Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złodzieje książek - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Złodzieje książek - ebook

Pasjonująca podróż w przeszłość w poszukiwaniu rękopisu Roberta Louisa Stevensona

Londyn, 1890 rok. Pen Davenport cieszy się sławą najbardziej bezwzględnego pirata książek w Europie. Jako mistrz podstępu zarabia na życie, przeczesując zatoki, tawerny i drukarnie w poszukiwaniu rękopisów, które można by złupić. Nieprecyzyjne przez setki lat prawo autorskie i publiczność spragniona nowych historii stwarzały dotąd wyjątkowe możliwości: bezkarnie wydawano książki bez zgody autora. Pisarze – choćby Charles Dickens, Mark Twain i Robert Louis Stevenson – zdobywali sławę, ale ponosili straty finansowe, wydawcy natomiast osiągali wielkie zyski, a czytelnicy mogli tanio nabywać książki. Jednak złoty wiek działalności wydawniczej dobiega końca. U progu XX wieku postanowiono bowiem podpisać umowę międzynarodową, by zlikwidować czarny rynek. Bukinierzy, złodzieje książek, stają się gatunkiem na wymarciu.

Davenport postanawia więc wyruszyć w ostatnią podróż, zanim nowe prawo wejdzie w życie. Cel jego wyprawy rozpala wyobraźnię wszystkich bukinierów – na wyspie Samoa umierający Robert Louis Stevenson kończy swoją ostatnią książkę. Jak zawsze Davenportowi niechętnie towarzyszy jego pomocnik, Fergins. Zabrany podstępem na ostatnią szaleńczą wyprawę Fergins odkrywa, jak emocjonującym przeżyciem jest asystowanie sławnemu piratowi w jego misji. Jednak Davenport nie jest jedynym bukinierem, który ma chrapkę na nową powieść angielskiego autora. Na wyspie pojawia się bowiem Belial, jego śmiertelny rywal. Davenport, Fergins i Belial zostają wkrótce uwikłani w konflikt większy niźli tylko literacki...

Niezwykła opowieść o ostatnim skoku bukinierów – piratów kradnących utwory literackie, zdolnych zrobić wszystko to, przed czym wzdrygają się wydawcy i pisarze…

„To powieść o miłośnikach książek i dla miłośników książek, napisana przez człowieka, który je uwielbia. Matthew Pearl wyznacza standardy w dziedzinie kryminału historycznego, czego potwierdzeniem są Złodzieje książek – wspaniała i pełna intryg opowieść o ostatnich dniach Roberta Louisa Stevensona”. Lyndsay Faye

„Nikt nie może się równać z Matthew Pearlem, gdy trzeba jednocześnie uczyć i bawić. Złodzieje książek to emocjonująca egzotyczna przygoda na transatlantyckich wodach, pierwszorzędne doświadczenie intelektualne w dziedzinie historii, a pod powierzchnią bogato zdobionych kartek, list miłosny adresowany do pisanego słowa. Powieść Pearla przypomina o tym, za co przede wszystkim kochamy książki”. Louis Bayard

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-244-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I CLOVER

Pewnych książek wolno jedynie skosztować, inne powinno się
połykać, są też nieliczne, które należy przeżuwać i smakować.

FRANCIS BACON

Nie sądzę, abyś słyszał o takim stworzeniu.

E. C. FERGINS

Gdy jako młody chłopak pracowałem w kompanii kolejowej New York Central & Hudson River Railroad, codziennie sprawdzałem, czy wsiadł do wagonu przed odjazdem pociągu.

– Pewnie czekasz na jakąś ładną panienkę? – pytał kucharz z nutką ironii w głosie, gdy wycierałem stoliki lub czyściłem sztućce na wysoki połysk.

Człowiek, którego szukałem na peronie, był niepozorny jak czyścibut lub handlarz pieczywa, który balansuje ciałem, niosąc tacę z chlebem w wyciągniętym ręku. Przypuszczam, że większość ludzi nie obserwowała go dość długo, aby zapamiętać, jak wyglądał. Był w średnim wieku, średniej budowy ciała, o figurze przypominającej śliwkę. Nosił okulary w białej, metalowej oprawce, miał spiczasty nos oraz brodę. Jego wydatne usta były nieustannie zajęte szykowaniem się do uśmiechu, podśpiewywaniem, pogwizdywaniem lub wyginały się w grymasie zaskoczenia. Manewrował swoim pokaźnym wózkiem z pasiastą parasolką i miękkim, pilśniowym kapeluszem zatkniętym na górnej półce z książkami. Dotarłszy do wagonu restauracyjnego, pchał swój jasnozielony pojazd w moją stronę, bo w całym pociągu ceniłem tylko jego, a on tylko mnie.

– Oto mój ulubiony klient! – wołał na powitanie, a następnie pochylał się tak głęboko nad wózkiem, że ten mało się nie przewracał. – Na co ma pan dziś ochotę, panie Clover?

Inni kelnerzy obsługujący wagon restauracyjny rozczytywali się w powieściach o ubogich młodzieńcach, którzy zbili fortunę, lub bogaczach, którzy okazali się przestępcami. Przewracali kartki tak szybko, jakby słowa były widokami – polami i farmami – monotonnie przesuwającymi się za oknem. Ja poszukiwałem w książkach czegoś innego. Nie potrafiłbym wyjaśnić czego, ale znałem powód: wierzyłem, że nawet jeśli wprowadzą mnie w błąd własne myśli, wszystko, co wyczytam w książkach, będzie niewzruszoną prawdą. Uważałem tak, gdy miałem dziewiętnaście lat, bo dopiero później zacząłem ufać bardziej sobie niż księgom.

Mimo życzliwych słów pana Ferginsa nie nadawałem się na klienta. Miałem puste kieszenie i wobec tego byłem pewnie jedynym mieszkańcem Nowego Jorku, który nie lękał się złodziei. Jednak szczodry, poczciwy bukinista zostawiał mi dowolnie wybraną książkę, zanim wyruszył w dalszą podróż przez wagony. Jeśli stoliki zostały wcześniej sprzątnięte i nakryte, mogłem czytać, dopóki nie poczułem dygotania podłogi pod stopami i nie usłyszałem sapania lokomotywy. Spieszyłem wówczas, żeby zwrócić pożyczony tomik i pomóc mu wynieść wózek z pociągu. Kiedy pociąg ruszał, pan Fergins stał na peronie i machał mi chusteczką, jakby żegnał własnego syna.

W mojej rodzinnej wiosce było niewiele książek – zdobywało się je tylko w księgarni lub objazdowej bibliotece. Żebym miał co czytać, pastor pożyczał mojej matce czarne, grube i ponure tomiszcza, które miały mnie ukształtować na sposób praktyczny i duchowy. Literatura? Prawie nie znałem tego słowa. Oczy otworzyła mi dopiero stara, zniszczona książka Miltona, którą odkryłem, gdy miałem trzynaście lat i wielebny pozwolił mi korzystać ze swojej prywatnej biblioteki. Chociaż był to poemat religijny, odznaczał się nową jakością. Opowieści, które słyszałem wielokrotnie podczas kazań, nagle przeistoczyły się w poezję. Stały się prawdziwymi historiami, z krwi i kości. Odnosiłem wrażenie, że czuję na karku lodowaty oddech Lucyfera i delikatne muśnięcie Ewy, ocierającej się o moje ramię. Że przeżywam nie tylko wypędzenie prarodziców z Edenu, ale wygnanie z mojego życia całej prowincjonalnej nudy. Nie pamiętam pytań, które zadałem po lekturze Raju utraconego, ale pastor musiał zrozumieć, że od nauki chrześcijańskiej bardziej interesuje mnie poezja, bo tomik Miltona zniknął. To książki dostarczały mi pocieszenia, gdy pięć lat później na zawsze pożegnałem się z wiejskim życiem i podjąłem pierwszą pracę, a później odkryłem, że mimo najlepszych chęci z mojej strony ogromny Manhattan, buchający parą i kipiący energią, nigdy nie stanie się moim domem. Książki były wszędzie, gdzie spojrzałem – na wystawach sklepów, ulicznych straganach i w nowych publicznych bibliotekach wielkich jak zamek – nawet w wagonach kolei.

Pan Fergins mógł nie wzbudzać zainteresowania innych pasażerów jako relikt czasów znacznie spokojniejszych od obecnego tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Mógł się im wydawać postacią tak pospolitą jak ubiór, który nosił, gdyż nie potrafili dostrzec, kim naprawdę był: przyjaznym, pokornym i skromnym człowiekiem. W jego powściągliwości kryło się jednak coś głębokiego i niewypowiedzianego. Musiał znosić typową opryskliwość i typowe zniecierpliwienie, z jakimi mają do czynienia wędrowni handlarze. Może właśnie to tłumaczyło cierpliwość, którą mi okazywał. Nie pogardzał upodobaniami innych kelnerów domagających się kolejnych „powieści sensacyjnych” i nie kwestionował mojej wartości z powodu wyboru trudniejszej drogi. Kiedyś powiedział mi, że książki pełnią dwie funkcje.

– Mogą nas ukołysać do snu lub zmieniać, kawałek po kawałeczku, aż przybliżymy się do Boga. Jedna funkcja jest bierna, druga czynna – ożywiająca – ale obie są wartościowe.

– Przecież jestem tylko kelnerem kolejowym – odparłem któregoś dnia, pomagając mu przenieść wózek z wagonu na peron. – Nie zmieni tego żadna książka na świecie.

Wybuchnął tak serdecznym i szczerym śmiechem, że mimowolnie sam się roześmiałem, czując, jak mięknie mi serce, gdy patrzę na tulipany wymalowane na jego wózku. Pewnie miałem nadzieję, że pan Fergins zaprzeczy.

– Wybacz mi, młodzieńcze. Moją wesołość wzbudził jedynie sposób, w jaki pan to ujął. Literatura nie zmieni pańskiej profesji ani jakości kapeluszy, które będziesz pan nosić. Boże broń. Miałem na myśli zmianę innej natury. – Zaczął majstrować przy swoich białych oprawkach. – Chodziło mi o inną rzecz…

Nie dokończył zdania, bo lokomotywa zaczęła sapać i zagłuszyła jego słowa.

Praca kelnera wymaga tego, żeby stać w miejscu, kiedy cały świat wokół się porusza. To dzięki nam podróżni mogą udawać, że siedzą w restauracji podobnej do tej, która jest w ich mieście, zamiast zwracać uwagę na to, że zostali uwięzieni we wnętrzu jednego z najbardziej niezwykłych mechanicznych wynalazków współczesnych czasów. Dochodziła dziewiętnasta, nasz wagon restauracyjny pękał w szwach, bo jeździliśmy na popularnej trasie. Często zaglądali do nas mężczyźni i kobiety wyjątkowego charakteru, ludzie zamożni i znani, cieszący się powszechnym szacunkiem. Tym razem spojrzenia podróżnych przykuł stolik na końcu wagonu, a ich rozmowy zamieniły się w teatralny szept. Byłem zbyt zajęty klientami, żeby to spostrzec, dopóki Rapp, inny kelner, który obsługiwał tamten rewir, nie chwycił mnie za łokieć. Rapp miał cerę ciemniejszą od mojej, przetłuszczone włosy i cienkie wąsiki nawoskowane w ostry szpic, na wzór wąsów naszego szefa kuchni.

– Jesteś molem książkowym, prawda, Clover? – wyszeptał.

– O co ci chodzi? – spytałem, bo nie miałem ochoty na żarty.

– Bez urazy! Nie udawaj takiego drażliwego! Widziałem, jak krzywisz w uśmiechu swoją buźkę mieszańca, gdy rozmawiasz z tym dziwakiem domokrążcą.

Chociaż Rapp też był mieszańcem, jak wszyscy kelnerzy kolejowi w tamtych czasach, zdenerwował mnie sposób, w jaki mówił o moim przyjacielu.

– Pan Fergins nie jest domokrążcą!

– Nie krąży z książkami po wagonach? Jak domokrążca? Mniejsza o to. Pomyślałem, że chciałbyś coś zobaczyć.

Skinął głową w kierunku stolika, przy którym siedział mężczyzna zwrócony plecami w moją stronę. Miał długie włosy przeplatane białymi i srebrnymi pasemkami. Pochylał się nad talerzem z gotowanym udźcem baranim i ziemniakami parisienne, jakby powoził grupą koni.

– To Mark Twain… ten pisarz. Nie znasz się nawet na tym, co lubisz?

W życiu nie widziałem żadnego pisarza. Ba, nawet nie pomyślałem o tym, że mógłbym go zobaczyć, więc nie przeczuwałem, iż kiedykolwiek to nastąpi.

Połowa wagonu obsługiwana przez Rappa była pełna, a moje stoliki zaczęły się wyludniać, więc kucharz wezwał mnie do siebie, żebym mu pomógł w robocie. Kiedy wyprawiono mnie z parującą tacą do jednego ze stolików, szef otworzył skrzynkę z lodem i wyciągnął butelkę wina, która miała trafić na stolik numer szesnaście.

Wziąłem kilka głębokich wdechów i przeszedłem na stronę Rappa, żeby stanąć twarzą w twarz z jednym z moich ulubionych autorów. Miałem na końcu języka pół tuzina inteligentnych i rezolutnych uwag, gdy jakaś przerażająca starucha spojrzała na mnie spod siwej peruki, przesuwając długim językiem po białych, sztucznych zębach.

– Czemu tak sterczysz, na Boga?! – wykrzyknęła. – Nie widzisz, że chce mi się pić, chłopcze! Co z ciebie za kelner?!

Ręce zwilgotniały mi od potu i butelka wyślizgnęła się z palców. Kawałki szkła i rozlane wino – największy koszmar kolejowych kelnerów. Wszyscy goście restauracyjnego utkwili we mnie wzrok, a z oddali doleciał donośny śmiech Rappa.

Nigdy nie zdobyłem się na odwagę, żeby opowiedzieć panu Ferginsowi o dalszych wypadkach. Gdy kilka dni później pchał swój wózek z książkami przez wagony, wykrzykując najnowsze tytuły, nadal czułem się boleśnie zraniony, bo nawet drobna porażka na długo zapadała mi w pamięć. Kiedy miałem siedem lat, spadłem z konia, ale nawet w Nowym Jorku zdarzało mi się budzić rano na twardej pryczy, w małej klitce przypominającej szafę, słysząc w uszach przenikliwy śmiech dawnych towarzyszy zabaw.

Bukinista musiał wiedzieć o psikusie, bo przemówił do mnie takim tonem, jakbym leżał na łożu boleści.

– W pociągu nic się nie ukryje – wybąkałem, spoglądając na własne dłonie.

Uśmiechnął się niewinnie, a później zmarszczył brwi, rozdrażniony tym, że się zdradził.

– Daj spokój. Każdy może coś upuścić w pędzącym wagonie.

– Jeden z kelnerów zrobił mi kawał. Powiedział, że w restauracyjnym jest Mark Twain, a ja głupi mu uwierzyłem. Uwierzyłem draniowi.

– Faktycznie, o tej porze roku Twain nie podróżowałby twoją trasą – zaczął pan Fergins, ale urwał w pół zdania i odchrząknął, starając się uzasadnić w ten sposób dziwną dygresję. – Panie Clover, uwierzył pan bałamutnym słowom kolegi, bo jest pan uczciwym człowiekiem i oczekuje uczciwości od świata. Kiedyś byłem taki jak pan.

– Jednak to nie psikus Rappa najbardziej mi dopiekł, panie Fergins. Najgorsze było to, co poczułem, gdy zrozumiałem, że to nie on. – Kiedy to powiedziałem, zauważyłem ze wstydem, że oczy mi zwilgotniały.

– Tak czy owak zawsze lepiej przeczytać książkę, niż poznać jej autora.

– Dlaczego? – spytałem z dziwnej potrzeby doznania otuchy, ale kiedy podał mi swoją chusteczkę, już o tym zapomniałem.

– Czy wiesz, dlaczego jesteś taki wzburzony?

– Nie, proszę pana – odrzekłem.

– Zastanówmy się. Może sam znajdziesz powód, młodzieńcze.

– Nie. Nie mam pojęcia, dlaczego zachowałem się jak dziecko z powodu głupiego kawału, odrobiny rozbitego szkła i autora, którego w ogóle nie było w pociągu. Miasto Nowy Jork jest zbyt brutalne. Wielebny Millens mnie ostrzegał.

– Jaki Millens?

– Mój ojciec – odpowiedziałem bukiniście, a następnie wyjaśniłem mu obszernie to, czego nie zdradziłbym żadnemu kelnerowi ani kolegom, z którymi wynajmowałem mieszkanie. – Nie wiedziałem o tym do trzynastego roku życia. Podczas wojny jego kościół pomógł mojej matce, wtedy młodej dziewczynie, przeprowadzić się do wioski. Później mama pomogła mu sprowadzić innych. Rzecz jasna nie mogliśmy należeć do jego parafii, ale dawał mi książki, gdy byłem chłopcem, a później pozwalał, żebym sam je wybierał. Czasami słyszałem jego kazania, kiedy siedziałem w bibliotece, która znajdowała się nad kaplicą. Kiedy powiedziałem, że chcę wyjechać, ostrzegł mnie, że nie dam sobie rady w mieście, bo życie w Nowym Jorku jest trudne nawet dla białych.

– Nowy Jork jest trudny dla wszystkich. Właśnie dzięki temu stał się taki, jaki jest. Czy pan wie, panie Clover, że większość ludzi znajduje w książkach szczęście i niedolę, dobro i zło, moralność i grzech? Można by tak wymieniać bez końca. Nie to wszak jest najważniejsze. Najważniejsze kryje się w miejscach, których nie potrafimy do końca zrozumieć – lukach w opowieści, brakujących fragmentach – właśnie tam czai się najprawdziwsza prawda.

Wzruszyłem ramionami, nie wiedząc, o co mu chodzi.

– Pewnego dnia zrozumiesz pan, co cię trapi. Wtedy historia, którą mi przed chwilą opowiedziałeś, o żałosnym psikusie pana Rappa, zyska nowy sens i stanie się dla pana ważniejsza od faktycznego spotkania z tak zwanym geniuszem. Wówczas wspomni pan moje słowa i powie: „Pan Fergins był mi prawdziwym przyjacielem”.

Pewnie odgadł, że martwiłem się przede wszystkim o to, aby nie zostać zganionym za płacz, bo poklepał mnie zachęcająco po ramieniu, co mi pomogło. Później usiadłem i zacząłem słuchać z zapartym tchem jego wspaniałych opisów najnowszych książek, jakby snuł przede mną wizję nowego, lepszego życia. Przeczytał mi nawet fragment Rymów o starym marynarzu Coleridge’a z jego niespokojnymi strofami. „I nikt przed nami pod żaglami – kiedy go słuchałem, miałem wrażenie jakby słowa były wiatrem pchającym nas naprzód – nie wszedł w to martwe morze”¹. Wiele lat później tamta chwila stała się jednym z moich najszczęśliwszych wspomnień z okresu, gdy pracowałem na kolei.

Nowy Jork był drogim miastem, a ja dysponowałem zaledwie sześcioma lub siedmioma dolarami tygodniowo (zależnie od napiwków), więc oprócz czytania mogłem czerpać rozrywkę jedynie ze spacerowania po wyspie i obserwowania życia – przypatrywania się bogatym obywatelom wsiadającym do powozów zaprzężonych w czwórkę koni i sprzedawcom krzątającym się w zatłoczonej chińskiej lub niemieckiej dzielnicy. Wszyscy oprócz mnie, od najbogatszych do najbiedniejszych, wydawali się dokądś spieszyć – przynajmniej wtedy, gdy nie byłem w pracy. Kuzyn mojej matki miał stajnię, w której trzymano policyjne konie. Widywałem się z nim co kilka miesięcy i pomagałem ich doglądać. Czasami widywałem pana Ferginsa na mieście. Tak przywykłem do jego obchodów pociągu, że początkowo byłem zdumiony, gdy ujrzałem bukinistę w centrum wielkomiejskiego zgiełku. Mimo to rozpoznałem go natychmiast, pochylonego nad zielonym wózkiem i pchającego go ulicami, jakby robił to całą wieczność. Któregoś dnia szedłem wyboistymi uliczkami dolnego miasta, usianego rezydencjami z dawno minionych epok, które przekształcono w składy, bo nowe pałace bogaczy przesunęły się bliżej parku. Było późno – ceglane gmachy nabrały delikatnego pomarańczowego zabarwienia w promieniach zachodzącego słońca – gdy pan Fergins ukazał się moim oczom, właśnie omijał pęknięcia i wyrwy w chodniku. Pospieszyłem mu z pomocą.

– Moje biedne nogi radują się na twój widok, młody Cloverze – powiedział z obliczem spotniałym i poczerwieniałym z wysiłku. – Nabyłem ten wózek od kwiaciarki, stąd wymalowany tulipan. Czasami się zastanawiam, jak by wyglądał wypełniony bukietami, bo żadna rzecz na świecie – nawet tona cegieł – nie jest tak ciężka, jak książki. – Mówiąc to, wskazał drogę do pensjonatu, w którym mieszkał. Było to skromne drewniane domostwo stojące nieopodal czarnej rzeki, której leniwy nurt oddzielał Nowy Jork od New Jersey. Salon zajmowali elegancko odziani, dobrze urodzeni dżentelmeni. Kiedy wepchnęliśmy wózek do izby pana Ferginsa, parasol spadł z górnej półki na podłogę.

Schyliłem się, aby go podnieść. Spostrzegłem, że jest wygięty jak banan. Na pasiastym poszyciu widniała ciemnoczerwona plama jakby od rdzy. Bukinista wsunął parasolkę pod wózek, wyraźnie zakłopotany jej stanem.

– Ciągle mi spada… – rzekł przepraszającym tonem.

Zdumiała mnie liczba tomów o różnej oprawie, barwie i wielkości, które stały wszędzie, gdzie spojrzałem. Każda wolna przestrzeń na stołach, półkach lub podłodze była zajęta przez sterty książek sięgające kolan wysokiego mężczyzny. Zauważyłem też chybotliwą, drewnianą drabinę na kółkach, którą można było przesuwać po izbie. Pan Fergins odzyskał siły i wspiął się na nią ze zwinnością atlety. W pokoju zalatywało naftą, ale światła starczało tylko na to, by odczytać tytuł, i to pod warunkiem, że przystawiło się nos do okładki.

– Teraz rozumiem, jakim sposobem ma pan taki szeroki wybór książek na wózku.

– Skądże znowu! Nie sprzedaję tych książek w pociągu ani na ulicy, drogi chłopcze. Kilka przecznic stąd mam dwie izby przeznaczone na magazyn.

– Doprawdy?

– Tutaj trzymam książki i foliały, które zgromadziłem, zanim otworzyłem własny kram na londyńskim Hoxton Square. Wiele nabyłem z zapasów bankrutujących oficyn wydawniczych, od prywatnych bibliotek, na aukcjach, czasami od handlarzy staroci, którzy nie znali się na książkach i nie wiedzieli, co mają. Śmiało, rozejrzyj się. Owe księgi były świadkiem życia i śmierci.

Pompatyczne słowa sprawiły, że się roześmiałem, ale spostrzegłem, że pan Fergins jest zamyślony i poważny. Zacząłem się przechadzać rozległym labiryntem ksiąg, bacząc, aby nie zawadzić kurtką o żadną oprawę. Między dziełami sławnych pisarzy leżały całkiem przyziemne tomy w rodzaju Podręcznika bibliografii, Poradnika bibliografa i Amerykańskiej bibliografii. Na półkach trafiały się rzeczy o humorystycznie brzmiących tytułach, jak Zbiór drobiazgów Drowsy’ego i Dzieje wieków przeciętnych, które nie były prawdziwymi książkami, ale imitacją. Pan Fergins nabył je na publicznej aukcji w wiejskim domu nieżyjącego już Charlesa Dickensa, który zlecił wykonanie atrap książek, aby ukryć drzwi prowadzące do biblioteki. Zatrzymałem się, by obejrzeć kilka książek stojących nieco wyżej.

– Czytałeś to?

Spoglądałem na pół tuzina książek o tym samym tytule – różnych wydań powieści Frankenstein Mary Shelley.

– Frankensteina? Nie, proszę pana. Wielebny Millens nie zakupiłby jej do swojej biblioteki. Nie widziałem jej na oczy. Czy to przyzwoita książka?

– Kiedy sir Walter Scott ją przeczytał, zapłakał, bo wiedział, że nawet on, największy pisarz w dziejach Szkocji, nie zdołałby stworzyć powieści równie oryginalnej jak ta napisana przez dwudziestojednoletnią dziewczynę. Czy można to uznać za odpowiedź na twoje pytanie?

Nie byłem pewny.

– Pożyczyłem książkę Scotta od przyjaciela i przeszmuglowałem do domu. Jedną Scotta i jedną Stevensona.

– Nie ma nic piękniejszego od pożyczonej książki. Książki tych dwóch genialnych Szkotów mają szczególny walor – mówię o Scotcie i Stevensonie. Kiedy zaczniesz je czytać, poczujesz się ponownie jak mały chłopiec, a gdy skończysz, staniesz się lepszym człowiekiem. – Pan Fergins ruszył przed siebie, rozpościerając ramiona, jakby chciał nimi objąć cały pokój. – Skoro już się rozejrzałeś, którą z tych księgą uznałbyś za najcenniejszą?

Odparłem, że nie zdołam tego odgadnąć.

– Spróbuj. – W pokoju było ciepło, więc na czoło pana Ferginsa wystąpiły kropelki potu, a okulary zsunęły się na czubek nosa.

Wydawał się rozbawiony pomysłem, że mam wybrać najcenniejszą książkę. Nie chcąc dowieść swojej ignorancji, starannie przeanalizowałem możliwości, a następnie wybrałem duży tom oprawny w grubą, czarną, bydlęcą skórę.

– Znakomicie! To jedno z pierwszych folio Shakespeare’a, niestety niekompletne. Widzisz? – Położył księgę na biurku – między stertami książek było akurat tyle wolnej przestrzeni, żeby otworzyć wielkie tomiszcze – i pokazał mi miejsca, gdzie brakowało kartek, a następnie wskazał inne braki, które pozostały niewidoczne dla moich oczu, nawet gdy je opisał. – Cztery lata temu nabyłem je za marnych sto szylingów z majątku po zmarłym londyńskim prawniku. Dodam, że wspomniane folio jest warte co najmniej trzysta pięćdziesiąt funtów. Dasz wiarę? Trzymasz w ręku oryginalne wydanie dramatów Shakespeare’a, ale bardziej godne uwagi jest to, że za jednego szylinga można dziś kupić wspaniałe, współczesne wydanie jego największych dzieł. A teraz podaj mi ten tomik, jeśli łaska – tak, druga półka od dołu, dwie trzecie od brzegu. Ten, który wygląda jak przerażone kocię wyciągnięte za kark z rzeki.

Była to mała książeczka nadgryziona przez robaki. Pan Fergins zamarł, czekając na mój werdykt.

– To mi wygląda na tomik wierszy – rzekłem. – Postrzępiony, przykro mówić, panie Fergins. Brak tytułowej karty zniweczy, jak mniemam, możliwość jego odsprzedaży. Na dodatek zabazgrany – na wielu kartkach widnieją notatki ołówkiem. Słowa wzięto w kółko, podkreślono lub zaznaczono strzałkami odsyłającymi do uwag na marginesie, gdzie widnieją jakieś nieczytelne znaki.

– Dobrze, bardzo dobrze. Trzymasz w ręku tomik poezji Johna Donne’a. Nie jest to pierwsze wydanie, nie należy też do rzadkich. Nie ma również żadnych szczególnych cech, które czyniłyby go wartościowym z bibliograficznego punktu widzenia. Jednak na moje oko w dniu dzisiejszym jego wartość rynkowa przekroczyłaby tysiąc dolarów.

– Dlaczego?

– Bo ten egzemplarz należał do Samuela Taylora Coleridge’a. Oznaczenia ołówkiem, które raczyłeś pan zauważyć, to notatki poety naniesione na wiersze Donne’a. Imaginujesz pan sobie? Na tym polega prawdziwa siła książki – nie na tym, co jest na jej kartach, ale tym, co się dzieje, gdy czytelnik bierze ją sobie do serca. Oto prawdziwa definicja literatury. Przypomina mi to jedno ze słynnych zdań Francisa Bacona o książkach.

Nie znałem wspomnianego cytatu i nigdy nie czytałem Bacona, w dodatku byłem zbyt nieśmiały, żeby o to spytać lub uczynić coś innego, gdy pan Fergins oprowadzał mnie po swojej świątyni książek, z ożywieniem pokazując ulubione egzemplarze. Nauczył mnie, jak rozpoznać pierwsze wydanie po „sygnaturach” i skutecznie odróżnić kolejne edycje na podstawie drobnych zmian i braków. Pokazał mi też książki, które inni kolekcjonerzy lub handlarze próbowali naprawić, czyniąc dalsze spustoszenia na krawędzi papieru – „upuszczając krwi” książce, jak to barwnie określali bukiniści. Opowiadał mi też o cenach książek, porównując zapłaconą sumę z ich aktualną ceną rynkową. Pochlebiało mi to, bo jego ton sugerował, że ja także mógłbym się nauczyć handlować książkami, gdybym tego zapragnął. Z drugiej strony czułem się zagubiony, bo zestawiał słynne nazwiska – Shakespeare’a, Wordswortha, Scotta i mojego ubóstwianego Miltona – z przyziemnymi liczbami.

– Przyrzeknij mi pan, że jeśli zapamiętasz tylko dwie rzeczy z moich nauk, będą one następujące: nie naśladuj najnowszej mody paryskich kolekcjonerów oraz nigdy nie przepuść okazji zakupu tomiku angielskiej poezji sprzed tysiąc siedemsetnego roku.

– Obiecuję, panie Fergins.

Dodam, że cały czas słyszałem słabe, choć uporczywe cykanie, a później kolejne, nakładające się na pierwsze. Bukinista nieoczekiwanie wybuchnął śmiechem, jak to miał we zwyczaju. Wyobraźcie sobie starego wilka, który wyje ostatni raz, a później się kładzie, żeby wyzionąć ducha, a będziecie wiedzieć, w jak niezwykły sposób się zaśmiewał.

– Widzę, że rozglądasz się pan w poszukiwaniu zegara. Choć od czasu wyjazdu z Londynu wiele rzeczy zacząłem poczytywać za drogie, młody Cloverze, czas się do nich nie zalicza. Właściwie nie czynię z niego użytku, pomijając rozkład jazdy pociągów waszej kompanii kolejowej. Dźwięk, który pan słyszy, pochodzi z wnętrza tego pudła.

Rzekłszy to, zaprowadził mnie do dużej, oszklonej gabloty i podważył jej żelazną pokrywę. Na dnie ułożono gałązki sosny i liście platanu. Na tej miękkiej podściółce znajdowały się misterne przegródki wykonane z różnych materiałów – skóry, tkaniny i papieru. Zauważyłem też dwa otwory wentylacyjne po bokach i ciepły palnik naftowy, nad którym umieszczono rondel z wodą służący do wytwarzania pary przenikającej do wnętrza gabloty. Cofnąłem się, zaskoczony nieoczekiwanym ruchem. Skrzynia była wypełniona rozmaitymi robakami o przezroczystym ciele. Pan Fergins wyjaśnił mi, że profesor jednego z miejscowych college’ów wypożyczył mu ową skrzynię, by obserwował znajdujące się w niej stworzenia. Następnie wręczył mi lupę, abym mógł je dokładnie obejrzeć.

– Co to za licho?

– Mole książkowe. Ich nazwa jest myląca, bo taki gatunek nie istnieje. Ludzie miłujący księgi zaliczają owe szkodniki do jednego rodzaju, bo łączy je wspólny cel. Wolimy, żeby niewidzialny złoczyńca nosił jakieś imię. Nie są to nawet robaki, jeno larwy, które przeistaczają się w pewne gatunki owadów. Na przykład w mola i chrząszcza kołatka czerwotoka, który we wczesnym stadium żywi się materiałami używanymi do wytwarzania książek – klejem, płótnem, papierem i skórą. Weźmy na przykład kołatka Anobium bibliothecarum. To on wytwarza klikanie, które pan słyszałeś. Ów mały chrząszcz, wielkości od jednej piątej do jednej czwartej cala, drąży otwory przez całą grubość książki, ale gdy dorośnie, przestaje gustować w takim jadle. Wyobraź pan sobie: pasie się i rozwija na naszych książkach, a później musi je na zawsze opuścić. Otwory gębowe tych małych stworzeń to najstraszliwsza rzecz, jaką w życiu widziałem – zbudowane jeno z zębów i mięśni. Zobacz pan sam przez lupę. Tylko uważaj, aby żaden się nie wydostał – bo nastałby tu sądny dzień.

Pokazał mi własne rysunki różnych larw, zwracając szczególną uwagę na te, których poszukiwacz książek winien się najbardziej obawiać.

Deszcz zbudził Nowy Jork po chłodnej, ale spokojnej nocy, gdy spotkałem go ponownie na ulicach miasta. Przechodząc przez ogród City Hall Park, zauważyłem mojego przyjaciela wśród morza obcych twarzy. Musiałem nań spojrzeć dwa razy, bo nie miał ze sobą wózka, trzymał w ręku ten nieszczęsny parasol, no i zasłaniał go częściowo jegomość w ciężkim, wełnianym płaszczu i bobrowej czapce. Wcześniej sądziłem, że pan Fergins ma pięćdziesiąt kilka lat, gdyż wyglądał jak przeciętny mężczyzna w tym wieku, z obwisłymi powiekami, ruchliwymi ustami, delikatną skórą barwy porcelany, wydatną głową i zwiotczałym tułowiem, choć każda z tych rzeczy sama w sobie sugerowała nieco inny wiek. Wszakże tym razem jego postać wydawała się bardziej niż zwykle zgarbiona, jakby się postarzał na moich oczach, gdy strugi deszczu spływały odkształconymi skrzydłami parasola, pokrywając jego okulary kropelkami wody. Dwaj mężczyźni stali w połowie wysokości białych, marmurowych schodów prowadzących do wspaniałego gmachu sądu.

Pozdrowiłem mojego przyjaciela jeden raz, gdy został sam, ale mnie nie usłyszał. Kiedy zaczął się wspinać w kierunku masywnych kolumn, zawołałem doń ponownie. Odwrócił się, żeby zobaczyć, kto go wzywa. Na chwilę ogarnęła go nietypowa dlań surowość.

– Ach, to pan Clover! – wykrzyknął na mój widok, odzyskując dawną wesołość. Drugi jegomość oddalił się przed chwilą, schodząc po stopniach. Pomyślałem, że mógł być prawnikiem, z którym pan Fergins omawiał jakieś kwestie. Pomimo swobodnego uśmiechu bukinista wydawał się zadumany.

– Mógłbym panu dzisiaj pomóc. Wie pan, popchać wózek. Nie muszę się meldować na stacji przez dobrych kilka godzin.

Pan Fergins wetknął parasol pod pachę i zatarł dłonie, aby je ogrzać, choć miał na nich rękawiczki.

– Możesz mi pan wierzyć lub nie, ale dziś zostawiłem wózek w pensjonacie. Pewnie wyglądam jak syrenka bez rybiego ogona. Niestety będę musiał się wymówić, zostałem wezwany do sądu. Jeśli chcesz, możesz mi pan towarzyszyć, panie Clover.

Domyśliłem się, że zaprosił mnie z uprzejmości, ale mimo to przyjąłem propozycję, bo widziałem gmach jedynie z zewnątrz.

Minęliśmy galerię frontową i ruszyliśmy korytarzem do jednej z sal, przed którą panowało ogromne zamieszanie. Ludzie przepychali się łokciami i rozmawiali podniesionymi głosami, jak na torze wyścigów konnych za miastem, który odwiedziłem między odjazdem kolejnych pociągów. Przed chwilą otwarto duże podwójne drzwi i tłum runął do środka.

– Co tam się dzieje? – spytałem.

Pan Fergins rzucił okiem na zegar wiszący w końcu korytarza.

– Zostało dziesięć minut. Doskonale. Zanurzmy się w tym szaleństwie.

Sala była pełna mężczyzn, choć zauważyłem także parę dzielnych niewiast w eleganckim ubraniu, trzymających drogie kapelusze w ręku lub pod pachą i stroniących od ścisku. Nie przypuszczałem, że ręce i parasol bukinisty okażą się tak skutecznym narzędziem torowania drogi w ciżbie. Nagle sala wstrzymała oddech, a po chwili wypuściła powietrze z jeszcze większym podnieceniem. Stanąłem na podwyższeniu, żeby ustalić przyczynę. Przed chwilą wprowadzono więźnia. Woźny sądowy prowadził go w kajdankach do stołu z przodu sali. Jegomość obok nas, najwyraźniej fizjonomista, stanął na ławie i zaczął dyktować obserwacje swojemu asystentowi:

– Głowa i czoło sugerują przerost instynktów zwierzęcych… szczęka i wysokie kości policzkowe wskazują naturalną siłę… Profil – przerażające zdolności intelektualne, co znajduje wyraz w płatach czołowych. Wszystko zapisałeś?

Odwróciłem się, bo nagle poczułem czyjąś dłoń na głowie.

– Ładna, całkiem ładna – usłyszałem.

– Pan wybaczy! – zawołałem, strząsając z głowy natrętne palce.

Fizjonomista cofnął rękę.

– Bardzo przepraszam, młodzieńcze. – Po chwili rzekł do pomocnika: – Zapisz, co powiem: Jak wcześniej zaznaczyłem w swoich uwagach na temat ich rasy, współcześni Mulaci mają pewne cechy rasy kaukaskiej, szczególnie w rejonie mózgowym, co tłumaczy większe możliwości rozwoju intelektualnego niż pospolitych Negrów.

– Spójrz pan tam… – podjął pan Fergins, wchodząc między nas, ale skwapliwy badacz już mnie zostawił, próbując podejść do więźnia.

Ludzie wokół wykrzykiwali szyderstwa i szemrali, a później ze wszystkich stron posypały się niewybredne epitety. Usłyszałem „łotr” i „zdrajca”, ale najgłośniej krzyczano „pirat!”. To słowo wyartykułowały zupełnie inne głosy na sali.

W krótkich chwilach, gdy go widziałem, człowiek obrzucany wyzwiskami sprawiał wrażenie obojętnego na zgiełk, który panował wokół niego. Był wysoki, o gęstych, czarnych włosach. Miał przystojną twarz, wykrzywioną w ponurym półuśmiechu, który nigdy nie odsłaniał zębów, oraz lekko skrzywioną szczękę, która kiedyś mogła zostać złamana. Chcąc nie chcąc, poczułem pewien podziw, gdy zobaczyłem, jak obojętnie podchodzi do tych hałaśliwych oznak wrogości. Przysunąłem się w kierunku przedniej części sali, ciągnąc za sobą pana Ferginsa, choć wyczułem pewne wahanie z jego strony. Później, gdy więzień przechodził obok nas w drodze na ławę oskarżonych, jego wzrok spoczął… na mnie.

Jednak prawie natychmiast zrozumiałem, że spogląda na kogoś za moimi plecami, na mojego towarzysza. Zatrzymał się i otworzył usta, żeby coś powiedzieć. Na sali zapadła cisza. Nagle jego wargi ożyły przypominającymi dźwięk bębna słowami, których znaczenia nie rozumiałem. Nie była to mowa, którą słyszałem, włócząc się po dokach Nowego Jorku, co znaczyło dla mnie tyle, że nie był to ludzki język.

Ooot-malla malla-malla-malla ma!

Istny jazgot z wieży Babel, jak mawiał mój ojciec w kazaniach o cechach diabelskiego języka. To, co usłyszałem, właśnie tak zabrzmiało w moich uszach. Kiedy więzień mówił, jego twarz nabiegła krwią, a jednocześnie wszelka krew odpłynęła z policzków mojego przyjaciela. Publiczność odczytała ten nonsensowny wybuch jako szyderstwo pod swoim adresem. Gwizdy się nasiliły. Otoczyłem ramieniem pana Ferginsa, wolną ręką torując drogę do galerii i na schody.

Bukinista szedł przodem, a ja zasypywałem go pytaniami o to, co widzieliśmy i co się stało.

– No, nareszcie jesteśmy – rzekł jedynie. Weszliśmy na pierwsze piętro i stanęliśmy przed szkarłatnymi drzwiami na końcu długiego korytarza. Pan Fergins zastukał w nie czubkiem parasola, a gdy te się otwarły, nagle się pożegnał i zostawił mnie samego. Czekałem i czekałem, dopóki mogłem, ale on nie wrócił.

Później, gdy pan Fergins odwiedził nasze wagony, byłem zbyt zajęty i nie miałem czasu, żeby pomówić z nim o dziwnych wydarzeniach w sądzie. Minął kolejny tydzień. W końcu pojawiła się okazja, bo usterka lokomotywy unieruchomiła inny pociąg i kelnerzy siedzieli przy stolikach wzorem klasy próżniaczej, wygniatając eleganckie liberie wespół z pomywaczami i bagażowymi o ciemniejszym kolorze skóry. Sprzedawca książek, którego uśmiech stał się szerszy niż zwykle, bo uwięzieni podróżni wyrywali sobie książki w zawrotnym tempie, przyniósł całą stertę tomów, które dla mnie wybrał.

– Nie mam dzisiaj czasu, panie Fergins – odrzekłem.

Jego usta utworzyły „O”, a duże, brązowe oczy posmutniały za grubymi soczewkami, które, co spostrzegłem dopiero wówczas, były pokryte misternymi rysami. Zaprosiłem go do stołu w pustym wagonie.

– Niech mi pan wybaczy brak manier, panie Fergins, ale w sądzie zostawił mnie pan samego i zignorował moje pytania.

– To prawda! – odparł, kręcąc głową. – Masz pan rację we wszystkim. Mogę się wytłumaczyć jedynie tym, że owego dnia byłem bardzo wytrącony z równowagi. O co chce pan spytać?

– Kim był więzień, którego wprowadzono na salę?

Wydawał się zdumiony moim pytaniem. Rozluźnił ramiona i milczał przez chwilę, a później rzekł z napięciem w głosie:

– Słyszałeś o bukinierach²?

Wzruszyłem ramionami, słysząc to dziwne słowo, a później pokręciłem głową.

– Nie sądzę, żeby pan słyszał o takim stworzeniu.

Jakiś pasażer potrącił wózek z książkami, zrzucając parasolkę. Pan Fergins był tak dumny, że ją złapał, jakby udało mu się chwycić niemowlę spadające ze stolika. Później, dla usprawiedliwienia, wypowiedział jedną ze swoich dygresji:

– Czy wiesz, chłopcze, że kiedyś ten prosty przedmiot ocalił mi życie?

– Parasol? – zapytałem, spoglądając nań ze zdumieniem.

– Czy zdajesz sobie sprawę, młodzieńcze, że zarejestrowano więcej patentów ulepszających działanie parasola niż jakiegokolwiek przedmiotu na świecie? Mimo to parasolki prawie się nie zmieniły.

– Odniosłem wrażenie, że zrozumiał pan słowa wypowiedziane przez zatrzymanego… bezsensowne brednie, które do pana skierował.

– Do mnie? – Pan Fergins chciał zawyć swoim wilczym śmiechem, ale ten przerodził się w słaby chichot.

– Tak, do pana.

– Kimże ja jestem? Dlaczego tak pomyślałeś? Wiem, wszystkiemu winna młodzieńcza wyobraźnia. Sprzedaję książki, próbując uszczęśliwić ludzi. Mówiąc krótko, to całe moje życie. Pozwól pan, że pokażę mu nową powieść z Londynu.

– Wiem, co widziałem – powtórzyłem z naciskiem, zatrzymując jego rękę sięgającą do wózka. – Ów człowiek patrzył na pana, gdy zaczął przemawiać tym dziwnym językiem, a to, co rzekł, pana zmartwiło. Panie Fergins, ja tam byłem!

Sprzedawca westchnął ciężko. Dół jego soczewek na chwilę zasunął się mgłą, a gdy ta zniknęła, ukazały się zbolałe oczy.

– Widziałeś pan pierwszy dzień jego procesu. Sędzia zwrócił się do mnie o opinię, bo poświęciłem długie lata badaniu charakteru pisma, właściwości papieru, atramentu i tak dalej. Miałem przejrzeć dokumenty związane ze sprawą. To bardzo uciążliwa robota, ale nie mogłem odmówić. Człowiek, którego widziałeś, potraktowałby surowo każdego udzielającego pomocy oskarżeniu. To niebezpieczny osobnik. Nie zrozumiałem jego słów i wolę nie myśleć, do jakich rzeczy mógłby być zdolny.

– Dlaczego tak go nienawidzą? Czy dopuścił się zdrady? Zabił kogoś?

– Zabił?!

– Jestem pewny, że popełnił jakiś haniebny czyn. Dlaczego tylu ludzi przyszło do sądu i patrzyło na niego z taką nienawiścią?

– Nie, ten człowiek nie jest mordercą, a przynajmniej nie jest mordercą ludzi, lecz… książek.

– Książek, panie Fergins?! – odparłem, zbyt zdumiony, aby dokończyć myśl. – Chyba nie sądzi pan… Przecież nie można…

– Mam nadzieję, że szczegóły tej historii, w której odegrałem pewną skromną rolę, rzucą dostateczne światło na sprawę, panie Clover. Jeśli wysłucha mnie pan cierpliwie, może zrozumie pan to, co mógł podejrzewać od miesięcy – książki nie są martwymi przedmiotami.

W ten sposób dowiedziałem się o ostatnim z bukinierów, o których istnieniu wiedzieli nieliczni. Szczegółów na ich temat nie znał nikt z żyjących na ziemi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: