Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Złota ćma - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 lipca 2020
Ebook
19,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,99

Złota ćma - ebook

Gdańsk staje się polem walki między dobrem a złem. W Muzeum Bursztynu ktoś zamordował młodego archeologa. Z uwagi na wizytę ważnych osobistości, zarządcy placówki starają się utrzymać sprawę zabójstwa w tajemnicy. Zagranicznych kolekcjonerów do muzeum przyciąga pewien wyjątkowy eksponat – złota ćma. Na tle turystycznych atrakcji rozpoczyna się bezlitosna wojna o władzę i wpływy. Jak daleko można się posunąć, gdy w grę wchodzi pozycja i gigantyczne pieniądze? Czy koszt, który trzeba ponieść będzie ich wart? Wkrótce dobrzy i źli bohaterowie otrzymają swoją zapłatę.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-265-9454-6
Rozmiar pliku: 456 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I NOC ZAPADA

Wisiał na łańcuchach przymocowanych do żelaznego drąga wbitego w mur. Nie żył. Rozłożone ramiona zostały unieruchomione w obręczach, kołki je blokowały. Wyprężone palce stóp omal nie dosięgały bruku. Brakowało milimetrów. Czy dlatego skonał?

Głowa przechylona na prawe ramię zasłaniała twarz. Nikt nie mógłby go zidentyfikować ani nawet zauważyć. Na dziedzińcu było pusto. Brama od strony Targu Węglowego została zamknięta. Zrobiona z metalu, gruba i ciężka, broniła wejścia do Katowni i uniemożliwiała odbicie pojmanego. Torturowano tutaj więźniów. Działo się tak w poprzednich stuleciach, w naszym budynek służył pięknu i sztuce, gdyż mieściło się w nim Gdańskie Muzeum Bursztynu. O tej porze muzeum nie zwiedzano. Na brukowanym dziedzińcu nie rozlegał się stukot kroków strażnika.

Łańcuchy zostawiono jako atrakcję dla zwiedzających. Przyciągały swą makabryczną możliwością.

Bywało, że młodzi mężczyźni zatrzymywali się przy łańcuchach zwisających z żelaznego drążka. Odczuwali nagle przemożne pragnienie, by doświadczyć tortur na własnym ciele. Wewnętrzny głos budził w nich śpiącego demona, a ten podjudzał: „Sprawdź”.

Podnosili ramiona, odwracali się plecami do ceglanej ściany i pozwalali koledze albo też stojącemu obok strażnikowi wsunąć żelazne kołki w otwory na obręczach. Stojąc z rozkrzyżowanymi ramionami, odwracali głowę w lewo w górę i potem w prawo, by sprawdzić, czy kołki wsuwają się w otwory, a nie w ich przeguby, i upewniwszy się, zwisali. Opierali się stopami na bruku, stojąc z podniesionymi rękami. Po chwili odczuwali ból, gdyż krew nie dopływała do góry. Dawali więc znak koledze, ale niepotrzebnie, bo strażnik już wysuwał kołki z otworów, ręka od razu wyślizgiwała się z obręczy i młody mężczyzna poruszał palcami, i ocierał ramię o swój bok, by krew płynęła żyłami. Jednocześnie uwalniano jego prawe ramię. Odwracał się więc od łańcuchów i ściany i kiwając głową strażnikowi w podziękowaniu, wsuwał mu do ręki monetę i dołączał do grupy kolegów, którzy śmiejąc się, poklepywali go po ramionach, i cała grupa, zadowolona z przygody, znikała w ciemności przeciwnej bramy, zanim wydostała się na słońce.

Teraz, późnym już wieczorem, i tamta brama była zamknięta. Przed ceglaną ścianą nie stał strażnik. Ze schodów nie zbiegały przejęte grupy zwiedzających. Nie było nikogo.

Panowała tu upiorna cisza. Mury stały z zaciśniętymi zębami, rozpamiętując cierpienia skazańców; ich krzyk wsiąkł w strukturę cegieł i się w nich zapisał. Ktoś obdarzony wrażliwym słuchem usłyszałby ten straszny wrzask bólu i uciekłby, wciskając pięści w muszle uszu. Zapadała ciemność. Spływając z nieba, wsączała się powoli od góry w studnię dziedzińca i układała coraz gęstszymi warstwami. Gdy zapadła już noc, podwórko zostało wypełnione ciemnością aż po zręby dachów. Zrobiło się parno i duszno. Zbierało się na burzę. Gdzieś daleko przez niebo przeleciał zygzak srebrnej błyskawicy. I zniknął.

Noc przetaczała się powoli nad Gdańskiem.

***

Tymczasem w Hotelu na Rybackim Pobrzeżu kilku panów zasiadło w restauracji do wytwornej kolacji. Kelner podał oprawione karty menu i rozwiał się w powietrzu. Doskonale wiedział, kim są goście, bez potrzeby wypytywania się w recepcji, skąd przybyli i jakie zarezerwowali apartamenty.

W tym hotelu bywali wyłącznie ludzie majętni i znaczący w świecie. Kelner o tym wiedział, potrafił od jednego rzutu wprawnego oka rozpoznać stanowiska gościa. Zresztą lubił to robić. Mówił wtedy do siebie: „Dyrektor na państwowej posadzie, dwieście tysięcy miesięcznej pensji”. Albo, spoglądając na wchodzącego dżentelmena, myślał: „Prywatna firma, kłopoty finansowe, szuka okazji do znalezienia wspólnika”. Wielką przyjemność sprawiały mu te zgadywanki. Nie chodziło mu o to, jak wysokiego może się spodziewać napiwku, cieszyła go znajomość ludzi. Uważał się za eksperta w tej dziedzinie i odczuwał dumę.

Tego wieczoru nie mógł jednak rozszyfrować tożsamości czterech panów, którzy siedzieli przy stoliku zasłoniętym stojącą na podłodze donicą ze srebrnym drzewkiem. Zostało ono zrobione przez gdańskich rzemieślników; hotel szczycił się lansowaniem sztuki wysokiej. Na ścianie wisiał kilim utkany przez współczesnego artystę. I chociaż kelner oglądał go codziennie, nie umiał w nim znaleźć nic ciekawego, dlatego proponował gościom inne stoliki.

Dyrekcja ceniła sztukę wysoką oraz wyjątkowość tego miejsca. Hotel na Rybackim Pobrzeżu był pierwszym na Pomorzu należącym do globalnej sieci. Został zaprojektowany przez profesora Stefana Kuryłowicza tak, by przypominać gdańskie kamieniczki, stojące blisko siebie, jednakże ich fasady z szarego i jasnego marmuru, strzeliście pnące się w niebo, były przykładem nowoczesnej architektury. Hotel oferował luksusowe przyjemności majętnym gościom. Mogli przygotowywać ciało i umysł w centrum spa i pływać w oszklonym basenie na dachu. Okna ich pokoi wychodziły na Motławę, która toczyła swe stalowe wody ku Bałtykowi. Zbudowanie hotelu tak znanej sieci świadczyło o klasie miasta i jego pozycji w świecie. Gdańsk stawał się miastem luksusu i wielkiego biznesu.

Kelner, Arkadiusz Pasik, był dumny z otrzymania angażu w tak renomowanym hotelu. Uważał, że zadecydowała o tym jego znajomość psychologii, która pozwoliła mu odpowiednio pokierować rozmową kwalifikacyjną.

Kiedy więc czterej panowie stanęli na progu sali, rozglądając się, podszedł, by zaproponować im stolik z dala od kilimu. Został odprawiony ruchem ręki. Najwyższy z gości, o czarnych włosach i srebrnych skroniach, budził zaciekawienie kelnera. Nie wynikało z ceny garnituru w kolorze marengo ani też z czarnej koszuli w subtelne białe prążki, ani krawata, również czarnego, tyle że w białe drobne kropki, co świadczyło nie tylko o grubym zwitku banknotów ujętych gumką, który na pewno leżał w kieszeni spodni, ale i o wyrafinowanym guście, a na tym kelner dobrze się znał, przynajmniej w swoim mniemaniu. Jego uwagę przyciągały czarne oczy, intensywnie patrzące, przeszywające na wskroś.

„Nie chciałbym stanąć mu na drodze, zniszczyłby mnie bez wyrzutów sumienia”, pomyślał kelner i miał rację.

Niesamowity dżentelmen ruszył w kierunku stolika obok srebrnego drzewka. Szedł długimi krokami, z dużą pewnością siebie. Przyzwyczajony do rozkazywania, nie zwracał uwagi na to, czy jego towarzysze za nim podążają. Kelner uznał go za bossa.

O krok w tyle dreptał mężczyzna, chyba osiemdziesięcioletni, lecz krzepki i żwawy, choć z wydatnym brzuchem. Dwaj pozostali byli młodzi, szczupli i wysportowani.

Kelner się domyślił, że są ochroniarzami. Pomylił się jednak całkowicie. Położywszy karty delikatnym ruchem, odszedł. Obserwował gości przy stoliku, wsparty łokciem o bufet, trzymając białą serwetkę końcami palców dłoni zwieszonej przez srebrne obramowanie kontuaru, czujny, czekający na okazję, by znowu podejść i przyjąć zamówienie.

Boss zamówił wytworne i nietuczące potrawy, z którymi chciał dość szybko się uporać. Wydawało się, że jedzenie przeszkadza mu w rozmowie. Zgodził się na omawianie ważnych spraw przy posiłku, czyniąc koncesję na rzecz obyczaju, lekceważąc go podobnie jak serwowane dania.

Gruby marudził z przystawkami, nie wiedząc, co zjeść najpierw. Dwaj szczupli zamówili niewielkie objętościowo potrawy, które nie obciążały żołądka, co utwierdziło kelnera w przekonaniu, że są ochroniarzami i nie mogą być ociężali po posiłku.

Ku jego zdziwieniu to jeden z młodych zaczął rozmowę. Kelner usłyszał zadane po angielsku pytanie, skierowane do bossa. Usiłował odgadnąć akcent. Młody mężczyzna mówił płynnie i miał staranną wymowę. Nie był jednak Anglikiem. Gdzie się tak dobrze wyuczył tego języka? Z pewnością przebywał w strefie angielskojęzycznej, być może od dziecka. Kelner zrozumiał, że ma przed sobą obywateli Europy, którzy czuli się jak u siebie.

Boss jednakże nie raczył odpowiedzieć, tylko wskazał niedbałym gestem na grubego. Ten, grzebiąc widelcem w sałatce na talerzyku, rozpoczął długie wyjaśnienie.

Ku swemu zdziwieniu kelner usłyszał, że odpowiedź padła w języku niemieckim.

Marudzenie grubego z przystawkami nagle uzyskało znaczenie: rozdzielił oliwki i przesunął je na brzeg talerzyka w stronę każdego ze szczupłych mężczyzn. Każdemu przypadły po dwie. Boss dostał aż cztery oliwki. Trzy gruby przysunął do siebie, a jedną odgarnął na bok. Jak kelner się domyślał, miała przypaść w udziale partnerowi, którego nie zaproszono do stołu. Symulowano w ten sposób podział zysków. Ciekawe, kim był nieobecny wspólnik? Nie wyjdzie dobrze na tym interesie. Przypadła mu jedna i to dość mała oliwka.

Nagle boss ujął palcami tę oliwkę i ścisnął tak silnie, że wypłynęły z niej krople tłustego soku. Mężczyzna dotknął ust palcami, oliwa znikła w niewidoczny sposób. Towarzystwo kolacyjne, dzielące zyski, zrozumiało gest, wskazywały na to ich reakcje.

Gruby z uznaniem pokiwał głową. Młodzi zachowali zimny dystans, ich nieprzeniknione twarze nie pozwalały odgadnąć, czy nie podoba im się biznes, czy podział zysków. Boss ograniczył się do lekkiego rozciągnięcia warg w uśmiechu zadowolenia. Nieobecny wspólnik zostanie całkowicie wyciśnięty i skonsumowany, a należne mu zyski dostaną się bossowi. Straszliwie był zachłanny i bezwzględny w walce o pieniądze.

Gruby, ująwszy krawat, otarł nim spocone czoło. Najpierw jednak podsunął ku węzłowi pod szyją spinkę, wykonaną z bursztynu w srebrze. Na jej końcu lśniły trzy brylanciki. „Może to upominek od niewidzialnego wspólnika, który ma zostać wyciśnięty i oszukany”, pomyślał kelner. „Kto daje tak kosztowne i eleganckie prezenty?”.

Konwersacja toczyła się zamiennie i swobodnie w dwóch językach. Goście odznaczali się znakomitym wykształceniem i byli bogaci, skoro mieszkali w tym hotelu. Kelner nie zdołał podsłuchać, jakim zajmowali się biznesem. Nagle boss, w oczekiwaniu na kolejną potrawę, zaczął z zainteresowaniem oglądać kilim wiszący na ścianie. Na jego twarzy pojawił się wyraz aprobaty, tamci zachowali powściągliwość.

Kelner odgadł, że boss jest koneserem i znawcą sztuki. Gruby zachowywał się jak inicjator całego przedsięwzięcia, nakręcił ten interes, pewnie dlatego, że miał znaczny majątek, mógł sobie przecież pozwolić na brylanty, o ile nie były fałszywe.

Dwaj młodzi pozostali zagadką.ROZDZIAŁ II IDŹCIE STĄD

Inspektor Wilecki stał na dziedzińcu Katowni, wezwany przez dyrektora muzeum, który się dotąd nie pokazał. Patrzył na mężczyznę zawieszonego na łańcuchach. Nie żył. Głowa opadła mu na ramię. Inspektor więc nie mógł zobaczyć twarzy.

Wileckiego ogarnął nagle ogromny smutek. W umyśle pojawiło się silne skojarzenie.

„Nie wolno tworzyć scen zawierających w sobie powszechnie rozumiane aluzje”, powiedział w myśli do siebie. Był kategoryczny w ocenach i bezwzględny w oddzielaniu dobra od zła. Pewnie dlatego został policjantem. „Trzeba szanować to, co nietykalne”, dodał.

Zmierzył wzrokiem odległość antresoli od bruku. Pod nią równolegle ciągnął się drążek z łańcuchami. Usiłował odgadnąć, jak mężczyzna dosięgnął do łańcuchów i wsunął ręce w szerokie żelazne obręcze.

Wilecki usłyszał nagle szmer za plecami i odwrócił się gwałtownie. Stojący za nim policyjny fotograf odsunął aparat od oczu.

– Co pan o tym myśli? – Przymierzając się do zrobienia dużego zbliżenia, wskazał przewieszone poza obręcze dłonie mężczyzny ze zgrubieniami powstałymi od pracy fizycznej.

Wileckiemu trudno było zaakceptować wniosek, że mężczyzna machał łopatą. Nie wyglądał na robotnika. Dlaczego więc miał na rękach odciski?

Stanął z boku, by się przyjrzeć głowie. Skinął na fotografa, wskazując mu, co ma ująć w kadrze. Ciemna opalenizna pokrywała kark wiszącego mężczyzny, lecz pod linią włosów odcinał się pasek białej skóry, a to oznaczało, że zostały skrócone, być może poprzedniego dnia.

„Przez ostatnie tygodnie wykonywał pracę fizyczną na powietrzu, pochylony, nie bacząc na ostre słońce bijące mu w kark”, pomyślał Wilecki. „Pewnie ją skończył, przyjechał z terenu do miasta i poszedł do fryzjera”.

– Muszę zrobić zdjęcie twarzy – powiedział fotograf.

– Tak – przyznał machinalnie inspektor. Odwlekał tę chwilę, choć sam był ciekaw.

– Czy może pan podnieść mu głowę? – poprosił fotograf.

– Nie – odmówił zbyt szybko. – Nie mam przecież gumowych rękawiczek.

Nie wolno dotykać zwłok gołymi rękami, ale nie tym się kierował. Nie mógł się przemóc i dotknąć wiszącego ciała, szczególnie głowy. Odczuwał coś w rodzaju szacunku i przerażenia w stosunku do tej figury rozpiętej na łańcuchach.

– Musimy więc zaczekać na lekarza. – Fotograf pochylił się, by zrobić zdjęcia stóp.

Nie dosięgały powierzchni brukowanego dziedzińca. Łańcuch został przerzucony przez żelazny pręt i zablokowany bolcem wetkniętym w ogniwo. Spowodowało to jego skrócenie. Kiedy zrobiono tę blokadę? Gdyby podciągnięto go jeszcze za życia i tak pozostawiono, byłaby to tortura, ale czy zmarłby z bólu?

Właśnie nadszedł lekarz wraz z asystentem i zbliżył się do wiszącego ciała.

– Czy już możemy zdejmować? – zwrócił się z pytaniem do inspektora.

– Potrzebuję zdjęć twarzy – odpowiedział i czekał na niesamowitą chwilę uniesienia głowy denata.

Wyczuwało się straszne napięcie. Co zobaczą? Zmasakrowaną twarz z przyschniętą krwią? Zastygłą w cierpieniu, wykrzywioną z bólu? Te przerażające obrazy przemykały przez wyobraźnię wszystkich. Inspektor zakołysał się na piętach. Założył ręce za pasek, ale ten gest wydał mu się niestosowny, więc splótł je przed sobą, uznając to za wyraz szacunku dla zmarłego.

Zapanowała cisza. Stali nieruchomo, czekając. Naciągając gumowe rękawiczki, lekarz podszedł do ciała. Kciukami podparł od dołu szczękę, czterema palcami objął czoło i podniósł opuszczoną głowę.

– Właśnie o to mi chodziło – powiedział fotograf rzeczowo, by ukryć emocje.

Wileckiego zaskoczył wygląd twarzy mężczyzny. Pozostał na niej zakrzepły wyraz silnej woli, która nie da się złamać, brwi były ściągnięte, jakby w gniewie. Spodziewał się, że zgodnie ze skojarzeniami zobaczy wyraz łagodnej rezygnacji, poddania się wyrokom nieba, a tymczasem miał przed sobą mężczyznę stanowczego za życia i dającego odpór do ostatniej chwili.

Lekarz podtrzymywał opadającą głowę, szklane oczy patrzyły wprost na budynek naprzeciwko, skąd dobiegł odgłos kroków. Wilecki odwrócił się błyskawicznie, gotowy do natychmiastowej reakcji.

W drzwiach stał mężczyzna w eleganckim garniturze. Na widok twarzy denata cofnął się o krok. Lekarz nagle opuścił ręce, głowa opadła na prawe ramię, nieruchomiejąc.

Mężczyzna w garniturze odetchnął. Jednak grymas nie zniknął z jego twarzy, chociaż szkliste oczy już na niego nie patrzyły. Elegancki pan to dyrektor muzeum. Nazywał się Fijorek. Inspektor oglądał go spod przymrużonych powiek.

Dyrektor zmarszczył brwi, krytycznie ocenił jakiś szczegół w wyglądzie zwłok. Zacisnął szczęki w postanowieniu i sapnął ze złości. Obejrzał się, jakby szukał winowajcy, by na nim wyładować wściekłość.

– Pan zna tego człowieka? – zapytał Wilecki.

– Nie! – zaprzeczył z krzykiem. – Zdejmijcie go czym prędzej! – wrzasnął.

– Musimy jeszcze przeprowadzić czynności śledcze.

– Jakie czynności? – pisnął dyrektor.

– Wszystkie.

– Czy będą długo trwały?

– Ile trzeba – odpowiedział inspektor.

– Wybuchnie skandal! Wilecki nie reagował.

– Czy pan w ogóle zdaje sobie sprawę, w jakim jest pan miejscu? – Zatoczył ręką okrąg. Czekał na odpowiedź, lecz Wilecki milczał.

– Jesteśmy w Gdańskim Muzeum Bursztynu! – obwieścił. Twarz inspektora pozostała obojętna.

– Czy pan zna nasze zbiory? Bursztyn, tak pan odpowie. Ale jaki! Unikaty, o które ubiegają się światowe muzea. Każdy z nich mógłby być ozdobą królewskiej korony. Mamy bursztyn w całej gamie barw: od białego, poprzez złoty, aż po czarny. Oryginały przywiezione z najdalszych krańców globu. O inkluzjach nie wspomnę. – Zrobił wymowną przerwę, by zapytać ironicznie: – Inspektor oczywiście wie, co to są inkluzje?

– I nie czekając na odpowiedź, wyjaśnił: – Miliony lat temu, gdy po pniu drzewa spływała powolutku kropla żywicy, napotykała na siedzącego na korze owada i oblewała go, więżąc na zawsze. Bursztyn stwardniał, owad zachował się w nim jak żywy. Mamy bezcenną inkluzję. Szczycimy się posiadaniem unikatu. Czy pan o nim słyszał?

Zadając pytanie inspektorowi, spojrzał na zwłoki.

– Naszą dumą jest Złota Ćma! – oznajmił.

– Co zmarły ma wspólnego z tą cenną inkluzją? – zapytał inspektor.

– Nic! – wrzasnął szybko dyrektor.

– Czy nie została skradziona? Dyrektor wzruszył ramionami.

– Sprawdzał pan system zabezpieczeń?

– Nie – odpowiedział Fijorek.

– Czy mam rozumieć, że dyrektor prestiżowego muzeum, posiadającego światowej klasy unikaty, nie interesuje się ich ochroną?

– Nie ma takiej potrzeby – powiedział dyrektor z pewnością siebie. – Zainstalowaliśmy oryginalne rozwiązanie.

– Nic więc nie zginęło? – dopytywał się inspektor.

– Brakło czasu na sprawdzenie. I tak przyszedłem wcześniej niż zazwyczaj.

– By go zawiesić?

– Co pan sugeruje? – oburzył się Fijorek. Odwrócił się, by odejść. – Proszę natychmiast opuścić teren muzeum. Wasza obecność jest destrukcyjna.

– Co zniszczy? – zapytał Wilecki.

– Projekt. Miasto przygotowuje się do wprowadzenia decydującej zmiany w certyfikacji bursztynu bałtyckiego. Pan zastopuje działania, zniweczy wysiłki, by przeprowadzać czynności, których nie można rzekomo odłożyć na późniejszy termin.

Dyrektor założył jedną rękę za plecy, a drugą zgiął przed sobą, jakby trzymał w niej mikrofon. Przeszedł się wzdłuż dziedzińca, spoglądając ponad głową inspektora, i przemawiał.

– Pomyślna realizacja projektu spowoduje, że Gdańsk stanie się decydującym graczem w światowym handlu bursztynem. Wkrótce milionerzy z całego świata, siedząc przy swoich komputerach, zrobią klik i zakupią unikatowe bryły bursztynu. Przeleją natychmiast na konto miasta olbrzymie sumy. Sejfy naszych banków będą pęcznieć od pieniędzy. Dziś rozstrzygnie się przyszłość.

– I ten nieszczęśnik pokrzyżował plany?

– On nie ma z tym nic wspólnego – zaprzeczył dyrektor.

– Pan o tym wie!

– Wiem, kto ma tu zaraz przybyć – skontrował go dyrektor.

– Spodziewam się prokuratora – odparował Wilecki. Dyrektora zatkało, jego oczy zrobiły się okrągłe z przerażenia.

– Za moment zaszczycą nas eksperci z zagranicy, zaproszeni przez miasto. Czyniliśmy długotrwałe zabiegi, aby skłonić te osoby do przyjazdu.

– W celu?

– Decydują w handlu i pośrednictwie bursztynem, są specjalistami od certyfikacji. I to ze mną będą rozmawiać. – Dla dodania znaczenia słowom dziobał się w pierś wskazującym palcem prawej ręki.

Widząc, że lekarz skończył oględziny, inspektor skinął głową.

Lekarz wraz z asystentem wyjęli z uchwytu jedno ramię, ciało się osunęło, przekręcając na bok i zawisło na drugim ramieniu, wciąż tkwiącym w obręczy łańcucha przerzuconego przez belkę.

Wyglądało to przerażająco. Wilecki miał w myśli obraz, jaki oglądał w swoim kościele, robił tam silne wrażenie, a tu jeszcze intensywniejsze, bo scena działa się w rzeczywistości.

W tej chwili z budynku naprzeciwko dobiegł krzyk kobiety, krótki, przerażony, wyrwał się nagle i ucichł. Lekarz z asystentem na chwilę zamarli, krzyk się nie powtórzył, powrócili więc do wyjmowania z obręczy drugiego ramienia.

Fijorek nagle zaczął się zachowywać jak szalony. Machał rękami, biegł kilka kroków do przodu, to znowu do tyłu. W końcu poniechał tego działania i pognał do bramy. Wyjrzał na zewnątrz.

– Nadjeżdżają! – wrzasnął.

Podbiegł do inspektora, wyciągając ramiona, jakby chciał go wypchnąć na ulicę.

– Wynoście się stąd, wy razem z nim! – wrzeszczał, tracąc nad sobą kontrolę.

Asystent lekarza przyniósł nosze z samochodu, stojącego poza bramą muzeum, i je rozłożył. Zwłoki wsunięto do zielonego worka z zamkiem błyskawicznym pośrodku, sięgającym od stóp do brzegu poza głową. Asystent, lekko się pochyliwszy, ściskał kciukiem i palcem wskazującym uchwyt zamka, gotowy zaciągnąć go jednym ruchem ręki. Lekarz dwoma palcami w gumowych rękawiczkach opuścił zmarłemu powieki i odwrócił się do inspektora.

– Nie żyje od kilkunastu godzin – powiedział.

– A co było przyczyną śmierci? – zapytał inspektor. Lekarz pokręcił głową.

– Sekcja wykaże.

Na zielonym worku zamek podchodził do góry, trzeszcząc, co brzmiało, jakby zmarły odpruwał tkaninę swojego życia od całości. Worek ze zwłokami położono na nosze, uchwycono je za drążki i wyniesiono poza bramę.

– Odmeldowuję się – powiedział fotograf.

Zamknął sprzęt w czarnej torbie i skinąwszy głową, poszedł ku bramie wychodzącej na Targ Węglowy.

Kiedy dyrektor zobaczył, że zwłoki zostały wyniesione poza bramę, jego ramiona opadły, a pierś podniosła się w głębokim westchnieniu ulgi.

Inspektor został. Ubrany w garnitur, niczym się nie odróżniał od ludzi, którzy mogli tu przebywać jako osoby zatrudnione.

Nie sądził, by dyrektor znowu próbował wypchnąć go za bramę. Chciał zebrać informacje; przychylając się jednak do jego błagań, zamierzał to zrobić dyskretnie.

W głębi ciemnego korytarza, z którego niedawno wyszedł Fijorek, ukazała się biała postać. Nie miała nóg i unosiła się w powietrzu. Posuwała się do przodu. Kiedy zatrzymała się w progu, inspektor zobaczył na jej brzuchu splecione ludzkie ramiona, a poniżej nogi mężczyzny w mundurze. Strażnik muzeum dźwigał posąg z białego kamienia, by go postawić na dziedzińcu. Rzeźba została umieszczona w miejscu, gdzie przed chwilą wisiały zwłoki. Strażnik się wyprostował i odetchnął, rozglądając się wokoło. W tej chwili z korytarza, z którego wyszedł, dobiegł krótki krzyk kobiety i ucichł.

Inspektor przyjrzał się posągowi. Przedstawiał klęczącą kobietę. Jej ramiona były opuszczone i rozłożone w geście niemego błagania. Uniesiona głowa i oczy skierowane w górę wskazywały, że błaga o litość i przebaczenie dla osoby, która była ponad nią umieszczona. Wyglądała, jakby skamieniała od straszliwego cierpienia.

Dyrektor spojrzał na posąg i ogarnęła go wściekłość. Zacisnął wargi, by nie przeklinać i powstrzymać eksplozję gniewu.

– Taką ma wizję! Nigdy na to nie pozwolę! – wrzasnął.

Strażnik odwróciwszy się do dyrektora, otworzył usta, by wyjaśnić, dlaczego rzeźbę przyniósł i postawił, ale ten gwałtownie machał ramionami.

– Wiem, wiem! – wrzasnął. – Zamilcz natychmiast. – Wytkniętym palcem pokazywał strażnikowi, że popełnił błąd, a ten wysoki i zwalisty mężczyzna stał, nie wiedząc, co robić. Ktoś mu polecił przynieść posąg na dziedziniec. Uczynił to za plecami dyrektora i na przekór jego rozporządzeniom. Fijorek się odwrócił i nie zwracając uwagi na inspektora, rzucił się w stronę drzwi. Przesadziwszy jednym susem schodki, zniknął w korytarzu, z którego przedtem wyszedł.

Strażnik stał z głupią miną, nie wiedząc, czy ma wykonać drugą część polecenia, czy też zaniechać go, słuchając się dyrektora. Najwyraźniej był sługą dwóch panów.ROZDZIAŁ III KOBIETA I POSĄGI

Wilecki nagle spostrzegł wychylającą się zza drzwi, w które wszedł strażnik, głowę kobiety w złocistych lokach. Cofnęła się, lecz po chwili wysunęła się ponownie. Czarne lśniące oczy spojrzały na łańcuchy i zaćmił je smutek, tak głęboki, że inspektor się zdziwił. Oczy obróciły swe spojrzenie na posąg klęczącej, a wtedy usta wykrzywiły się z niesmakiem.

Zdecydowanie postąpiła krok do przodu i ukazała się na progu. Jej wygląd olśnił Wileckiego. Urodzie tej kobiety nie mógł się oprzeć żaden mężczyzna. Zachwycony podziwiał jej figurę. Krągłość bioder podkreślał krój żółtych spodni, sięgających do kolan i odsłaniających kształtne łydki. W rozcięciu krótkiego żakietu widział szmaragdową bluzeczkę, opiętą na biuście. Piękna kobieta miała wyrafinowany gust i umiała się ubrać; wiedziała, jaki fason i kolor podkreśli jej figurę, zapewniając niepowtarzalny styl.

W tej chwili spojrzała na inspektora i wtedy w jej czarnych oczach pojawił się strach. Uniosła ręce do twarzy, by ją zasłonić w rzekomym odruchu przerażenia i zapytała:

– Ach, czy na pewno już go nie ma?

Pytanie zastanowiło inspektora, gdyż kryło podwójny sens.

Piękna blondynka zaczęła kroczyć ku niemu, stąpając wytwornie na wysokich obcasach lakierowanych bucików. Odniósł wrażenie, że pozwala się podziwiać niby gwiazda kabaretu, pokazując swą grację i wdzięk. Dobrze wiedziała, że inspektor jest nią oszołomiony. Nie pomyliła się: czuł jej urok i nie mógł się otrząsnąć.

Jako policjant nie wierzył w szczerość jej emocji. Udawała strach, wcale nie przeraziłby jej widok trupa, odgrywała scenę, zatytułowaną: „Broń mnie, bo się boję”.

Czekał podekscytowany, kiedy stanie blisko; nagle go wyminęła i szybko zbliżyła się do rzeźby. Pochwyciła ją za głowę i usiłowała obrócić. Dziwne, że ta czynność okazała się teraz najważniejsza. Inspektor natychmiast podszedł i wyciągnął ręce, by pomóc damie, odsunęła go jednak zdecydowanym ruchem.

– Proszę tego nie robić! – powiedziała kategorycznie. – To bezcenne dzieło. Rzeźba średniowieczna, przedstawia Świętą Magdalenę, modlącą się u stóp Pana.

Aluzje wyrażone poprzez postać i jej gest potwierdziły poprzednie skojarzenia inspektora.

– Ostrzegam przed próbami dotykania czy przesuwania rzeźby – dodała. – Mamy unikaty, klasy światowej, warte fortunę. O wartości kulturowej wręcz nieoszacowanej.

– Dyrektor mówił, że posiadacie zbiory bursztynu – zauważył inspektor.

– No również – zaczęła niedbale. – Głównie pokazujemy bursztyn – dodała, naprawiając swoją niezręczność, być może zamierzoną. – Klejnoty nie mogą zalśnić blaskiem, ukazującym swą wspaniałość. Zostały zaniedbane przez brak umiejętności aranżowania wystaw. Bursztyn trzeba umieć odpowiednio wyeksponować, by wydobyć kolorystykę i podkreślić formę. A jak to uczynić? Położyć w gablotkach na zielonym aksamicie, nieprawdaż?

Inspektor kiwnął machinalnie głową, wystawy, jakie kiedykolwiek oglądał, były w gablotkach.

– Tak przypuszczałam. – W spojrzeniu jej czarnych oczu pojawiły się błyski ironii. – Skoro pan tak mówi, nic w tym dziwnego: nie jest pan ekspertem w tej dziedzinie i trzyma się wyuczonych stereotypów. – Podniosła głowę i usiłowała spojrzeć wyniośle na inspektora. – Ale jeśli dyrektor poważnego muzeum również operuje wyłącznie nudnymi szablonami, uznamy ten schematyzm za poważny brak inwencji, co hamuje rozwój kulturowy placówki i uniemożliwia podniesienie jej do rangi świątyni sztuki, jaką to wspaniałe miejsce niewątpliwie jest, a raczej mogłoby być. – Zatoczyła łuk ramieniem, wdzięcznie się obracając. – O kompetencjach osoby stosującej ograne wzory nie wspomnę przez grzeczność – zakończyła przemowę lekceważącą aluzją pod adresem dyrektora.

Z długiej wypowiedzi, przetykanej fachowym słownictwem, inspektor odgadł, że pomiędzy piękną panią a dyrektorem trwa poważny konflikt: dyrektor chciał wykładać bursztyn w gablotkach, jego podwładna gardziła tym schematem.

– Jak więc według pani należy eksponować zbiory muzealne?

– Artystyczne wyroby z bursztynu: wisiory, pierścienie czy pasy należy pokazywać w kontekście funkcjonalności, jako wyroby użyteczne i ozdobne.

– To znaczy?

– Objaśnię, proszę tu spojrzeć. – Kobieta wskazała ręką świętą Magdalenę.

Inspektor skierował jednakże wzrok nie na rzeźbę, lecz na dłonie pięknej pani i bardzo się zdziwił: były zniszczone, o połamanych paznokciach, przecięte bliznami. Dlaczego zadbana dama, troszcząca się o wymowę każdego drobiazgu, zaniechała troski o własne ręce?

Przeniósł wreszcie wzrok na marmurowe dłonie świętej, które piękna pani wciąż mu wskazywała wytkniętym palcem.

– Proszę sobie wyobrazić różaniec z bursztynu owinięty na tych białych palcach. Akurat są tak rozsunięte, że małe paciorki uda się pomiędzy nie wpasować – mówiła z zachwytem. – Jestem pewna, że różaniec tu był, gdy ją wyrzeźbiono, ale znikł w ciągu wojen i złodziejstwa poprzednich stuleci.

Pochyliła się i z miłością wskazywała subtelne i smukłe palce na rzeźbie, nie dotykając ich jednakże swoimi zniszczonymi rękami.

Inspektor przyznał w duchu, że kobieta ma rację.

– Zawiązałabym jeszcze pas na jej szacie, pozwalając luźno zwisać końcom. Jakże ożywiłoby to rzeźbę! Jak wyeksponowałoby bursztyn. Podniosłoby jego wartość i znacznie powiększyło obroty miasta, wynikające z handlu bursztynem. A turystyka? Rozniosłoby się po Europie, że w gdańskich muzeach wystawia się średniowieczne rzeźby ubrane w kolorowe szaty z epoki, ozdobione bursztynami. Jakże by to przyciągało kulturalną elitę! Byłaby to najlepsza reklama. A poza tym nasze rzeźby, pokrywające się kurzem w kątach muzeum, zajaśniałyby nowym blaskiem: pokazalibyśmy, jakimi zbiorami sztuki może się poszczycić Gdańsk.

Namiętna przemowa pięknej pani pokazała ją w zupełnie innym świetle. Znała się na sztuce, pragnęła realizować artystyczne wizje. Dyrektor o nich wspominał, tylko jakie miał na myśli?

Właśnie podszedł strażnik i postawił kolejną rzeźbę obok Magdaleny. Przedstawiała kobietę klęczącą z pochyloną głową. Tym razem Wilecki sam zwrócił uwagę na piękne palce, zwężające się na końcach. Dłonie złożone do modlitwy przylegały do siebie: kciuk prawej ręki nie był założony na kciuk lewej, jak to się robi w naszych czasach. Na pewno było to obyczajem, lecz w którym stuleciu? Strażniczka bezcennych dzieł z pewnością nawet nie chciałaby się trudzić wyjaśnianiem. Zbyłaby go wzruszeniem ramion.

– Proszę przesunąć w tę stronę – powiedziała do strażnika, a on wykonał jej rozkaz. – Jeszcze o dwa centymetry – dodała szorstko.

Proste z pozoru ustawianie rzeźby na dziedzińcu stało się skomplikowaną czynnością, gdyż wymagała precyzji: kilkakrotnie kazała przesuwać oba posągi i obracać je dosłownie o centymetr, by zaaranżować scenę, którą dokładnie widziała w wyobraźni.

Kiedy wreszcie obie rzeźby zostały postawione we właściwych miejscach, cofnęła się na swoich czarnych obcasikach i przyglądała się scenie. Inspektor spostrzegł, że są umieszczone dokładnie przed łańcuchami, na których przedtem wisiały zwłoki.

Jedna z kamiennych kobiet, klęcząc z uniesioną głową, błagała oczami o łaskę i litość. Na jej twarzy malowało się cierpienie. Druga, ustawiona naprzeciw niej, modliła się w skupieniu, mając złożone ręce.

Efekt był naprawdę niesamowity. Wymowa sceny dotarła do policjanta i poraziła go trafnością. Nagle odczuł straszny wstrząs: zrozumiał, na co patrzy. Odgadł, jaką wizję miała ta pani, co chciała zrobić i co wyrazić. Dyrektor Fijorek również doskonale rozumiał jej zamiar. Zaaranżowała taką scenę z rozmysłem, doskonale wiedziała, co robi. Inspektor chciał odgadnąć, dlaczego to zrobiła.

Machnęła ręką w stronę strażnika, który się zbliżył.

– Przynieś ławę – powiedziała. – Postawisz ją tutaj. – Wskazała miejsce pomiędzy rzeźbami, nieco z przodu.

– Którą ławę, pani kustosz? – zapytał strażnik.

– Ławę ofiarną – odpowiedziała ostro.

Odwróciwszy głowę ku strażnikowi, spojrzała zdziwiona.

Musiał dokładnie wiedzieć, którą ma na myśli, niepotrzebnie więc zapytawszy, otrzymał odpowiedź tonem nagany.

– Przecież zabroniono tę ławę przenosić – zauważył. Pani kustosz tylko na niego spojrzała.

– Taak? Pan dyrektor zakazał?

Strażnik kiwnął energicznie głową. Usiłował stosować się do zarządzenia, które właśnie zostało anulowane.

– Czy widzisz tu gdzieś pana dyrektora, człowieku? Zamaszyście pokręcił głową w lewo i w prawo.

– Kto wydaje decyzje w sprawach artystycznych?

– Oczywiście pani kustosz. – Strażnik znowu kiwnął twierdząco głową, nie ruszał się jednak z miejsca, by wykonać polecenie.

– Ta ława jest niezbędna do ekspozycji. Idź i ją przynieś. Pan dyrektor jest zbyt zajęty, by wydać polecenie osobiście. Wiesz przecież, na kogo czekamy!

Strażnik nareszcie się odwrócił i wszedł do prawego skrzydła budowli. Przechodząc przez drzwi, musiał zgiąć się w pół, jakby korzył się przed cierpieniem i składał pokłon śmierci, która tu od pięciuset lat wciąż czuwała.

Wilecki chciał się dowiedzieć, czy zaaranżowanie tej sceny wynikało tylko z wizji artystycznej pani kustosz. Jeżeli odpowiedź była twierdząca, można wybaczyć dziwactwo. Jeżeli jednak wyrażała jej emocje?

Piękna pani wyciągnęła do niego rękę.

– Wypada przedstawić się policji – powiedziała. – Ewa Jarska, kustosz muzeum, co już pan usłyszał.

Odczuł szorstkość skóry, uniósł jej dłoń do ust, lecz nie zdążył dotknąć wargami, gdyż ją cofnęła.

– Chcesz mnie złapać, to niedozwolona metoda. – Jej oczy wyrażały gniew. – Pozostańmy w swoich rolach społecznych, niech biologia milczy.

– Kim był ten mężczyzna? – zapytał, wskazując miejsce pomiędzy posągami.

– Brawo, panie policjancie. Znowu wskoczył pan w mundur. Nie mógł jej schwytać, wymykała się sprytnie.

– Powiem, jak mi sprostasz – prowokowała.

– Zabiłaś go, bo się nie poddał?

– Znam przyjemniejsze sposoby łamania woli mężczyzn.

– Chcesz złożyć przed nim kogoś w ofierze. – Wskazał łańcuchy. – Dyrektora? Kazałaś przynieść specjalną ławę.

– Nic nie wiesz – powiedziała z triumfem. – Zobaczysz ławę, to zrozumiesz.

– Dlaczego pomagasz chronić ślady?

– Żebyś wreszcie się stąd wyniósł, mamy ważniejsze sprawy. – Rozejrzała się. – Dyrektor pewnie dzwoni do kogo trzeba, żeby cię odwołał. – Spojrzała na niego, odchylając pogardliwie głowę. – Przyznaj się, zostałeś tu z mojego powodu.

Stała blisko, wiedząc, jakie wrażenie robi na mężczyźnie, pewna, że już uległ sile jej urody. Nie pomyliła się, nie mógł odwrócić się i wyjść.

– Będę musiała czynić honory gospodyni. Pan dyrektor bowiem nie może opuścić swojego gabinetu.

– Czy coś mu się stało? – ciągnął rozmowę. – Podobno rozmawia przez telefon.

– Skończył nagle, gdyż uległ napadowi paniki.

– Czego się boi?

– Kompromitacji! Stoi przed lustrem i ćwiczy przemówienie. Trzyma w ręku kartkę i zerkając, powtarza angielskie zwroty. Sprawdza, ile zapamiętał. – Jarska śmiała się głośno i odgrywała scenę, strojąc miny.

– Co będzie treścią przemówienia?

– Zwykłe powitanie, ale i tak sprawi panu dyrektorowi wielką trudność. Po wymianie uprzejmości zdejmę mu z ramion czy raczej z ust trud prowadzenia rozmowy. – Z wielką pewnością siebie przekonywała go, jak sobie świetnie poradzi bez dyrektora.

– Co za szczęśliwy traf – powiedział prowokująco.

– Właśnie, bo nie ucierpią interesy miasta.

– Leżą na sercu pani kustosz.

– Żebyś wiedział!

– Należy usunąć Fijorka ze stanowiska.

– Padnie na pysk po dzisiejszym blamażu – powiedziała z wielką pewnością siebie.

– Pani kustosz precyzyjnie zaaranżowała scenę – powiedział z ironiczną pochwałą.

Przyskoczyła do niego z wściekłością, bał się, że wręcz rzuci mu się do twarzy z paznokciami.

– Śmiesz mówić, że zawiesiłam kogoś na łańcuchach, aby doprowadzić do kompromitacji dyrektora?

– Kto to zrobił?

– Jak umarł, wiesz? – patrzyła mu w oczy intensywnie. Milczał.

– Dowiedz się, wówczas przestaniesz nękać niewinnych.

– Uważasz, że brakuje mi wiedzy?

– Chyba że prowokujesz!

– Dyrektor chyba już przećwiczył przemówienie. Rozczarowana?

– Mnie zależy tylko na tym mieście.

– Lokalna patriotka!

– Żebyś wiedział! W Gdańsku ma powstać specjalistyczne Laboratorium Bursztynu, by zaopatrywać nabywców w certyfikaty. Na świecie każdy, kto kupi okaz z „Paszportem bursztynu”, zyska pewność, że to oryginał, a nie farbowana sklejka żywic. Potrzebujemy międzynarodowych norm, światowej klasy autorytetów oraz programów komputerowych. Delegacja, która zaraz przybędzie, jest upoważniona do rozmów. Reprezentujemy miasto Gdańsk.

– Jarska wykonała głęboki ukłon, natychmiast zmieniając atmosferę rozmowy. – Z tego względu apeluję do pana policjanta o postawę obywatelską i proszę, żeby nie oddzielał tego miejsca taśmą policyjną. To zrobiłoby bardzo złe wrażenie na gościach. Nie obyłoby się bez wyjaśnień. A tylko my, czyli miasto, możemy na tym stracić.

– Rozumiem – zgodził się inspektor.

– Byłam pewna, że pana przekonam – powiedziała poważnie Jarska. – Zauważył pan z pewnością moje kompetencje. – Wskazała ręką na ustawienie rzeźb. – Kiedy zostanie przyniesiona ława, oddzieli rzeźby od dostępu jakichś niemądrych osób i powstrzyma każdego, nikt na niej nie ośmieli się usiąść, wprost przeciwnie – zachowa dystans.

– Czy kierowała się pani tylko wymową artystyczną i ochroną śladów na miejscu zbrodni? – Inspektor drążył, licząc, że kobieta się zdradzi.

Zapanowała chwila ciszy. Jarska nie chciała kłamać wprost.

– Jestem odpowiedzialna za sztukę. Troszczę się o każdy eksponat. Jako podwładna, wykonuję polecenia. Chyba że dyrektor ich nie wydaje z powodu chronicznego braku kompetencji. – Posłała uśmiech inspektorowi, by zamazać ostrość swej wypowiedzi.

Inspektor dawno spostrzegł, że pomiędzy piękną panią kustosz a dyrektorem toczy się nieubłagana walka na noże. Oskarżała dyrektora o brak umiejętności w ważnych sprawach, podkreślała własną wiedzę i talent. Chciała go odsunąć od władzy, zepchnąć ze stanowiska, a także zniszczyć, intrygując, żeby odszedłby skompromitowany. Zaręczała jednak, że troszczy się o interesy miasta. Chciał jej wierzyć, gdyż wyglądała pociągająco.

Jarska była naprawdę niebezpiecznym przeciwnikiem, walczyła, nigdy się nie poddawała. Stał nieporuszony, widząc, jak perfidną grę prowadzi. Właśnie wbiegł na dziedziniec strażnik, któremu kazała przynieść ławę ofiarna. Był blady na twarzy. Miał w oczach przerażenie, włosy zlepione potem zmierzwiły się nad czołem. Zdyszany od szybkiego biegu, oparł się o framugę i łapał powietrze.

Coś strasznego się stało? Co zobaczył?

– Co jest? – krzyknęła pani kustosz.

– Ławy nie ma na miejscu! – wyszeptał strażnik.

Ewa zareagowała gwałtownie, otworzyła usta jak do krzyku i oddychała szybko, łapiąc oddech. Zacisnęła ręce w pięści, by się uspokoić. Płuca jej wciągnęły powietrze i pokonała przestrach. Patrzyła przed siebie niewidzącymi oczami, gdyż oglądała scenę, która się odsłaniała w jej umyśle. Inspektor zrozumiał, że brak ławy ofiarnej na właściwym miejscu ujawniał ważne informacje. Jarska od razu je odczytała. Inspektor zadawał sobie pytanie, czy przyczyniają się do rozwiązania zagadki śmierci mężczyzny na łańcuchach.

Smutek na twarzy Ewy pozwalał wiele się domyślać, inspektor powstrzymał się od zadawania pytań. Spojrzał na strażnika i zdziwił się, że przerażenie go opuściło. Sprzeczności powodowały komplikowanie się zagadki. Wilecki skinął na strażnika, by podszedł i wyjaśnił swoje zachowanie. Musiał się jednak powstrzymać od szukania wyjaśnienia, gdyż nagle zza bramy dobiegł szmer silnika samochodu. I ucichł.ROZDZIAŁ IV CZARNA WALIZKA

Przed bramą Katowni zatrzymała się czarna limuzyna. Karoseria jej lśniła, świeżo wypolerowana, i odbijało się od niej słońce, zwiększając efekt. Hotel oddał ten samochód do dyspozycji swoim bogatym i ważnym gościom. Pasażerów nie było widać zza matowych szyb i chociaż silnik nie pracował, nikt jeszcze nie wysiadał. W tej chwili kierowca naciśnięciem guzika otworzył drzwi, co wyglądało, jakby samochód rozkrzyżował ręce i nogi.

Najpierw wytoczył się otyły mężczyzna. Stanął i ująwszy krawat, ze srebrną spinką z czarnego bursztynu i trzema brylantowymi oczkami, otarł nim spocone czoło. Z przeciwnej strony samochodu wyskoczyło sprawnie dwóch szczupłych i młodych mężczyzn. Dopiero wtedy dostojnie wystawił na bruk dziedzińca swe długie nogi dżentelmen w ciemnym garniturze, po czym rozejrzawszy się badawczo, raczył wysiąść z samochodu.

– Profesor Pramfild i świta – szepnęła Ewa Jarska.

Drobna kobieta stała naprzeciwko otwartej bramy jak samotny kowboj. Spoglądała w stronę, skąd nadchodziła grupa gości, krocząc powoli i się rozglądając. Otyły mężczyzna znowu otarł twarz krawatem, a brylanty w spince zalśniły. Profesor w czarnym garniturze patrzył na wszystkich z góry, tylko dwaj młodzi mężczyźni byli na luzie, trzymając ręce w kieszeniach.

Piękne wargi Jarskiej rozciągnęły się w uprzejmym uśmiechu. Uniosła prawą rękę, by wskazać dyrektora, który miał właśnie wyjść na dziedziniec i uroczyście powitać gości. Nie pojawił się, a Jarska odwróciwszy głowę, spojrzała na drzwi, wciąż czekając. Goście stanęli właśnie na dziedzińcu. Dyrektor wciąż nie nadchodził. Blamaż był okropny. Jarska zaczerpnęła głęboki oddech: to ona reprezentuje muzeum zamiast tego mięczaka i niezdary Fijorka. Właśnie ona, a nie dyrektor, jest przedstawicielem prezydenta miasta. Teraz jej wielka chwila.

Szybkim krokiem podeszła do profesora Pramfilda. Wymieniła z nim męski uścisk dłoni i postąpiła krok w prawo, pomijając grubego mężczyznę, chociaż z powodu jego wieku to z nim powinna się przywitać jako pierwszym, i podała ręce po kolei młodym mężczyznom, którzy szybko zapinali marynarki na górny guzik.

– Doktor Huegener!

– Miss Jarski. – Uścisk dłoni.

– Doktor Klopstock!

– Miss Jarski. – Uścisk dłoni.

Przywitała się w angielskim stylu, wymieniając ich nazwiska i tytuły naukowe. I dopiero wtedy zwróciła się do grubego. Uprzejmy wyraz twarzy stał się nieco drwiący.

– Otóż i nasz bezcenny pośrednik. – Głosiła jego chwałę i jednocześnie kpiła. – Pan Wolfie. Czy mogę się do pana zwracać: panie Wilczku?

– Tak, pani Ewuniu, jestem przecież starym Danzigerem.

– Jest pan za młody na Danzigera – rzekła, unosząc brwi, a grubas zachichotał połechtany w swej próżności.

Pramfild postąpił krok w stronę drzwi do muzeum.

– Chcę zobaczyć wasze zbiory bursztynu – powiedział stanowczo. – Po to tu przybyliśmy. – Zacisnął dłoń, jakby już miał w ręku najcenniejszy okaz. – Pokażcie skarby fascynujące bursztynników w całej Europie.

Jarska musiała odwlec chwilę zwiedzania sal i oglądania eksponatów, zanim nie wyjaśni się sprawa nieobecności dyrektora. Szybko jednak znalazła sposób odciągnięcia uwagi gości od bursztynów w gablotach. Zaczęła opowiadać o zasługach grodu nad Motławą.

– Gdańsk był zawsze najbogatszym miastem Rzeczpospolitej – mówiła z zachwytem, wpatrując się w gości, by skupić ich uwagę. – Całe siedemset lat należał do królów Polski. Słynęli z wielkiej tolerancji. Nie pytali o wyznanie religijne. Nie interesowało ich pochodzenie etniczne. Wystarczyła im deklaracja: „Chcę być obywatelem Rzeczpospolitej”. Te słowa wypowiedział piwowar Hewelke, który zasłynął jako astronom Heweliusz. W podzięce polskiemu królowi nazwał jego imieniem odkryty gwiazdozbiór. I odtąd aż do końca świata będzie świecić na niebie Tarcza Sobieskiego. Królowie, nadając łaskawie przywileje dla ułatwienia handlu i uprawiania rzemiosła, stwarzali możliwości rozwoju interesów i pomnażania bogactwa. Miasto bardzo na tym skorzystało, gromadząc złote monety i bałtyckie złoto – bursztyn.

Goście, słuchając z zaciekawieniem, spodziewali się wciąż, że zaraz wejdą do wnętrza budynku, wizyta się potoczy zgodnie ze scenariuszem i obejrzą najpiękniejsze okazy bursztynu. Miasto chciało się pochwalić przed zagranicznymi gośćmi, gdyż jakość bursztynu była kartą przetargową w biznesie, i to na skalę międzynarodową. W gablotach muzeum wystawiono także precjoza i klejnoty wykonane przez gdańskich bursztynników. Zobaczywszy je, docenią kunszt rzemieślników oraz talent projektantów.

Każdy z nich również uważał, że zgodnie z międzynarodowym obyczajem otrzyma upominek. Takie prezenty reklamowały miasto i podnosiły jego prestiż. Wystarczyło, gdy książę Filip położył na stole papierośnicę z gdańskiego bursztynu, by fotografie kunsztownego wyrobu znalazły się na łamach gazet od Londynu po Bombaj.

Goście wiedzieli, że jakość i cena upominku określały pozycję obdarowanego w negocjacjach biznesowych, pokazując, jak miasto ocenia jego wartość i przydatność. Do poważnych rozmów planowano usiąść po zakończeniu kurtuazyjnego spotkania, lecz nie mogło się ono nawet rozpocząć, gdyż dyrektor wciąż nie wychodził do gości. Sytuacja była niezręczna w najwyższym stopniu, a biedna Jarska nie miała znikąd pomocy.

Zaszło jednak niespodziewane wydarzenie. Pan Wolfie spostrzegł nagle inspektora i strażnika, którzy stali z boku. Odwrócił się ku nim, a wtedy na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju. Mimo że Wilecki był w cywilnym ubraniu, nie zmyliło to takiego starego wygi jak Wolfie. Odgadł, kim jest, a wtedy na jego czole pojawiły się krople potu. Ujął krawat i otarł je w zdenerwowaniu.

– Czy ten pan dołączy do nas? – zapytał.

– Już wychodzi – zapewniła Jarska, by uspokoić gościa. – Ma do wykonania pracę niecierpiącą zwłoki – dodała, a wtedy jej twarz się zmieniła; uświadomiła sobie bowiem, do czego aluzyjnie nawiązała. Inspektor zauważył jej gwałtowną reakcję i zapamiętał. W tej chwili profesor Pramfild również odwrócił się ku inspektorowi i wpił w niego wzrok, skupiając spojrzenie na jego marynarce, i to w tym miejscu, gdzie tkwiła broń.

– _Police_ – wymamrotał lekceważąco. Gardził policją, mógł sobie na to pozwolić.

Jedno słowo bystrego Pramfilda mogło wywołać skandal. Goście stali bez ruchu, czekając na wyjaśnienia ze strony Jarskiej. A jeżeli zapytają, czy obecność policjanta jest niezbędna podczas ich wizyty, jak im to wytłumaczy? Gdyby oburzeni odwrócili się plecami i odeszli bez słowa, obraziwszy się na miasto, negocjacje zostałyby zerwane. Straty poniesione na wizerunku i prestiżu miasta mogłyby okazać się dotkliwe.

Goście zachowywali się jednak spokojnie, oprócz pana Wolfie. Zacisnął szczęki i przybrał zimny wyraz twarzy. Cała jego postura mówiła wyraźnie: „Jestem poza wszelkim podejrzeniem. Nie popełniłem żadnego przestępstwa”.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: