Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Źle urodzone - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
45,00

Źle urodzone - ebook

Dworce w Warszawie i Katowicach, poznański Okrąglak, Obserwatorium Meteorologiczne na Śnieżce, warszawski Pawilon Chemii i Supersam, wreszcie głośne ostatnio Emilia i Cracovia. Zdaniem jednych – budynki zasługujące na podziw i uznanie, zdaniem innych – ohydne komunistyczne baraki, które należy zrównać z ziemią. Dlaczego budzą takie kontrowersje? Jakie były okoliczności ich powstania i dlaczego niektórych z nich już nie ma? Czy i jak w ciągu kilku lat od pierwszego wydania książki zmienił się status tej architektury?

Źle urodzone to fascynująca opowieść nie tylko o przedziwnych losach budynków, ale też o ich twórcach. Na kartach książki pojawiają się portrety czołowych postaci polskiej architektury, m.in. Marka Leykama, Henryka Buszki i Aleksandra Franty, Jerzego Hryniewieckiego, Zofii i Oskara Hansenów, Mieczysława Króla, Haliny Skibniewskiej, Jerzego Sołtana. Filip Springer przedstawia ich jako ludzi z krwi i kości, stara się zrozumieć ich motywacje i twórcze postawy oraz pokazuje, w jaki sposób realizowali oni swoje pomysły w systemie gospodarki nakazowo-rozdzielczej. Całość ilustruje ponad dwieście kolorowych fotografii – archiwalnych oraz współcześnie wykonanych przez autora, dokumentujących obecny stan niegdysiejszych ikon nowoczesności.

Książka jest pokłosiem projektu Źle urodzone, którego współautorem jest architekt, Marek Woźniczka.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67016-29-2
Rozmiar pliku: 9,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Pro­jekt Źle uro­dzo­ne, któ­re­go po­kło­siem jest ta książ­ka, po­wstał w dwóch gło­wach. Pierw­sza z nich na­le­ży do Mar­ka Woź­nicz­ki, mło­de­go ślą­skie­go ar­chi­tek­ta. Dru­ga na­le­ży do mnie. Te dwie gło­wy, po­dró­żu­jąc wspól­nie po Pol­sce, czę­sto od­wra­ca­ły się w tym sa­mym kie­run­ku, w stro­nę szpet­nych na pierw­szy rzut oka bu­dyn­ków. Za­trzy­my­wa­li­śmy sa­mo­chód i pod­cho­dzi­li­śmy do nich. Pa­trzy­li­śmy zwy­kle w mil­cze­niu. Coś nas do nich przy­cią­ga­ło, ale tyl­ko Ma­rek, ja­ko ar­chi­tekt, umiał roz­po­znać, co to by­ło. W ta­kich sy­tu­acjach ma­wiał zwy­kle:

– Do­bra ar­chi­tek­tu­ra.

A po­tem je­cha­li­śmy da­lej.

Coś mi w tym wszyst­kim nie gra­ło. Sko­ro to ma być do­bra ar­chi­tek­tu­ra, dla­cze­go tak spsia­ła? Sko­ro spsia­ła, to dla­cze­go mi się po­do­ba? I co to w ogó­le zna­czy „do­bra”? Czy to su­biek­tyw­na oce­na, czy też obiek­tyw­na we­ry­fi­ka­cja? Ja je­stem tyl­ko la­ikiem – mnie po pro­stu coś się mo­że po­do­bać lub nie. On jest fa­chow­cem i mó­wiąc „do­bra ar­chi­tek­tu­ra”, mu­si do­kład­nie wie­dzieć, co ma na my­śli. Po­sta­no­wi­li­śmy więc zro­bić wy­sta­wę o tym, jak na tę ar­chi­tek­tu­rę po­wo­jen­ne­go mo­der­ni­zmu pa­trzy­my. Zro­bi­li­śmy – przy­szło tro­chę lu­dzi, oka­za­ło się, że my­ślą po­dob­nie jak my.

W cza­sie jed­nej z tych wspól­nych po­dró­ży pa­dło ha­sło „źle uro­dzo­ne”. Okre­śle­nie to do­brze od­da­je ro­do­wód tych obiek­tów. Uro­dzi­ły się w złym cza­sie, trud­nym, bo­le­snym, by­le ja­kim i par­szy­wym. I jak­by te­go wszyst­kie­go by­ło ma­ło, gdy cza­sy się zmie­ni­ły, ko­ja­rzo­no je już tyl­ko z tam­tą pe­ere­low­ską by­le­ja­ko­ścią. Nie­kie­dy do­kle­ja­no im też łat­kę to­ta­li­ta­ry­zmu, a to prze­cież mu­sia­ło ozna­czać ba­ni­cję. I na ta­ką wła­śnie ba­ni­cję ze­sła­no naj­lep­sze re­ali­za­cje z tam­te­go okre­su – za­po­mnie­li­śmy o ich ist­nie­niu, prze­sta­li­śmy o nie dbać, nie pa­trzy­li­śmy w ich stro­nę. Ist­nia­ły, lecz dla nas by­ły nie­wi­dzial­ne. Po­ja­wia­ły się na chwi­lę tyl­ko wte­dy, gdy mu­sie­li­śmy się z ni­mi zmie­rzyć. Tak dzia­ło się na Dwor­cu Cen­tral­nym, któ­re­go pod­zie­mia jesz­cze do nie­daw­na by­ły naj­praw­dziw­szym we­sty­bu­lem pie­kła. Nie­na­wi­dzi­li­śmy ich i da­wa­li­śmy tej nie­na­wi­ści upust.

Uro­dzi­łem się w 1982 ro­ku i nie pa­mię­tam PRL-u. Nie spo­tka­ło mnie w tam­tej schył­ko­wej je­go fa­zie nic złe­go. Dla­te­go ten spe­cy­ficz­ny ro­do­wód funk­cjo­na­li­zmu nie miał dla mnie spe­cjal­ne­go zna­cze­nia. Chcia­łem do­wie­dzieć się o tej ar­chi­tek­tu­rze jak naj­wię­cej, czu­łem po­trze­bę jej fo­to­gra­fo­wa­nia wła­śnie w ta­kim sta­nie, w ja­kim ak­tu­al­nie się znaj­du­je. Ro­biąc zdję­cia, za­czy­na­łem tro­chę le­piej ją ro­zu­mieć.

Ta książ­ka nie jest do­ku­men­ta­cją naj­wy­bit­niej­szych re­ali­za­cji obiek­tów bu­dow­la­nych po­wo­jen­ne­go mo­der­ni­zmu w Pol­sce. Zna­la­zły się w niej jed­nak obiek­ty, któ­re ro­dzą py­ta­nia re­pre­zen­ta­tyw­ne dla ca­łej ar­chi­tek­tu­ry tam­te­go okre­su. Spa­ce­ru­jąc po Sa­dach Żo­li­bor­skich, nie spo­sób nie za­sta­na­wiać się, jak Ha­li­nie Skib­niew­skiej uda­ło się za­pro­jek­to­wać osie­dle tak róż­ne od wiel­ko­pły­to­wych blo­ko­wisk. I czy rze­czy­wi­ście Po­la­cy by­li na te blo­ko­wi­ska ska­za­ni? Pró­bu­jąc zro­zu­mieć kon­cep­cje Zo­fii i Oska­ra Han­se­nów, trud­no nie wy­obra­żać so­bie, jak wy­glą­da­ła­by Pol­ska, gdy­by wte­dy, w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych, ktoś ich na­praw­dę po­słu­chał. I wresz­cie – sta­jąc na środ­ku ka­to­wic­kie­go ryn­ku, nie spo­sób nie za­dać so­bie py­ta­nia, czy na pew­no z wi­ny ar­chi­tek­tów miej­sce to wy­glą­da dziś tak, a nie ina­czej.

Książ­ka ta nie jest też opo­wie­ścią o naj­wy­bit­niej­szych ar­chi­tek­tach tam­tej epo­ki, choć na jej kar­tach po­ja­wia się wie­le po­sta­ci wiel­kie­go for­ma­tu. Mam jed­nak na­dzie­ję, że każ­da z opi­sa­nych tu hi­sto­rii uka­zu­je nie­co in­ny wy­ci­nek rze­czy­wi­sto­ści, w ja­kiej przy­szło funk­cjo­no­wać twór­com tam­tej epo­ki.

Nie jest to też książ­ka hi­sto­rycz­na ani tym bar­dziej kom­pen­dium. Re­por­taż rzą­dzi się swo­imi pra­wa­mi, jest ga­tun­kiem su­biek­tyw­nym i au­tor­skim. Roz­ma­wia­jąc z mo­imi bo­ha­te­ra­mi i zgłę­bia­jąc kon­kret­ne za­gad­nie­nia, nie mia­łem i nie mam aspi­ra­cji do od­kry­wa­nia je­dy­nej obo­wią­zu­ją­cej wer­sji prze­szło­ści. Ta książ­ka jest je­dy­nie za­pi­sem skrom­nej pró­by zro­zu­mie­nia ar­chi­tek­tu­ry wraz z oko­licz­no­ścia­mi jej po­wsta­nia i upad­ku. Być mo­że in­ni, sto­jąc kie­dyś przed świę­tej pa­mię­ci dwor­cem w Ka­to­wi­cach, mu­sie­li zmie­rzyć się z po­dob­ny­mi py­ta­nia­mi co ja. Być mo­że dziś, do­strze­ga­jąc je­go brak, bo­ry­ka­ją się z ko­lej­ny­mi. Mam na­dzie­ję, że tu­taj znaj­dą od­po­wiedź na część z nich.

Tej książ­ki by nie by­ło, gdy­by nie Ma­rek Woź­nicz­ka, i dla­te­go je­mu ją de­dy­ku­ję.

Fi­lip Sprin­ger

Po­znań – War­sza­wa, gru­dzień 2011Mgnie­nie

Je­go do­bry przy­ja­ciel i jed­no­cze­śnie wy­bit­ny kry­tyk ar­chi­tek­tu­ry, Le­wis Mum­ford, na­pi­sał o nim tak:

„Ci, któ­rzy zna­li z bli­ska pra­cę Ma­cie­ja No­wic­kie­go, któ­rzy mo­gą oce­nić za­rów­no je­go moż­li­wo­ści, jak i wy­ko­na­nie, nie ma­ją wąt­pli­wo­ści, że no­sił w so­bie za­ro­dek no­wej ery”1.

Trzy­dzie­ste­go sierp­nia 1950 ro­ku ten za­ro­dek, a mo­że już ca­ła no­wa era, wsiadł wraz z nim do sa­mo­lo­tu li­nii TWA, lot nu­mer 903, z Bom­ba­ju do No­we­go Jor­ku. Gdzieś nad Sa­ha­rą, w środ­ku no­cy, wszyst­ko się skoń­czy­ło, choć tak na­praw­dę na­wet się nie za­czę­ło.

Miał dwa­dzie­ścia je­den lat, gdy za­pro­jek­to­wał swój pierw­szy bu­dy­nek – dom ro­dzi­ców w War­sza­wie – i czter­dzie­ści lat, gdy swo­im ostat­nim pro­jek­tem zmie­nił bieg hi­sto­rii ar­chi­tek­tu­ry. Wszyst­ko, co by­ło po­mię­dzy, to nie­ustan­ny po­śpiech.

W cią­gu swo­je­go krót­kie­go ży­cia Ma­ciej No­wic­ki za­pro­jek­to­wał w Pol­sce kil­ka­na­ście bu­dyn­ków, ale więk­szość z nich star­ła na proch wo­jen­na za­wie­ru­cha. Po­zo­stał Dom Wy­ciecz­ko­wy w Au­gu­sto­wie i ka­wa­łek pło­tu cmen­ta­rza na war­szaw­skim Waw­rzy­sze­wie. Ucie­ka­jąc z wy­bu­rza­nej War­sza­wy, zna­lazł się na Pod­ha­lu i wraz ze skom­ple­to­wa­nym tam na­pręd­ce ze­spo­łem za­czął opra­co­wy­wać kon­cep­cję od­bu­do­wy sto­li­cy. Gdy woj­na się skoń­czy­ła, wziął wszyst­kie szki­ce i wy­ru­szył pie­szo z Za­ko­pa­ne­go do Kra­ko­wa, gdzie miał na nie­go cze­kać sa­mo­lot. To za­brzmi jak po­nu­ry żart, ale cze­ka­jąc na swój lot, po­wie­dział wte­dy przy­ja­ciół­ce, Wan­dzie Te­la­kow­skiej:

„Tak bar­dzo lu­bię la­tać sa­mo­lo­tem, że la­tał­bym na­wet wów­czas, gdy­bym wie­dział, że przy tym zgi­nę”2.

Po woj­nie Ma­ciej No­wic­ki pro­jek­tu­je: wzór gu­zi­ka mun­du­ru woj­sko­we­go, stem­pel pocz­to­wy dla War­sza­wy, ty­po­wą za­gro­dę wiej­ską, kon­cep­cję pro­wa­dze­nia miej­skiej in­fra­struk­tu­ry zbior­czej w ka­na­łach, li­no­wo-masz­to­wą kon­struk­cję prze­sło­nię­cia da­chu sa­li Sej­mu, dwu­po­zio­mo­we Ale­je Je­ro­zo­lim­skie, sce­na­riusz fil­mu o War­sza­wie oraz cykl ksią­że­czek opo­wia­da­ją­cych pe­ry­pe­tie kil­ku gą­sek. W tym cza­sie wy­no­si ku­bły z brud­ną wo­dą i sprzą­ta w za­im­pro­wi­zo­wa­nych sa­ni­ta­ria­tach swo­jej wi­la­now­skiej pra­cow­ni. Od­wie­dza­ją­cych go tam go­ści za­bie­ra do par­ku. Spa­ce­ru­ją alej­ka­mi, a on opo­wia­da z za­pa­łem. Cza­sa­mi ury­wa na­gle, spe­szo­ny, sta­je na sztyw­nych no­gach i cho­wa gło­wę w ra­mio­nach, lek­ko za­że­no­wa­ny swo­im nad­mier­nym en­tu­zja­zmem.

Tak, Ma­ciej No­wic­ki spie­szył się – dziś trud­no roz­są­dzić, czy sam tak chciał, czy zmu­si­ły go do te­go cza­sy, w któ­rych żył.

W grud­niu 1946 ro­ku wy­jeż­dża do Sta­nów Zjed­no­czo­nych ja­ko pol­ski przed­sta­wi­ciel przy ze­spo­le pro­jek­tu­ją­cym sie­dzi­bę ONZ, w skład któ­re­go wcho­dzą: Le Cor­bu­sier, Oscar Nie­mey­er, Sven Mar­ke­lius, Wal­la­ce Har­ri­son, Ho­ward Ro­bert­son i wła­śnie Ma­ciej No­wic­ki, któ­ry w tym gro­nie nie ma kom­plek­sów. W cza­sie kon­sul­ta­cji pre­zen­tu­je szki­ce, któ­re wpra­wia­ją świa­to­we sła­wy w praw­dzi­we zdu­mie­nie.

Ame­ry­ka go chce. Ja­ko ze­wnętrz­ny re­cen­zent za­czy­na współ­pra­co­wać z no­wo­jor­skim Pratt In­sti­tu­te i Scho­ol of De­sign w Ra­le­igh. Wła­śnie dla te­go mia­sta pro­jek­tu­je ha­lę, któ­ra zre­wo­lu­cjo­ni­zu­je ar­chi­tek­tu­rę. To Do­rton Are­na, obiekt, któ­ry umiesz­cza się dziś w każ­dym po­rząd­nym pod­ręcz­ni­ku dla przy­szłych ar­chi­tek­tów. Dwa gi­gan­tycz­ne żel­be­to­we łu­ki krzy­żu­ją­ce się tuż przy zie­mi, a pod ni­mi świe­tli­sta prze­strzeń, w któ­rej far­me­rzy sta­nu Ka­ro­li­na Pół­noc­na ma­ją pre­zen­to­wać swo­je kro­wy i ra­so­we bu­ha­je.

W Sta­nach współ­pra­cu­je z Eero Sa­ari­ne­nem i Al­ber­tem May­erem. Wkrót­ce otrzy­mu­je zle­ce­nie, o ja­kim jesz­cze nie­daw­no nie mógł na­wet ma­rzyć. Ma wy­bu­do­wać ca­łe mia­sto – Czan­di­garh, sto­li­cę Pen­dża­bu i Ha­ri­ja­ny. Le­ci do In­dii.

Je­go Czan­di­garh wy­glą­da jak mo­kry liść przy­kle­jo­ny do rów­ni­ny u stóp Hi­ma­la­jów. Pra­cu­je bez wy­tchnie­nia. Mi­mo że przy­je­chał do In­dii z go­to­wy­mi po­my­sła­mi, to ze­tknąw­szy się z lo­kal­ną at­mos­fe­rą, zmie­nia pla­ny i wy­my­śla nie­mal wszyst­ko od no­wa. Dwu­dzie­ste­go dru­gie­go sierp­nia spo­ty­ka się ze swo­im współ­pra­cow­ni­kiem Al­ber­tem May­erem i po­ka­zu­je mu ry­sun­ki. Chwi­lę po­tem kon­cep­cja jest pre­zen­to­wa­na in­dyj­skim zle­ce­nio­daw­com. Są za­chwy­ce­ni, pro­po­nu­ją pol­skie­mu ar­chi­tek­to­wi miej­sce w ra­dzie mia­sta, by mógł nad­zo­ro­wać bu­do­wę na miej­scu. No­wic­ki się zga­dza, mu­si tyl­ko za­mknąć kil­ka spraw w Sta­nach.

Wsia­da więc do te­go cho­ler­ne­go sa­mo­lo­tu TWA, lot 903, re­la­cji Bom­baj – No­wy Jork z mię­dzy­lą­do­wa­nia­mi w Ka­irze i Rzy­mie.

Zo­sta­je po nim pust­ka tak wiel­ka, że Czan­di­garh mu­si po nim koń­czyć sam Le Cor­bu­sier.

No­wa era roz­po­czy­na się już bez nie­go3.Zwią­zek przy­czy­no­wo-skut­ko­wy

Część I. Sku­tek

Gdy po­ka­zu­je maj­strom pro­jekt swo­je­go pierw­sze­go do­mu, pa­trzą na nie­go jak na wa­ria­ta.

– Pa­nie ko­cha­ny, nam się z tru­dem uda­je po­sta­wić pro­stą ścia­nę, a co do­pie­ro coś ta­kie­go – mó­wią, a po­tem od­cho­dzą. Na ry­sun­ku jest naj­praw­dziw­sze igloo, ty­le że wy­bu­do­wa­ne z ce­gieł. Ma sta­nąć na wro­cław­skim Za­le­siu, jest po­czą­tek lat sześć­dzie­sią­tych. On wła­śnie ku­pił z uciu­ła­nych oszczęd­no­ści nie­wiel­ką dział­kę przy uli­cy Mo­niusz­ki. Na bu­do­wę nor­mal­ne­go do­mu go nie stać, w oko­li­cy wciąż trwa­ją jed­nak po­wo­jen­ne po­rząd­ki – re­mon­ty i roz­biór­ki po­nie­miec­kich do­mów. Zwo­zi więc zdo­bycz­ną ce­głę, a po­tem sam wzno­si ide­al­nie okrą­głą ko­pu­łę. Na sa­mej gó­rze umiesz­cza świe­tlik. Od we­wnątrz ocie­pla sa­mo­dziel­nie wy­my­ślo­ną ocie­pli­ną, z ze­wnątrz ob­kła­da ko­pu­łę pa­pą i bla­chą alu­mi­nio­wą. O ile z ze­wnątrz do­mek igloo bu­dzi tyl­ko za­in­te­re­so­wa­nie, o ty­le od we­wnątrz po pro­stu za­chwy­ca. Jest w nim wię­cej prze­strze­ni, niż mo­gło­by się wy­da­wać. Po­środ­ku prze­stron­ne­go sa­lo­nu z du­ży­mi okna­mi stoi ko­mi­nek. Na ob­wo­dzie ko­pu­ły roz­miesz­czo­no dwa po­ko­je, nie­wiel­ką ła­zien­kę oraz kuch­nię. Do­dat­ko­wa po­wierzch­nia użyt­ko­wa znaj­du­je się na an­tre­so­li. Tu­taj Wi­told Li­piń­ski pla­nu­je urzą­dzić swo­ją pra­cow­nię. Pro­wa­dzą­ce tam scho­dy po­wsta­ją z dę­bu zwa­lo­ne­go w cza­sie wy­cin­ki w po­bli­skim par­ku Szczyt­nic­kim.

– My­śmy na po­cząt­ku pa­trzy­li na to igloo jak na dom ka­wa­le­ra, miej­sce, któ­re ma im­po­no­wać. Na ko­bie­tach ta­ki dom mu­siał ro­bić ogrom­ne wra­że­nie, i z pew­no­ścią ro­bił. Ty­le że jak bu­do­wa się koń­czy­ła, Wi­told był już szczę­śli­wie za­rę­czo­ny i wia­do­mo by­ło, że dom po­wsta­je dla je­go przy­szłej ro­dzi­ny – wspo­mi­na pro­fe­sor Wal­de­mar Waw­rzy­niak, uczeń, a póź­niej współ­pra­cow­nik Li­piń­skie­go – i ja chy­ba do­pie­ro wte­dy za­czą­łem pa­trzeć na to miej­sce jak na schro­nie­nie, a nie ma­ni­fe­sta­cję cze­go­kol­wiek. I tro­chę le­piej zro­zu­mia­łem sa­me­go Wi­tol­da.

– To by­ła je­go wiel­ka idea – do­da­je Bo­że­na Li­piń­ska, wdo­wa po pro­fe­so­rze. – Przez wie­le lat pro­wa­dził w tym do­mu po­mia­ry tem­pe­ra­tu­ry i wil­got­no­ści, któ­re sta­ły się po­tem pod­sta­wą je­go pra­cy ha­bi­li­ta­cyj­nej. Roz­bu­do­wy­wał go, ulep­szał, do­dał oran­że­rię. Dom był eks­pe­ry­men­tem, któ­ry się po­wiódł.

Ten eks­pe­ry­ment do dziś po­zo­sta­je jed­nym z naj­bar­dziej ory­gi­nal­nych do­mów jed­no­ro­dzin­nych wy­bu­do­wa­nych w po­wo­jen­nej Pol­sce.

We Wro­cła­wiu po­wsta­ją jesz­cze dwa igloo je­go au­tor­stwa. Żad­ne z nich nie jest tak uda­ne jak je­go wła­sne. Ko­puł­ki przy­kry­te alu­mi­nium mia­ły też sta­nąć w jed­nym z ośrod­ków wcza­so­wych pod Wro­cła­wiem. Te do­my to jed­nak za­le­d­wie po­czą­tek. Pra­cu­jąc na Po­li­tech­ni­ce Wro­cław­skiej, Li­piń­ski za­czy­na się in­te­re­so­wać ar­chi­tek­tu­rą bio­kli­ma­tycz­ną, jest jed­nym z pio­nie­rów my­śle­nia eko­lo­gicz­ne­go w pol­skim bu­dow­nic­twie. W swo­ich ko­lej­nych pra­cach i kon­cep­cjach pró­bu­je stwo­rzyć do­my, któ­rych ogrza­nie i oświe­tle­nie kosz­tu­je jak naj­mniej. To on pod ko­niec lat sześć­dzie­sią­tych i na po­cząt­ku sie­dem­dzie­sią­tych, w cza­sach try­um­fu wiel­kiej pły­ty i jed­no­ro­dzin­nej „kost­ki pol­skiej”, kła­dzie pod­wa­li­ny pod coś, co dziś na­zwa­li­by­śmy ar­chi­tek­tu­rą pa­syw­ną. Kon­cep­cje Li­piń­skie­go są pre­kur­sor­skie. Przy nie­mal każ­dym pro­jek­to­wa­nym przez nie­go do­mu znaj­du­je się nie­wiel­ka oran­że­ria, umoż­li­wia­ją­ca upra­wę wa­rzyw. Nie­któ­re obiek­ty ma­ją być choć­by czę­ścio­wo nie­za­leż­ne ener­ge­tycz­nie, są więc wy­po­sa­żo­ne w sło­necz­ne lub wia­tro­we ge­ne­ra­to­ry prą­du.

– Jak­by ca­ły czas się oba­wiał, że te­go wszyst­kie­go za­brak­nie, praw­da?– zwra­ca uwa­gę Ja­cek Frąc­kie­wicz, przy­ja­ciel ro­dzi­ny.

Jest rok 1960, gdy na biur­ko Wi­tol­da Li­piń­skie­go tra­fia zle­ce­nie za­pro­jek­to­wa­nia ob­ser­wa­to­rium me­te­oro­lo­gicz­ne­go na Śnież­ce. Od pierw­szej po­ło­wy XIX wie­ku na szczy­cie pro­wa­dzo­ne są po­mia­ry. Sto­ją­ce tam ka­mien­ne schro­ni­sko prze­sta­je jed­nak speł­niać swo­je funk­cje i pod wpły­wem wa­run­ków roz­pa­da się w oczach. Bo na Śnież­ce wszyst­ko jest bar­dziej. Przez trzy­sta pięć­dzie­siąt osiem dni w ro­ku wie­je tam wiatr, przez dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt sześć dni jest mgła, przez dwie­ście czter­dzie­ści dni coś pa­da, przez sto sie­dem­dzie­siąt pięć dni tem­pe­ra­tu­ra spa­da po­ni­żej ze­ra. Jak wie­je, to tak, że się nie da od­dy­chać. Jak mgła, to ta­ka, że przed sa­mo­cho­da­mi mu­szą iść ro­bot­ni­cy i ba­dać, czy da­lej jest dro­ga, czy już tyl­ko prze­paść. Jak pa­da, to zwy­kle deszcz al­bo deszcz ze śnie­giem, i to tak, że po­tem wy­le­wa się wo­dę z bu­tów. Śnie­gu nie ma tyl­ko w lip­cu4. Jak jest zim­no, to na­wet mi­nus trzy­dzie­ści. Śnież­ka – naj­wyż­szy szczyt Kar­ko­no­szy – to ty­siąc sześć­set dwa me­try pro­ble­mów.

No­we ob­ser­wa­to­rium ma być ta­nie, wy­god­ne i sta­nąć tak szyb­ko, jak się da. Li­piń­ski za­pra­sza do współ­pra­cy młod­sze­go ko­le­gę, Wal­de­ma­ra Waw­rzy­nia­ka:

– Kon­cep­cję wy­my­ślił Wi­told, ja by­łem je­go po­moc­ni­kiem, wy­ko­ny­wa­łem nie­zbęd­ną do­ku­men­ta­cję i ry­sun­ki. Gdy za­pro­po­no­wał, by­śmy wspól­nie pod­pi­sa­li się pod pro­jek­tem, by­łem za­szczy­co­ny. Nie spo­dzie­wa­łem się ta­kie­go wy­róż­nie­nia – opo­wia­da dziś pro­fe­sor Waw­rzy­niak.

Wstęp­ną kon­cep­cję ma­ją go­to­wą w li­sto­pa­dzie 1960 ro­ku. Pro­jekt za­kła­da po­wsta­nie na szczy­cie Śnież­ki trzech spodków spię­tych trzo­nem wie­ży o łącz­nej po­wierzch­ni użyt­ko­wej ty­sią­ca pię­ciu­set me­trów. Ma­ją po­mie­ścić re­stau­ra­cję, po­ko­je so­cjal­ne dla pra­cow­ni­ków i ga­bi­ne­ty na­uko­we wraz z nie­zbęd­ną apa­ra­tu­rą. Ca­łość ma być wkom­po­no­wa­na w szczyt Śnież­ki i po­ły­ski­wać w słoń­cu dzię­ki alu­mi­nio­wej ele­wa­cji. Kształt bu­dyn­ku wy­ni­ka z lo­ka­li­za­cji obiek­tu i wa­run­ków tam pa­nu­ją­cych. Śnież­ka jest omia­ta­na wi­chra­mi z każ­dej stro­ny, ich kie­run­ku nie spo­sób prze­wi­dzieć. Jed­no­cze­śnie to one są przed­mio­tem pro­wa­dzo­nych tu ba­dań. Bu­dy­nek nie mo­że w to in­ge­ro­wać.

„Za­su­ge­ro­wa­ły mnie cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Kar­ko­no­szy gru­py skal­ne ufor­mo­wa­ne ero­zją. Ze spię­trzeń elip­tycz­nych gła­zów za­po­ży­czy­łem przy­szły kształt obiek­tu. W grę wcho­dził też aspekt ae­ro­dy­na­micz­ny, do­mi­nu­ją­cy przy kon­struk­cji sa­mo­lo­tów”5– tłu­ma­czy w jed­nym z wy­wia­dów.

Cha­rak­te­ry­stycz­ny kształt ob­ser­wa­to­rium przy­wo­dzi na myśl nie tyl­ko kar­ko­no­skie gła­zy. Co­raz czę­ściej mó­wi się, że na Śnież­ce wy­lą­du­je UFO. Opu­bli­ko­wa­ny w „Rocz­ni­ku Je­le­nio­gór­skim” tekst o bu­do­wie ob­ser­wa­to­rium no­si ty­tuł Mar­sjań­skie ta­le­rze. W wol­nej Pol­sce przy­lgnie do bu­dyn­ku jesz­cze jed­no okre­śle­nie – „trzy ham­bur­ge­ry”.

Kon­cep­cja Li­piń­skie­go oprócz za­in­te­re­so­wa­nia bu­dzi wie­le kon­tro­wer­sji, nikt z de­cy­den­tów nie spo­dzie­wał się chy­ba aż tak fu­tu­ry­stycz­nej for­my. Opi­niu­ją­cy pro­jekt pro­fe­sor Hry­nie­wiec­ki wy­gła­sza jed­nak pe­any na je­go cześć, wpro­wa­dza kil­ka nie­znacz­nych po­pra­wek i prze­ko­nu­je in­we­sto­ra, że obiekt war­to wy­bu­do­wać. Za­pa­da więc de­cy­zja: bu­du­je­my.

Pra­ce ru­sza­ją jed­nak do­pie­ro trzy la­ta póź­niej, w czerw­cu 1964 ro­ku. Za­nim ro­bot­ni­cy wej­dą na szczyt, mu­szą wy­bu­do­wać so­bie dro­gę. Po ro­ku ro­bo­ty zo­sta­ją wstrzy­ma­ne, bo Naj­wyż­sza Izba Kon­tro­li do­szu­ku­je się nie­pra­wi­dło­wo­ści w do­ku­men­ta­cji. W stycz­niu 1966 ro­ku pra­ce znów mo­gły­by ru­szyć, ale ja­koś nie ru­sza­ją, bo bra­ku­je sa­mo­cho­dów i lu­dzi. Głów­ny wy­ko­naw­ca ma do dys­po­zy­cji rap­tem dwa wy­słu­żo­ne i dwa po­ży­czo­ne ZiŁ-y, któ­re na kar­ko­no­skich pod­jaz­dach wy­ją, jak­by za­raz mia­ły wy­zio­nąć du­cha. Osta­tecz­nie umac­nia­nie dro­gi trwać bę­dzie do 1971 ro­ku.

Bu­do­wa sa­me­go ob­ser­wa­to­rium za­czy­na się do­pie­ro w 1967 ro­ku. Pro­ble­mem jest wszyst­ko – do­bór lu­dzi, któ­rzy nie chcą pra­co­wać w trud­nych wa­run­kach (ci, co chcą, nie bar­dzo się do te­go na­da­ją, bo nie­wie­le umie­ją; ci, co umie­ją, ucie­ka­ją z bu­do­wy po kil­ku dniach); miej­sce, w któ­rym mo­gli­by spać; po­go­da, któ­ra na Śnież­ce ni­ko­mu nie uła­twia ży­cia.

Dwa la­ta trwa bu­do­wa ho­te­lu ro­bot­ni­cze­go na Rów­ni pod Śnież­ką i prze­pom­pow­ni wo­dy na sa­mym szczy­cie. Po­wsta­je wo­do­ciąg na zbo­czu gó­ry, ro­ze­bra­ne zo­sta­je też sta­re schro­ni­sko. La­tem 1971 ro­ku za­czy­na­ją od­le­wać fun­da­men­ty ob­ser­wa­to­rium. Wkrót­ce po­tem po­ja­wia się ste­laż kon­struk­cji pierw­sze­go spodka. Pra­ce są co chwi­la prze­ry­wa­ne, bo przy wie­trze wie­ją­cym z pręd­ko­ścią stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę nie da się od­dy­chać. Gdy uda­je się za­mknąć pierw­szy spodek i wznieść ko­lej­ne, drga­nia kon­struk­cji, któ­rych przy­czy­ną są po­dmu­chy wia­tru, po­wo­du­ją sa­mo­czyn­ne otwie­ra­nie się okien. Wiatr wpy­cha też nie­któ­re szy­by do środ­ka, na­wie­wa­jąc przy oka­zji ca­łe gó­ry śnie­gu. W stycz­niu 1974 ro­ku set­ki uczniów, stu­den­tów, ra­tow­ni­ków GOPR-u i żoł­nie­rzy w czy­nie spo­łecz­nym od­śnie­ża­ją dro­gę na szczyt, by moż­na tam by­ło prze­trans­por­to­wać sześć­dzie­siąt trzy becz­ki z pa­li­wem nie­zbęd­nym do roz­ru­chu ogrze­wa­nia. Ich trud oka­zu­je się jed­nak próż­ny, bo in­sta­la­cja grzew­cza i tak nie dzia­ła, ru­sza do­pie­ro w kwiet­niu. Na­wet wte­dy jed­nak pra­ce wy­koń­cze­nio­we nie mo­gą się roz­po­cząć, bo na­dal wie­je i sy­pie śnieg. Osta­tecz­nie ob­ser­wa­to­rium zo­sta­je od­da­ne pod ko­niec 1974 ro­ku – je­de­na­ście lat po pla­no­wa­nym przez in­we­sto­ra ukoń­cze­niu bu­do­wy. Za­miast dzie­wię­ciu mi­lio­nów zło­tych in­we­sty­cja kosz­tu­je dwa ra­zy wię­cej.

– Na nad­zo­ry jeź­dzi­li­śmy na zmia­nę, bo na dłuż­szą me­tę to by­ło zbyt wy­czer­pu­ją­ce. Wa­run­ki by­ły naj­mniej­szym pro­ble­mem, naj­gor­sze by­ły nie­koń­czą­ce się ne­go­cja­cje z in­we­sto­ra­mi i fa­tal­ni fa­chow­cy. Na pal­cach jed­nej rę­ki moż­na po­li­czyć ta­kich, któ­rzy zna­li się na ro­bo­cie – wspo­mi­na Wal­de­mar Waw­rzy­niak. – Nikt z nas nie spo­dzie­wał się, że ty­le to po­trwa.

– Wi­told sam po­ka­zy­wał nie­któ­rym maj­strom, jak kłaść po­sadz­kę. Wal­dek przez ty­dzień sie­dział na szczy­cie i pa­trzył im na rę­ce, czy mur opo­ro­wy sta­wia­ją pro­sto. Tam się zde­rzy­ła fi­ne­zja ar­chi­tek­tów z pro­zą ży­cia w PRL-u – do­da­je Bo­że­na Li­piń­ska. – Gdy to się skoń­czy­ło, wszy­scy ode­tchnę­li z ulgą.

Pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych z za­kła­do­wą wy­ciecz­ką w Kar­ko­no­sze wy­bie­ra się Zdzi­sław Li­piń­ski, brat Wi­tol­da. Na szczyt Śnież­ki wspi­na się bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­ny niż in­ni, na koń­cu przy­spie­sza, chce być tam pierw­szy. Gdy zdy­sza­ni uczest­ni­cy wy­ciecz­ki w koń­cu do nie­go do­łą­cza­ją, Zdzi­sław Li­piń­ski stoi już tam dum­ny jak paw i go­to­wy do prze­mo­wy.

– To ob­ser­wa­to­rium za­pro­jek­to­wał mój brat – za­czy­na.

Ale ich bar­dziej in­te­re­su­je cie­pła her­ba­ta i fa­sol­ka po bre­toń­sku, któ­re sprze­da­wa­ne są w naj­więk­szym dys­ku, więc krę­cą tyl­ko grzecz­nie gło­wa­mi, wy­ra­ża­jąc uzna­nie, i wcho­dzą do środ­ka.

Szes­na­ste­go mar­ca 2009 ro­ku ta­ras naj­mniej­sze­go spodka ob­ser­wa­to­rium na Śnież­ce za­wa­la się pod cię­ża­rem za­le­ga­ją­ce­go na nim śnie­gu i lo­du. Na­tych­miast ewa­ku­owa­ni zo­sta­ją pra­cow­ni­cy sta­cji, na miej­scu po­ja­wia­ją się też in­spek­to­rzy bu­dow­la­ni. Me­dia hu­czą o ka­ta­stro­fie bu­dow­la­nej, któ­ra mo­że za­koń­czyć ży­wot „mar­sjań­skich ta­le­rzy”. Po­ja­wia­ją się też gło­sy, by przy tej smut­nej oka­zji ob­ser­wa­to­rium ro­ze­brać. Szko­dy oka­zu­ją się po­waż­ne, jed­nak mniej­sze, niż są­dzo­no. Roz­po­czy­na się re­mont6.

– Je­den z za­przy­jaź­nio­nych ma­te­ria­ło­znaw­ców po­wie­dział mi wte­dy, że to i tak cud, że ten bu­dy­nek wy­trzy­mał ty­le lat. Pa­ra­me­try sta­li, z ja­kiej go bu­do­wa­li­śmy, by­ły bra­ne zwy­kle z księ­ży­ca. Mo­gła być trzy ra­zy bar­dziej wy­trzy­ma­ła niż w do­ku­men­tach al­bo dwa ra­zy słab­sza. I nikt nie wie­dział, jak na­praw­dę jest – tłu­ma­czył Wal­de­mar Waw­rzy­niak.

Po­za do­ma­mi we Wro­cła­wiu i fla­go­wą Śnież­ką Wi­told Li­piń­ski nie ma na swo­im kon­cie zbyt wie­lu re­ali­za­cji. Naj­bar­dziej ża­ło­wał chy­ba te­go, że ni­g­dy nie za­pro­jek­to­wał ko­ścio­ła. Czę­sto o tym mó­wił. Je­cha­li przez Pol­skę, a on od cza­su do cza­su po­ka­zy­wał na ja­kiś współ­cze­sny ko­ściół i mó­wił tyl­ko lek­ko roz­cza­ro­wa­ny:

– A ta­kie to bu­du­ją!

– Był wie­rzą­cy, ale nie ma­ni­fe­sta­cyj­nie. Ar­chi­tek­tu­ra to by­ło jed­nak dla nie­go przede wszyst­kim roz­wią­zy­wa­nie pro­ble­mów. A w ko­ście­le pro­ble­my do roz­wią­za­nia są prze­cież je­dy­ne w swo­im ro­dza­ju, praw­da?– opo­wia­da Bo­że­na Li­piń­ska.

– Ta­ta był nie­zwy­kle kre­atyw­ny, dzie­ciń­stwo z nim nie mo­gło być nud­ne: bez prze­rwy wy­my­ślał no­we za­ba­wy i gry, uczył mnie maj­ster­ko­wa­nia, opo­wia­dał o lot­nic­twie, któ­rym się pa­sjo­no­wał. Nie­chęt­nie pa­trzył tyl­ko na za­ba­wę w woj­nę – wspo­mi­na Mi­łosz Li­piń­ski. – Dłu­go się za­sta­na­wia­łem, dla­cze­go bu­do­wał w ta­ki spo­sób, dla­cze­go ta­ki na­cisk kładł na sa­mo­wy­star­czal­ność bu­dyn­ków i ich od­por­ność na wa­run­ki. I dla­cze­go one by­ły tak ko­smicz­ne. Kie­dyś po­my­śla­łem so­bie, że te je­go wo­jen­ne do­świad­cze­nia mo­gą mieć z tym zwią­zek. To mo­że na­wet by­ło pod­świa­do­me, mo­że cho­dzi­ło o ta­ki we­wnętrz­ny im­pe­ra­tyw, by po­ra­dzić so­bie w każ­dej sy­tu­acji. A dom miał być do te­go na­rzę­dziem. Dla­te­go on bu­do­wał te sko­ru­py, nie­mal­że bun­kry.

– To mógł być wy­bieg w przy­szłość, od­cię­cie się od prze­szło­ści. Je­go po­my­sły by­ły skraj­nie fu­tu­ry­stycz­ne, jak­by chciał pa­trzeć tyl­ko do przo­du i nie spo­glą­dać za sie­bie – do­da­je Wal­de­mar Waw­rzy­niak:– My­śmy o tej je­go woj­nie ni­g­dy nie roz­ma­wia­li. Ja się do­wie­dzia­łem dość póź­no, co on ro­bił.

– Wi­told nie wra­cał zbyt chęt­nie do prze­szło­ści. Nie wiem, czy ona mia­ła wpływ na je­go pro­jek­ty. Je­śli tak, to ni­g­dy nie mó­wił o tym wprost – wspo­mi­na Bo­że­na Li­piń­ska.

Pro­fe­sor Wi­told Li­piń­ski zmarł w 2005 ro­ku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: