roz­bi­cia pry­mi­tyw­nego obiek­tywu. Mię­dzy na­szymi nie­prze­tłu­ma­czal­nymi świa­tami stoi okrą­gły stół, który ra­zem zło­ży­li­śmy któ­re­goś wie­czoru, kłó­cąc się o in­struk­cję. Obok wiel­kiego te­le­wi­zora – zdję­cie jego psa. Cu­krzyca, mu­sie­li­śmy go uśpić. Mi­chael trzy­mał dużą czarną łapę New­tona, ja trzy­ma­łam rękę Mi­cha­ela, pod­czas gdy pies za­pa­dał w sen. Mi­chael pła­kał, wy­cie­rał nos w ra­mię, bo nie chciał nas wy­pu­ścić – New­tona i mnie, łapy i ręki. A da­lej jesz­cze to prze­klęte drzewko awo­kado mię­dzy te­le­wi­zo­rem a biur­kiem, uparta ro­ślina, która prze­żyła wbrew wszel­kim pro­gno­zom, ma­lutka i nie­roz­wi­nięta, bez żad­nego owocu na ho­ry­zon­cie, a jed­nak wciąż żywa, se­zon po se­zo­nie. Roz­pacz­liwe wą­tłe drzewko. Ja, wła­ści­wie dla żartu, po­sa­dzi­łam je zu­peł­nie nie tak, jak na­le­żało. Mi­chael zna­lazł póź­niej in­for­ma­cję na Fa­ce­bo­oku, że trzeba było pestkę po­prze­bi­jać wy­ka­łacz­kami i wło­żyć do szklanki z wodą. A ja wy­ję­łam ją z owocu, oczy­ści­łam sko­rupkę i wsa­dzi­łam głę­boko do ziemi ni­czym ma­giczne ziarnko gro­chu. Przy­po­mi­nało mi to po­grzeb – gład­kie, grube na­sie­nie głę­boko w do­niczce. Jed­nak wkrótce się oka­zało, że ten grób w isto­cie stał się spryt­nie zmaj­stro­waną ko­ły­ską. Mi­chael pod­le­wał ro­ślinkę, od­wra­cał ku słońcu, usu­wał pa­so­żyty z li­ści. Zombi awo­kado. Sie­dzia­łam na ka­na­pie i pa­trzy­łam na nie, jak­bym je wi­działa po raz pierw­szy. Lejla wy­bu­chłaby pod­łym śmie­chem, gdyby zo­ba­czyła to moje drzewko, przy­po­mnia­łaby, że na­leżę do osób, któ­rych ro­śliny zmie­rzają ku śmierci, nie ku ży­ciu.

Mo­głam ją zo­ba­czyć tam, na pod­ło­dze u Mi­cha­ela, jak rzuca bez­wstydne spoj­rze­nie na mój d u b l i ń s k i e p i z o d. Na­wet nie mu­sia­łaby nic mó­wić, oczami zdar­łaby ze mnie Eu­ropę ni­czym fu­tro ze zu­bo­ża­łej snobki i ob­na­żyła moje bał­kań­skie bli­zny bez cie­nia wstydu.

Kiedy już prze­stał stu­kać w kla­wi­sze, Mi­chael od­wró­cił się i spoj­rzał przez okno za mo­imi ple­cami. Dwa ty­go­dnie wcze­śniej do bu­dynku obok wpro­wa­dził się nu­dy­sta. Wi­dzie­li­śmy jego ja­dal­nię z na­szego sa­lonu. Był to czło­wiek w śred­nim wieku, ni­czym się nie wy­róż­niał, miał czer­wone garnki w kropki i czarną ak­tówkę na krze­śle. Na­le­żał do męż­czyzn, któ­rzy prze­ro­śniętą brodą strzegą swo­jego do­sto­jeń­stwa po utra­cie wło­sów. Na ścia­nie w jego ja­dalni wi­siał ka­len­darz z dzie­więć­dzie­sią­tego któ­re­goś roku. Jadł raz dzien­nie, pro­sto z garnka. Słu­chał Szo­sta­ko­wi­cza. Mi­chael się de­ner­wo­wał – a to z po­wodu mu­zyki, a to z po­wodu roz­bu­cha­nego kro­cza fa­ceta, które wi­tało go każ­dego ranka.

– Jest w domu? – spy­ta­łam.

– Nie. Chwała Bogu.

Na­dal pa­trzył w okno. Okruszki chip­sów za­le­gały w jego bro­dzie. Gdyby to był inny Mi­chael, ten, który ist­niał przed te­le­fo­nem Lejli, Mi­chael, który pła­cze, kiedy ja­kiś obcy czło­wiek za­bija mu psa, Mi­chael, który je tort Red Ve­lvet pal­cami, Mi­chael, który w pa­nice szuka więk­szych śrub do nogi od stołu... Może bym mu usu­nęła chipsa z brody w tak na­tu­ralny spo­sób, że na­wet by tego nie za­uwa­żył. Ale te­raz to nie miało sensu. To by było tak, jak­bym do­tknęła po­sągu w mu­zeum. Dla­tego sie­dzia­łam na ka­na­pie, na n a s z e j ka­na­pie, która rap­tem znowu stała się j e g o ka­napą, a wkrótce po­tem j a k ą ś ka­napą, i wpa­try­wa­łam się w tego wiel­kiego ru­do­wło­sego boga i w ślad po ka­wie na jego dżin­sach. Czy bę­dzie umiał zna­leźć śro­dek na ciężko usu­walne plamy? Jego stopy, ską­d­inąd ogromne, wy­dały mi się ma­lut­kie w po­rów­na­niu z prze­strze­nią znisz­czo­nej pod­łogi, która je ota­czała. Kto mu kupi nowe kap­cie? On ni­gdy o tym nie po­my­śli. Bę­dzie cho­dził boso po tym kiep­skim par­kie­cie. Pa­trzy­łam na jego stopy, jakby to były dzieci, które po­rzu­cam.

– Mu­szę je­chać do domu – po­wie­dzia­łam wresz­cie.

Home. By­li­śmy ra­zem już sześć lat, nie po­win­nam była tego mó­wić. Home to było na­sze miesz­ka­nie, na­sze książki, na­sze łóżko z wy­pro­fi­lo­wa­nymi po­dusz­kami, nasz ze­psuty prysz­nic, ka­czuszka na ka­felku w ła­zience, rysy na par­kie­cie. Na­wet ten goły fa­cet za na­szym oknem. Home to nie Bo­śnia. Bo­śnia to co in­nego. Za­rdze­wiała ko­twica w ja­kimś za­pa­sku­dzo­nym mo­rzu. Apli­ku­jesz so­bie so­lidną dawkę tężca, cho­ciaż mi­nęło już tyle lat.

– Dla­czego mu­sisz je­chać do domu?

Home.

Mia­łam go­towe od­po­wie­dzi. Za­ser­wo­wa­łam mu prze­ko­nu­jącą hi­sto­rię, że to ś w i e t n a o k a z j a, by od­wie­dzić mamę, upo­rząd­ko­wać pa­piery, za­brać resztę płyt; do tego jesz­cze coś o przy­ja­ciółce ze szkoły i jej bra­cie, który po­dobno aku­rat znaj­duje się w Wied­niu, opo­wieść o Wied­niu – jest w s p a n i a ł y, n a p r a w d ę w s p a n i a ł y, bo wła­śnie w tym cza­sie od­bywa się tam kon­fe­ren­cja o dys­kur­sie i prze­mocy, na którą w prze­ciw­nym ra­zie nie mo­gła­bym się udać – opo­wieść o ta­nich bi­le­tach i o tym, że za­wsze chcia­łam zo­ba­czyć Mo­star, że to na­prawdę świetny mo­ment; opo­wieść o wszyst­kim i o ni­czym. Przez chwilę my­śla­łam, że zro­zu­mie, o co cho­dzi, że zo­ba­czy pu­ste miej­sca w moim nie­zbor­nym ko­dzie, po­wie mi, że to nie wcho­dzi w ra­chubę. Jak­bym chciała, żeby to się stało. Za­dzwo­ni­ła­bym wtedy do Lejli i po­wie­działa, że po pro­stu nie mogę przy­je­chać. Mi­chael ma ra­cję. Tak jak wtedy, gdy wcze­śniej wra­cam z pracy i po­woli otwie­ram drzwi, świa­doma, że Mi­chael może być na na­szej ka­na­pie z inną ko­bietą. Może na­wet nie z ko­bietą, my­ślę so­bie, ci­cho pusz­cza­jąc klamkę, może po pro­stu ogląda ja­kiś film porno z su­per fe­ty­szem w roli głów­nej – ja­kaś przy­sa­dzi­sta nie­wia­sta wy­żywa się na skrę­po­wa­nym męż­czyź­nie, coś w tym ro­dzaju – a ja go na tym przy­ła­pię. Za­wsze ist­nieje taka szansa, że jed­nak uda mu się mnie zra­nić, a ja będę miała ra­cję, i to bę­dzie dla mnie po­cie­sze­nie. Po­tem wcho­dzę do domu, rok za ro­kiem, i za­staję go, jak wkle­puje te swoje kody w kla­wia­turę kom­pu­tera za­sy­paną okrusz­kami. Moż­li­wo­ści ob­umie­rają. Co te­raz? Pew­nie coś po­wie. Pa­trzył przez okno, tam gdzie mieszka goły męż­czy­zna. Zmarsz­czył czoło. Długo będę pa­mię­tać tę chwilę, po­my­śla­łam. A póź­niej któ­re­goś dnia po pro­stu ją za­po­mnę. Chwilę, w któ­rej na­dal była taka szansa, jak­kol­wiek mi­ni­malna, że Mi­chael jed­nak cze­goś mi za­broni. Tym­cza­sem on tylko kiw­nął głową, wciąż pa­trząc przez okno, i po­wie­dział: „Oczy­wi­ście, je­śli wła­śnie tego po­trze­bu­jesz”.

Ja nie po­trze­buję Lejli, to ona po­trze­buje mnie. Za­wsze tak było. Chcia­łam mu to po­wie­dzieć. I o Ar­mi­rze. I o tam­tych psach. Za­miast tego oznaj­mi­łam: „Trzeba ci ku­pić nowe kap­cie”, a on się ro­ze­śmiał: „Naj­pierw za­słony”, i wró­cił do pro­gra­mo­wa­nia. Awo­kado da­lej ro­sło, ci­cho, nie­wzru­sze­nie. Jego pełne uporu ży­cie za­wsty­dzało mnie.

.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: