Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zmora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 kwietnia 2021
Ebook
14,99 zł
Audiobook
24,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
14,99

Zmora - ebook

Dziewczyna po trzydziestce wiedzie niezależne miejskie życie. Z politowaniem patrzy na koleżanki, które już się ustatkowały. Sama co prawda od kilku lat mieszka z Jurkiem, ale boi się nazwać tego związkiem, a co dopiero myśleć o wspólnej przyszłości! Twardo stąpa po ziemi, realizuje się w pracy w laboratorium genetycznym. Jedno popołudnie wywróci jej życie do góry nogami - zaliczy stłuczkę samochodową, pozna fascynującego Piotra, a ostatecznie trafi do wiejskiego domku swojej babci i dowie się, czym jest zmora.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-268-4585-3
Rozmiar pliku: 677 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

– Gdzie siedem sióstr jest, tam jedna zmora. Tak mówili.

Babcia, schylona nad kubłem po farbie do elewacji, obiera ziemniaki, szare i bulwiaste jak jej palce. Nie spodziewała się, że przyjadę. Siedzę obok, na stołku wspartym o ścianę ganku. Drewniany dom pachnie ziemią, stęchlizną, chlebem, trochę moczem i trochę sianem. Zawsze, odkąd pamiętam. Ten zapach jak katalizator przywołuje obrazy wakacji, letniego słońca przesianego przez liście jabłoni, zdartych kolan i babci, nieco młodszej, ale wiecznie staruszki, opowiadającej historie o zjawach, nieboszczykach i zabobonach. Kilka lat temu do repertuaru dołączyło UFO, które przeleciało ponoć nad wsią podobne do świetlistej balii, wystraszyło sołtysową, dwóch pijaków i kochaną babcię podglądającą latający talerz przez okno spoza firanki – i znikło.

Uwielbiam te historie. Turystka ze świata wypranego z magii i przestrachu, ukrywam uśmiech za kubkiem z herbatą. Wychowanka racjonalnej współczesności, na co dzień pipetująca próbki pełne pociętych genów, wierzę w wyniki badań, powtarzalność wyników i pustkę w pustej szafie, a nie w zmory. Mimo to babcine gadanie działa na mnie kojąco – świat duchów wydaje mi się przewidywalny i bezpieczny, bo odległy. Nawet UFO musi być posłuszne regułom i odlecieć za las.

– Sama widziałam. Jak tu stoję! – babcia popatruje, czy na pewno wierzę jej słowom.

Znam to chyba już na pamięć, ale ciekawie wyciągam szyję i zagaduję jak zwykle:

– Naprawdę? Widziałaś zmorę?

– No nie, nie! – wzbrania się. – Tego nikt nie widział, nikt nie wie. Ona sama nie wie nawet, że jest zmorą. Rodzice nie wiedzą, ani ludzie we wsi. Jakby ją ktoś rozpoznał, spojrzał w twarz – to by prysnął urok, przestałaby zmorą być. Dlatego ona się kryje, żeby nikt jej nie widział. Jak była jesień czy zima i się w chałupach spało, to zmora nie chodziła, bo by ją kto zauważył, że się wymyka nocą. Dopiero, jak się robiło cieplej, na siano szło się spać, po stogach albo do stodoły – wtedy zaczynała zmora swoje używanie.

– Skoro nie widziałaś żadnej, to skąd wiesz, że istnieją? Co ty, babciu, właściwie widziałaś?

– Co ja widziałam? – wykrzykuje babcia. – Ano, zaplecione warkocze – ot, co widziałam! Na własne oczy! – potrząsa groźnie nożykiem do obierania kartofli.

Kiwam głową i popijam herbatę, żeby zakamuflować wątpliwości co do mojej wiary w słowa naocznego świadka. Babcia poprawia chustkę z kwiecistego poliestru, co opadła na jej pomarszczone czoło, i ciągnie dalej:

– Stał dawniej w oborze koń, piękny, czarny. I co dziadek rano zachodził do niego – a on spocony, zganiany. Bo ta zmora nocą na nim jeździła! Wyprowadzała go, gdy nikt nie widział, i po polach, i po lesie – gdzie chciała. Słoma też pod koniem – wieczorem świeża kładziona, a rano potłuczona była kopytami, zmarnowana na gnój. Bał się jej widać i wyrywał się, bił nogami. Nikt tego nie widział, a ona przychodziła i siadała mu na grzbiet, a potem grzywę plotła w takie malutkie, drobne warkoczyki, jedne przy drugim. O, takie ciasne! – babcia wyciąga palec i nożykiem pokazuje mi na nim, żebym widziała, jakie ciasne warkocze plotą zmory. A potem nachyla się po następnego ziemniaka.

– Ile to się dziadek omęczył, żeby je rozpluntać… A na drugi dzień rano to samo – grzywa zapleciona. Przestraszone było konisko, boki mu się pozapadały, jeść nie chciał.

– I co jeszcze zmory robiły?

– Różnie. Nie tylko koniom, ale i babom włosy zaplotły nieraz. Takim, co im się należało.

– Należało?

– Jak która do cudzego chłopa latała...

– A chłopakom też dokuczały?

– Ale! – babcia wzrusza ramionami specjalnym ruchem, którym zwykła wyrażać pogardę dla ignorancji. – Jak który krzywdę dziewczynie zrobił, to go dopadła, w południe albo nocą, jak spał. I męczyła go!

– Męczyła? – tego wątku wcześniej nie słyszałam. Babcia była pruderyjna.

– Siadała chłopinie na piersiach i dusiła całym ciężarem, sny zsyłała mu różne. A on się szarpał, dusił, nieprzytomny – aż się obudził. No! Niejednemu zmora dopiekła! Opowiadali... Ale nie wiadomo było, która to dziewucha. Zgadywano, ale ludzie dużo dzieci mieli, mieszkali na kupie, a siedem dziewuch w jednej chałupie nieraz się trafiało.

– I co z tą zmorą dalej? Całe życie straszyła?

– E, nie. Tylko dokąd za mąż nie wyszła. Jak przybywało dziecko, mąż, gospodarka – to już nie miała czasu latać po nocy i straszyć.

Wystawiam twarz na powiewy letniego wiatru, kubek ogrzewa mi dłonie. Jaki spokój… Czego innego się spodziewać? Zmory nie robią niespodzianek, nie trują dupy dylematami i nie zmuszają do trudnych wyborów. Są znacznie milsze niż przyjaciółki, faceci, z którymi się sypia, milsze niż moja szefowa. Są milsze nawet niż ja – bo tradycja każe zmorze uprzykrzać życie innym, a nie samej sobie.

Ręce babci wykonywały plan niezależnie od opowieści, stary nożyk wyostrzony na sierp ogołaca bulwy bezlitośnie jak automat. Ścina nierówności, wydłubuje kiełki i oczka, dopóki nie wyłoni się gładka, jasna kula odżywczej skrobi. Grube łupiny wpadają do wiadra, a goły ziemniak zostaje wrzucony do garnka wypełnionego studzienną wodą. Zanim jednak zrobi „chlup!”, babcia rozcina każdego na dwie części. Rozdzielone połówki toną, gubią się w coraz bardziej mętnej brei. Przybywa ich, obijają się o siebie, turkocąc głucho, jakby się nawoływały. Pochyliłam się nad nimi i wtedy znika mój kruchy spokój, przywołany przez opowieść o zmorach.

Jeden z ziemniaków łypie na mnie niedokładnie wyłupionym okiem i wypływa białą przekrojoną płaszczyzną na wierzch, jakby chciał się użalić – zobacz, jak mnie urządzili! Nie ma mojej drugiej połówki, mnie nie ma, tęsknię sam za sobą! Każda połówka zaczyna wołać do mnie o platońskiej tęsknocie i niespełnieniu, o samotności, o rychłym końcu, który przywoła tłuczek do ziemniaków.

Ziemniak z wyłupionym okiem patrzy na mnie, a ja czuję, jak robi mi się mokro w kącikach oczu. Może nawet i popłakałabym się nad tym cholernym zwykłym garnkiem – co się ze mną dzieje? Szczęśliwie dwie następne połówki wpadające do gara ochlapują mi twarz zimną wodą, a potem babcia wstaje i sprząta naczynie sprzed nosa. Chwyta sagan pewną ręką i opiera sobie o brzuch jak stara bogini rządząca losem swych żałosnych dzieci.

Teraz płucze je czystą wodą i nie sposób odgadnąć, które z nich tworzyły jeszcze godzinę temu całość w podziemnym raju na skraju pola pod laskiem. Gar powędruje na komin, pod blachą zapłonie ogień, na obiad będą tłuczone ziemniaki z sosem. Tak jak zawsze. Proza życia i obiad zamiast jedności dusz i ciał.

Początek mojego pobytu u babci wygląda tak. Gdyby ktoś mi powiedział, co będzie potem, to pewnie zastanowiłabym się, czy nie pomieszkać gdzieś indziej. A koniec …? Tydzień później – mokry, z nosem w błocie.

Idę w deszczu, wkurwiona, że moje dobre plany diabli wzięli. Samochód, chuj wie dlaczego, nie chce ruszyć. Utknęłam! Babcia tam się czai nad kurą, zaraz zrobi rosół albo coś jeszcze gorszego i ja będę musiała to jeść, a może nawet zostać do wieczora? Nie ma mowy. Nie po tym numerze, który wycięła mi wczoraj. Staruszki to podstępne suki, tylko udają dobroduszne! Kto wie, może samochód to też jej sprawka? W końcu nie wiadomo już, do czego jest zdolna.

Ten samochód wyprowadził mnie z równowagi. Dlaczego, do cholery, nie działa?! Po twarzy ścieka mi deszcz, mieszając się ze łzami. Szare, ciemne przedpołudnie zaciągnięte chmurami nie nadaje się zasadniczo do spacerów. Dla normalnych ludzi, oczywiście.

No bo ja – to co innego. Jestem wyjątkowa.

Ja sobie przygód nie szczędzę i wszystko mam na własne życzenie. Jak w tym graffiti na ławce w parku, gdzie obściskiwałam się z Piotrkiem: „Chroń mnie przed tym, czego pragnę!”. No bo faktycznie: sama na siebie sprowadzam łomot. Nie byłoby mnie tu, gdybym nie zamieszkała z niewłaściwym człowiekiem i gdybym nie bzykała się z idiotą, udając sama przed sobą, że szukam miłości. Najpierw hulam jak świnia, kwiczę ze szczęścia, potem przeżywam nawrót cnót i dylematy, aż wszyscy mają tego dość. Wtedy udaję, że nikogo nie potrzebuję – że, jak mówi Magda: „Konie z wozu – babie lżej”. Ale jeśli nawet musiałam się poparzyć na własnych błędach, to przecież mogłam wycofać się z nich wcześniej, unikając bałaganu, który teraz próbuję ogarnąć, prawda? I na domiar złego wymyśliłam, żeby dla relaksu pojechać do ześwirowanej babci, która ostatecznie daje mi popalić gorzej niż wszystko inne.

Zamiast tego mogłam od razu wyprowadzić się do Magdy albo zwyczajnie wynająć hotel. Mogłam też nie wracać na wieś, po pudełka przyjechałoby się później. A gdybym dała samochód do przeglądu od razu po stłuczce, to by nie nawalił. Ale nie – to byłoby dla mnie za proste! Lepiej zafundować sobie diabelski młyn atrakcji. Prawdziwy ze mnie skaut, jebana poszukiwaczka przygód, strażak podpalacz, samodzielnie nabroi i potem popłacze!

Tylko że teraz to już na pewno nie poradzę sobie sama. Próbuję dojść do szosy. Brnę przez rozjeżdżone błoto dobre kilkaset metrów, żeby złapać zasięg. Żeby mnie stąd ktoś wyciągnął. Jakiś wąsal w kaszkiecie i w pomarańczowym waciaku, rzuci żarcik o babie za kierownicą i łaskawie weźmie mnie na hol…

Nareszcie widać asfalt. Te pantofle nie nadają się na deszcz, zamsz na śliskiej podeszwie. Błoto przelało się do środka i teraz ciamka między palcami. Buty do wywalenia… W pizdu z babunią! Zaraz będzie lepiej, wyjdę na prostą, przyjedzie miły profesjonalista i pojedziemy do cywilizacji. A po południu wpadnę do pracy, skrócić urlop. Jutro pójdę normalnie do laboratorium, założę czysty fartuch i zajmę się robotą bez marudzenia – przecież to lubię: dłubanie w DNA, perspektywy rozwoju, przyzwoite pieniądze. Szefowej okulary zajdą mgłą ze szczęścia na mój widok, wróci jej ulubienica, jej najlepszy koń pociągowy. A buty – trudno. I tak były stare, znajdę inne.

Ha! – tryumfalnie przełażę przez miedzę porośniętą wrotyczem i wchodzę na szosę. Robię energiczny krok po gładkiej nawierzchni i wtedy nogi rozjeżdżają mi się w poślizgu, bo do podeszwy przylgnęła glina. Jadę na twarz, na środek pasa, rozchlapując kałuże. Rozpaczliwy wymach ręką, który miał mi pomóc złapać równowagę, sprawia, że zawartość mojej torebki sypie się na jezdnię – chusteczki, telefon, notes, kluczyki, test ciążowy w plastikowej reklamówce z apteki, kilka rachunków zmiętych w kulkę, jakieś długopisy i reszta śmieci. Podpieram się, ląduję na boku, z otartym policzkiem. Szara bluza przemięka w mgnieniu oka i czuję zimny asfalt, z łokcia promieniuje ból. Próbuję wstać i szukam wzrokiem rozsypanych przedmiotów. Scyzoryk z pilniczkiem poleciał aż na drugi pas i trudno wszystko dostrzec, ulewa siecze wielkimi kroplami i asfalt wybucha miniaturowymi gejzerami wody, które zmieniają się w bąble. I wtedy, spoza zakrętu, wyjeżdża samochód.

Żółta skoda, światła na wprost mnie. Co za przypadek, taka sama – myślę, a jednocześnie ogarnia mnie przerażenie. Przecież w tej ulewie, na czterech, szara na szarym – ja jestem niewidzialna!

W ogóle nie zamierzałam jechać na wieś. Zanim to wszystko się zaczęło, moje życie było sterylnie spokojne i uporządkowane. Tego dnia chciałam urwać się z pracy wcześniej, bo umówiłam się wstępnie z Magdą. A przedtem, może udałoby mi się skoczyć na lody do pobliskiego parku? Miałam na to wielką chęć. Sierpniowe popołudnia pachniały skoszoną trawą i różami porastającymi klomby, na ławkach tuliły się pary zakochanych, gromady rozbawionych ludzi przemykały na imprezy. Miło byłoby przynajmniej się poprzyglądać, skoro tego lata, jak zwykle, nie planowałam urlopu.

Siedziałam na wysokim stołku przy białym blacie obstawionym butelkami pełnymi substancji szkodliwych dla nosa i zdrowia. Przede mną białe urządzenie wielkości lodówki, w cenie luksusowego samochodu. W nim kapilary z substancją, która stanowi coś w rodzaju toru przeszkód dla dżdżownic – fragmentów DNA, różnej długości. Gdy włączę program, nici DNA zaczynają pchać się naprzód przez kapilary jak szczypane w tyłek dżdżownice. Ścigają się: długie zostają w tyle, krótsze suną na przedzie. Każda dżdżownica ma świecący nos, a kosztowny piekarnik przyświeca sobie laserem i sprawdza, co tam jest napisane. W końcu komputer wypluwa sekwencję analizowanego DNA.

Najważniejsze, żeby starannie przygotować próbki. Nic skomplikowanego, ale upierdliwe – trzeba precyzyjnie wykonać szereg operacji polegających głównie na pipetowaniu mikroskopijnych ilości cieczy w probówkach wielości paznokcia. Jeśli się sknoci coś, pomyli kolejność, odczynniki, czas lub program działania – wynik można wyrzucić do kosza. Zmarnowane pieniądze, szefowa się czepia, trzeba wszystko powtarzać. Zresztą słusznie. Bo jak inaczej ocenić, czy dany pan to tatuś dziecka, czy nie? Czy miła klientka jest właścicielką genu, przez który dostanie raka piersi – czy raczej powinna się bać innych chorób? Jakie mikroby załatwiły dziesięć kurników zrozpaczonemu hodowcy? Czy prokuratura będzie mogła wesprzeć śledztwo genetycznym dowodem winy oskarżonego i wsadzić go na długie lata? Nie mogłam sobie pozwolić na brak skupienia czy drżenie ręki.

Nieprecyzyjni robią wszystko od nowa – dni pracy w plecy. Pół biedy jeszcze, jeśli ma się dużo materiału wyjściowego. Pechowcy nie mają nawet z czego ekstrahować ponownie DNA – czasem dostanie się tylko śladową ilość obrzydlistwa znalezionego na ciele ofiary lub na majtkach niewiernej żony. Próbki bywały różne, a pomysłowi chłopcy z marketingu stale rozszerzali ofertę naszych usług, przez co ostatnio trafiały do nas coraz dziwniejsze zlecenia. Szefowa kręciła nosem, ale firma zdobywała rynek. Ja, jako leniuch, słynęłam z niezawodności i precyzji.

Nareszcie! Podniosłam ostatnią probówkę. Sprawdziłam jeszcze raz, czy kolejność próbek zgadza się z notatkami. Włączyłam prąd i niech się puszcza – do zobaczenia za kilka godzin. Poszłam nalać sobie czegoś do picia, za oknem letni upał, w środku przyjemny chłodek. Żyć nie umierać!

Przychodziłam do pracy z przyjemnością. W klimatyzowanych pomieszczeniach zabytkowego budynku w centrum miasta czas płynął własnym rytmem. Generalny remont zamaskował wiek wysokich pokoi i korytarzy – rozpylił wszędzie aurę niezniszczalnej nowoczesności. Od parteru po dach wionął zapach środków odkażających. W lodówkach utrzymujących kosmicznie niskie temperatury drzemały enzymy, próbki, sukcesy i porażki firmy. Czasem w holu rozszedł się smrodek kolonii bakteryjnych – to nasi mali niewolnicy, którym czasem podrzucamy kawałki DNA jak kukułcze jaja. Z samego rana nastawia się hodowle, tuczy niewolników rosołem, a potem zabija ich i wydobywa pomnożone DNA lub izoluje białka. Niewolnicy śmierdzą i rosół też – ale sprawna wentylacja szybko usuwała organiczne zapachy, aby znów czuć było tylko czystość.

Pracowały tu niemal wyłącznie kobiety. Stanowiły same w sobie zagadkę biologiczną. Widać to było zwłaszcza, gdy się spojrzało za okno naszej przestronnej pracowni. Czekając na wynik mojego wyścigu dżdżownic, zrobiłam kawę i przyglądałam się ruchliwej ulicy. Przemykająca tam populacja musiała należeć do innej rasy niż w środku budynku. Po chodniku ciągnęły kobiety młode i stare, piękne i paskudne, staruchy i dzieciuchy, babochłopy, modelki i straszydła. Tu – wszystkie były podobne. Niekoniecznie piękne, ale uderzająco zdrowe. Ze starannym, niewidzialnym makijażem, lekko uśmiechnięte lub zamyślone. Zakonserwowane, dorodne, bez zmarszczek, żylaków, przebarwień skóry ani innych powszechnie spotykanych śladów upływu czasu. Nie sposób niemal rozpoznać wieku po wyglądzie! No, może tylko te świeżo po studiach odstawały nieco od reszty – rumieńce, błysk w oku czy wypryski. Ale mijało im to z czasem.

Nie byłam wyjątkiem – wysoka, naturalna blondynka, w połowie drogi pomiędzy jędrną chwałą lat trzydziestu a gasnącą świeżością czterdziestki, miałam tu azyl. To był mój dom, moje hobby, moje miejsce na ziemi. Nie musiałam martwić się bezrobociem ani wysokością rat za nowe auto, byłam dobra w tym, co robiłam i dawało mi to satysfakcję. Marzyłam, że kiedyś będę jak moja szefowa: mistrzynią otoczoną szacunkiem, ze stertą ważnych publikacji i licznymi tytułami naukowymi. Moja spokojna praca posuwała mnie, niczym taśmociąg, w tym właśnie kierunku. I jedyne, czego sobie mogłam życzyć, to: oby tak dalej, żadnych zmian.

Poza materialnym spokojem i wizjami świetlanej przyszłości moje zajęcie dawało mi też dodatkowy, trochę śmieszny bonus: nimb czarodziejki. Chmurka tajemniczości otaczająca ten zawód mile łechtała próżność. Poznawani na imprezach koleżkowie pytali pewnymi siebie głosami: „Co robisz?”, a ja odpowiadałam na to: „Pracuję w laboratorium genetycznym” – i obserwowałam ich zdziwione miny. Spodziewali się sekretarki, księgowej, absolwentki marketingu – wszystkiego, ale nie tego, że seksowna laska dłubie w DNA. Profesja ta była jak droga, oryginalna, seksowna kiecka. Wabiła, lecz zarazem kazała trzymać ręce przy sobie. Raz jeden taki przy piwie zwierzył mi się, patrząc głodnym wzrokiem: „Wiesz, nigdy nie kochałem się z genetykiem!”.

Pewnie dalej się nie kochał, ostatecznie to niezbyt pospolity fach.

Takich jak ja pracowało w budynku około setki. Niektóre przychodziły tu od zamierzchłych czasów, gdy przynależał jeszcze do archipelagu państwowych instytucji naukowych, rozsianych po okolicy. Te relikty można było z dużym prawdopodobieństwem typować po białych drewniakach, noszonych w charakterze obuwia na zmianę. Dodatkowo miały zwyczaj wcierać w dłonie laboratoryjną glicerynę dla gładkiej skóry lub popijały dejonizowaną wodę z baniaków dla oczyszczenia nerek. Ale te nawyki długiego stażu były mniej oczywiste i wiele młodszych pracownic też je kultywowało. Weteranki w chodakach przetrwały zmiany formalne i ustrojowe, by zostać siłą fachową nowoczesnej firmy genetycznej. Oprócz badań naukowych wykonywaliśmy zlecenia komercyjne – analizy dla tych, którzy skłonni są zapłacić za złudzenie pewności.

Dlaczego złudzenie? Zrozumiałam to pewnego razu, przekazując wynik kuśtykającemu mężczyźnie w podeszłym wieku, z laską i częstochowską boginią w klapie marynarki. Większość zleceń odbywa się wysyłkowo, ale ten uparł się osobiście odebrać wynik i porozmawiać o nim. Gdy dostał kopertę do ręki, najpierw usiadł i się przeżegnał. Treść była zasadniczo przeznaczona dla lekarza i wątpiłam, by był w stanie coś zrozumieć. Zaczął czytać. Tak jak się spodziewałam, podniósł zbaraniałe oczy na mnie, pytając:

– To co właściwie wyszło?

Uśmiechnęłam się ujmująco, że lekarz mu wyjaśni, biorąc pod uwagę historię choroby. Jednak mężczyźnie zależało, by wiedzieć, czy dwaj ukochani wnuczkowie są skazani na taką samą degenerację nerwów i mięśni, która dopadła jego. Żal mi było zostawić człowieka z niepewnością, z kilkoma nic nieznaczącymi dla niego zdaniami na kartce z firmowym logo. Dlatego, choć zasadniczo nie powinnam tak robić, obwieściłam:

– Pan się nie martwi, nie odziedziczyli choroby. Lekarz powie panu dokładnie.

I facet poszedł, pofrunął niemal, w stronę wyjścia. Ze łzami radości w oczach. Z ulgą, która stoczyła się za nim po schodach. Uszczęśliwiony, ponieważ dostał kartkę z napisem, którego nie rozumiał. Ponieważ wyrocznia, czyli konkretnie – ja, kapłanka w bieli laboratoryjnego fartucha, powiedziała mu, jaka jest przyszłość.

Wierzyłam w wynik z kartki, ponieważ osobiście analizowałam krew starszego pana i jego potomków. Widziałam ukryte ślady choroby: dodatkowe powtórzenia trójek nukleotydów, czyli podstawowych literek naszego DNA. Tkwiły w pozornie mało ważnym regionie chromosomu X, który starszy pan przekazał swojej córce. Pomyłka w książce kucharskiej życia. Przez ten błąd jedno z białek receptorowych organizmu starszego pana było inne niż trzeba i źle działało. Jego mięśnie słabły, zaczęły zanikać i drżeć. Wnuczkowie mieli jednak szczęście – nie dostał im się od mamy felerny chromosom po dziadku. Wąsaty pan nie miał bladego pojęcia, czym są nukleotydy ani po co mi była krew – może trzeba nią skropić laboratoryjną aparaturę, niczym pradawnego bożka, żeby wieściła przyszłość? Co za różnica, nie obchodziło go to. Wierzył mi na słowo, choć nie rozumiał. Ta wiara była nieskończenie doskonalsza od mojej, bo pozbawiona wszelkich racjonalnych podstaw, niepoparta żadną wiedzą. Jego wiara w moje słowa, w słowa nauki, była czystym złudzeniem, ale trwałym jak skała.

Przemknęła mi przelotna myśl, że wielka szkoda, że nie mogę sama sobie przepowiedzieć przyszłości tak jak klientom firmy. Ale – niestety – za mało wierzyłam w siebie, żeby przyjmować swoje zdanie za pewnik. Może to dlatego uciekam od osobistych decyzji, zawsze niepewna, czy są dość dobre?

W każdym razie, firmowe złudzenia pewności sprzedawały się jak pomidory z upraw ekologicznych – często i drogo. Mnożyły się zlecenia od placówek naukowych, sądów, policji, firm detektywistycznych i prywatnych klientów. Po południu wpadłam na chwilę do kadr, podpisać obiegówkę nowo zatrudnionej dziewczyny. Przyjmowano pracowników, pensje były wyższe niż w innych tego typu miejscach, wydłużały się kolejki chętnych do korzystania z naszych usług.

Klimat wzrostu i wielkich możliwości wpływał korzystnie nie tylko na cerę zatrudnionych, ale nawet na kwiaty doniczkowe, porastające parapety – osiągały niespotykane gdzie indziej rozmiary i kwitły jak oszalałe, pod rozmiłowanym okiem mojej szefowej. Były jej dziećmi, jej rodziną, jej metafizycznym mostem do wieczności. Po przerwie obiadowej podlewała je miksturą skomponowaną osobiście ze śladowych ilości odczynników. Dziw, że producenci nawozów sztucznych nie przysyłali do naszej siedziby szpiegów przemysłowych! Szefowa zwilżała ostrożnie ziemię w doniczkach, a potem siadała we wnęce korytarza i wpatrywała się przy papierosku i zielonej herbacie w swoich ulubieńców. I wiadomo było, że nie warto wtedy przeszkadzać.

W takiej właśnie chwili spotkałam ją po raz pierwszy. Dziś wydaje mi się to nieprawdopodobną głupotą – dziecinka tuż po studiach wchodzi nieumówiona, z bezczelnym uśmiechem i pyta, czy nie ma tu dla niej pracy? Sama nie pamiętam, jakim cudem w ogóle cieć wpuścił mnie na górę. Ani jakim cudem wlazłam w holu na szefową.

Teraz rozumiem spłoszone spojrzenia ludzi, którzy byli tego świadkami. Nieświadoma nietaktu, przerwałam kontemplację roślinności doniczkowej! Lecz wtedy szefowa miała widocznie lepszy dzień, uśmiechnęła się do mnie i zaczęła wypytywać o staże, ukończone kursy. I uznała, że nadaję się, żeby ubrać mnie w biały fartuch i wpuścić na okres próbny. Który zresztą rozpoczęłam najgorzej, jak tylko mogłam – stłukłam w pył cenną kolekcję bakterii, wydłubanych gdzieś na biegunie południowym z dupy pingwina. Jakaś nieszczęśniczka szukała w nich enzymów działających w niskich temperaturach. Hodowla tego śmierdzącego rarytasu zajmowała dół lodówki, do której próbowałam właśnie coś wstawić na siłę. Wyjęłam bakterie, żeby je cichcem przestawić. A tu myk – i statyw z szeregiem szklanych probówek wyślizgnął mi się z rąk. Pomieszczenie wypełnił smrodek, ja pogalopowałam wprost do szefowej z resztką jednej z próbek i spytałam z cielęcą miną: „Co z tym zrobić?”.

Szefowa spojrzała na mnie tak, jak na to zasługiwałam. Wydmuchnęła spokojnie dym z papierosa, strzepnęła do doniczki, jedyny raz wtedy to widziałam. I powiedziała łagodnie: „Posprzątać”. Dopaliła peta, wróciła do pracy i dopilnowała tego dnia, żeby wszyscy wyszli po godzinach.

Cała ona. Ostatnio z rozbawieniem wspominała ze mną to zdarzenie przy lunchu. Wyznała, że słuchając wtedy mojego „co z tym zrobić?” wpadła we wściekłość i powzięła zamiar, by pozbyć się mnie jak najszybciej. I tak by było, gdyby nie to, że przez resztę okresu próbnego pracowałam bezawaryjnie jak robot i okazałam się samorodnym talentem w obrabianiu upiornie delikatnych płatów żelu do sekwencjonowania DNA. Wtedy jeszcze wszystko robiło się ręcznie, zgroza... Nigdy żadnego nie spaprałam! Gdy dodatkowo zaproponowałam ciekawą interpretację wyniku jednego z testów, nad którym biedzili się wszyscy, zrehabilitowałam się całkowicie. I zostałam. Wciąż się dziwię, że mnie jednak wtedy nie wyrzucono, już po pierwszej dobie. Minęłabym się ze swoim powołaniem. Ale ja jestem jednak szczęściarą.

W połowie dnia zerknęłam na zegarek – tak, uda mi się wyjść wcześniej! Lody, później spotkanie z Magdą – cieszyłam się. I zepsuła mi to Jolka, przybiegła z gabinetu obok. Wysoka, chuda dziewczyna, wydatne kości policzkowe, nieskazitelna cera. Zawsze zapomina wyłączyć po sobie wyciąg.

– Telefon do ciebie! – oznajmiła z uśmiechem, podając mi słuchawkę. Kto to może być? Magda miała dzwonić, ale przecież ona by raczej na komórkę... Przystawiłam aparat do ucha.

– Dziecko, przyjedź do mnie, bo mi się śniło, że umrę! – piskliwy głos w słuchawce zabrzmiał znajomo, ale nie byłam w stanie odgadnąć, do kogo należy.

– Przepraszam? Z kim rozmawiam?

– To ja.

– Kto?

– Nie poznajesz mnie? Babcia dzwoni. Halo?

Babcia? Oczywiście! Równie dobrze mógłby zadzwonić kosmita, byłabym nie mniej zaskoczona.

Nie miała w zwyczaju się przedstawiać, zresztą nie miała nawet telefonu w domu, tylko chodziła do wsi, do sąsiadów. Gdy się dzwoniło do niej, trzeba było zawsze robić to dwa razy – najpierw ktoś szedł po nią i dwadzieścia minut później czekała już przy aparacie. Chciałam jej załatwić linię, ale protestowała, że nie potrzeba. Kiedy się ostatnio widziałyśmy? Jakiś rok temu. Podarowała mi słoik dżemu z wiśni, opowiedziała wiejskie plotki, nakarmiła racuchami. Wyglądała świetnie. A teraz śniło jej się, że umrze, tak?

– Miałam córuś taki sen, że Matka Boska siada na krawędzi łóżka i mówi, że mnie zabierze. Za rok najdalej, żebym się szykowała. I ty mi, dziecko, musisz pomóc, bo ja sama nie dam rady, stara jestem.

– W czym ci pomóc, babciu?

– Chałupę ogarnąć, rzeczy naszykować, porządek zrobić, pozapisywać co komu... Po twoją matkę nie zadzwonię, bo za daleko, i tak nie przyjedzie.

Racja. Mama, odkąd osiągnęłam pełnoletniość, zmienia pieluszki w domu starców na antypodach. Zarabia godziwe pieniądze, mieszka z jakimś misiaczkiem koala, rzadko tu wpada, wysyła tylko maile i zdjęcia.

– Babciu, a jak ty się czujesz, powiedz?

– Nie najgorzej. Ostatnio mi noga spuchła, jak szłam z lasu z jagodami, to coś mi przeskoczyło. Ale już się stęchło, miałam maść i wygoiłam. Dobrze się czuję, dziecko.

Ile babcia ma lat, tego nikt nie wie. Dowód osobisty opiewa na siedem krzyżyków, ale wyrobiła go sobie dopiero kilkanaście lat temu. Z jej opowieści wynika, że wojnę przeżyła jako dorosła kobieta, więc musi mieć więcej. Jest naprawdę stara. Ale zadziwiająco sprawna! Co rano zasuwa do studni po wodę, bo nie ma wodociągu ani kanalizacji. Rąbie sobie drewno, pali w piecu, uprawia jakieś grządki, hoduje kilka kur. Chodzi najchętniej na bosaka i codziennie rano wyprawia się do lasu – na smardze wiosną, na jagody latem, na podgrzybki jesienią, po szyszki zimą albo – tak sobie: sprawdzić, czy na polu sąsiada za lasem rosną badyle. Nosi ją ciekawość, niezależnie od pory roku i pogody. Mieszka sama. Pomagają jej trochę ludzie ze wsi. Już kilka razy proponowałam, żeby się przeniosła do domu opieki, ale nie chce słyszeć. Ma niebywale mocny organizm. Myślę, że to ciągła aktywność trzyma ją na nogach. Babunia jest w porządku – robi mi się jej żal i czuję ukłucie wyrzutów sumienia, że tak mało mam z nią kontaktu. Nie umieraj, nie wolno ci!

– Przyjedź, najlepiej jutro, to ci ugotuję rosołku. Posiedzisz kilka dni, pomożesz mi. Co?

No tak… Babcia nie bierze pod uwagę, że ludzie pracują. Środa rano, a ona dzwoni, żebym jutro do niej wpadła. Jasne!

– Jutro nie da rady, wiesz, chodzę do pracy – tłumaczę. – A w ogóle, babciu, to wydaje mi się, że może nie ma co się tak przejmować snami? Skoro czujesz się dobrze, to chyba nic nie powinno się nagle zmienić, prawda?

– Nie znasz dnia ani godziny! Jak mi się śni, to ja już wiem. I kropka! – głos babci się zmienił, uraziłam ją.

– Dobra, rozumiem – nie miało sensu się z nią spierać. – Skoro rozmawiałaś osobiście z Matką Boską, no to zapytam w pracy, wezmę jakiś wolny dzień i przyjadę. Może pod koniec miesiąca?

– Może być.

– To zadzwonię do ciebie.

– Dobrze, kochana wnusiu! – ucieszyła się. – Dobrze. Mi tu się trochę ckni za tobą, dawno cię nie widziałam…

No właśnie – i to jest prawdziwy powód, żeby się do niej wybrać. Babcia nie musi mi tu zmyślać snów ani szantażować, że umrze – pomyślałam zakłopotana. I wtedy zadała kolejny cios poniżej pasa:

– A nic tam u ciebie się nie szykuje? Ślub jakiś?

– Proszę cię, już tyle razy rozmawiałyśmy! – zaczęłam zgrzytać zębami. Tylko nie ta gadka, błagam!

– Nie gniewaj się, ja tak tylko, z ciekawości.

– W porządku. To dam znać, jak znajdę termin, żeby przyjechać. A teraz muszę kończyć. Pa!

Telefon od babci szybko wywietrzał mi z głowy, roboty był huk. Zajęłam się izolowaniem DNA z dużej partii próbek z laboratorium medycznego. Nie znani mi ludzie mieli dowiedzieć się dzięki temu, czy odziedziczyli skłonność do różnego rodzaju nowotworów. Robiłam swoje, gdy zabrzęczała moja komórka.

– Hej, cizia? Wieczorem u mnie, pamiętasz? – to Magda.

Miała potwierdzić, że dogadała się z mężem co do opieki nad dziećmi, żebyśmy mogły spokojnie pogadać.

– O której?

– Siódma? Zdążysz? Czy twoja rura znów cię przytrzyma?

Magda znała moją szefową tylko z opowieści, a więc od najgorszej strony.

– Dam radę. Mogę liczyć na kolację?

– Oczywiście, cizia! Kupiłam doskonałe małże, pobudzą twoje libido – starała się być wyzywająca, co jej nigdy nie wychodziło. Dziewczynka z dobrego domu, stawała na uszach, żeby wieść awangardowe życie. Może gdybyśmy razem nie chodziły do podstawówki, to dałabym się nabrać na ten jej nonszalancki ton? Ale chodziłyśmy i wciąż jawiła mi się jako okularnica w czystym sweterku, a te pozory mogła sobie na mój użytek wsadzić w buty.

– Wolę kanapki, wszystko jedno zresztą. Przywieźć wino?

– Nie, nic nie przywoź, tylko przyjedź!

– Dobra…

– Żadne dobra! Ostatnio ciągle nie masz czasu, przemawiasz się na później. A ja niedługo zapomnę, jak wyglądasz, wstrętna pracoholiczko! Masz być o siódmej, bo ci łeb urwę!

– Już nie ględź, przyjadę.

– Będzie super! Mam całkowicie wolne, Kamil obiecał nawet wykąpać dzieci, wiesz? – Magda pochwaliła się nową umiejętnością męża, jakby nie robił tego nigdy wcześniej w życiu. Co zresztą było możliwe, choć po ich domu kręciła się w sumie piątka pociech.

– To do zobaczenia, nie mam czasu teraz – schowałam telefon, czując na plecach palący wzrok.

Nie myliłam się. Najwidoczniej zdążyłam sprawić wrażenie kogoś, kto pilnie potrzebuje pożytecznego zajęcia – najpierw pogawędka z babunią, teraz z przyjaciółeczką. Szefowa stała za mną i mieszała herbatę. Było po ptakach. Słowo daję, ta baba traktowała mnie jak własną córkę! Innym puszczała płazem drobne błędy, pozwalała na chwile lenistwa – mnie nigdy. Masz moment? To weź ten przepis na bufor i zrób. Nudzisz się? To powtórz analizy z wczoraj, żebyśmy mieli pewność.

Nie była to złośliwość z jej strony, lecz dowód uznania. Podnosiła poprzeczkę tym, których ceniła. Wiedziała, że stać mnie na więcej i dbała o mój rozwój. Ech, suka – nienawidziłam jej chwilami. Jednocześnie podziwiałam za wiedzę i doświadczenie.

Elegancka, wysoka i przeraźliwie szczupła, podczas rozmowy świdrowała człowieka wodnistozielonymi oczami i już z tego tylko powodu część dziewczyn unikała jej jak zarazy. Rutyna oznaczała według niej śmierć intelektualną, dbała więc o to, żeby urozmaicać nam pracę, polegającą w gruncie rzeczy na niekończącym się pipetowaniu próbek i odczytywaniu danych z komputera. Jej podwładne pracowały więc przy różnych rodzajach testów diagnostycznych, kryminalistycznych, na przemian. Czasem ciężko to było ogarnąć, ale na nudę, rzeczywiście, nie narzekałyśmy. Szefowa kontrolowała jakość i wisiała nad nami jak czapla, gotowa dziobnąć w najmniej spodziewanej chwili.

Starała się być jednak zawsze miła, nawet gdy skazywała kogoś na odsiadkę do wieczora. Tym razem też uśmiechnęła się do mnie i zaproponowała zachęcająco: „Masz czas? Chodź, pomożesz zrobić imigrantów!”.

Oczywiście, tego mi, cholera, brakowało… Ale co było robić, poszłam pomóc – czyli wzięłam od niej statyw z szeregiem surowych próbek. Imigranci ubiegający się o obywatelstwo potrzebują moich rąk! Jak dobrze pójdzie, niektórzy zdobędą dowód, że ich prababcia lub inny przodek był Polakiem. Żeby to sprawdzić, musiałam dobrać się do ich genetycznego śmietnika, który stanowi 95% DNA. Do tych części genomu, które nie kodują żadnych białek, nie określają wyglądu, intelektu, zdrowia, długości nosa ani innych fizycznych cech. Zdarzające się tam mutacje nie mają w większości wpływu na nasze życie, przekazujemy je bezkarnie z pokolenia na pokolenie. I każdy z nas ma własny, fantazyjny układ mutacji. A laborantka z pipetą, taka jak ja, może dzięki temu na przykład identyfikować ludzi albo określać ich pokrewieństwo.

Zajęłam się nadliczbowymi próbkami od szefowej. Oprócz tego musiałam jeszcze skończyć swoje analizy zaplanowane na ten dzień, doglądać moich ścigających się od rana dżdżownic i wyczyścić po sobie sprzęt. Z niechęcią spoglądałam na zegarek, cały czas nie tracąc nadziei, że przyjadę do Magdy prawie na czas, najwyżej odrobinę spóźniona. Zależało mi na tym. Dawno się nie widziałyśmy.

Magda uważała się za szczęśliwą, spełnioną kobietę. Drobna, ładniutka, bez stanika, boso. Żyła w swoim starym, pięknym domu z ogrodem wraz drugim mężem i trójką, a czasem nawet piątką dzieci – trójką własnych i dwójką jego. Czułam się u niej jak w zoo – rozwrzeszczane młode ssaki, zapach pieluch i obiadu, porozrzucane pluszowe lwy i konie. Jak mogła się w to wpakować? – zastanawiałam się za każdym razem, gdy wchodziłam do jej mieszkania.

I przypominała mi się wtedy dość naciągana teoria, że samice mają słabość do niedorobionych mężczyzn. Łaniom imponują wielkie rogi, zaczepiające o gałęzie w lesie. Pawice miękną, wachlowane długaśnym ogonem, poręcznym podczas ataku drapieżcy niczym tren balowej sukni. Zaś ludzkim samicom podobają się nadmuchiwane penisy, bez kości – typowej dla reszty naczelnych. Inne anomalie urody też mają wzięcie. Felernym biedulkiem można się czule zaopiekować, poza tym – jaki on w gruncie rzeczy silny i męski, skoro radzi sobie mimo swych upośledzeń!

Myślę, że Magda z tych właśnie powodów upodobała sobie Kamila – niższego o głowę filozofa, jurnego erudytę o aparycji małpiszona. Zaspokajała jego finansowe potrzeby i troszczyła się o jego młode, choć był najmniej atrakcyjnym mężczyzną, jakiego spotkałam. I zarazem najbardziej przekonanym o swoim nieodpartym uroku!

Pewnego razu po imprezie, gdy zostałam u Magdy na noc, zabłądził pod moją kołdrę nad ranem i usiłował, jakby nigdy nic, wpuścić mi zaskrońca. Gdy wykopałam go z łóżka, nie był nawet speszony, szepnął tylko: „Żałuj, maleńka!”.

Nie wiedziałam, jak się zachować rano. Nigdy nie powiedziałam Magdzie, dlaczego na widok Kamila wydobywał mi się z gardła głuchy warkot.

I pomyśleć tylko, że w liceum, do którego chodziłyśmy razem, deklarowała: „Chcę być wolna, szczęśliwa, słuchać tylko swoich pragnień!”. Ładna mi wolność, w zoo. „Zamieszkam ze wspaniałym mężczyzną i będę rodzić tłuste niemowlaczki!” –obiecywała, rozmarzona. Jej wizja wolności wydawała mi się kuriozalna. Ale miała co chciała – zawsze. Rozpieszczona królewna! Jedynaczka, każdy jej kaprys rodzice przyjmowali jako znak Opatrzności Bożej.

Gdy zdecydowała, że będzie bronić wilków w Bieszczadach, rozklejali z nią ulotki. Gdy postanowiła mieszkać bez wody, pieniędzy i prądu w jaskini nad oceanem, przysyłali paczki ratujące ją przed głodową śmiercią. Gdy zapragnęła studiować biologię razem ze mną, kupowali jej wszystkie kosztowne podręczniki, które ja musiałam mozolnie wyszukiwać w bibliotekach. Ona jednak skupiła się na obronie zagrożonych gatunków, podczas gdy mnie skusił świat nukleotydów.

Nie przeszkadzało nam to jednak wspólnie opijać kolejne sesje ani imprezować w akademikach. Wspominam to z rozrzewnieniem, chodziłyśmy razem na siłownię w ramach WF-u i namydlałyśmy sobie plecki pod prysznicem. Piękne czasy! W końcu jej zachciało się wyjść za mąż i płodzić dzieci, więc rodzice kupili jej dom z ogrodem i sfinansowali pierwsze wesele, z poznanym w portugalskiej jaskini weganinem spod Kielc. Urodziły się im dwie córki, zaczęłyśmy się spotykać trochę rzadziej.

W swoim poszukiwaniu autentyczności stawała się coraz bardziej nieautentyczna, a jej kolejne szaleństwa coraz częściej zdawały mi się pustą pozą. Nie rezygnowała jednak i wydawało mi się to tyleż rozpaczliwe, co godne podziwu – skąd w potulnej owieczce tyle dążeń, żeby uniknąć banału?

Nawet jeśli jej pomysły okazywały się chybione lub prowadziły na krawędź urwiska, Magda nie odpuszczała. Czy wprowadzała się do jaskini, broniła dzikich wilków, porzucała kochającego męża, czy promowała porody lotosowe – robiła to z pełnym zaangażowaniem. Pomimo, że jej starania z reguły kończyły się porażką – wilki uciekały, jaskinia zmieniała w komercyjną atrakcję turystyczną, ukochany okazywał się skurczybykiem, a lekarz musiał ratować noworodka przed skutkami zakażenia. Nic jednak nie zrażało Magdy w poszukiwaniu własnej ścieżki przez życie. Wykpiwałam bezlitośnie jej pomysły, ale podziwiałam ją za siłę ducha. Nie każdego stać na to, żeby tak olewać zdanie innych. Choć krucha i niepozorna, emanowała szaloną odwagą niczym samica na gnieździe. Kochałam ją za to – ten błysk niepoczytalności, nierealistyczne pomysły i natchnione wizje.

Zawsze się lubiłyśmy. Ona wyzywa mnie od pracoholiczek, ja ją od kur domowych, ale mogę na niej polegać i ona na mnie też. Jak będzie trzeba, to pewnego dnia uduszę jej ukochanego Kamila.

I teraz, po rozmowie z Magdą, zrobiło mi się głupio, że od pół roku umawiałam się z nią tylko po to, żeby odwoływać kolejne terminy. Tym razem znajdę czas – pomyślałam. Nie miałam jeszcze pojęcia, że gdy wreszcie uda mi się z nią zobaczyć, to będę przytulać ją zapłakaną, opróżniającą kolejne paczki chusteczek i zapełniającą worki na śmieci zwałami niepotrzebnych rzeczy z szafy.

Wyszłam z laboratorium po czasie, zmęczona jak cyrkowy piesek. Moja praca nie była ciężka, ale wymagała stałej koncentracji na wielu czynnościach jednocześnie. Słońce już zaszło, letnie popołudnie i spacer na lody diabli wzięli.

Powinnam być rozczarowana, ale zamiast tego czułam satysfakcję kulturysty po uczciwym treningu, gdy mięśnie puchną z dumy na myśl o przerzuconych kilogramach. Schodziłam po schodach zmachana, ale mimo wszystko szczęśliwa. Zadowolona, że spóźnię się do Magdy minimalnie albo nawet prawie wcale, jeśli szybko dojadę. Lekko naćpana wszechobecnym zapachem czystości, nieprzytomnie głodna powiesiłam fartuch w szafie. Złapałam torbę i pognałam ku wyjściu.

Na parterze czuło się wolność – nikły odór trupów i formaliny. Dawno temu, w jednym z pomieszczeń po lewej stronie korytarza była kostnica i prosektorium, teraz zrobiono tu biuro, ale nie wszystko dało się usunąć za jednym odnowieniem. Tu właśnie, do pomieszczenia zalatującego trupem, przychodzili rządcy naszej świątyni – nieduży sekretariat i dział marketingu, młodzi chłopcy w krawatach i niebieskich koszulach. Zamawiali nam sprzęt, komponowali strony internetowe pełne bzdur, wymyślali nowe usługi i ustalali ceny, a przez większą część dnia pracy oddawali się wyszukiwaniu dowcipnych filmów na YouTube. Gdy wychodziłam, nie było tam już nikogo, tylko cień upiornego zapachu przenikał spod drzwi.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: