Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zmowa milczenia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 października 2019
Ebook
33,50 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zmowa milczenia - ebook

„Szczera, aktualna i absolutnie fascynująca”. Reese Witherspoon

„Wielkie kłamstewka w świecie korporacyjnych nadużyć. Manifest pracujących matek i kobiecej przyjaźni ery #MeToo”. Entertainment Weekly

Sloane, Ardie i Grace od lat pracują w korporacji Truviv. Gdy niespodziewanie umiera prezes firmy, wszyscy pracownicy sądzą, że jego następcą zostanie Ames Garrett, przełożony prawniczek. Mówi się, że z kobietami łączą go raczej trudne relacje, ale dotychczas nikt nie traktował tych plotek poważnie. Niewygodne dla firmy incydenty zamiatano pod dywan i udawano, że podobne zajścia nigdy nie miały miejsca. Świat się jednak zmienia, a pracownice Truvivu nie zamierzają patrzeć na ten awans obojętnie. Zdeterminowane rozpoczynają ujawnianie dawnych kłamstw i sekretów. Miarka się przebrała.

Gdybyście tylko nas słuchali, nic z tego by się nie wydarzyło…

„Ekscytująca powieść pełna ostrych jak brzytwa spostrzeżeń na temat tożsamości kobiety w dzisiejszym świecie. Błyskotliwa i niezwykle aktualna”.USA Today

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-976-5
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Gdybyście tylko nas słuchali, nic z tego by się nie wydarzyło.

.

Relacje naocznych świadków

12 kwietnia

------------ ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
ŚWIADEK 1: Właśnie wyszłam z budynku i zobaczyłam błysk... sama nie wiem, coś, jakiś ruch po drugiej stronie placu, i na początku pomyślałam, że to gigantyczny ptak, a potem, że bomba. Po kolejnym ułamku sekundy uświadomiłam sobie, że to człowiek, choć nie potrafiłam stwierdzić, czy mężczyzna, czy kobieta. Ludzie w tej dzielnicy są dość konserwatywni. Wszyscy noszą garnitury. Tradycyjne. Czarne spodnie i rozwiane poły marynarki. Tak czy owak, to był upadek ze sporej wysokości.
ŚWIADEK 2: Było koło wpół do drugiej po południu. Wychodziłem z lunchu z klientem w knajpce U Dakoty. O mało nie zwymiotowałem steku.
ŚWIADEK 3: Nie mówię, że nie czuję się źle, bo się czuję. To jest okropne. Ale trzeba być strasznym egoistą, żeby to zrobić. Na ulicy byli ludzie, bo kończyła się pora lunchu. Jeśli ktoś musi to zrobić, naprawdę musi, niech to zrobi w czasie, kiedy dokoła nie ma takiego tłumu. To moje zdanie.
------------ ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------Rozdział 1

TRZY TYGODNIE WCZEŚNIEJ
DZIEŃ, W KTÓRYM TO SIĘ ZACZĘŁO

20 MARCA

Przed tamtym dniem nasze życie toczyło się po niewidzialnych torach kolejki górskiej, wagonik mknął po szynach dzięki rozwiązaniom technicznym i siłom, których pomimo obfitości naszych dyplomów uniwersyteckich nie potrafiłyśmy w pełni pojąć. Poruszałyśmy się z poczuciem kontrolowanego chaosu.

Byłyśmy koneserkami suchych szamponów. Cztery dni zajmowało nam obejrzenie na naszych DVR-ach całego odcinka Kawalera do wzięcia. Zasypiałyśmy z żarem laptopów na udach. Robiłyśmy dwugodzinne przerwy, żeby kilkulatkom czytać bajki na dobranoc, i starałyśmy się nie obliczać, ile w sumie godzin spędzamy jako matki, a ile jako pracownice, bo nie do końca wiedziałyśmy, co jest ważniejsze. Byłyśmy nadmiernie wykwalifikowane i niedostatecznie wykorzystywane, apodyktyczne i zawsze przekonane o własnej słuszności. Miałyśmy zdecydowane uściski dłoni i wysokie salda na kartach kredytowych. Zapominałyśmy zabierać lunch z kuchennego blatu.

Każdy dzień był taki sam – aż to się zmieniło. Rano, gdy umarł nasz prezes, podniosłyśmy głowy i nagle sobie uzmysłowiłyśmy, że w naszej kolejce zepsuło się kółko i zaraz wylecimy z torów.

Ardie Valdez, cierpliwa i stoicka, w praktycznych włoskich butach doskonałej roboty, pierwsza miała przebłysk nadchodzącej katastrofy. Usłyszała wiadomość i postanowiła się schować.

– Grace? – Stała w korytarzu, sterylnym, choć z niewiarygodnie drogimi dziełami sztuki, i pukała do prostych drzwi z przymocowanym do nich magnesem w kształcie krowy. – To ja, Ardie. Mogę wejść?

Czekała i nasłuchiwała, wreszcie zza drzwi dobiegły szelesty. Szczęknął wymagany przepisami zamek.

Ardie wsunęła się do małego pomieszczenia i zaryglowała drzwi. Grace już na powrót sadowiła się na skórzanej sofie, jedwabna bluzka wisiała krzywo na plastikowych miskach przymocowanych do jej piersi.

Ardie rozejrzała się po pokoju. Minilodówka. Podniszczona sofa. Mały telewizor, w którym nadawano odcinek Ellen. Na zewnątrz słyszała głosy, szybkie kroki, rozmowy telefoniczne, szum kopiarki. Z aprobatą zmarszczyła czoło.

– Masz tu niezłą kryjówkę.

Grace przekręciła gałkę laktatora, który zaczął metodycznie warczeć.

– Albo grób – odparła lekko.

Czarny humor Grace zawsze wytrącał Ardie z równowagi. Pozornie Grace wydawała się taka nieskomplikowana. Miała lekko tapirowane, ufarbowane na blond włosy, była aktywną członkinią TriDelta Alumni Club i uczęszczała do kościoła Preston Hollow Presbyterian ze swoim wysokim, ciemnowłosym mężem Liamem mającym upodobanie do kraciastych koszul. Oboje znaleźli się na liście zaproszonych na otwarcie George W. Bush Presidental Library i określali się jako „współczujący konserwatyści”, co zdaniem Ardie oznaczało, że są za małżeństwami osób homoseksualnych, ale woleliby płacić tak niskie podatki, jak się da. Poza tym posiadali co najmniej jedną sztukę broni, którą przechowywali w sejfie na półce w garderobie. A to, że Ardie lubiła Grace wbrew temu wszystkiemu, wiele mówiło.

– Ile właściwie niemowlęta powinny jeść? Wiecznie pompuję. Kurwa, Ardie, patrz na mnie, oglądam Ellen w środku dnia.

Grace zwykle nie mówiła „kurwa”.

Ardie pamiętała, jakie długie wydawały się dni, kiedy jej syn Michael sypiał tylko kilka godzin na raz. Miała wtedy wrażenie, że cała jest ciężka i nieświeża, jakby ciało niczym niewyszorowane zęby pokrywała cienka warstewka brudu.

Pogrzebała w swojej wielkiej torbie i wyjęła z niej dwie zapocone puszki wody La Croix. Podała jedną Grace i usiadła na podłodze naprzeciwko sofy. Ardie mogła w pracy robić rzeczy w rodzaju siadania na podłodze, ponieważ – i pierwsza by to przyznała – odpuściła sobie. Dawno temu. Rano wysypiała się dłużej, zamiast poświęcać dodatkową godzinę na włosy i makijaż. Prawie nigdy nie chodziła na zakupy. Nie spędziła nawet minuty swojego cennego czasu na pilatesie. To była najbardziej oswobadzająca rzecz, jaką w życiu zrobiła.

Spojrzała na telefon. Nadal nic.

– No więc Bankole umarł – powiedziała. – Dzisiaj rano w domu, kiedy przygotowywał się do wyjścia do pracy. – Przekazała wiadomość rzeczowym tonem. Innego sposobu nie znała, to zawsze było: „Moja matka ma raka” albo: „Tony i ja się rozwodzimy”.

– Co? Jak? – Grace wypuściła rurki, które usiłowała na powrót umieścić w podobnych do lejków ustrojstwach sterczących z jej stanika dla karmiących matek.

– Miał atak serca. Żona znalazła go w łazience. – Ardie oparła łokcie na kolanach i utkwiła wzrok w Grace. – Dowiedziałam się przed chwilą.

Ardie spotkała Desmonda Bankole’a tylko raz, wymienili uściski dłoni w windzie, ponieważ prezes postawił sobie za cel poznanie każdego zatrudnionego w budynku, nie wyłączając ekipy sprzątającej. Miał bardzo białe zęby i był niższy, niż przypuszczała, a z rękawów marynarki wystawały mu ptasie przeguby.

– Przy okazji, ukrywam się – dodała Ardie i zanim Grace zdążyła zapytać o powód, wyjaśniła: – Przed Amesem. Ciągle pyta, gdzie jest Sloane. Powiedziałam, że pewnie wyszła na lunch. Odparł, że nie wyraził zgody na jej wyjście. No to mu powiedziałam, że jest wicedyrektorką departamentu prawnego i nie potrzebuje jego zgody, jeśli chce pójść na lunch...

– Tak mu powiedziałaś? – Grace usiadła prosto. Sloane była ich przyjaciółką, ale formalnie rzecz biorąc, także szefową, a to z Amesa czyniło szefa ich szefowej.

– Jasne, że nie. Zwariowałaś?

– Och. – Grace zamrugała, bawiąc się małym brylantowym krzyżykiem, który zwisał z łańcuszka na jej szyi. Elektryczny warkot laktatora odliczał czas.

– Więc teraz ukrywam się tu jak tchórz – ciągnęła Ardie. – Czekam, aż Sloane mnie wezwie. – Z zasady mężczyźni tacy jak Ames nie zwracali uwagi na Ardie. Ames nie cierpiał słuchać osoby, której widok nie sprawiał mu przyjemności. Kiedy zapytał o Sloane, wzrokiem błądził gdzieś obok Ardie, po czym od razu sobie poszedł. Tę część Ardie pominęła teraz milczeniem.

Wzdrygnęła się. W tym małym pomieszczeniu piersi Grace w żaden sposób nie dało się zignorować.

– Laktator tak je wysysa, że w szczytowym momencie wyglądają jak torpedy. To cię nie boli? – Syn Ardie, Michael, został adoptowany cztery lata temu, co było szczęśliwym zakończeniem wieloletniej walki z bezpłodnością. Nigdy nie karmiła piersią, ale zawsze wyobrażała sobie błogie ssanie, upragniony kontakt skóry ze skórą, luźno narzucony dziergany szal okrywający mamy zbyt skromne, a nie to gwałtowne szarpanie, które teraz z bliska oglądała.

– Nie tak bardzo jak buzia Emmy Kate, jeśli mam być szczera.

(Karmienie piersią jest bezbolesne, tak nam mówili. Karmienie piersią jest piękne, powtarzali. Ha, chętnie przeciągnęłybyśmy ich sutki po asfalcie i przekonały się, jakie to ich zdaniem jest piękne i bezbolesne).

– Boże, wynaleźliśmy inteligentne szczoteczki do zębów – powiedziała Ardie. – Mój robotyczny odkurzacz wieczorem sam trafia do schowka i kładzie się spać, a nie potrafimy skonstruować urządzenia do odciągania mleka działającego lepiej niż to? – Maszyna była groteskowo hipnotyzująca.

– Mężczyźni mają zęby. – Grace uniosła brwi. – Oraz podłogi.

Ardie napiła się wody gazowanej o smaku grejpfruta, na ekranie tymczasem Ellen DeGeneres zaprosiła na scenę młodego człowieka. Wyglądał na nastolatka, Ardie nie miała zielonego pojęcia, kto to może być. Postukała w ekran komórki: nic nowego.

– Do głowy wpadła mi przerażająca myśl – odezwała się po chwili. – Ames może zostać nowym prezesem.

– Nie. Naprawdę tak uważasz?

– Ma wygląd prezesa. Jest wysoki. Ludzie lubią wysokich. – Ardie zaciskała i prostowała dłoń, naciągając kanał nadgarstka stanowiący wieczną groźbę dla jej przegubu. – Mówię ci, ten skurwysyn może zostać szefem firmy, a wtedy co z nami będzie?

Nie chodziło tylko o plotki dotyczące stażystki. Ani o to, co stało się z jego asystentką dwa lata temu podczas turnieju golfowego Byron Nelson, po którym zgadnijcie, kogo wylano. Uwaga, spoiler: nie Amesa. To nie była nawet idea, że kulturze korporacyjnej ton nadają ci na szczycie, a Ames obejmujący stery Truvivu to jak otwarcie sezonu polowań.

Chodziło o to, że Ames Garrett nienawidził Ardie.

– Sama nie wiem – powiedziała Grace. – Mnie zawsze miło traktuje.

Ardie nie rozwinęła tej kwestii. Grace była o kilka lat młodsza od niej i Sloane i nadal trwała w przekonaniu, że ktoś wbrew swoim poczynaniom może być „dobrą osobą”, jakby właśnie poczynania nie były najbardziej istotnym wskaźnikiem charakteru. A Ardie widziała Amesa Garretta w akcji.

Są jednak kwestie, o których się nie dyskutuje nawet z przyjaciółmi: religia, pieniądze i przypuszczalnie Ames.

Grace przekręciła gałkę, by zwiększyć intensywność pompowania. Jedna z rurek wysunęła się i z drżeniem spadła na podłogę, biała kropla spłynęła na spódnicę. Grace zamknęła oczy i odchyliła głowę do tyłu, wciągając powietrze przez nos. Kiedy znowu uniosła powieki, oczy jej błyszczały. Potarła nos przegubem i z wymuszonym spokojem podniosła rurkę. Dwukrotnie nie trafiła w otwór, próbując umieścić ją w lejku. Udało się za trzecim razem. Ostrożnie oparła się o sofę.

– Ta wiadomość o Bankole’u jest naprawdę przygnębiająca. – Zwróciła szklisty wzrok na ekran telewizora. – To źle, że bardziej nas nie smuci?

Ardie nie odpowiedziała, bo Grace wyglądała na bardzo smutną.

Ponownie sprawdziła telefon. Na ekranie był tylko pasek z ikonkami.

Do diabła, gdzie podziewa się Sloane?Rozdział 2

20 MARCA

Sloane wpatrywała się w sufit windy, siłą woli nakazując jej poruszać się szybciej, aż wreszcie na piętnastym piętrze drzwi się rozsunęły i przemknęła przez nie niczym koń wyścigowy.

– Wszyscy są w sali konferencyjnej... – Jej sekretarka Beatrice pochyliła się nad biurkiem w swoim boksie, od słuchawki przyciśniętej do ucha ciągnął się pozwijany sznur telefonu.

– Wiem, Beatrice, wiem. – Sloane minęła ją szybkim krokiem. – Już jestem totalnie udupiona.

A tak do protokołu, dwie godziny temu, kiedy zaczynało się spotkanie jej i męża z dyrektorem szkoły ich dziesięcioletniej córki Abigail, wszystko było w porządku. Sloane odpowiedzialnie zagrzebała telefon w wysypisku śmieci, w jakie już dawno zamieniła się jej torebka, bo była dobrą matką, co w tym miejscu oznaczało matkę skupiającą całą uwagę na rozmowie. W każdym razie taką rolę zamierzała odegrać przed dyrektorem Clarkiem.

A teraz patrzcie!

Kiedy po spotkaniu wyłowiła komórkę, znalazła esemesy od Ardie:

Desmond dzisiaj rano wykorkował.

Atak serca.

Ames cię szuka.

OK, poważnie, gdzie jesteś??

Sloane??

Nie miała nawet czasu pożegnać się z mężem.

W końcu stanęła przed drzwiami sali konferencyjnej departamentu prawnego z sercem walącym tak mocno, że się bała, iż ona też może dostać zawału. Zabójca numer jeden kobiet po czterdziestce! Gdzieś to usłyszała, może w programie The View. Nacisnęła klamkę i weszła.

Siedmioro prawników pełniących wysokie funkcje kierownicze siedziało przy stole. Ames, dyrektor departamentu prawnego. Kunal z komunikacji, Mark z zatrudnienia, Ardie z podatków, Philip z ryzyka, Joe ze sporów sądowych i Grace ze zgodności z regulacjami prawnymi. Plus młodsza kobieta z kasztanowymi włosami ostrzyżonymi w stylu pixie i policzkami Królewny Śnieżki, której Sloane nie znała. Wszyscy w sali odwrócili głowy, by obserwować wejście Sloane.

– Przepraszam za spóźnienie. – Wsunęła się na puste miejsce obok Amesa.

Nieznajoma uśmiechnęła się do niej uprzejmie.

Ames uniósł wzrok znad stosu papierów. Białe pasmo przecinało zygzakiem jego gęste włosy, które poza tym miały barwę czarnej kawy, z wyjątkiem miejsc nad uszami, gdzie zaczynały lekko siwieć.

– Gdzie byłaś?

– Byłam... – Sloane urwała na ułamek sekundy, ważąc w myślach, jak zakończyć zdanie. (Wszystkie to robiłyśmy. Nieważne, na randkach czy w pracy zdawałyśmy sobie sprawę z mocy udawania, że nasze dzieci nie istnieją. Mężczyzna może powiedzieć, że bierze dzień wolnego, żeby pojechać z synem na ryby, matka zwykle lepiej wychodzi na ukrywaniu, że przedłużoną przerwę na lunch wykorzystała na wizytę z dzieckiem u lekarza. Dzieci zmieniają mężczyzn w bohaterów, a kobiety w gorsze pracownice, jeśli naszych kart nie rozegramy jak trzeba). – Wyszłam na chwilę. – Odchrząknęła.

– Bez komórki? – Ames polizał palec, kartkując stos. Wszyscy poruszyli się niespokojnie.

– Chwilowo byłam niedostępna. Marny zasięg. – W świecie Sloane to nie była najlepsza wymówka.

Ames wydał nieokreślony odgłos i przesunął w ustach cukierka.

Wpatrywała się w niego, opierając się pokusie spojrzenia w siedem par utkwionych w niej oczu.

Potem Ames mrugnął znacząco. Jak zawsze lewym okiem. Na jego skroni rozprzestrzeniła się siateczka kurzych łapek. Należał do tych wyjątków wśród znanych Sloane mężczyzn, którzy nadal puszczali oczka. Mógł to robić. Oczko oznaczało: „Wszystko między nami w porządku”, ale też: „Ja tu rządzę”.

Wyciągnął ręce do zebranych.

– Sloane Glover, kochani. – Jakby przedstawiał komiczkę na scenie. Sloane się zjeżyła, choć zachowała spokojny wyraz twarzy. Praca z Amesem przypominała siedzenie obok człowieka, który pod stołem nieustannie kopie cię w goleń. – Jak miło, że wreszcie wszyscy jesteśmy. Zaczynamy?

Odpowiedziały mu niezgrabne kiwnięcia głową. Philip spokojnie podsunął Sloane swój notatnik i pióro. Przycisnęła dłoń do luki między żebrami i wypuściła powietrze z płuc. „Dziękuję” – powiedziała bezgłośnie, a Philip, który zawsze miał przekrzywiony krawat, tylko wzruszył ramionami. Ach, gdyby wszyscy faceci w biurze byli bardziej podobni do niego.

– Zakładam, że już wiecie o śmierci naszego prezesa Desmonda Bankole’a – zaczął Ames. – Datę uroczystości pogrzebowych poznamy w najbliższych dniach. Jestem pewien, że się nie mylę, i wielu z was zobaczę na pogrzebie.

Kiedy Ames opowiadał o dokonaniach Bankole’a, Sloane z furią przenosiła na papier plan działania, który sformułowała, jadąc z powrotem do firmy.

Ames spojrzał na nią.

Odłożyła pióro.

– Postarajmy się nadawać na tych samych falach. – Splótł dłonie na stole. – Poprosiłem Grace, żeby zaczęła od omówienia wszelkich prawnych zobowiązań, jakie Truviv ma jako spółka notowana na giełdzie. Grace?

Grace się wyprostowała. Sloane często się zastanawiała, czy jej twarz przechodzi tę samą transformację, kiedy musi autorytatywnie wypowiadać się o kwestiach zawodowych. Wiedziała, że tak się działo, gdy miała dwadzieścia kilka lat. Wtedy czuła, jak wdziewa maskę pewności siebie, obniża głos, usuwa z języka zwroty typu „jakby”, unieruchamia kolano, przypomina sobie, że owszem, ma odpowiednie kwalifikacje. U Grace oznaki były subtelniejsze. U niej dostrzegła zadarcie brody, wyprostowanie ramion. Sloane – jak większość z nas – rzadko zauważała tego rodzaju drobne symptomy zdradzające pewność siebie u kolegów. Czy dlatego, że ich nie było? A może pojawiały się wcześniej?

– Oczywiście – odparła Grace, po czym zajęła się omawianiem kwestii dotyczących Komisji Papierów Wartościowych, formularzy 8-K oraz uaktualnienia witryny internetowej przedsiębiorstwa. W obliczu nagłej nieobecności prezesa przejrzystość, wyjaśniła Grace, jest kluczowa. – Przekażę wam notkę, dzięki której łatwiej będzie wam to wszystko przetrawić – zakończyła.

– A my pracujemy nad oświadczeniem. – Kunal wyciągnął palec i dotknął nim stołu, by podkreślić swoje słowa. – Dopóki go nie wydamy, proszę, żebyście na wszystkie telefony z mediów odpowiadali, że strata Desmonda głęboko nas zasmuciła zarówno pod względem osobistym, jak i zawodowym. – Jego szeroko rozstawione brązowe oczy przesunęły się po twarzach obecnych. – Nie mówcie: „Bez komentarza”, niezależnie od tego, czym się zajmujecie. Udziałowcy nienawidzą tego zwrotu. Zrozumiano? Postaramy się mieć oświadczenie gotowe na jutro rano. To ci pasuje, Sloane?

Sloane usiadła prosto.

– Absolutnie wykonalne – odparła stanowczo. Mężczyznom kręcenie uchodzi płazem, inni odbierają je jako namysł. Gdyby Sloane mówiła niezdecydowanie, zabrzmiałoby to tak, jakby nie miała zielonego pojęcia, co robi. – Musimy położyć nacisk na plan sukcesji i przyjrzeć się firmom, które w ostatnim okresie wyjątkowo dobrze poradziły sobie ze śmiercią lub chorobą prezesa. Kilka przykładów przychodzi mi na myśl, jak Mc...

– A właściwie – przerwał jej Ames. Palce u stóp Sloane odruchowo się skurczyły. – Myślę, że powinniśmy przyjrzeć się McDonald’sowi. Mieli podobną sytuację. Dwóch prezesów umarło w ciągu dwóch lat. Pierwsza śmierć była nagła. Oraz Imation. Ja wziąłbym pod rozwagę te dwa przykłady, Kunal.

Sloane przełknęła frustrację. Do tego momentu w swojej karierze wykorzystała już wszelkie możliwe reakcje. Jej ulubioną było uprzejme: „Interesujące, to brzmi prawie tak samo jak to, co właśnie powiedziałam” wygłoszone z najlepszym południowym akcentem. Dzisiaj jednak ograniczyła się do krótkiego:

– Wspaniały pomysł, Amesie.

Ames z satysfakcją zatarł dłonie.

– W porządku, wszyscy wiemy, co robić. Drzwi mojego gabinetu zawsze są dla was otwarte.

Wszyscy wstali. Sloane zakręciła pióro. Plamki atramentu znaczyły wnętrze jej prawego środkowego palca. Ardie i Grace, które siedziały obok siebie naprzeciwko Sloane, okrążyły salę.

– Przykro mi – szepnęła Ardie, nachylając się i wolno kręcąc głową.

Grace zacisnęła wargi i uścisnęła dłoń Sloane, która dostrzegła wilgotną plamę na jedwabnej bluzce koleżanki i od razu wiedziała, że się nie spierze. Podczas karmienia piersią noszenie rzeczy z jedwabiu nie ma sensu, musi powiedzieć o tym Grace.

– Katherine. – Ames uniósł palec, rozmawiając z nową, która nadal się ociągała, podczas gdy pozostali kierowali się do wyjścia. – Poczekaj tu chwilę, dobrze? Muszę dać brudnopis oświadczenia Sloane. – Spojrzał na Sloane. – Możesz wpaść do mojego gabinetu?

Drzwi gabinetu Amesa wcale nie były, jak mówił, zawsze otwarte. Ani dosłownie, ani w przenośni. Sloane podążyła wąskim korytarzem za wyprzedzającym ją o dwa kroki Amesem.

Otworzył drzwi i oboje weszli do Kapliczki, gdzie na ścianie wisiała galeria zdjęć Amesa ze sławnymi sportowcami. Truviv Inc. był wiodącą marką odzieży sportowej i sponsorował największych sportowców w kraju. Ames gra w golfa z Tigerem Woodsem. Siedzi z boku kortu z kontuzjowanym Kevinem Durantem. A tutaj – patrzcie! – kolejna niepozowana fotka, na której gra w baseball z Justinem Verlanderem i jego żoną Kate Upton. Nawet jeśli Ames zdawał sobie sprawę, że mężczyźni i kobiety uwiecznieni na tej ścianie zostali jego przyjaciółmi tylko dlatego, że Truviv wypisał większość sponsorujących ich czeków, nic go to nie obchodziło. Tak czy owak, Sloane uważała Kapliczkę za w połowie społecznie akceptowalny ekwiwalent fotografii penisa.

– No tak – powiedział, nachylając się nad biurkiem. Był mężczyzną w średnim wieku, który umiał nosić grafitowy garnitur i jakimś cudem z wiekiem coraz lepiej wyglądał. W każdym razie Sloane wiedziała, że taka jest obiektywna prawda, chociaż sama nie potrafiła już tego dostrzec. Wygląd stał się kolejnym faktem dotyczącym Amesa, w który nie do końca wierzyła. – Desmond odszedł. – Kciukami potarł powieki. – Zupełnie się tego nie spodziewałem.

– Ja... tak, bardzo mi przykro. – Nie czekając na zaproszenie, Sloane zrobiła kilka kroków w głąb gabinetu.

Odkąd usłyszała tę wiadomość, po raz pierwszy w myślach połączyła śmierć prezesa z kondolencjami. To było straszne. Miał dzieci, chyba dwoje, niewiele starsze od Abigail. Planowała dzisiaj wieczorem przetrawić jego śmierć z Derekiem przy kieliszku wina, najlepszym chardonnay, jaki ich lodówka miała do zaoferowania. Będzie pamiętała Desmonda dla jego pełnej życia, uważnej twarzy, gdy siedział na pierwszym krześle po lewej stronie stołu konferencyjnego i słuchał jej wygłaszającej prezentacje kwartalne dla członków zarządu.

– Pamiętasz, jak zawsze mówił do ciebie „panno Sloane”? – Ames skrzyżował ręce. Jego ramiona trzęsły się od cichego, dobrodusznego śmiechu. – Jakbyś była przedszkolanką?

Wspomnienie wywołało słaby uśmiech.

– Boże, tak. Choć to mi nie przeszkadzało. On mógł.

– Lubił cię. – Ames odepchnął się od biurka i przeszedł na drugą jego stronę, gdzie na stojąco zaczął stukać w klawiaturę.

Czekała kilka minut niepewna, ile uwagi wymagało to, co robi na komputerze.

– Przepraszam, że zmieniam temat, ale kim była ta kobieta? – zapytała. – Katherine, tak?

Otworzył szufladę, wytrząsnął z opakowania dwa cukierki Hot Tamales – uzależnienie mające na celu trzymać w ryzach nałóg palenia – i wrzucił je do ust.

– To Katherine Bell. Przedstawię was. Przez to wszystko zupełnie wypadło mi to z głowy. Sekunda, dobrze? – Uderzył w kolejne klawisze, po czym ponownie spojrzał na Sloane.

Sloane się orientowała, że Ames czasami cierpi na amnezję wybiórczą, jeśli chodzi o ich pierwsze lata w firmie, niekiedy zaś można by pomyśleć, że tylko o nich w związku z nią pamięta. Dzisiaj najwyraźniej zamierzał udawać, że nic między nimi nigdy nie było.

– To nasz nowy nabytek – powiedział. – Solidne doświadczenie korporacyjne. Będzie pracowała w twoim dziale. Myślę, że uznasz ją za cenną.

Sloane przekrzywiła głowę, jakby źle go usłyszała.

– W moim dziale? – powtórzyła pytająco.

– Tak.

– I nie pomyślałeś, żeby skonsultować ze mną zatrudnienie nowego pracownika do mojego działu? – Jej głos zabrzmiał zanadto wysoko. Ames mógł uznać, że piskliwie. – Jestem wicedyrektorką.

Minęły lata, odkąd Ames wykręcał jej takie numery – lata! A Sloane prawie wszystkie odkręciła, miesiącami zachowywała spokój, radziła sobie z Amesem i jego świństwami pierwszej klasy, z nagłymi wybuchami czystego gniewu.

Ames znowu pochylił się nad komputerem.

– A ja jestem dyrektorem departamentu – oznajmił. – Powinniśmy wymienić się zakresami obowiązków?

Sloane już widziała siebie, jak wieczorem przy myciu zębów odtwarza tę rozmowę i żałuje, że nie potoczyła się inaczej. Zmieniła podejście.

– Gdzie jest gabinet Katherine?

– Uznałem, że to twoja działka. W końcu – posłał jej swój rozbrajający uśmiech, przy którym w brodzie robił mu się dołeczek – jesteś wicedyrektorką.

– Jasne. – Wzięła głęboki wdech i uporządkowała myśli.

Nie mogli przecież pozwolić, żeby prawniczka, nawet taka, o którą Sloane nie prosiła, w nieskończoność leniła się w sali konferencyjnej. Oparła notatnik na przedramieniu i do listy zadań na samym szczycie dopisała: „Znaleźć gabinet dla Katherine”. Co za fatalny dzień. W dodatku ta Katherine wygląda strasznie młodo, skórę ma dobrze nawilżoną, prawda? Na myśl przyszło jej słowo „debiutantka”, choć było idiotyczne. Katherine musiała mieć co najmniej trzydzieści lat, była starsza od niej, kiedy tu zaczynała.

Odwróciła się do wyjścia, zapominając o powodzie, dla którego tu się znalazła.

– Sloane. Brudnopis. – Ames w końcu podjął decyzję o zajęciu miejsca za biurkiem i przeglądał coś, czego nie widziała, bo ekran laptopa miał przechylony. Głową wskazał notatnik na biurku. – Napisałem pierwszą wersję. Chcę to zobaczyć, zanim roześlesz.

Sloane wróciła do jego biurka. Na otwartym notatniku leżały nożyczki – srebrne ostrza odcinały się agresywnym X od żółtego papieru. Władzę nad nią przejęły brak snu, świadomość stosu nieotwartych rachunków i gniew. Jej palce zawisły nad chłodnym metalem. Czasami, kiedy Sloane stała gdzieś bardzo wysoko, martwiła się, że ogarnie ją impuls, by skoczyć, i rzeczywiście poleci w dół, obijając się o ściany budynku. Wszystkie rozumiałyśmy to uczucie, tę pewność, że drobnym ruchem palców Sloane – każda z nas – mogła złapać nożyczki i otworzyć arterię w szyi Amesa.

Przyciągnęła do siebie notatnik, spocone opuszki palców lepiły jej się do papieru.

– Oddam ci to za godzinę. – W jej głos wkradła się fałszywa nuta, gdy nie po raz pierwszy umykała z gabinetu Amesa Garretta.

.

Transkrypcja zeznania

26 kwietnia

------------ ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
P. SHARPE: Proszę podać swoje imię i nazwisko.
POZWANA 1: Sloane Glover.
P. SHARPE: Jaki jest pani zawód, pani Glover?
POZWANA 1: Jestem prawniczką. W Truviv Inc. zajmuję stanowisko wicedyrektora w departamencie prawnym.
P. SHARPE: Jak długo pracuje pani w Truvivie?
POZWANA 1: Około trzynastu lat.
P. SHARPE: To długi okres. Dłuższy, niż ludzie zwykle spędzają w jednej pracy, tak mi się wydaje. Co trzymało panią w Truvivie przez tak długi czas?
POZWANA 1: Zajmuję wysoce pożądane stanowisko. Posady etatowe, zwłaszcza dobrze płatne, nie tak łatwo zdobyć. Truviv jest znaną firmą. Wiele osób zabiłoby... przepraszam, nie miałam zamiaru... jest wiele osób, które bardzo chętnie zajęłyby moje miejsce.
P. SHARPE: Jak poznała pani Amesa Garretta?
POZWANA 1: Ames był w grupie, która przeprowadzała ze mną rozmowę kwalifikacyjną przed moim przejściem do nich z Jaxona Brockwella, więc chyba wtedy się poznaliśmy.
P. SHARPE: Współpracowała pani blisko z panem Garrettem?
POZWANA 1: Chyba dopiero przy zbyciu marki powiązanej. Wydaje mi się, że był wtedy w firmie jakieś pięć lat. Koordynował kompleksowe analizy przekazywane prawnikom drugiej strony, a ja byłam jego asystentką.
P. SHARPE: Jak scharakteryzowałaby pani wasze ówczesne relacje?
POZWANA 1: Były w porządku.
P. SHARPE: Co pani rozumie przez „w porządku”, pani Glover?
POZWANA 1: Uważałam, że Ames jest bystry i ambitny. Wiele mnie nauczył o procesie sprzedaży. Dogadywaliśmy się.
P. SHARPE: Rozumiem. A kiedy zaczął się wasz romans?
------------ ----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: