Złowrogie szóstki - ebook
Złowrogie szóstki - ebook
Tajemnicze zbrodnie, niebezpieczne śledztwo i rozliczenie z duchami przeszłości… Bestsellerowy tytuł w rankingu „New York Timesa”!
Znana pisarka Phoebe Hall ucieka z Nowego Jorku do sennej Pensylwanii po aferze plagiatowej, w której odegrała główną rolę. Przyjmuje propozycję swojej przyjaciółki i obejmuje posadę wykładowcy w college’u. Wkrótce okazuje się, że i tu nie będzie jej dane odpocząć: jedna ze studentek znika, a niedługo potem zostaje znaleziona martwa. Na jaw wychodzą kolejne mroczne sprawy, a Phoebe rozpoczyna własne śledztwo, które doprowadzi ją do odkrycia tajemnic studentów i sekretów najbliższych jej osób.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-048-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Coś było nie tak. Zauważyła to, gdy tylko wyszła na dziedziniec. W łagodnym powietrzu unosił się jeszcze zapach ognisk – pogoda wyjątkowa jak na koniec października. Nie chodziło jednak o pogodę. Chodniki. Chodniki były puste. I choć Phoebe mieszkała tu od niedawna, wiedziała, że jeśli w piątek o ósmej wieczorem na kampusie nie ma żywej duszy, coś jest nie tak.
Zobaczyła ich, kiedy skręciła w lewo, w kierunku wschodniej bramy. Około czterdziestu osób – studentów i wykładowców – stało przed wejściem do akademika Curry. Dwa miesiące to wystarczający czas, by poznać zwyczaje uczniów. Młodzi lubili spędzać czas przed jednym z akademików, bawiąc się frisbee lub godzinami leżąc na łysiejących trawnikach. Dziś wieczorem jednak wszyscy stali z opuszczonymi ramionami, z napięciem czekając na wiadomości.
Podeszła bliżej. Już wiedziała, co zwróciło jej uwagę. Dwóch strażników wraz z policjantem rozmawiało z dziewczyną o kasztanowych włosach. Dziewczyna wyraźnie powstrzymywała łzy. Dziekan – Tom jakiś tam – uważnie śledził przebieg rozmowy.
W pierwszym odruchu Phoebe chciała minąć zbiegowisko. Miała co do swojego pobytu w Pensylwanii określone plany. Na cudze dramaty zdecydowanie nie było w nich miejsca.
Ruszyła przed siebie, po chwili jednak stanęła. Znała siebie dobrze i wiedziała, że dziesięć minut nie upłynie, a pożałuje tej decyzji.
Podeszła do dwóch chłopaków, którzy najwyraźniej też się zatrzymali, zaintrygowani zebranym tłumem.
– Co się stało? – spytała jednego z nich.
– Nie wiem – odpowiedział i spojrzał na kolegę. – Ty coś wiesz?
– Chyba chodzi o jakąś Lily Mack. Przesłuchują jej koleżankę z pokoju. – Chłopak o krótko ściętych blond włosach był wyraźnie przejęty.
Lily Mack… Nie, Phoebe nie kojarzyła nazwiska. W żadnej z dwóch klas, w których uczyła, nie było nikogo takiego.
– Dzięki – rzuciła i zaczęła przeciskać się przez gęstniejące skupisko ludzi z nadzieją, że dowie się czegoś więcej. Nagle tuż przed sobą dostrzegła długie włosy Val Porter. Przedwcześnie posiwiałe, lśniły srebrem, robiąc wrażenie nawet w ciemnościach. Val wykładała gender studies. Jej gabinet mieścił się tuż obok pokoju, który czasowo, w tym semestrze, zajmowała Phoebe. Wobec niej Val zachowywała się uprzejmie, jednak z trudnym do ukrycia, lekkim lekceważeniem. Jej zdaniem moje zachowanie hamuje rozwój feminizmu, pomyślała ironicznie Phoebe.
Postanowiła się wycofać. Zdecydowanie nie miała ochoty na spotkanie z Val. Ta jednak jakby wyczuła jej obecność. Obróciła się, a wiatr przyniósł zapach paczuli.
– Cześć, Phoebe – w głosie Val czuć było lekką pretensję. Jakby karciła uczennicę za spóźnienie.
– Cześć, Val. – Phoebe przybrała uprzejmy wyraz twarzy. Jej żelazna zasada, której trzymała się w Lyle, brzmiała: ma być miło. I grzecznie. Żadnych zawirowań. Wystarczy jak na jeden rok. – Coś się stało?
– Zniknęła studentka. Młodszy rocznik. Już dobę jej nie ma. – Val chętnie podzieliła się swoją wiedzą. – Jej koleżanka z pokoju właśnie zgłosiła to strażnikom.
– Straszne – wzdrygnęła się Phoebe. Poczuła lodowate ukłucie, z trudem złapała oddech. – Może po prostu uciekła z chłopakiem? Dziewczyny w tym wieku mają różne pomysły. I często nie grzeszą odpowiedzialnością.
Miażdżące spojrzenie Val nie pozostawiało złudzeń. Według niej Phoebe była ostatnią osobą, która mogła się wypowiadać na temat „dziewczyn w tym wieku”.
– Jasne. Różnie bywa – powiedziała sucho. – W każdym razie Tom Stockton twierdzi, że to nie jest ten typ.
– Rozumiem, że Glenda już wie? – Phoebe chciała się upewnić, czy ktoś już dzwonił do dyrektorki college’u.
– Oczywiście. Sprawa robi się paskudna. Nawet się nie domyślasz, jak bardzo.
– Dlaczego?
– Tej wiosny zniknął chłopak tej dziewczyny. Był z najstarszego rocznika. Wszelki ślad po nim zaginął.
– Czy oni…?
– Przepraszam. – Val przerwała jej obcesowo. – Spytam Toma, czy nie jestem potrzebna.
To było coś więcej niż zakończenie rozmowy. Phoebe zrozumiała, że jej oferta pomocy nie została przyjęta. I nigdy nie zostanie.
– Trzymaj się – odpowiedziała, z całych sił starając się zachować spokój. – Daj znać, jeśli będę mogła coś zrobić.
Val się odwróciła, na pożegnanie obrzucając Phoebe taksującym spojrzeniem. Niezła jest, pomyślała Phoebe. Styl, w jakim ubierała się Val, przywodził na myśl skrzyżowanie kapłanki z uwodzicielką – ciężkie, pogniecione aksamity, dźwięczące bransolety, no i te dekolty… Naprawdę, Val była ostatnią osobą, która miała prawo krytycznie patrzeć na czyjkolwiek strój.
– Jakieś fajne plany na wieczór? – spytała na odchodne Val z wyraźną nadzieją, że usłyszy „nie”.
Phoebe już miała wypalić, że zapowiada się randka z kapitanem męskiej drużyny hokeja, w ostatniej chwili jednak się powstrzymała. Właśnie takiego mącenia chciała uniknąć za wszelką cenę. Koniec z negatywnymi emocjami.
– Mała kolacja. Wieczorem – powiedziała i wróciła na chodnik, który przecinał dziedziniec college’u. Ze swoimi identycznymi, pozbawionymi wyrazu budynkami z czerwonej cegły, bez choćby śladu bluszczu – Lyle zdecydowanie nie było miejscem szczególnym. Aurę tajemniczości potęgowały jedynie tuziny klonów, które posadzone w 1950 roku – roku budowy szkoły – pięknie się rozrosły, a w świetle księżyca i ulicznych latarni wyglądały wprost magicznie.
Phoebe myślała o zaginionej dziewczynie. Sytuacja była trudna – nie tylko dla college’u, ale i dla Glendy Johns. Glenda pełniła funkcję dyrektorki szkoły, ale była też przyjaciółką Phoebe. Stanowisko objęła dwa i pół roku wcześniej, a do jej zadań należało podniesienie zarówno podupadającego prestiżu szkoły, jak i jej statusu finansowego. Sprawa nie była prosta, ale Glenda miała już na koncie pewne sukcesy. Zniknięcie drugiego ucznia w ciągu roku nie ułatwiało sytuacji.
Phoebe minęła bramę wschodnią i zatrzymała się na światłach. Poczekała na zielone i przeszła przez ulicę. Miejscem, do którego zmierzała, była mała włoska restauracyjka „U Tony’ego”. Odkryła ją pod koniec sierpnia, tuż po przybyciu do Lyle. W urządzonym w stylu „pamiątka z wakacji” lokalu na ścianach królowały podrabiane malowidła w weneckim stylu, w powietrzu wisiał kurz ze sztucznych paprotek i duszący zapach krewetek z czosnkiem. Phoebe lubiła jednak to miejsce. Świetnie się czuła w małych salkach, które oświetlało tylko światło świec.
Jadła tu już w tym tygodniu i nie planowała kolejnej kolacji, ale Duncan Shaw – nauczyciel psychologii – prawie to na niej wymusił. Znaleźli się razem w pewnym komitecie. Od początku wyczuła jego zainteresowanie. Kilka dni wcześniej zaprosił ją, ku przerażeniu Phoebe, na piątkową kolację z przyjaciółmi. Duncan mógł się podobać. Był przystojny, a ciemne wąsy i broda jeszcze dodawały mu uroku. I tajemniczości. Otwarty bez nachalności i zbędnego zwierzania się, z ironicznym poczuciem humoru. Ale Phoebe miała jasny plan – żadnych emocjonalnych komplikacji. Urlop od uczuć i romansów. Strategia: nie dać się głupio zwieść. Powiedziała, że bardzo żałuje, ale piątek ma już zajęty. Szczerze liczyła, że to zamknie temat.
Przez chwilę myślała o tym, żeby zjeść coś w nowej restauracji na przedmieściu, gdzie wystrój i menu były na zaskakująco wysokim poziomie. Nie chciała jednak wpaść na Duncana i jego znajomych, a były spore szanse, że właśnie tam ich spotka. Po lekcjach zrobiła zakupy i jeśli chodzi o zaprowiantowanie, w zasadzie była przygotowana na wieczór. Jednak w ostatniej chwili postanowiła zajrzeć do „Tony’ego”. Czuła, że samotny wieczór w ciasnym, wynajmowanym mieszkaniu nie jest tym, czemu mogłaby podołać. Knajpa była zaś ostatnim miejscem, w którym Duncan i jego kolesie witaliby weekend.
Już przed wejściem do lokalu postała chwilę, starając się zrzucić z siebie lekki smutek. Metalowe ćwieki w starym chodniku chwytały światło księżyca i migotały jak szalone. Znad pobliskiej rzeki Winamac docierał zapach błota i ryb, pobudzający w jakiś dziwny, niemal pierwotny sposób. Zazwyczaj słychać też było muzykę, którą tętniły nadrzeczne bary, tego dnia jednak było jeszcze za wcześnie. Brzeg rzeki zacznie żyć dopiero za kilka godzin. Cała nadzieja w tym, że Lily Mack poderwała w końcu chłopaka i cały dzień spędziła w łóżku, więc nic innego jej nie obchodziło, pomyślała Phoebe.
Weszła do restauracji. Mały, okrągły Tony przywitał ją niedźwiedzim uściskiem i zwyczajowo rzucił coś o ulubionej blondynce. Po tym, jak jadła tu po raz pierwszy, ktoś wyraźnie doniósł mu, że Phoebe była popularną pisarką rodem z Nowego Jorku. Najwidoczniej w opowieści zabrakło reszty szczegółów. Inaczej Tony nie byłby tak zachwycony jej obecnością.
Tony odprowadził Phoebe do jej ulubionego stolika, tuż obok głównej sali i przejścia do baru. Zdjęła płaszcz i przyjrzała się gościom. Sala była prawie pełna, a większość przybyłych już cieszyła się posiłkiem. Obywatele małego miasteczka w Pensylwanii jedli nieprzyzwoicie wcześnie. Przyjęła to już, co prawda, do wiadomości, jednak w takich chwilach czuła się jak Alicja w krainie czarów… Wszystko było nie tylko obce, ale przede wszystkim bez sensu. Siedem miesięcy wcześniej mieszkała z chłopakiem na Manhattanie. Miał na imię Alec, a ona wróciła właśnie z tournée promującego jej najnowszą powieść: Największe latawice Hollywood. I właśnie kupiła sobie diamentowe kolczyki – małą nagrodę dla uczczenia szóstego tygodnia obecności książki na liście bestsellerów „New York Timesa”. Nie mogło być piękniej. Tyle że nagle wszystko zaczęło się walić.
Najpierw Alec. Pewnego wieczoru, kiedy zaczęła sprzątać po kolacji, poprosił, by usiadła.
– Co jest? – zapytała, opadając znów na krzesło i właściwie przewidując, co usłyszy. Znowu odezwą się pretensje o to, że tak długo była nieobecna. Że nie mógł się skupić, że sobie nie radził.
– Musimy porozmawiać – powiedział. Jakoś tak wolno.
– Jasne. – Phoebe była już lekko zdenerwowana.
– Zależy mi na tobie. – Alec robił wrażenie bardzo opanowanego. – Spędziliśmy razem pięć cudownych lat.
Boże drogi, pomyślała Phoebe, zamierza mnie rzucić ot tak, po kolacji, po pożarciu kurczaka, wśród tych kości?
– O co chodzi? – spytała podniesionym głosem, kompletnie nie panując nad sobą.
– Przyjąłem do wiadomości, że nie chcesz małżeństwa. Zaakceptowałem to.
– O ile pamiętam, ty też nie chciałeś.
– No tak… To znaczy, tak. Tak było. Ostatnio jednak przyszło mi do głowy, że chyba nie miałem racji.
Phoebe była lekko zdziwiona, jednocześnie jednak poczuła ulgę.
– Chcesz przez to powiedzieć, że masz zamiar się ożenić? – spytała z uśmiechem. W oczach Aleca zobaczyła panikę i zrozumiała, że nie w tym rzecz.
– Phoebe, nie chodzi tylko o małżeństwo – powiedział szybko. – Dzieci. Chciałbym mieć dzieci, a dla ciebie to byłoby złamanie umowy.
– W tym momencie być może tak. Mam czterdzieści dwa lata i szansa na to, że zajdę w ciążę, jest niewielka. Ale porozmawiajmy. Jeśli jest coś, z czym nie czujesz się dobrze, chętnie posłucham.
Alec jednak nie chciał rozmawiać. Decyzje zostały podjęte, szukał nowego życia. Nowych doświadczeń i rzeczy. Postanowił odejść. Nie, nie było innej kobiety. Tak przynajmniej twierdził. Phoebe siedziała jak martwa, usiłując otrząsnąć się z szoku. Zdawała sobie sprawę z tego, że ich związek nie był idealny. Zwłaszcza ostatnio. Ale taki obrót rzeczy kompletnie ją zaskoczył.
– Myślałem, że ci ulży – po kilku minutach Alec przerwał ciszę.
– Oszalałeś? – Phoebe była wściekła.
– No wiesz… – Alec wzruszył ramionami. – Kiedyś zawsze miałaś dla mnie czas. I siły. Nawet w największym nawale pracy i wyjazdów. Ostatnio już nie.
Sześć tygodni później zadzwonił, żeby „po przyjacielsku” poinformować Phoebe o swoim związku z trzydziestojednolatką, pracownicą swojego biura prawniczego. Nie, nic między nimi nie było, kiedy mieszkał z Phoebe, musi jednak „uczciwie przyznać”, że od początku coś zaiskrzyło.
Phoebe odłożyła słuchawkę dotknięta i upokorzona. Co za banalna historia. Jak w kinie. Czuła się niczym bohaterka hollywoodzkiej produkcji.
Jej szansą pozostawała praca: wywiady, promocja, wykłady. Tylko to trzymało ją przy życiu. Jednak pod koniec maja nadeszła kolejna katastrofa. Telefon zadzwonił o dziewiątej rano. To był Dan, wydawca Phoebe. Już sama godzina powinna dać jej do myślenia, Dan nigdy, ale to nigdy nie dzwonił przed dziesiątą.
– Wiesz już? – zapytał zduszonym głosem.
– O czym? O nominacji do Pulitzera? – Phoebe miała dobry humor. Dopiero po chwili dotarło do niej, że sytuacja jest poważna. Dan raczej nie był w najlepszym humorze.
– W internecie pojawiła się informacja, że twoja najnowsza książka to plagiat. Że informacje na temat Angeliny Jolie podkradłaś.
– Niby komu? I kto tak twierdzi? – Phoebe była zdumiona i wściekła.
– Jakiś Angol. Pisze na stronie UK. Witryna Huffington Post już to podała. Gawker też.
– To kłamstwo. Nigdy niczego nie ściągnęłam.
Było jednak inaczej. Choć nie zrobiła tego specjalnie. Prawda dotarła do niej, kiedy zaczęła analizować sytuację. Koszmar trwał, a ona odkryła, gdzie pojawił się błąd. Jedna z jej researcherek zbierających dane z internetu przez pomyłkę umieściła je nie w tym zbiorze, co trzeba. Dane trafiły do jej notatek, nie zaś do danych pochodzących z innych źródeł. Kiedy kilka miesięcy później Phoebe je czytała, nie było już trudno o pomyłkę – traf chciał, że autor danych miał styl podobny do jej własnego, Phoebe nie miała zatem żadnych podejrzeń. Fragmenty trafiły do rękopisu powieści.
Za poradą fachowców z jednej z najlepszych agencji public relations Phoebe przygotowała specjalne wyjaśnienie dla mediów. Te jednak były bezlitosne. Za miażdżącymi tytułami artykułów prasowych i newsów w Internecie oraz radiu i telewizji niewątpliwie stały osoby, na których Phoebe nie zostawiała w swoich powieściach suchej nitki. Pewien hollywoodzki agent w jednym z wywiadów posunął się do twierdzenia, że „cała twórczość pani Phoebe Hall jest sfabrykowana”.
Na szczęście wydawca uwierzył w wersję Phoebe – a przynajmniej sprawiał takie wrażenie – dzięki oświadczeniu, jakie na zgromadzeniu zarządu złożyła jej researcherka. Przyznała się do błędu, a zarząd uznał, że sprawa przycichnie i nie ma powodu, by przerywać współpracę z Phoebe. Takie przypadki już się zdarzały i wszystko wracało na swoje miejsce – w końcu nagrodzona Pulitzerem biografistka Doris Kearns Goodwin była w identycznej sytuacji i jakoś się wyplątała. Na razie jednak zdecydowano o wstrzymaniu kolejnych wydań książek Phoebe – do czasu gdy sytuacja się uspokoi. Tymczasem media nie odpuszczały. Spokoju nie dawał zwłaszcza „New York Post”, a w internecie – Gawker. Dziennikarze koczowali pod jej domem, atakując Phoebe pytaniami, jakby była bohaterką śledztwa o morderstwo. Zawieszono jej udział w telewizyjnych programach „Tonight Show” i „Entertainment Tonight”, zamknięto bloga.
Miranda, jej agentka, mimo całej swojej bezceremonialności okazywała zrozumienie. W końcu miała interes (również finansowy) w tym, żeby Phoebe wróciła na szczyt.
– Dasz radę, Phoebe. Na pewno wyjdziesz z tego – zapewniała. – Jesteś jedną z najtwardszych kobiet, jakie znam.
Ciekawe, czy można to uznać za komplement, pomyślała Phoebe.
– Musisz odpocząć. Wyjedź gdzieś. Może Cabo? Ja bym poleciała do Cabo – ciągnęła Miranda. – A po powrocie zaczniesz pracować nad nową książką.
Jasne, pomyślała Phoebe. Jeśli w ogóle stać mnie na Meksyk, to raczej nie tam. Czynsz musiała płacić sama, a nowe wydania jej książek zostały wstrzymane. Dalsze utrzymywanie tak drogiego mieszkania byłoby głupotą. Miło było, ale się skończyło. No i jeszcze jedno… Nie chciała mówić Mirandzie, ale prawda była okrutna. Phoebe nie miała pomysłu na następną książkę.
Telefon od Glendy Johns spadł jak z nieba. Przyjaciółka zaproponowała jej wykłady z literatury faktu w college’u – dotychczasowa wykładowczyni poprosiła o wydłużenie urlopu macierzyńskiego. Glenda nie mogła trafić lepiej. Phoebe wynajęła swoje mieszkanie w Nowym Jorku i uciekła do sennej Pensylwanii, chowając się przed wścibskimi dziennikarzami. Nareszcie miała spokój. Nareszcie mogła pomyśleć o nowej książce.
Teraz zamówiła kurczaka z grilla z rozmarynem, jedyne bezpieczne danie w tym lokalu. Jedząc, myślała o planie zajęć na przyszły tydzień. Raz lub dwa jej myśl wybiegła w stronę zaginionej dziewczyny. Wszystko będzie dobrze, przekonywała samą siebie. Do kawy Tony podesłał jej zabaglione z truskawkami. Pochłonęła cały deser, zastanawiając się, jak podziała na nią cukier – usunie czy też pogłębi smutek.
– Dobranoc, Tony. – Phoebe zapłaciła. Stała tuż przy kasie, po prawej stronie baru. – Zabaglione było nieziemskie.
– Dla ciebie wszystko, prosto z Sycylii.
– Dziękuję, Tony.
Przy barze siedziały trzy osoby. Para w średnim wieku i mężczyzna o falującej, ciemnobrązowej czuprynie. Kiedy Phoebe rozmawiała z Tonym, mężczyzna odwrócił się w ich stronę. W pierwszej chwili go nie poznała. W drugiej już tak. To był Duncan Shaw, zgolił jednak brodę i wąsy.
Bezwiednie otworzyła usta. Zaskoczyła ją jego obecność i zmiana wyglądu. Zauważyła, jak rozgląda się w poszukiwaniu osoby, z którą przyszła. Jak dociera do niego, że przyszła sama. Czyli skłamała. A niech to, pomyślała Phoebe. Jestem załatwiona.
Duncan lekko się uśmiechnął. To do niego podobne, przemknęło przez myśl Phoebe. Nie był typem faceta nadwrażliwego na swoim punkcie. W każdym razie nie takiego, który dałby to po sobie poznać.
– Cześć! – Phoebe poczuła się lekko zdenerwowana. Przed Duncanem stał do połowy wypełniony talerz spaghetti i pusty już kieliszek po winie. – A gdzie znajomi?
– Pojechali na kolację do Bethlehem. Dla mnie to za duża wyprawa.
– Słuchaj, potwornie mi głupio – powiedziała Phoebe, usiłując wyplątać się z towarzystwa Tony’ego, który uszy miał już długie jak królik. – Nie chcę, byś pomyślał, że cię okłamałam.
Znowu się uśmiechnął. Tym razem szerzej, pod oczami ukazały się delikatne zmarszczki. Mógł mieć jakieś czterdzieści pięć lat, ale wyglądał młodziej. Może dzięki temu, że wcześniej nosił brodę?
– Nic się nie przejmuj. Zobaczymy, jak zadziała jeszcze jeden kieliszek. – Duncan nie pozwolił, żeby jego słowa zabrzmiały sarkastycznie.
– Naprawdę nie kłamałam. Miałam popracować, ale w końcu głód mnie pokonał.
– Nie musisz się tłumaczyć – w głosie Duncana pojawił się chłód. Phoebe przyszło na myśl, że może to jeden z tych ciemnowłosych, humorzastych mężczyzn z tendencją do melancholii.
– Fajnie wyglądasz. – Phoebe desperacko szukała tematu do rozmowy. Ale była szczera. Bez brody i wąsów rysy stały się ostrzejsze, ujawnił się orli kształt nosa Duncana. Bardziej pirat niż profesor, pomyślała Phoebe.
– Dziękuję – Duncan odwzajemnił uśmiech. – To był eksperyment. Na razie wystarczy. W każdym razie już nie podskakuję za każdym razem, kiedy widzę siebie w lustrze.
– Jeszcze wina? – Obok nich pojawił się barman.
– Poproszę – powiedział Duncan.
– A co dla pani?
W pierwszej chwili Phoebe spodziewała się, że Duncan będzie ją również namawiał na kieliszek wina i ku swemu zaskoczeniu czuła, że powie „tak”. Jednak nic podobnego nie nastąpiło. Duncan milczał i to milczenie wisiało w powietrzu. Jasne, pomyślała Phoebe. Zrobiłam z niego głupka i facet nie ma najmniejszej ochoty przebywać w moim towarzystwie.
– Ja dziękuję. – Phoebe popatrzyła na Duncana. – Miłego wieczoru.
– Wzajemnie – odpowiedział Duncan.
Ależ ja jestem głupia, Phoebe przeżuwała porażkę w drodze do domu. Powinnam zostać, zjeść jakąś głupią sałatę. No cóż, przynajmniej z Duncanem ma na razie spokój. Wydawał się miły, jednak w jej życiu to nie był czas ani miejsce na takie historie.
Przeszła przez kampus. Zastanawiała się, czy nadal pod akademikiem Curry stoją ludzie. Nie było już jednak żywej duszy. Tylko grupka studentów dyskutowała na dziedzińcu. Przypinali do drzewa coś, co wyglądało na ulotkę. Przecinając plac, zauważyła, że wszystkie klony były oblepione ulotkami. Na każdej z nich pod komunikatem „Poszukiwana” widniało zdjęcie Lily Mack. Zdjęcie ładnej dziewczyny z długimi, sięgającymi poniżej ramion blond włosami, z małą blizną na brodzie. Phoebe skojarzyła tę dziewczynę. Co prawda jej nie uczyła, ale się poznały. Pewnego dnia padał deszcz i Phoebe zaprosiła dziewczynę pod parasol.
A ta zdradziła jej pewną tajemnicę.3
Phoebe włożyła ulotkę z powrotem do kieszeni. W głowie jej huczało. Czy cyfra sześć, którą ktoś oszpecił twarz Lily na zdjęciu, oznaczała, że dziewczyna była ofiarą Szóstek? Phoebe przypomniała sobie pełne smutku niebieskie oczy dziewczyny i do jej serca znowu wkradł się niepokój.
Tego ranka zamierzała, jak zwykle w soboty i niedziele od czasu przybycia do Lyle, wybrać się na przejażdżkę rowerową wzdłuż rzeki. Po powrocie do domu zmieniła jednak zdanie. Dlaczego nie zacząć dochodzenia od razu? Weekend to idealny moment na to, by przycisnąć studentów. Nikt nie spieszył się na zajęcia, każdy z nich powinien znaleźć czas na rozmowę. Najpierw jednak musiała skontaktować się z Tomem Stocktonem, dziekanem do spraw studenckich. Jeśli miała spowodować trzęsienie ziemi, musiała wiedzieć, jakie informacje już zebrano i czy którykolwiek z tropów prowadzi do Szóstek.
Numer telefonu komórkowego Stocktona odnalazła w bazie. Nie odbierał. Kiedy już była pewna, że musi się nagrać, po drugiej stronie ktoś się odezwał.
– Stockton – głos przedstawił się sucho.
– Cześć, Tom, tu Phoebe Hall – powiedziała grzecznie. – Wiem, że masz urwanie głowy z powodu tej historii z zaginioną dziewczyną. Ale chciałam zapytać, czy znalazłbyś chwilę, żeby się dzisiaj ze mną spotkać.
– Przepraszam, ale nie rozumiem…
– Mówi Phoebe Hall. Wykładam w tym semestrze. Mam się z tobą zobaczyć w sprawie tajnego bractwa, Szóstek. Glenda pewnie ci wspominała.
– A, tak. Jasne.
– Dałbyś radę dzisiaj? Musimy pogadać.
– Żałuję, ale dziś nie dam rady. Mam mnóstwo roboty w związku ze sprawą Lily Mack. Właśnie śpieszę się na spotkanie.
– Może chociaż na herbatę potem?
Tom ciężko westchnął.
– Nie chciałbym się teraz umawiać. Nikt nie wie, jak to wszystko się potoczy.
Gość zaczął ją wkurzać. Glenda mówiła, że wie o wszystkim, nic jednak na to nie wskazywało.
– Może spróbujmy się umówić, a w najgorszym przypadku to przełożymy? Obiecałam Glendzie, że zajmę się tematem od razu. Istnieje prawdopodobieństwo, że te dwie sprawy się łączą.
– Dobrze. – W głosie Toma nie było jednak zachwytu. Nieważne. Imię Glendy wyraźnie zadziałało. – Zobaczmy się w Café Lyle o dwunastej.
Café Lyle była kafeterią w studenckiej części kampusu. Jeśli Phoebe miała cokolwiek z kogokolwiek wyciągnąć, żaden ze studentów nie mógł jej wiedzieć w towarzystwie kierownictwa – czyli wroga.
– Może lepiej w „Bercie”? – Phoebe zaproponowała miejsce na Bridge Street, tuż obok restauracji „U Tony’ego”. – Lepiej, żebyśmy nie spotykali się na terenie szkoły.
Stockton znowu westchnął, ale się zgodził. Pora na kolejny ruch. Nie chciała, co prawda, zaczynać działań na szeroką skalę, dopóki nie porozmawia ze Stocktonem, jednak jedno mogła już zrobić niezależnie od tego, co dotąd wiedziała. Mogła porozmawiać ze współlokatorką Lily. Glenda przesłała jej mailem dane i kontakt do dziewczyny. Nazywała się Amanda Azodi.
Wyszła z domu, tym razem kierując się w stronę kampusu. Tuż po jedenastej była pod akademikiem Curry. Studenci, co prawda, w sobotę lubili sobie pospać do południa, jednak Amanda powinna już być na nogach. Zdecydowanie za dużo się działo. Phoebe próbowała otworzyć drzwi wejściowe, jednak były zamknięte. Zapomniała poprosić Glendę o kartę magnetyczną. Jedyne, co jej pozostało, to czekać, aż ktoś otworzy drzwi.
Po dziesięciu minutach pojawiła się ponura dziewczyna w dżinsach i rozciągniętym podkoszulku. Włosy miała ściągnięte w kucyk czymś, co wyglądało jak sprane żółte majtki. Dziewczyna przepuściła Phoebe, nie zaszczycając jej jednym spojrzeniem.
Na trzecie piętro Phoebe wjechała windą. Wysiadła tuż obok kuchni. Z kosza na śmieci się przelewało, część mebli było poprzewracanych. Na piętrze panowała absolutna cisza, w której słychać było tylko szmer lodówki. Pierwszy po lewej pokój miał numer czterysta, więc czterysta dwadzieścia cztery musiało być zatem po tej samej stronie korytarza, tylko dalej. Phoebe uświadomiła sobie, że ostatni raz była w akademiku dwadzieścia lat wcześniej.
Idąc korytarzem, Phoebe widziała oczyma wyobraźni ledwo żywych studentów, wykończonych kacem lub całotygodniową nauką. Ściany korytarza były oklejone różnego typu ogłoszeniami. Wśród nich znajdowały się także takie o treści: „Pomóż! Szukamy Lily!”. Phoebe odnalazła pokój czterysta dwadzieścia cztery. Na jego drzwiach wisiała papierowa skrzynka ręcznej roboty wypełniona takimi samymi ulotkami, jakie widniały na ścianach. Najwyraźniej były przeznaczone dla tych, którzy chcieliby pomóc w ich dystrybucji. Delikatnie zapukała do drzwi. Jeszcze raz. I jeszcze. Po drugiej stronie usłyszała lekki szmer. Już podniosła rękę, by zapukać ponownie, kiedy drzwi się uchyliły i Phoebe zobaczyła twarz młodej kobiety.
Widziała już tę dziewczynę, z daleka, ubiegłej nocy. Z bliska jej wygląd zaskoczył Phoebe. W Lyle ładne dziewczyny trzymały się razem, i Phoebe spodziewała się, że koleżanka z pokoju Lily będzie równie atrakcyjna. Ta jednak wyglądała prawie prostacko, ze swoją szeroką twarzą o małych brązowych oczach i z podkręconymi lokówką włosami. Sprawiała wrażenie osoby z innej epoki.
– Amanda? – spytała Phoebe. Dziewczyna była wyraźnie zaskoczona.
– Tak?
– Nazywam się Phoebe Hall. Należę do grupy, która prowadzi śledztwo w sprawie zaginięcia Lily. Mogę wejść?
– Coś się stało? – Amanda podskoczyła. – Znaleźli ją?
– Nie, jeszcze nie. Ale bardzo chciałabym z tobą porozmawiać.
– Już wszystko powiedziałam policji. Przecież pani wie.
– Tak, to na pewno bardzo pomoże. Szkoła jednak prowadzi własne śledztwo. Musimy poruszyć niebo i ziemię, żeby ją odnaleźć.
– No, dobrze… – odparła dziewczyna po chwili wahania. – Chce pani wejść? Uprzedzam, jest lekki bajzel.
Dobrze powiedziane. Pokój wyglądał jak po przejściu huraganu. Na obu łóżkach kotłowały się prześcieradła i kołdry, pod nimi ubrania, zaś każdy milimetr wolnej przestrzeni na podłodze wypełniały książki, gazety, plastikowe naczynia, puszki, pogniecione pudełka po ciastkach. Nie lepiej było z tym, co nad podłogą. Na biurkach i parapetach walało się jeszcze więcej książek, opakowania tamponów oraz wielkie butelki z szamponami i balsamami do rąk. Jedna część pokoju była jeszcze bardziej wywrócona do góry nogami. Phoebe domyśliła się, że to królestwo Lily, a bałagan to efekt przeszukania przez policję.
– Usiądzie pani? – Amanda wskazała na krzesło przy biurku.
– Dziękuję. – Phoebe rozpięła płaszcz. Amanda usiadła pośrodku pokoju na gąbczastym dywaniku i skrzyżowała ręce na spranym podkoszulku z logo college’u. Phoebe miała wrażenie, że w powietrzu unosił się zapaszek nieświeżych ręczników.
– Rozumiem, że policja przeszukała rzeczy Lily?
– Tak, zabrali też należące do niej laptopa i notebooki. Dziś rano byli jej rodzice. Postali kilka minut i poszli. Są totalnie przerażeni.
– Tak myślę – powiedziała Phoebe. – To musi być dla nich straszne. Dla ciebie zresztą też. Miałam kiedyś przyjaciółkę, która zaginęła. To było nie do zniesienia.
Nic takiego nie miało miejsca. Phoebe jednak stosowała różne chwyty. Była jedna podstawowa zasada: znaleźć coś, co je łączy: osobę, która chce się czegoś dowiedzieć, z tą, od której trzeba to wyciągnąć.
– Ostatniej nocy nie mogłam spać – powiedziała Amanda, kiwając się w przód i w tył. – Nie powiedziałam tego jej rodzicom, ale musiało się stać coś złego. Inaczej już by się znalazła.
– Zdarzało jej się znikać i nie mówić, że nie wróci?
– Nigdy. Chociaż znałyśmy się dopiero dwa miesiące.
Phoebe była zaskoczona. To niemożliwe, żeby Lily nie miała żadnych przyjaciół.
– Jak to się stało, że zamieszkałyście razem? – spytała.
– Dziewczyna, z którą miałam mieszkać, zrezygnowała. Wszyscy już się z kimś umówili, na jedynkę nie było szans. Lily była w podobnej sytuacji. Miała mieszkać z chłopakiem, ale ten nagle zniknął. Zakwaterowali nas razem, a co ciekawe, nie było źle. Zgrałyśmy się. Wiem, że nigdy nie będziemy przyjaciółkami na śmierć i życie, jak to mówią, ale mieszka nam się w porządku.
– Mocno przeżywała zniknięcie chłopaka?
– Raczej tak. Ale nie aż do myśli samobójczych, czy czegoś w tym rodzaju. Na początku była tylko smutna, potem jednak zaczęła wariować. Kiedyś powiedziała, że tak się dzieje, kiedy ma się faceta takiego jak ten.
Phoebe milczała. Postawiła na czekanie. To też był rodzaj strategii: niech nikt nic nie mówi, nieważne, do jakiego stopnia cisza jest niezręczna. Rozmówca będzie starał się ją przerwać, czasem czymś zaskakującym.
Amanda wzruszyła ramionami.
– To nie był dobry chłopak, jeśli wie pani, co mam na myśli.
– Znam ten typ. – Phoebe uśmiechnęła się porozumiewawczo. – Nie można im ufać ani na nich polegać.
– No właśnie. Lily skarżyła się. Była prawie pewna, że facet ją oszukuje. Ale na co tu liczyć? W Lyle są tylko tacy – beznadziejni albo ofermy.
– To przykre. Jak myślisz, dlaczego tak jest?
– Przy przyjęciu do college’u dziewczyny obowiązują o wiele ostrzejsze kryteria.
– Naprawdę? – Phoebe po raz kolejny nie kryła zaskoczenia. – Domyślasz się dlaczego? Jestem nowa, nie wiem, jak to tutaj działa.
– Podobno chodzi o to, że do college’ów zgłasza się teraz o wiele więcej dziewczyn, no i szkoły robią wszystko, żeby dostało się choć trochę chłopaków.
– Jasna sprawa – pokiwała głową Phoebe. – Faktycznie, nie wygląda to dobrze.
– Raczej nie – Amanda uśmiechnęła się smutno. – Tylko moja mama nie może zrozumieć, dlaczego nie mam chłopaka. Chyba lepiej dla mnie.
– Ale nawet najgorszemu czasem trudno się oprzeć – Phoebe postanowiła przejść do rzeczy. – Może Lily pojechała spotkać się z Trevorem?
Amanda stanowczo pokręciła głową, jakby spodziewała się tego pytania. Najwyraźniej słyszała już je nie po raz pierwszy.
– Nie sądzę. Gdyby się odezwał, na pewno by coś powiedziała.
– Spotykała się z kimś innym? – spytała Phoebe.
– Chyba tak. Może.
– Może?
– Kilka tygodni temu słyszałam, jak umawia się na drinka z jakimś chłopakiem. Kiedy zapytałam ją, czy szykuje się randka, powiedziała, że dopiero go poznała.
– To chłopak z kampusu?
– Nie sądzę. Zapytałam ją, czy koleś jest z naszego roku, ale Lily tylko się uśmiechnęła. „Chyba nie sądzisz, że znowu będę się bawić w znajomość z jakimś szczeniakiem”, powiedziała.
– Myślisz, że to ktoś z miasta?
Amanda zmarszczyła nos.
– Lily to mądra dziewczyna, nie zadawałaby się z miejscowym. Mam wrażenie, że to nie student. Może Blair coś wie.
– To ta przyjaciółka, u której Lily czasem zostaje na noc?
– Tak. Mieszka na Ash Street 133.
– Jak często sypia poza akademikiem?
– Na początku semestru raz, może dwa w tygodniu. Potem chyba jest zbyt zajęta. W ostatni czwartek pierwszy raz od wielu tygodni wspomniała, że może nie wrócić na noc.
– Z kim jeszcze przyjaźni się Lily?
– Jest lubiana, ale ostatnio raczej trzymała się na uboczu.
– Ma jakieś zajęcia dodatkowe?
– Pisze do szkolnej gazetki i magazynu literackiego. Na serio chce zostać pisarką. Poza tym gra w drużynie siatkówki.
– A jakieś stowarzyszenia? Mogła mieć z tym coś wspólnego? – Phoebe uważnie śledziła reakcję Amandy na to pytanie.
– Stowarzyszenia są zabronione – w tonie głosu Amandy dało się wyczuć czujność. – I dzięki Bogu. Mnie i tak nikt by nie zaprosił.
– A ty? Masz jakieś podejrzenia? Coś ci przychodzi do głowy? Może przypomniało ci się coś nowego? – zapytała Phoebe.
Amanda pokręciła przecząco głową. Była wyraźnie smutna.
– Bardzo ci dziękuję – powiedziała Phoebe. – Miejmy nadzieję, że Lily po prostu wyjechała. Na chwilę, przewietrzyć się, odpocząć.
– Tak – w głosie Amandy było słychać nadzieję.
Phoebe się pożegnała. Kiedy zamykała za sobą drzwi, Amanda nadal siedziała na dywaniku z ponurym wyrazem twarzy.
Prosto z akademika Phoebe miała iść na spotkanie ze Stocktonem. Jednak okazało się, że sprawa była nieaktualna. „Resztę dnia muszę poświęcić rodzicom Lily – brzmiała wiadomość nagrana na jej poczcie głosowej. – Proponuję spotkanie jutro, w tym samym miejscu i o tej samej porze”.
Niech to diabli, pomyślała. Zastanawiała się, czy powód przełożenia spotkania był prawdziwy, czy też Tom postanowił przesunąć rozmowę, bo wkurzył go jej upór. Tak czy owak, wszystko uległo zawieszeniu do następnego dnia. W pierwszej chwili chciała udać się do Blair na Ash Street, jednak zdała sobie sprawę, że lepiej poczekać na szczegóły dotyczące kierunku śledztwa. Jako doświadczona rozmówczyni wiedziała jedno – nie dostaje się drugiej szansy. Jeśli rozmówca podczas pierwszego spotkania jest z tobą szczery, lepiej wykorzystać to w odpowiedni sposób.
Wróciła do domu i zanurzyła się w internecie, przez ponad godzinę śledząc informacje na temat tajnych bractw. Najbardziej znanym wśród nich jak do tej pory było stowarzyszenie „Czaszki i Piszczele” na uniwersytecie w Yale, ale od tajnych organizacji roiło się w college’ach i na uniwersytetach w całym kraju. Niektórym z nich chodziło wyłącznie o dobrą zabawę, ale były też takie, którym chodziło o coś zupełnie innego, jak przejęcie kontroli nad studenckimi samorządami czy organizacjami. Kilka zajmowało się działalnością charytatywną.
Jaki program miały Szóstki? Zdaniem Phoebe to było kluczowe pytanie. W Lyle nie działały żadne związki, może Szóstki miały być jednym z nich? Jeśli jednak miał być to rodzaj klubu towarzyskiego, skąd agresja i prześladowanie członkiń?
Phoebe wyłączyła komputer i zabrała się do prac domowych studentów. Przygotowała oceny i opinie na temat prac, które obiecała przedstawić na zajęciach w nadchodzącym tygodniu. Młodzi ludzie w jej klasie generalnie byli średnio uzdolnieni, jednak kilkoro z nich przejawiało wyraźny talent. Ich prace zrobiły na niej wrażenie.
Wrzuciła do torby plik papierów, myślami będąc już na poniedziałkowych zajęciach, kiedy nagle przed jej oczami pojawiła się postać Duncana Showa. Była tak zajęta sprawą Lily, że zupełnie zapomniała o dziwnym spotkaniu dzień wcześniej. Ciekawe, czy mu się podoba. Jeśli chodzi o nią, zdecydowanie wolała go bez brody i wąsów. Zresztą nieważne. Ostatnią rzeczą, jaką miała w planie, był nauczycielski romans.
Wróciła myślami do Lily. Może za tym wszystkim stoi miłosne zauroczenie, nie Szóstki? Czyżby dała się poderwać nowemu chłopakowi? Może to on zrobił jej krzywdę? Myśli kłębiły się po głowie Phoebe i do późna nie dały jej spać.
Obudziła się o siódmej rano. Zjadła szybkie śniadanie i wrzuciła rower na bagażnik samochodu. Ruszyła przez miasto w stronę niewielkiego parku tuż przy rzece. Ścieżka rowerowa zaczynała się na północnym krańcu parku i ciągnęła się kilometrami wzdłuż rzeki. Co prawda okolice miasta nie były zbyt malownicze, jednak im dalej na północ, tym pejzaż stawał się bardziej pociągający, a widoki mulistych rozlewisk Winamacu zachwycały Phoebe. Weekendowe wyprawy były jedną z kilku przyjemności, jakimi umilała sobie życie od chwili przybycia do Lyle.
Zaparkowała samochód tuż przy parku i wyciągnęła rower. Zgodnie z prognozą pogody dzień miał być pochmurny, o tej porze jednak na niebie widać było zaledwie kilka chmurek.
Phoebe ruszyła w kierunku ścieżki rowerowej, obrzucając wzrokiem pusty o tej porze park z odrapanymi ławkami i granitowym pomnikiem poświęconym ofiarom wojny. Wzdłuż ulicy ciągnął się rząd zaniedbanych budynków: stary zakład fryzjerski, sklep ze sprzętem komputerowym oraz dwie przybrzeżne knajpy w stylu, którego tak nienawidziła Glenda. Jedna z nich nosiła nazwę „Pod Kocimi Ogonami”. Tam właśnie widziano Lily ostatni raz tego wieczoru, kiedy zniknęła.
Phoebe wsiadła na rower. Zazwyczaj, mimo wczesnej pory w niedzielę, mijała kilka osób – innych rowerzystów lub spacerowiczów w podeszłym wieku. Dzisiaj miała ścieżkę rowerową dla siebie. Po kilku kilometrach poczuła się lepiej. Niepokój zaczął znikać. Powietrze było rześkie i ostre, wypełnione leśnym aromatem, prawie przemocą wdzierało się do płuc. Drzewa lśniły kolorami. I nie była to ostra czerwień, jaką pamiętała z rodzinnego Massachusets, ale piękna złocista żółć, oranż i palona sjena. Phoebe nie pamiętała, kiedy ostatnio czuła się tak dobrze.
Po czterdziestu minutach poczuła pragnienie. Zatrzymała się na krótki postój w jednej z najbardziej nieuczęszczanych części parku. Dookoła nie było żywej duszy, tylko ona, gęstwina drzew i przecinające ją ścieżki. Nagle poczuła lekki niepokój. Przydałaby się chociaż jedna osoba. Jeszcze tylko kawałek i wracam, postanowiła.
Z powrotem wsiadła na rower. Na ścieżce pojawiła się para starszych ludzi z psem. Phoebe poczuła się pewniej. Chwilę potem usłyszała szmer kół, po czym minęło ją trzech mężczyzn. Tylko spokojnie, powiedziała do siebie Phoebe. Kilka minut później zobaczyła mężczyznę jadącego z przeciwnego kierunku. Na pierwszy rzut oka miał około czterdziestki, ubrany był w krótkie spodenki i koszulkę. Kiedy ją mijał, zauważyła, jak ukradkiem taksował ją wzrokiem. Spadaj, pomyślała.
Nagle się ochłodziło. Phoebe spojrzała w niebo, które zaczęły pokrywać zapowiadane chmury. Drzewa straciły kolory. Wyglądało na to, że pora wracać. Zawróciła łukiem bez zatrzymywania roweru.
Przejechała kawałek. Z naprzeciwka zbliżał się rower. Ku swemu zaskoczeniu zobaczyła, że to ten sam mężczyzna, który mijał ją pięć minut wcześniej. Gdy się minęli, odwróciła głowę. On w tej samej chwili zrobił dokładnie to samo.
Może jeździł w tę i z powrotem, tak jak ona. Może chciał ją poderwać. W każdym razie nie podobało jej się to. Przyspieszyła, chcąc jak najszybciej wrócić do miasta. Odwróciła się raz jeszcze. Po mężczyźnie nie było śladu. Spokój powrócił, gdy zobaczyła prześwitujące ponad drzewami wieże kościoła w Lyle. Uf, pomyślała Phoebe, chyba jestem głupia. Lęki są dobre w mieście, tu nic mi się nie stanie.
Powoli zbliżała się do parku. Nagle usłyszała hałas – ludzkie głosy przebijały się przez szum motorów. Przyspieszyła, wiedziona ciekawością. Tuż u wylotu ścieżki rowerowej stał wóz strażacki, obok karetka pogotowia i dwa wozy policji. Część parku przylegająca do rzeki była oddzielona żółtą taśmą policyjną. Wzdłuż niej cisnęło się około trzydziestu osób. Zeskoczyła z roweru i rzuciła się w kierunku rzeki, aż rower zaklekotał. Wyraźnie widziała patrole na wodzie i nurków w ciemnych kombinezonach. To, co ważne, działo się jednak na brzegu rzeki. Wokół jednej z łodzi, która właśnie dobiła, zaczęli się tłoczyć policjanci. Boże, pomyślała Phoebe. Znaleźli Lily Mack.