Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zostaje w rodzinie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Zostaje w rodzinie - ebook

Ciepła i zabawna opowieść o sile rodzinnych więzi.

Koreccy to typowa warszawska rodzina mieszkająca na Ursynowie. Matka – Ewa – pracuje jako menedżerka w niedużym osiedlowym ośrodku rekreacyjno-sportowym. Prowadzi też księgowość w kilkuosobowej firmie Karola, swojego męża. Karol instaluje sprzęt kuchenny w restauracjach i kawiarniach, ale tak naprawdę najbardziej lubi grać w szachy w Internecie. Jest jeszcze siedemnastoletnia Lucy i piętnastoletni Wiesiek – z typowymi dla nastolatków problemami.

Przed letnimi wakacjami nad Koreckimi zaczynają się zbierać czarne chmury. Jakby nie dość było codziennych kłopotów, któregoś listopadowego dnia do Koreckich przyjeżdża dziadek, któremu towarzyszy mały, brzydki piesek o wdzięcznym imieniu Hebanek. Koreccy zaciskają zęby i szykują się na ostrą jazdę z dziadkiem i jego pupilkiem, którzy na kilka tygodni przejmą w ich mieszkaniu jeden pokój.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8139-536-6
Rozmiar pliku: 1 012 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY KWIECIEŃ

Koreccy

Duży palec u lewej stopy spuchł i rwał. Ewie przypomniała się przeczytana gdzieś informacja, że właśnie od bólów palucha zaczynają się objawy podagry, choroby atakującej głównie mężczyzn w średnim i starszym wieku. U niej kłopoty z palcem miały bardziej prozaiczną przyczynę. Wieczorem porządkowała sprzęt pozostawiony w nieładzie przez klientów Hantli. Jak zwykle nie było chętnych do tej pracy – ani dyżurna trenerka, ani sprzątaczka… Ewa, zmęczona po całym dniu, trochę zestresowana, chciała jak najszybciej zasiąść już w domu do kolacji – no i wypadł jej z dłoni pięciokilogramowy talerz. Na szczęście zdążyła cofnąć nogę i uniknęła kontuzji śródstopia. Brzeg spadającego na podłogę talerza trafił ją jednak w duży palec.

Po kolacji zaczęło porządnie boleć. Poczuła się jak mała dziewczynka, która zawsze w takich sytuacjach biegła do taty, płacząc i wołając, żeby „bola” rozmasował albo rozgłaskał. I zwykle pomagało. Ale teraz ojca przy niej nie było. Nie widziała go już od kilku miesięcy. Pierwszy raz od dawna nie chciał się ruszyć z domu, z Kałużna, nawet przy okazji niedawno minionych świąt wielkanocnych, i przyjechać do rodziny do Warszawy. Domyślała się, że może to mieć jakiś związek z pogłębiającą się bliskością między ojcem i jego sąsiadką o imieniu Anna. Mówił o niej coraz częściej i Ewa doszła do wniosku, że pewnie chcieli w spokoju spędzić święta ze sobą. Ale czy rzeczywiście o to chodziło?

Skoro nie było w pobliżu ojca, zatroskana pokazała swoje obrażenia Karolowi. Miała przy tym okazję zweryfikować zaczerpnięty z jakiegoś innego internetowego źródła kolejny fragment swojej wiedzy o mężczyznach: że – tym razem bez względu na wiek – większość z nich to fetyszyści damskich stóp. Istotnie, oględziny Karola nie pomogły bolącemu paluchowi, ale wpłynęły korzystnie na temperaturę relacji małżeńskich.

Ale zanim to nastąpiło, siedzieli wieczorem w kuchni przy kolacji z Karolem i Olkiem. Jedli sałatę i grzanki z żółtym serem i suszonymi pomidorami. Czwarty talerz stał pusty. Ewa próbowała sobie przypomnieć, kiedy Lucy ostatnio siadła z nimi do stołu. Chyba przed tygodniem. Oczywiście, przeciskając się za krzesłem brata na swoje miejsce w kącie, w niewyrafinowany sposób sprowokowała wtedy awanturę.

– Wsuń się, pustaku! – rzuciła do Olka i dla wzmocnienia przekazu palnęła go otwartą dłonią w głowę.

– Ała, ty, no weź! – wrzasnął.

Bujne włosy Olka zamortyzowały uderzenie, ale i tak chłopak całą mocą swojego piętnastoipółletniego serca nienawidził w tym momencie starszej o dwa lata siostry.

Bez Lucy w kuchni Koreckich było mniej elektrycznie. Ewa postanowiła zastąpić córkę w roli darmowego źródła zasilania.

– Cholery dostanę z tą Aldoną! Robi się całkiem nieznośna. Dzisiaj znowu wybiegła zaraz po wyjściu ostatniego klienta. Mówię jej, że trzeba uporządkować sprzęt, a ta mi: „Ojej, sorki, nie mogę, Maciuś się na mnie wścieknie, jak się spóźnię. Niech ci Oksana pomoże”. I łup drzwiami.

Karol spokojnie pokiwał głową, przeżuwając metodycznie. Ewa widziała wyraźnie, że mąż wciąż jeszcze analizuje jakąś szachową kombinacją i tęskni do chwili, kiedy wreszcie będzie już można wstać od stołu i wziąć do ręki tablet z biało-czarną kratką na ekranie. Najstarsze dziecko w rodzinie… Olek z kolei spojrzał na matkę z ironią w oczach. „Phi, ty to masz durne problemy!” – mówiło jego spojrzenie. W Ewie narastało poczucie, że nie tylko w pracy nikt jej nie rozumie.

Przez chwilę chrupali w milczeniu grzanki i liście sałaty.

Wreszcie Karol zlitował się nad żoną.

– A nie możesz tej Aldony jakoś postraszyć? Porozmawiać, zdyscyplinować…?

– Postraszyć? Prędzej ona mnie. Niełatwo znaleźć trenera do takiego klubu jak Hantla. Cholerne sieciówki wysysają wszystko, co się rusza. Więcej kasy, lepszy sprzęt, dodatkowe usługi, bogatsza klientela. A Blachnicki w swoją siłownię nie chce inwestować.

– Nie chce? Mówiłaś, że nie może.

– Na jedno wychodzi. Ta trójka trenerów, którą mamy, to minimum, żeby obsadzić wszystkie dyżury. Jeśli kogoś zwolni, to prędzej mnie niż Aldonę. Bez menedżerki sobie ostatecznie poradzi, bez trenerów ludzie pouciekają z siłowni.

Olek z obojętną miną przysłuchiwał się rozmowie rodziców. W pewnej chwili w kieszeni jego bluzy coś paskudnie zagulgotało – jakby skrzyżowanie gruźliczego charkotu z bulgotaniem w przytkanych rurach. Ewa podskoczyła na krześle.

– Olek, tyle razy ci mówiłam! Zmień ten koszmarny dzwonek! Zwariować można.

Syn spojrzał na nią i uśmiechnął się drwiąco. Odczekał, aż gulgot rozlegnie się ponownie, po czym wstał od stołu, wymamrotał coś, co spragniona sukcesów wychowawczych Ewa postanowiła wziąć za „dziękuję”, i wstawił swój talerz do zmywarki.

– Idę do siebie – oznajmił i wyszedł z kuchni.

Karol spojrzał na żonę ze współczuciem. Wiedział przecież, że zaraz jego talerz wyląduje w zmywarce po sąsiedzku z talerzem Olka…

Tak też się stało.

– Pójdę posiedzieć chwilę w salonie.

Ewa patrzyła, jak jej mąż przez chwilę kołysze się niepewnie, stojąc w drzwiach kuchni, jakby czekał na… pozwolenie? Rozgrzeszenie? Buziaka na drogę?

– Obejrzysz następny odcinek Marcelli? – podjęła jeszcze desperacką próbę.

– Wiesz, chętnie, ale dziś do północy mam deadline na wysłanie ruchu. Gram dość ważną partię… Muszę jeszcze chwilę pogłówkować.

– Szkoda, że nie pamiętasz o deadlinach w urzędzie skarbowym – rzuciła kwaśno.

Tyle jej zostało.

Po krótkiej, bezgłośnej szamotaninie w progu kuchni nieśmiały chłopiec tkwiący w Karolu musiał uznać wyższość słodkiego brutala.

– Od tego mam ciebie – rzucił Ewie, puścił do niej oko i zdecydowanym krokiem udał się do salonu.

No, to już wiem, do czego się tak spieszyłam – pomyślała z goryczą.

Poszła za mężem do pokoju zwanego u nich salonem i zdjęła z dolnej półki regału niebieski skoroszyt podpisany na grzbiecie literami SK-IK. Karol siedział już na kanapie z tabletem w dłoni, pogrążony w analizie sytuacji na szachownicy. Rzuciła okiem na stojącego na półce małego czekoladowego zajączka, pozostałość po Wielkanocy. Jakimś cudem przetrwał, chyba dlatego, że wszyscy wciąż jeszcze dojadali resztki domowych ciast, które przysłał im z Kałużna dziadek Stanisław. Może miała to być rekompensata za jego nieobecność… W każdym razie przygotował wyjątkowo wielką paczkę z mazurkami i innymi wielkanocnymi pysznościami, którą przekazał przez jadącego do Warszawy sąsiada.

Ewa postanowiła zlitować się nad zajączkiem. Wzięła go ze sobą do kuchni razem z niebieskim skoroszytem. Wróciła na miejsce przy kuchennym stole, które chwilę wcześniej opuściła. SK-IK. „Sprzęt Kuchenny – Instalacja i Konserwacja”. Firma Karola. Prezes gra w szachy, czteroosobowa załoga relaksuje się po domach, tylko pani Ewa Korecka, zatrudniona w SK-IK-u jako ćwierć księgowej, poczuwa się do pełnoetatowej odpowiedzialności za terminowe rozliczanie podatku dochodowego, VAT-u i ZUS-u. Włączyła kalkulator w komórce, obok położyła pustą kartkę i długopis, po czym otworzyła skoroszyt i zaczęła przeglądać faktury z poprzedniego miesiąca.

Przy tej czynności zastała ją Lucy, która wróciła do domu przed północą. Była wyraźnie rozczarowana, że matka wciąż siedzi przy kuchennym stole, przez co dostęp do lodówki oraz do wody mineralnej musi być okupiony poddaniem się jakiejś formie rodzicielskiej kontroli.

– O, córeczko, dobrze, że już jesteś. Zaczynałam się denerwować. Dasz buzi?

– Co, znowu chcesz mnie obwąchać? – odwarknęła zaczepnym tonem Lucy. – Wypiłam piwo. I śmierdzę papierosami, bo u Hanki wszyscy palili.

– Siedzieliście cały wieczór u niej?

– A myślisz, że niby gdzie byliśmy?

– Nic nie myślę, nie mam powodu cokolwiek myśleć na ten temat. Pytam. Próbuję z tobą zamienić dwa normalne zdania. Nie widziałam cię cały dzień. Myślałam, że raz na dobę taka forma relacji rodzinnych jak uścisk plus trzy minuty rozmowy wchodzi w grę nawet między matką a dorastającą córką. Widzę, że jednak u nas nie wchodzi.

– O, ho ho. No jasne, niby uściski, a tak naprawdę pretensje i szpile! Dziękuję za takie relacje rodzinne.

Lucy gniewnie odkręciła butelkę z wodą. Ewa nie była pewna, czy syk, który słyszy, pochodzi od uciekającego z cieczy dwutlenku węgla, czy od wydostających się z organizmu córki hormonów buntu. Dziewczyna napełniła wodą szklankę i pełnym godności ruchem odstawiła butelkę na okienny parapet. Rzuciła matce nasycone sarkazmem „dobranoc”, odwróciła się na pięcie i obie – Lucy i szklanka – zniknęły w ciemności kuchennego korytarza, zostawiając po sobie zmieszane wonie piwa, papierosów i nastoletniej rewolty.

Ewa zamknęła oczy, pokręciła głową i skupiła się na tym, żeby opanować drżenie rąk. Po chwili udało jej się odzyskać równowagę w stopniu umożliwiającym powrót do papierów firmy Karola.

Kiedy ucichła wieczorna suita odgłosów dobiegających z łazienki i można było domniemywać, że wszyscy domownicy zaspokoili już swoje toaletowe potrzeby, zamknęła skoroszyt ze SK-IK-owymi dokumentami, zgasiła światło w kuchni i przejęła wyłączną kontrolę nad sanitariatami.

A potem poszła poskarżyć się leżącemu już w małżeńskim łóżku Karolowi, że boli ją duży palec u lewej stopy. Odniosła pierwszy tego wieczoru sukces: doprowadziła do tego, że mąż odłożył tablet. Ewa spojrzała na cyfry zegara wmontowanego w radio stojące obok łóżka. Dochodziła pierwsza.

No tak, pewnie już wysłał swój ruch – pomyślała, i to wtedy właśnie oddała się badaniom nad męskimi fetyszami.

Karol

Rumun wciąż się zastanawiał. Karol, jeszcze leżąc w łóżku, przyjrzał się sytuacji i po raz nie wiadomo który starał się upewnić, czy jego wczorajszy ruch nie będzie miał jakichś niespodziewanych a niekorzystnych następstw. Nadal nie widział żadnej pułapki, w którą mógłby go wciągnąć przeciwnik z Bukaresztu. Dopiero potem przez chwilę pogapił się z uznaniem na wysportowaną sylwetkę śpiącej obok Ewy, która jak zwykle skopała z siebie kołdrę. Zaraz się obudzi i będzie się trzęsła z zimna – pomyślał z czułością i okrył żonę, starając się nie zakłócić jej snu. Liczył na swoje tradycyjne pół godziny w łazience. Bez niczyjego stukania w drzwi, bez awanturujących się dzieci, bez Ewy piszczącej w przedpokoju: „Karool, muszęę!”.

Lubił te łazienkowe wczesne poranki. Dawały mu też możliwość pogapienia się przez parę minut w tablet. Było to akurat o tyle cenne, że musiał z kolei obmyślić posunięcie w partii z Portorykańczykiem – a tu jego sytuacja wyglądała zdecydowanie gorzej niż w pojedynku polsko-rumuńskim.

Wiedział, że powinien się bardziej koncentrować na sprawach firmy. Ewa suszyła mu o to głowę co najmniej od roku. O tym, że miała rację, przekonywał choćby stan firmowego konta. Ale Karol tak bardzo wciągnął się w te internetowe turnieje…

SK-IK zajmował się instalowaniem profesjonalnego sprzętu kuchennego w placówkach gastronomicznych. Karol założył firmę z dwójką przyjaciół w 2004 roku. Wszyscy mieszkali na Ursynowie. Dzięki ówczesnemu boomowi w usługach gastronomicznych SK-IK dość szybko zdołał stanąć na nogi i okopać się na rynku. W tamtych latach można było naprawdę uwierzyć, że na Ursynowie, Natolinie i Kabatach nowe restauracje, bary, pizzerie, kawiarnie i firmy cateringowe wyrastają jak grzyby w ciągu jednej nocy – niezależnie od tego, czy deszcz pada, czy nie. Każde z tych przedsięwzięć potrzebowało szaf chłodniczych, kuchni, pieców, zmywarek, podgrzewaczy, krajalnic, mikserów, szatkownic i ciągów wydawczych. A także wiedzy o przepisach, wymogach, prawidłowym planowaniu obiegu produktów czy wody. Trójka młodych, energicznych i sympatycznych wspólników dostarczała to wszystko. Janka – tak jak i Karol po technologii żywności i żywienia na SGGW; Bartek – po Politechnice, no i on sam… Pracowali ciężko, nawiązywali kontakty, szukali rzetelnych dostawców, dobierali współpracowników, czytali i uczyli się… Klienci pchali się drzwiami i oknami. Oprócz instalowania nowego sprzętu ich firma zajmowała się też konserwacją i naprawami. Starali się nawiązywać osobiste związki z klientami, dawać im kompleksową odpowiedź na ich rozmaite potrzeby, tworzyć w relacjach biznesowych rodzinną atmosferę. Opowieść o Jance, która kiedyś pilnowała klientowi dzieci podczas instalacji sprzętu w uruchamianej przez niego pizzerii, stała się jedną z legend okresu założycielskiego. Facet miał kłopoty z żoną, która go właśnie dzień wcześniej zostawiła, nie wiedział, co zrobić z dziećmi, a dostawa sprzętu i monterzy byli już umówieni… Więc Janka zaproponowała, że posiedzi przez te dwie czy trzy godziny z przychówkiem przyszłego króla pizzy u niego w domu.

Woleli mniej zarobić, ale zobaczyć uśmiechniętego klienta, związać go ze sobą na przyszłość. I ta taktyka przynosiła dobre rezultaty. Po pewnym czasie mieli tyle zamówień, że zaczęli wybrzydzać. Dostawcy sprzętu walczyli o kontrakty ze SK-IK-iem, klienci wiązali się z firmą na długo, czasami na dłużej, niż udało się przetrwać na rynku zakładanym przez nich barom czy kawiarniom.

Niby niedawno, a tak jakby całe wieki temu… Któregoś lata Janka poznała na wakacjach jakiegoś Kanadyjczyka i pół roku później zawiadomiła wspólników, że przenosi się do Vancouver. Do spółki z Bartkiem odkupili jej udziały w firmie, przy czym Karol – tak zdecydowało losowanie – stał się właścicielem jednego udziału większościowego. Kiedy zostali we dwóch, wszystko zaczęło się psuć. Bez tonizującego wpływu Janki wspólnicy skakali sobie do oczu, kłócili się zarówno w sprawach drobnych, bieżących, jak i przy ustalaniu strategii na przyszłość. Mniej więcej po roku zrobiło się całkiem nieznośnie, aż w końcu latem 2010 roku…

Karol z niepokojem odnotował odgłos czyichś kroków w korytarzu i w kuchni. Zaraz się zacznie – pomyślał i spróbował skoncentrować się bardziej intensywnie na sytuacji na szachownicy. Grający czarnymi Portorykańczyk wybrał wariant Swiesznikowa obrony sycylijskiej. Teraz partia wchodziła już w fazę gry środkowej. Karol miał wrażenie, że sprawy nie układają się po jego myśli, i obawiał się, że radzący sobie dobrze z grą kombinacyjną przeciwnik wolno, ale systematycznie buduje przewagę.

Znów kroki na korytarzu. No tak. Olek i Lucy zaczynali się kłócić w kuchni. Na razie cicho i dyskretnie. Można było uwierzyć, że są dobrze wychowani i przejmują się pozostałymi domownikami. Za chwilę przestaną się przejmować, a w dodatku dołączy do nich Ewa, która wiedziona troską o dobrostan rodziny przyczłapie z misją pokojową, żeby ich godzić. I wtedy dopiero w domu rozszaleje się pełnoobjawowy cyklon, a Karol będzie się jak zawsze zastanawiał, czy złapać Lucy i Olka za kudły i pozderzać ich parę razy głowami, czy skupić się na usuwaniu noży, tasaka i tłuczka do mięsa z zasięgu ręki żony, czy też może ewakuować się na sygnale ze strefy zagrożenia. Na razie wyłączył tablet, odłożył go na stojącą w pobliżu sedesu łazienkową szafkę i po paru czynnościach porządkowych przeniósł się do kabiny prysznicowej. Z trzydziestu minut intymności wykorzystał już co najmniej połowę.

Wtedy, w 2010 roku, mieli z Bartkiem świadomość, że zużyli już cały czas przysługujący im na ratowanie spółki. I że dłużej się tak nie da. Zresztą Bartek zaczął obmyślać całkiem inny biznes – w firmie teścia produkującej plastikowe różności. Umówili się we dwóch na piwo u jednego ze starych ursynowskich klientów. Przy lekkim brzęczeniu nieco już rozklekotanej witryny chłodniczej (którą sami instalowali kilka lat wcześniej) wypili po cztery piwa i omówili zasady wykupu udziałów Bartka w SK-IK-u.

Trwało to ponad dwa lata, ale w końcu – pod koniec 2012 roku – Karol stał się jedynym udziałowcem firmy, która wciąż jeszcze dobrze funkcjonowała. Miał do pomocy czwórkę zdolnych i zaufanych ludzi, którzy ze SK-IK-iem związani byli od kilku lat, a główny spec od instalacji i spraw technologicznych – wręcz od początku. Kiedy księgowa odchodziła na emeryturę, Karol zaproponował Ewie przejęcie jej obowiązków. Skończyła kiedyś kurs księgowości i miała odpowiednie papiery. Zgodziła się… „Na jakiś czas”. „Aż kogoś znajdziesz”. Czas przysługujący Karolowi na szukanie księgowej dawno minął, a Ewa od paru już lat przestała być w SK-IK-u tylko księgową: stała się dla męża firmowym głosem sumienia, wieloczynnościowym robotem od przypominania, mobilizowania, organizowania, opieprzania i marudzenia.

Przysługujący czas… Termin na przekazanie posunięcia w grze z Portorykańczykiem upływał wieczorem. Niby jeszcze sporo czasu, ale czy zdoła porządnie się skupić przez godzinę–dwie nad partią? Czy Ewa nie zagna go do jakichś spraw firmowych?

Ciągle krucho z czasem. Wewnętrzny zegar mówił mu, że tkwi już w łazience prawie pół godziny… Stojąc w strumieniach ciepłej wody dudniącej o ścianki i podłogę kabiny prysznicowej, Karol nie słyszał strumienia odgłosów napływających z głębi mieszkania. Na razie nikt jeszcze nie stał pod drzwiami i nie stukał, nie krzyczał, nie piszczał. Ale wiedział, że tamto rojowisko dopiero się rozkręca, że nie zamarło, że w przestrzeni życiowej Koreckich – na tych osiemdziesięciu paru metrach kwadratowych plus balkon – robi się już gęsto od wezbranych namiętności, wzajemnych pretensji, sprzecznych potrzeb i rozbieżnych oczekiwań. Do mózgu każdego z domowników płyną intensywne sygnały od zakończeń nerwów czuciowych i od innych narządów zmysłów. W centralach pełne obłożenie procesorów. Wiedział, że ta gęstwa niebawem eksploduje, ta strzelba za chwilę wypali, te torpedy zaraz wystartują… Zacisnął zęby, wyłączył wodę w prysznicu i otworzył drzwi kabiny. Wyszedł z niej krokiem rewolwerowca idącego główną ulicą miasteczka na spotkanie z hersztem bandytów. Tyle że zamiast poprawiać colty w przytroczonych do pasa kaburach, wycierał sobie to i owo ręcznikiem.

Pierwsza była Ewa. Zapukała delikatnie i szepnęła cicho przez drzwi:

– Karol, muszę sikuu!

Wiedział, że pół godziny definitywnie minęło. Skończył się wycierać, starł po sobie podłogę, pozbierał rzeczy, owinął się ręcznikiem i wyszedł z łazienki, gotów stawić czoła żywiołowi.

Lucy

Na krótkim odcinku między drzwiami wagonu a rzędem siedzeń w kącie udało jej się wyprzedzić korpolaskę w granatowym mundurku. Chociaż tamta miała minimalną przewagę na wejściu, Lucy dopadła jedynego wolnego miejsca razem z nią, a ostateczne zwycięstwo zawdzięczała temu, że jeszcze w trakcie ostatniego kroku cisnęła na siedzenie plecak gestem oznaczającym: „Moje! Nie rusz!”. Tamta nie mogła zachować się podobnie, bo pewnie bała się zaryzykować rzut laptopem. Lucy zasiadła na zdobytym miejscu i obrzuciła przegraną lekko drwiącym spojrzeniem. „Co, pierwszy target niezrobiony?” – mówił jej wzrok. Oczywiście cała ta krótka, ale zażarta gonitwa odbyła się z zachowaniem przez obie strony pozornej powściągliwości i obojętności, nie tak jak w przypadku szarżujących jawnie moherów albo starszych panów o oszalałym spojrzeniu. Z kimś takim Lucy by się nie ścigała, ale z trzydziestoparoletnią babką – cała przyjemność po mojej stronie. Spodnie w kancik, odprasowany żakiet, czarne czółenka na niskim słupku, czarny, skórzany plecaczek, czarna torba na laptop, proste blond włosy… Banał, chociaż może i niezła laska w sumie. I fajne ma perfumy, takie żwawe i świeże. Jeśli to jej tak dają, ale chyba tak. Pewnie zachrzania do Mordoru, na Wilanowskiej będzie się przesiadać w autobus. A w takim razie Lucy bardziej się należy miejsce siedzące, bo jedzie aż do Świętokrzyskiej. Stamtąd drugą linią na bliską Wolę. Do szkoły.

Stopniowo wyciszała się po chwilowych emocjach wyścigu. Na następnej stacji władowali się nowi pasażerowie i Lucy straciła z pola widzenia niedawną rywalkę. Za to znów stanęła jej przed oczami zapłakana twarz Hani.

Wczorajszy wieczór spędziły – wbrew temu, co opowiedziała matce – same, popijając piwo i paląc papierosy w pokoju Hanki, której ojciec gdzieś wyjechał. A matka nie czepiała się takich głupot jak parę browarów czy fajki. Hania właściwie przez cały wieczór opowiadała o Marcinie, którego niedawno poznała. Zaczęło się od chłopaka, który podszedł do niej niedawno na ściance wspinaczkowej na Warszawiance. Skończyła mu się magnezja do rąk, poprosił ją, żeby mu dała trochę swojej… Potem zaczęli ze sobą więcej gadać przy okazji kolejnych spotkań, aż za którymś razem zaprosił ją po wspinaczce na piwo. A na piwie spotkali jego kolesia… I to był właśnie Marcin… Beznadziejna historia.

Pełnoetatowe picie piwa przerywane paleniem skrętów było chyba najmniejszym z problemów Marcina. Nie stronił od mocniejszych rozrywek, włóczył się po dziwnych klubach, melinach, w których mieszkali jacyś degeneraci, nieustannie imprezował. Podobno próbował pisać jakieś teksty dla zaprzyjaźnionych bandów. Definitywnie wyleciał już z obiegu szkolnego, choć sprzyjająca mu wychowawczyni bardzo chciała dociągnąć go do matury. Nie dał jej szans. Wolał ze straceńczym spojrzeniem i cynicznym uśmiechem odwiedzać tych wszystkich dziwnych ludzi w dziwnych miejscach. I zaczął wszędzie ciągnąć ze sobą Hanię – do niedawna panienkę z dobrego domu. Oczywiście nie zainteresowała się bliżej tamtym sympatycznym chłopakiem od magnezji (chyba nawet w rozmowach z Lucy nigdy nie wymieniła jego imienia), tylko wszystkie uczucia i tęsknoty skupiła na Marcinie. Poleciała za nim jak ćma w ogień.

Na wszystkie uwagi Lucy, próbującej uświadomić przyjaciółce, że facet jest dla niej totalnym niebezpieczeństwem, Hania miała jedną odpowiedź: cielęce oczy lśniące wilgocią i „zrozum, ja go kocham”.

Kiedy Lucy opowiadała przyjaciółce różne zasłyszane historie, świadczące o tym, że nowy chłopak nie jest wobec niej uczciwy, że obgaduje ją za plecami i utrzymuje wokół siebie wianuszek innych lasek, z którymi wciąż flirtuje, ta protestowała zacietrzewiona. Twierdziła, że to wszystko są kłamstwa rozpuszczane przez Kamila, chłopaka z ich szkoły, z równoległej klasy, przez którego przemawia zwykła zazdrość.

Ludzi w metrze przybywało. Dzięki temu wokół siedzącej w kącie Lucy zrobiło się tak ciasno, że nie widać było żadnych staruszek czy ciężarnych, które w innych częściach wagonu mogły bezradnie rozglądać się za miejscem do siedzenia. A wokół niej tłoczyli się akurat ludzie, którym nie musiała ustępować. Po jakimś czasie zawisło nad nią dwoje szczyli, chyba niespełna szesnastoletnich. Wyglądali na parę, czulili się trochę do siebie. W pewnej chwili jemu zadzwonił w kieszeni telefon. Wyjął go, spojrzał na ekran, skrzywił się, wcisnął zieloną słuchawkę i z cierpiętniczą miną przyłożył komórkę do ucha.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: