Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zwyczajne cuda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2020
Ebook
29,90 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Zwyczajne cuda - ebook

Ogłoszenie powieszone na osiedlowej tablicy daje początek niezwykłym wydarzeniom. Pozornie niezwiązane ze sobą nitki różnych historii zaczynają się splatać w jedną opowieść o miłości, bo przecież przed świętami każdy jeszcze mocniej pragnie kochać i być kochanym.
Losy bohaterów przecinają się w najmniej oczekiwanych momentach i miejscach. Przypadek, przeznaczenie, pomyłka, praca nad sobą czy rozmazana cyfra w ogłoszeniu – co sprawi, że w końcu każdy z nich powie: „To właśnie miłość?”.
Słodko-gorzka, wzruszająco-zabawna opowieść o tym, jak wypatrując gwiazdki na niebie, nie przegapić cudów, które są na wyciągnięcie ręki. Całkiem zwyczajnych i jednocześnie najwspanialszych.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8195-362-7
Rozmiar pliku: 822 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Tablica była zwyczajna, podobnie jak okolica, w której ją ustawiono – bloki z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, odmalowane na biało lub w pastelowych kolorach, niskie, ukryte wśród gęsto posadzonych drzew. W lecie bujna zieleń sprawiała, że było tu całkiem miło. Drzewa potrafią zdziałać cuda, jeśli idzie o maskowanie wszelkich niedoróbek planistyczno-architektonicznych. Teraz jednak, na początku listopada, pod zachmurzonym stalowoszarym niebem, osiedle wyglądało dość posępnie. Równie niezachęcająco prezentował się lokalny bazar ogrodzony płotem obwieszonym podniszczonymi banerami. W ciepłych miesiącach stragany z owocami i kwiatami oraz powiewające na wyniesionych na zewnątrz wieszakach ubrania kolorami skutecznie przysłaniały nieład i brzydotę bazarowych bud, teraz jednak pozostała naga i brzydka prawda o tym miejscu.

W tle wyrastała błyszcząca ściana centrum handlowego z pomarańczowym neonem reklamującym kino. Niby ładna, ale z powodu kontrastu z otoczeniem, zamiast dodawać mu uroku, obnażała jego mankamenty.

Tablica – metr kwadratowy płyty pilśniowej w poszarzałych drewnianych ramach, gdzie można było przykleić ogłoszenia i ulotki reklamowe – stała między wejściem na plac targowy a przystankiem autobusowym, pod rosłym kasztanowcem, pozbawionym już prawie całkowicie liści.

Na niej też nie było niczego ciekawego: oferta sprzedaży ziemniaków z dowozem do domu, polecająca swoje usługi krawcowa, informacja o hotelu dla psów, kilka pożyczek-chwilówek, zaproszenie lokalnego domu kultury na przedstawienie kukiełkowe dla dzieci.

Jednak wśród tej prozy szarego życia wybijało się jedno ogłoszenie. Na grubszej białej kartce, pewnie z bloku technicznego, ciemnoniebieskim flamastrem i starannym pismem ktoś prosił:

Popołudniowy piątek, właściwie już prawie wieczorny. Zresztą w listopadzie wszystkie popołudnia błyskawicznie się zmieniają w zbyt wczesne wieczory. Zatem: zbyt szybki, zbyt szary i zbyt zimny listopadowy piątek… i TY.

Chwila, mgnienie, błysk. A potem drzwi się zamknęły i autobus odjechał.

Moment, który zniknął. A może moment, który odmieni nasze życia?

Jeśli wiesz, że TY to właśnie Ty, jeśli czujesz to samo i wierzysz w przedświąteczne cuda, zadzwoń: 475 100 137.ROZDZIAŁ 1

– Jakąś książkę o potrawach może? – Iwona niepewnie rozejrzała się po sali.

– O potrawach? – Skrzywiła się Kamila. Subtelnie, ale zauważalnie. Kamila zresztą taka właśnie była: subtelna (czasami) i zauważalna (zawsze) trzydziestokilkulatka, która pewnie wyglądała tak samo dziesięć lat temu i dziesięć lat później jej wygląd również się nie zmieni. Elegancka, choć z pazurem (zresztą pazury też miała, idealną czerwoną hybrydę), w krótkiej zamszowej spódnicy i długich botkach.

– To znaczy nie tylko o samych potrawach, przecież nie będziemy czytać przepisów. – Iwona się uśmiechnęła, ale jednocześnie nerwowo splotła dłonie na apetycznie zaokrąglonym pod różowym swetrem brzuchu. Ewidentnie lubiła przepisy – w każdym wydaniu – i książkowym, i zrealizowanym na talerzu. Była w wieku Kamili i tylko data urodzenia je łączyła. – Chodziło mi raczej o taką pozycję, gdzie jest wszystko: i przepisy, i trochę o kulturze i tradycjach, o tym, jak przystroić stół, udekorować dom…

– Udekorować to byśmy mogli tę salę. – Sławomir, mimo dojrzałego wieku i lekkiej nadwagi, zrywnie podniósł się z krzesła, wstał i podszedł do ściany, na której wisiał plakat z napisem „KLUB CZYTELNICZY NIBYLANDIA”. Próbował docisnąć taśmę klejącą przytrzymującą lewy górny róg kartki, ale bez efektu. – Na farbie wodnej to się nie będzie trzymało. Gdyby ta lamperia z olejnej była pociągnięta wyżej – dłonią zaznaczył odpowiednią wysokość – to dobra taśma dwustronna pewnie dałaby radę.

– Już samo słowo „lamperia” jest okropne. – Kamila aż się wzdrygnęła. – A do tego jeszcze ten seledynowy kolor. Jak w prosektorium – westchnęła z obrzydzeniem.

– Tak się kiedyś malowało. – Do rozmowy włączyła się Dorota, schludnie ubrana w starannie odprasowaną koszulę i wełnianą kamizelkę sześćdziesięciolatka.

– No pewnie! – przytaknął Sławomir. – Wszystko szło pod olej, bo to było tanie i skuteczne rozwiązanie. Mokrą ścierką się przetrze i po kłopocie, czyli brudzie. W szkołach tak robili. – Spojrzał na Dorotę, a ona pokiwała głową.

– W mojej tak było i dzięki temu mieliśmy czysto. Linoleum dopucowane, ściany bez plam. Dzieci miały różne pomysły, a higiena jest ważna – powiedziała.

„Czystość jest najważniejsza”, tak zresztą powinno brzmieć motto życiowe Doroty, używane naprzemiennie z „Kto nie czyta, grzeszy”.

– Właśnie. U mnie w budynkach na terenie szkółki leśnej też pomalowałem ściany w ten sposób. Praktycznie. No i szpitale, tam to musowo było – dodał Sławomir.

– Ale to jest biblioteka. – Kamila się skrzywiła. – Miejsce, gdzie się obcuje ze słowem pisanym, ze sztuką. A do tego kącik dla czytelnika. Jak on ma obcować, jeśli otacza go brzydota? – Powiodła pełnym dezaprobaty wzrokiem po ścianach.

Siedzieli w bibliotece na warszawskiej Sadybie. Filia numer pięć mieściła się w bloku, na parterze, a właściwie w suterenie. „Niski parter”, mówiła założycielka Klubu Czytelniczego Nibylandia i prowadząca spotkania bibliotekarka Marta Miłkowska. Słowami próbowała zaczarować rzeczywistość, ale ani dobrane lektury, ani gorące, bywało, dyskusje, ani nawet baśniowa nazwa klubu nie zmieniały faktu, że biblioteka od momentu powstania, czyli od czterdziestu lat, wyglądała z grubsza tak samo: półki z płyt paździerzowych w ponurym brązie, ciemne linoleum na podłodze i dwa odcienie seledynu na ścianach. Nowe stoliki, wąskie welurowe fotele i krzesła z miękkimi siedziskami oraz obrazki w kolorowych ramkach trochę pomagały przegonić przeszłość i nieatrakcyjność, ale to wszystko było pudrowaniem raczej nędznej rzeczywistości.

– Ładnie z olejną nie jest, ale czasem myślę, że powinnam mieć takie ściany w domu. Dzieci to wandale. – Iwona uśmiechnęła się czule. – Waldek regularnie zamalowuje to, co wymażą, ale to jak walka z wiatrakami. W przedszkolu mamy jakiś specjalny materiał na ścianach i powiem wam, że jest super, tylko w mieszkaniu źle by wyglądał. Zresztą podobno jest drogi, a jak się ma dzieci, to człowiek dwa razy każdą złotówkę przed wydaniem obejrzy.

Wśród potakujących zabrakło Kamili, która, jak się domyślali, nawet banknotów stuzłotowych nie oglądała – po prostu je wydawała i już. Może czasami zatrzymała wzrok na błyszczącej złotej karcie kredytowej, zresztą pewnie miała ich kilka.

– Mówiłam wam, jak jest – westchnęła Marta. Wyglądała dziś na rozkojarzoną, choć niezmiennie ładnie. Trzydziestolatka, szczupła, lubiąca oryginalne ubrania, zwykle kupowane w second handach (no bo gdzie może robić zakupy bibliotekarka, czyli pracownica budżetówki, i to tej jej części traktowanej najbardziej po macoszemu). Miała ładne niebieskie oczy i ciemnoblond włosy, kręcone, obcięte jak filmowa Amelia. Zresztą była do niej podobna, tylko w innej kolorystyce: Audrey Tautou była ciemna, Marta – jasna. Obie łączyły delikatność i duży urok osobisty. – Miasto nie ma pieniędzy. Jeszcze w zeszłym roku, nawet na początku tego, było spotkanie i pani Basia wróciła z niego pełna wiary, że wreszcie ruszymy z remontem, no ale to, co potem się stało, ta okropna wiosna z wirusem… Efekt jest taki, że miasto zaciska pasa, a my wraz z nim. Z planów nici. – Rozłożyła ręce.

– Mnie by się przydało zacisnąć pasa.– Iwona delikatnie poklepała się po brzuchu. – Dwie ciąże w krótkim odstępie czasu, no i się porobiło…

Dorota i Marta kiwnęły głowami, choć żadna z nich nie miała dzieci. Sławek, też bezdzietny, udał, że nie dosłyszał tej kwestii, zaś szczupła Kamila zachowała kamienną twarz. Była osobą na wskroś doskonałą, przynajmniej taką aurę roztaczała wokół siebie.

– Zatem nie dość, że o rewitalizowaniu lokalu nie ma co teraz marzyć, to jeszcze mamy obcięty budżet na nowe zakupy. – Marta ze smutkiem popatrzyła na klubowiczów.

– Partycypacyjny? – Do sali wpadła Justyna. – Przepraszam, ale piątki w Warszawie są okropne. Szybciej iść, niż jechać.

– Znowu pada? – Dorota najpierw spojrzała na mokre rajstopy Justyny, a potem na swoje skórzane trzewiki na cienkiej podeszwie.

– Znowu – przytaknęła Justyna. Była trochę starsza od trzech dziewczyn; inaczej też się ubierała, ale nic dziwnego, bo na spotkania klubu przychodziła prosto po pracy. Zajmowała się finansami w dużym konsorcjum budowlanym, więc obowiązywał ją korporacyjny sznyt. Nie lubiła ani tego formalnego stylu, ani tej pracy, szukała czegoś innego, na razie jednak karnie stosowała się do wymogów. – Obcięli nam ten partycypacyjny?

– Każdy obcięli. Tamte wyliczenia były z zeszłego roku, już nieaktualne. – Marta pokręciła głową. – Nawet sobie dziś pomyślałam, że przygotuję kilka plakatów z prośbą o przekazywanie nowości do biblioteki. Dużo osób kupuje książki drukowane, bo woli papier, a po lekturze już nigdy do nich nie wróci. Żal, żeby leżały odłogiem, gdy inni mogliby skorzystać. Nieczytana książka nie żyje.

– Gdyby były lepsze, to może by wracali do lektury – powiedziała Dorota.

– Odezwała się w pani polonistka. – Uśmiechnęła się Iwona.

– Nie ma nic złego w dobrej literaturze, jak sądzę. – Dorota była wciąż uprzejma, ale ton jej głosu się ochłodził.

– Nie, no nie, skąd, tylko czasem człowiek potrzebuje czegoś… nieskomplikowanego, lekkiego, żeby się oderwać… – Widać było, że Iwona potrzebuje tego oderwania, ale jednocześnie nie potrzebuje bury od Doroty.

Dorota już się szykowała, żeby coś odpowiedzieć, i zapewne byłoby to w kontrze do potrzeb i marzeń Iwony, ale Marta wkroczyła do akcji.

– Właśnie! – Klasnęła w dłonie. – No to wybierzmy w końcu tę listę książek na grudzień, żebyście mieli czas na lekturę. Iwona chciałaby coś kompleksowego o świętach. W tej chwili nic mi nie przychodzi do głowy, ale potem usiądę do katalogu i poszukam czegoś pasującego. – Uśmiechnęła się do niej. – Jakie jeszcze typy? – Popatrzyła na pozostałych klubowiczów.

– Opowieść wigilijna – zaproponowała Dorota. – To klasyk – dodała szybko– ale do klasyki warto wracać. To zresztą cecha rozpoznawcza klasyki – można, a nawet trzeba ją czytać kilka razy. Z wiekiem i doświadczeniem zmienia się odbiór dzieła literackiego.

– Tu to chyba jest niezmiennie – facet był zły, przestraszył się śmierci i starości, i tyle. – Kamila sceptycznie podeszła do tej teorii.

– Fakty nie ulegają zmianie, ale gdy komuś daleko do sędziwego wieku, to go to nie rusza. Potem to już różnie. – Sławek jakby zmarkotniał. – Ja bym chętnie coś o roślinach, ekologii poczytał. Wiecie, że to mój konik. Oczywiście w ujęciu świątecznym – zastrzegł szybko.

– No… – Marta przeciągnęła to „o”. – To wyzwanie.

– Ja nigdy o nic nie proszę, czytam karnie, co wybierzecie. – Sławek rozłożył ręce w geście poddaństwa. – Ale może tym razem coś dla mnie?...

Klubowicze pokiwali głowami.

– Wiemy, dlatego postaram się coś znaleźć. Co jeszcze? – zapytała Marta.

– No klasycznie, to znaczy normalnie. – Iwona rzuciła spojrzenie w kierunku Doroty, ale ta nawet nie mrugnęła. – Jakieś powieści świąteczne.

Dorota westchnęła w duchu, to znaczy tak się jej chyba wydawało, w rzeczywistości jednak ten odruch dezaprobaty musiał być czytelny i słyszalny, bo Iwona znowu splotła ręce na podołku.

– Mamy sporo nowości świątecznych, dziś po spotkaniu wprowadzę je do katalogu, potem przejrzę i wybiorę trzy, z których wy, wspólnie – rzuciła ukradkowe spojrzenie w kierunku Doroty – zdecydujecie się na jeden tytuł.

– Ja bym jeszcze chciała jakiś kryminał. – Justyna już usiadła w wolnym fotelu.

– Na święta? – zdziwiła się szczerze Iwona.

– Święta czasem przypominają kryminał – pusto, ciemno, nieprzyjemnie – zażartował Sławek, ale Marta wyczuła w tych słowach silnie maskowany smutek. „No proszę”, pomyślała, „święta to jednak papierek lakmusowy zadowolenia z życia. U Sławka musi być czerwonawy, czyli kwas”. U Marty błyszczał na niebiesko, co oznaczało mnóstwo zasad, a to z kolei w sumie też dawało kwaśną atmosferę.

– Święta to obowiązek – skwitowała Kamila.

Marta dałaby sobie rękę uciąć, że każde z nich pomyślało w tej chwili to samo: „Jakie ty masz obowiązki, dziewczyno?”. Kamila nie była zbytnio wylewna, wiedzieli o niej niewiele, na przykład to, że nie pracowała zawodowo.

Milczenie klubowiczów najwyraźniej jednak zachęciło Kamilę do rozwinięcia wątku.

– Cały grudzień to szczelnie zapisany kalendarz: szkolne jasełka, szukanie strojów, chodzenie na próby, potem na te spektakle, kilka miesięcy wcześniej zabukowane terminy u kosmetyczki i fryzjerki, zamawianie cateringu, też z wyprzedzeniem, przedświąteczne spotkania w pracy, znaczy u Marka, wino ze znajomymi, pakowanie się na wyjazd sylwestrowy, no, po prostu niekończące się zajęcia.

– No, my też mamy dużo… – Iwona pokiwała głową. Ona również miała dzieci, dwójkę, a do tego pracowała zawodowo – była przedszkolanką. Jej mąż był elektrykiem, a nie dyrektorem przez duże D, jak mąż Kamili.

„Święta”, zamyśliła się Marta. Nie lubiła świąt. To znaczy nie miała nic do samej idei, bo przecież w założeniu – czy to religijnym, czy zwyczajowym – święta były dobrym czasem, to znaczy powinny być dobrym czasem. Praktyka jednak zawodziła. Co roku, im bliżej dwudziestego czwartego grudnia, tym gorzej Marta się czuła. Lubiła, gdy dni świąteczne wypadały w weekend i czas wolny się nie przeciągał. W rzeczywistości bowiem nie był to czas wolny, a czas solidnej napinki i stresu. Kiedyś było inaczej. Kiedyś, to znaczy w dzieciństwie. Wtedy jednak żyła inaczej – doborowa trójka – ona, mama i tata. Potem się jednak okazało, że dobór wcale nie był taki trafny, i zostały we dwie z mamą. A mama…

– Wśród nowości mamy też kryminały i thrillery, również coś wybiorę. Niech będzie różnorodność – dodała asekuracyjnie, żeby nikt jej nie posądził o zabójcze myśli podczas świąt.

Klubowicze Nibylandii niewiele o sobie wiedzieli. Znali swoje imiona, choć starsza dwójka, czyli Dorota i Sławek, pozostawali ze wszystkimi, także ze sobą, na „pan” i „pani”. Orientowali się, jaką kto ma sytuację rodzinną – czy samotny, czy dzieciaty. Wiedzieli, kto i gdzie pracuje, a kto już na zasłużonej emeryturze. Nie zagłębiali się jednak zbytnio w swoje życia prywatne. Czasem ktoś coś powiedział, zapraszając do swojego świata, ale nigdy nie były to głębokie zwierzenia.

Wszystkich łączyła jedna cecha: zamiłowanie do książek. Ona jednak też nie była jednorodna: jedni przychodzili tu, bo lubili mówić, drudzy – słuchać; dla jednych książki były poznawaniem życia, dla innych – ucieczką od niego. Niektórzy szukali w literaturze ukojenia, inni – przygód. Rzadko poruszali te tematy, zresztą może nie zawsze zdawali sobie sprawę, co ich pcha do świata książek, czego w nim szukają.

Marta mówiła o sobie najmniej. Trochę dlatego, że pracowała w bibliotece, prowadziła ten klub, była taką jakby szefową, a szefowa – wiadomo – się nie zwierza, a trochę dlatego, że w jej życiu mało było elementów, o których by z przyjemnością opowiadała.

– Dobrze, no to z grubsza sobie ustaliliśmy plan na grudzień. Pomyślcie jeszcze nad propozycjami i w przyszły piątek przygotujemy konkretną listę. – Marta wstała, dając znak, że to spotkanie klubu książki właśnie dobiegło końca.

– A w tej świątecznej – Iwona też się podniosła i podeszła do Marty, jakby nie chciała, żeby ktoś prócz niej ją usłyszał – to fajnie by było, żeby był wątek o miłości. – Jej twarz była teraz w kolorze jej swetra. – Bo miłość… no miłość jest strasznie ważna, zwłaszcza w święta. Dlatego się jej szuka także w książkach – dodała jeszcze ciszej.

Miłość. Marta poczuła, że jej serce nagle przyspieszyło. Ona też szukała miłości. Nie tylko w książkach, lecz przede wszystkim – w życiu. I ostatnio nawet…

„Te święta mogą być inne”, szepnęła jej cicho intuicja.ROZDZIAŁ 2

Przymknął powieki i potarł je palcami. Podniósł. Obraz wciąż był niewyraźny. To nie była wina monitora, bo był płaski, duży i przyjazny dla oczu. High-tech, jak wszystko zresztą w tym pokoju. To Krzysztof przestawał być high-tech.

Dziś rano zauważył, że ma pierwszy siwy włos. Srebrny, twardy, odznaczał się wśród błyszczącego brązu. Lubił swoje włosy; faceci obcinali się teraz na piłkarzy, krótko, a on wolał dłuższe włosy – styl angielski. Potem, gdy wyciągnął z szafy dawno nienoszony garnitur, jeszcze z folią z pralni, ze zdziwieniem stwierdził, że spodnie się skurczyły. W pierwszej chwili pomyślał, że to wina prania w zbyt gorącej wodzie, ale przecież w pralni chemicznej nie gotuje się ubrań w balii.

Starzał się, i tyle.

Oczywiście, że podszedł do tego racjonalnie, bo po pierwsze był facetem, więc myślenie o wyglądzie zajmowało go mniej niż jego koleżanki, taki bonus płci, po drugie skończył farmację, więc doskonale wiedział, że organizm to maszyna, z ferrari nieustannie i nieuchronnie zmienia się w trabanta, którego karoseria się sypie, a silnik w końcu zaciera. Mimo wszystko zrobiło mu się nieswojo. Chodziło o to, że czas płynął tak… niezauważalnie. W przyszłym roku Krzysztof skończy czterdzieści lat, a przecież dopiero co odbierał dyplom na uczelni. Niedawno zaczynał pracę w LabMedzie na stanowisku młodszego specjalisty, a teraz był szefem grupy badawczej. Kiedy to wszystko, co pomiędzy tymi momentami się wydarzyło, minęło?...

Kilka razy mrugnął. Trochę lepiej, cyferki w tabelach odzyskały ostrość. Okulistę musi odwiedzić, ale wzrok ma prawo mieć zmęczony. Ostatnie tygodnie były wyczerpujące. Do końca roku musieli zamknąć ten etap badań, więc spędzał przed monitorem wiele godzin.

Usłyszał delikatne puknięcie, a zaraz potem do jego gabinetu weszła Joanna – szczupła, uśmiechnięta szatynka z włosami spiętymi w koński gon, który falował na boki przy każdym jej kroku.

– Nie chcę ci przeszkadzać, ale zaraz wychodzę, bo już po piątej. – Zawsze to mówiła, i zawsze takim usprawiedliwiającym się tonem; jej dzień kończył się o siedemnastej, a Krzyśka zdawał się trwać całą dobę.

– Przecież wiem, o której kończysz pracę. Ja po prostu mam coś do zrobienia – odparł, uśmiechając się. Lubił Joannę; była miła, mądra i świetnie zorganizowana. Doskonała asystentka.

– Zawsze masz coś do zrobienia – westchnęła, podchodząc do biurka. – Jesteś pracoholikiem.

– To cholernie ważne badania, przecież wiesz. – Powiedział to tak, jakby się bronił. Cóż, sam przed sobą zaczął się już przyznawać, że praca całkowicie wypełniała jego życie.

– Ale nie samymi badaniami się żyje. Czasem trzeba przejść w inny tryb. I dlatego przypominam ci o przyjęciu świątecznym.

– Kiedy? – Zdębiał.

– No, przed świętami, tradycyjnie. – Uśmiechnęła się. – W walce z chorobami serca pragniemy rewolucji, ale w kalendarzu – nie.

– A, to przecież wiem, ale to jeszcze miesiąc. Coś się zmieniło? Artur odwołał, przełożył, zmienił miejsce?

– Masz na myśli wasze, menadżmentu spotkanie. Tu bez zmian, szykuj lakierki i elegancki krawat. Ja pytałam o nasze spotkanie, działu, pamiętasz?

– No pewnie, że pamiętam, cieszę się, wszystkim się przyda taka miła chwila wytchnienia i zabawy.

– Przyda się, jak się ją zorganizuje. Dwa tygodnie temu wysłałam ci mejl z pytaniem, czy masz preferencje co do miejsca i czasu. Potem przypomnienie. I jeszcze jedno. A teraz przychodzę, bo czas płynie tylko w jedną stronę, do przodu, rozumiesz.

Roześmiał się. Naprawdę lubił Aśkę. Prócz wszystkich profesjonalnych zalet miała także kompetencje miękkie – była bezpośrednia, empatyczna i z poczuciem humoru. Dobrze było z nią pracować.

– Słuchaj, przepraszam, ale… – zaczął.

– Nie miałem czasu – dokończyła za niego.

– Jestem przekonany, że cokolwiek wymyślisz, będzie super. Mam do ciebie całkowite zaufanie.

– Czyli jak zawsze – szukam, umawiam, zaklepuję, a potem ty mnie komplementujesz, zachwycony. – Uśmiechnęła się do niego. – Dobra, w poniedziałek się tym zajmę. Cześć. – Odwróciła się i poszła w stronę drzwi.

– Taka tradycja – odparł. – Miłego weekendu.

Joanna przeszła przez próg i zatrzymała się przy swoim biurku. Widział, jak wyłącza komputer i schyla się po torebkę. Poczuł się jeszcze bardziej zmęczony. Może nie bez powodu dzień pracy trwa osiem godzin? Zresztą efektywnie można pracować jeszcze krócej. Postanowił się przejść. Pogoda nie zachęcała, ale wspomnienie ucisku w pasie, gdy próbował dopiąć guzik spodni, motywowało. Niedaleko biurowca mieli fajny park, akurat na szybki dwudziestominutowy marsz. I nawet przestało padać.

Włożył płaszcz i wyszedł z pokoju.

Gdy był na wysokości biurka swojej asystentki, usłyszał:

– A, jeszcze jedno, to ważne. Nie wiem, czy pamiętasz, ale rozmawialiśmy, tak wstępnie, że w tym roku ludzie chcieliby przyjść na to spotkanie przedświąteczne z rodzinami. To znaczy na to nasze, działowe, z jedną osobą towarzyszącą – z chłopakiem, żoną, partnerem, kto tam kogo ma. A jeszcze oprócz tego, to ja sama już pomyślałam, fajnie by było zrobić coś dla dzieciaków. W innym terminie, na przykład w sobotę koło południa, może jakieś przedstawienie w teatrze, a potem paczki od firmy? Też bym się tym zajęła. Jak myślisz? – Popatrzyła na niego.

Krzysztof wpatrywał się w jej biurko. Było pełne skoroszytów i katalogów, ale schludnie poukładanych. Kubki z długopisami i markerami stały równo, na tablicy magnetycznej panował porządek. Wszystko było monochromatyczne, w odcieniach srebra i szarości. Jedyny wyjątek stanowiły cztery kolorowe ramki ze zdjęciami. Były na niej dzieci Aśki – dwoje rozkosznych przedszkolaków; na jednej z fotografii była także jego asystentka – zimowa sceneria, wszyscy w wełnianych czapkach i szalikach. Aśka stała w środku, dzieci miała po obu stronach. Były na niej uwieszone i bardzo roześmiane. Co on o niej właściwie wiedział? Zawodowo – dużo, prywatnie – bardzo mało, a przecież praca to tylko część życia. To znaczy tak było w przypadku Aśki i innych pracowników, którzy chcieliby przyjść na imprezę świąteczną z kimś bliskim, a potem pobawić się wspólnie z dziećmi.

– Tak, jasne – odparł, lekko speszony, że tak się przy niej zamyślił. – Oba pomysły bardzo fajne, działaj, dzięki.

Zjechał windą, przeszedł korytarzem do drzwi obrotowych, wyszedł na zewnątrz i się zatrzymał. Wiało, więc zapiął płaszcz i postawił kołnierz. Szybkim krokiem przeciął wewnętrzną ulicę, a potem, równie energicznie, chodnikiem, szedł w kierunku parku. Po drodze minął kilka spieszących się osób – dwoje dorosłych z dziećmi, elegancką panią z torbą wypchaną książkami, mężczyznę z teczką i zakupami. Wszyscy chcieli się gdzieś prędko dostać – zapewne do swoich domów. On też się spieszył, ale po to, by rozruszać organizm, i tak wzmocniony wrócić do pracy.

Zaczął myśleć o mamie. Znowu dopadły go wyrzuty sumienia, że już dawno u niej nie był. Ostatni raz w wakacje. Przyjechał wtedy na kilka dni; była ładna pogoda, nawet odpoczął. Dużo chodził, Podlasie jest przecież takie ładne, na kilka spacerów wybrali się wspólnie. Pomógł jej w sadzie; praca fizyczna dobrze mu robi, pozwala wyrzucić nieprzyjemne myśli z głowy. A potem wyjechał, wrócił do siebie, to znaczy do Warszawy. Tu był teraz jego dom. Tamten, rodzinny, czyli pomalowany na jasnobrązowy kolor drewniak, otoczony kwiatami, rabatami warzywnymi i sadem, został dwieście kilometrów stąd. Gdy myślał o dzieciństwie, miał ambiwalentne odczucia; dom to był zapach sianokosów, kąpiele w Bugu, soczyste papierówki i kulig w zimie. Ciasto drożdżowe mamy i jej czułe dłonie, kiedy znowu wracał z potłuczonymi kolanami. Dom to jednak był także ojciec – wiecznie niezadowolony, burczący, chcący mieć na wszystkim kontrolę. Mający nad wszystkim kontrolę – na pewno nad nim i nad mamą. Chodzili oboje na paluszkach. Początkowo on, jak matka, stosował się do reguł tej gry. Potem, gdy był w liceum, zbuntował się. Jeśli ojciec go uderzył, oddawał. Kiedy wyjechał na studia, odetchnął, choć nie do końca. Bardzo kochał matkę, ale ona była zaimpregnowana na wszelkie namowy, by zmieniła życie, to znaczy zostawiła ojca. Nie potrafiła, nie chciała. Wiara, lęk, poczucie obowiązku – różnie to tłumaczyła i nie opuszczała drewnianego domu. Krzysiek się złościł, ale tylko wewnętrznie – mamie nie potrafiłby zrobić awantury. Gdy był na czwartym roku, ojciec umarł. Tętniak pękł, i już. Poczuł ulgę, a potem wyrzuty sumienia z powodu tej ulgi. Mama została wdową. Po szesnastu latach od tego dnia wciąż mieszkała w tym samym domu, coraz starsza, coraz bardziej potrzebująca troskliwego sąsiedztwa. Za nic jednak nie chciała się przeprowadzić do Warszawy. Krzysiek proponował, że kupi jej małe, ładne mieszkanie, niedaleko niego, że na Powiślu jest dużo zieleni, spokojniej niż w centrum, nad Wisłę można pójść, do kina i teatru, biblioteki, wśród ludzi być. Nie i nie. On nie chciał wracać na Podlasie, ona nie chciała z niego wyjeżdżać. Całkowicie się ich życia rozjechały.

Niecałe pół godziny później znowu był w windzie.

Przyłożył kartę do czytnika, przeszedł po miękkiej wykładzinie korytarza, otworzył drzwi do pokoju Joanny, przez który wchodziło się do jego gabinetu. Gdy mijał jej biurko, ponownie spojrzał na zdjęcia w kolorowych ramkach. Potem wszedł do siebie, usiadł w miękkim, skórzanym fotelu obrotowym. Spojrzał na blat. Nie było tu niczego, co nie byłoby związane z pracą. Było sterylnie i pusto, jak w jego życiu.ROZDZIAŁ 3

– Cześć, myślę, że to mogę być ja. – Głos nie brzmiał, jakby należał do Hugh Granta, i to nie tylko dlatego, że przemawiał w języku polskim. Był zbyt wysoki, zbyt szybko te słowa zostały wypowiedziane, zupełnie bez uroku – bez uwodzicielskiego uroku. – Jestem przekonany, że to jestem ja. – Tym razem został naznaczony pewnością siebie, ale wdzięku mu od tego nie przybyło.

– Z kim rozmawiasz? – zapytała matka.

Marta zaklęła w duchu. Dzisiaj był wtorek, a we wtorki matka chodziła do pani Alinki, czyli swojej fryzjerki. Pani Alinka miała salon niedaleko mieszkania Marty, więc po umyciu i ufryzowaniu matka przychodziła do córki. Pewnie żadna z nich nie potrafiłaby powiedzieć, od jak dawna ten zwyczaj się utrzymywał, ale jedno było pewne – nie dałoby się go wykorzenić. Zresztą Marta nawet nie próbowała; z matką się nie wygrywało. No, może ojcu się udało, ale to zwycięstwo było okupione wieloma bitwami, znojem i cierpieniem. A na końcu – rozwodem.

Zasłoniła telefon dłonią i cicho powiedziała:

– Ze znajomym. – Po czym przeszła z dużego pokoju do kuchni. – Och, to miło – powiedziała głośniej, tym razem do aparatu. – No to może…

– Spotkajmy się. – Teraz głos przeszedł do ofensywy. – Nie ma na co czekać, prawda, ha, ha. – Śmiech był trochę nerwowy, ale Marta uznała, że dobrze, że on się nerwowo śmieje, bo kto by nie był zdenerwowany w takiej sytuacji (z wyłączeniem psychopatów). Ona była.

– To z-znaczy dziś? – zapytała z delikatnym zająknięciem.

– Dziś. Proponuję Bistro Paris, w centrum handlowym. Wiesz, gdzie to?

– Tak – odparła i zanim zdążyła pomyśleć, że w sumie to nie jest pewna, czy podoba jej się fakt, że on tak skraca dystans, od razu mówiąc jej na „ty”, rozmówca rzucił:

– To o dwudziestej. Pa.

– Pa. – To już powiedziała do pikającego sygnału zakończonej rozmowy.

Poczuła, że się trzęsie. Lekko, ale jednak. Wszystko ją wytrąciło z równowagi – i ten telefon, i ten głos, i pracująca teraz na pełnych obrotach wyobraźnia, która zaczęła ekspresowo produkować przyszłe obrazy z Bistro Paris.

Z równowagi wytrącała ją też matka. Na co dzień w stopniu akceptowalnym, ale dziś, teraz, w obliczu zbliżającej się randki, dygot się nasilił. Zresztą i bez tej nadzwyczajnej okoliczności ich relacje zawsze się psuły pod koniec roku. Im bliżej było do świąt, tym bardziej między nim zgrzytało. Im zimniej na zewnątrz, tym chłodniejsze stosunki je łączyły. I fakt, że od kilku lat zimy upodabniały się do jesieni, nic nie zmieniał – wichury i burze z gradami to również nie są przyjemne zjawiska.

Odetchnęła głęboko i wróciła do dużego pokoju.

– No i co tam? – zapytała matka od niechcenia, niby to poprawiając sobie wylakierowane na beton włosy. To znaczy takim tonem zostało to pytanie zadane, ale Marta wiedziała, że matkę aż skręca z ciekawości.

– Umówiłam się. Na dwudziestą – powiedziała Marta.

– Późno – skwitowała mama.

– Tu niedaleko, w gale… – Marta znowu się dała na to nabrać. Zawsze się dawała na to nabierać. Miała trzydzieści lat, ale gdy była w towarzystwie mamy, czuła się i zachowywała jak nastolatka: tłumaczyła się i dygała. – Nie odpytuj mnie! – wybuchła.

– Nie odpytuję. Wyraziłam tylko swoje zdanie, można je było zignorować. Zresztą macie w tym pewną praktykę.

„Macie”. Matka miała na myśli Martę i ojca. Tym razem jednak Marta nie dała się wciągnąć w dyskusję, milczała.

– No tak, o dwudziestej, mówisz, teraz jest kwadrans po szóstej, będziesz się chciała na pewno przygotować – obrzuciła ją taksującym wzrokiem – bo na razie jesteś w ubraniu roboczym… – Marta była w dżinsowych aladynkach i kolorowym wełnianym swetrze, całkiem dobrze wyglądała, przynamniej tak się jej wydawało – …więc pewnie mamy dla siebie maksymalnie pół godziny. Cóż, trudno, dopiję herbatę i będę się zbierać. – Usiadła w fotelu i podniosła filiżankę do ust. Marta pijała z kubków, ale dla mamy wyciągała porcelanę po babci.

– Mamo – odchrząknęła – bardzo mi miło, że do mnie wpadasz we wtorki, ale czasem mam swoje sprawy, swoje życie. To chyba nie jest dziwne, prawda?

– Nie, no skąd. – Ton głosu matki świadczył jednak o tym, że jest to zarówno dziwne, jak i okrutne. – Ja się po prostu o ciebie martwię. Myślę o tym, jak się możesz czuć, kiedy on cię porzuci.

– Mamo, to jest nasze pierwsze spotkanie. Nie opowiadałam ci o nim, bo sama go jeszcze dobrze nie znam. – Nie znała go wcale, ale po co dolewać oliwy do ognia – wiadomość, że spotyka się z obcym facetem, jeszcze bardziej by matkę uaktywniła do dawania rad. – I nie rozumiem, dlaczego zakładasz, że on mnie od razu porzuci.

Matka spojrzała na nią wzrokiem sfinksa, który pilnował dostępu do Teb.

– Takie jest życie, niestety. Prędzej czy później mężczyźni odchodzą.

Marta ponownie postanowiła, że tym razem nie da się w to wciągnąć. „Cholera jasna, ile można?”, pomyślała, mocniej zaciskając zęby.

Matka patrzyła na nią. Nie doczekawszy się reakcji, kontynuowała:

– Na przykład twój ojciec…

No i Marta nie wytrzymała. Mogła sobie obiecywać nie wiadomo ile razy, że już więcej nie będzie grać w gierki matki, że już będzie spokojna i opanowana, że po prostu przemilczy, a i tak zawsze się kończyło tak samo: wybuchała.

– Jezu, mamo, to było prawie dwadzieścia lat temu!

– Szesnaście – sprecyzowała matka.

– Może jeszcze dokładną liczbę dni podasz, co?

Z miny matki wywnioskowała, że mogłaby to zrobić.

– Nie wiem, dlaczego wciąż próbujesz negować fakt, że twój ojciec mnie zostawił. Takich rzeczy nie można przemilczać, o takich rzeczach nie można zapominać. To powinno być twoje memento.

– Moje? A dlaczego niby moje? – „Tego jeszcze nie grali”, pomyślała. Co tym razem matka wymyśliła?

– Bo rodzic to dla dziecka wzór, a ty właśnie idziesz w ślady twojego ojca. Zbliżają się święta, a ja jestem samotna. – „Samotna” powiedziała z wyraźną, masochistyczną przyjemnością. – I ty chcesz samotną matkę porzucić.

– Ja cię chcę porzucić? Ja?! – W Marcie się zagotowało.

„Oddychaj”, powtarzała sobie w myślach, „oddychaj”.

– No, umawiasz się z mężczyzną, sama powiedziałaś, że to dopiero początek, więc teraz jeszcze cię nie zostawi, zatem naturalną konsekwencją będzie pomysł, by spędzić z nim święta, ignorując fakt, że porzucona, samotna, starsza i wrażliwa pani cierpi.

Sztuczka z oddychaniem, o której przeczytała kiedyś w poradniku Jak radzić sobie z lękiem i agresją, działała. Tętno Marty powoli wracało do standardowych wartości.

– Mamo – powiedziała i zamilkła. – Mamo – powtórzyła. Ton był odpowiedni, bo matka jej nie przerwała. – Nie jesteś wrażliwa ani delikatna. Jesteś jak najtwardszy diament.

– Twardsze od diamentów są lonsdaleit i azotek boru.

No tak, matka skończyła geologię, pracowała w Muzeum Ziemi.

– Jesteś jak azotek boru i lons…

– …daleit.

– …daleit. Jesteś silną kobietą, która… która czasami – „Nie jesteś szczera”, pomyślała Marta – zwłaszcza w okresie przedświątecznym, lubi się nad sobą użalać, zupełnie bez powodu.

– Bycie samotną prawie sześćdziesięciolatką to nie jest powód do radości. Mam prawo do smutku. – Mama zachowała odrębne zdanie.

– Masz też prawo, żeby coś wreszcie zrobić ze swoim życiem. – Marta nie ustępowała.

– Nie miałam czasu, całe życie ci poświęciłam. Zajmowałam się tobą, bo ojciec miał co innego do roboty.

– Tata zawsze chciał się ze mną spotykać, to ty byłaś przeciwna. – Marta wciąż była spokojna, ale nieustępliwa.

– Ja to pamiętam inaczej. No, nieważne, chcę ci tylko powiedzieć, że moja wrażliwość ma solidne podstawy. Cóż – mama znacząco spojrzała na zegarek – nie zatrzymuję cię już, przygotuj się do tego spotkania. – Teraz patrzyła na córkę. – A skoro o świętach mowa, to tak sobie myślę, że może w tym roku bym ci kupiła coś z garderoby?... Na przykład jakąś porządną spódnicę. Albo spodnie. Porządne. Ewentualnie sweter.

„Porządny”, pomyślała Marta.

– Porządny. Nie przelewa mi się, państwo nie ceni pracowników nauki, ale matka dla jedynej córki zrobi wszystko. No, to pomyśl i daj mi znać. Albo ja do ciebie zadzwonię jutro, to przy okazji zapytam o to dzisiejsze spotkanie. Pa, córeczko. – Matka ścisnęła ją za ramiona i trzy razy z głośnym cmoknięciem pocałowała powietrze wokół jej policzków. – Pa – powtórzyła już ciszej.

Martę owionął silny zapach lakieru do włosów, a po chwili usłyszała delikatny dźwięk zamykanych drzwi.

Westchnęła. Wciąż to samo. I mama była taka sama, i uczucia, które Marta do niej żywiła – też. W obu tych przypadkach emocje były rozhuśtane od prawa do lewa.

Mama nie była złym człowiekiem, żadna mama przecież nie jest, a przynajmniej żadne dziecko tak nie pomyśli. Miała swoje wady, jak każdy. Najgorszą było to, że mama zawsze musiała mieć rację. Konkretna, rzeczowa, nieznosząca sprzeciwu, z ogromnym trudem akceptująca głos odrębny. To Marta pamiętała z dzieciństwa; chyba nawet jej to nie przeszkadzało wtedy, lubiła taki poukładany świat. Ojciec się z matki podśmiechiwał, czasem bywał uszczypliwy, a potem się z nią rozwiódł. Teraz, z perspektywy czasu, Marta widziała, jak bardzo do siebie nie pasowali. Tata od kilkunastu lat był bardzo szczęśliwym mężem żony całkowicie innej od jej matki: niedoskonałej, trochę roztrzepanej, trochę zapominalskiej, wylewnej plastyczki. Marta polubiła tę nową rodzinę – była jeszcze para trzynastoletnich bliźniaków – ale tkwiła między młotem a kowadłem, bo mimo upływu lat żal matki do ojca nie słabł. Zresztą teraz to już chyba nie był żal; matka zmieniła naturalne w takiej sytuacji lęk i smutek w starannie pielęgnowaną zapiekłość. Postanowiła już na zawsze pozostać nieszczęśliwą, okrutnie porzuconą żoną, której wszyscy powinni współczuć. Eksmęża należałoby zaś potraktować torturami ze średniowiecznego repertuaru, a przynajmniej nie utrzymywać z nim kontaktu, bezustannie – z oddali – przypominając, czym sobie zasłużył na taki los.

Marta kochała ojca, z wzajemnością. Macoszka była dla niej dobra, bliźniaki tęskniły za starszą siostrą. W ciągu roku te spotkania się odbywały bez większych zakłóceń, ale w święta… Drugiego dnia świat, gdy Marta szykowała się do ojca, matka zwyczajowo zaczynała chorować. Bóle głowy, które mogły być zwiastunem udaru; kłucie za mostkiem, niechybnie zapowiadające atak serca; ucisk w brzuchu, który niebawem przejdzie w zadzierzgnięcie jelita. Marta opanowywała pożar, szła do ojca, co kwadrans odbierała SMS-y od matki, by wieczorem usłyszeć: „Dziękuję, jest lepiej, już mi przeszło”.

Nie zmieniało się nic, mimo upływu lat. Matka nie miała ochoty przemeblować swojego życia, doskonale się czuła w roli ofiary. Marta chciałaby zmiany – i jej, i swojego życia, ale na obu polach osiągała mierne efekty.

Westchnęła. Nie będzie się kolejny raz zanurzała w przeszłości. Co było, to minęło, teraz trzeba patrzeć w przyszłość. Nie taką bardzo odległą, limit półtoragodzinny jest w sam raz.

Była ciekawa tego spotkania. Co tam ciekawa – była podekscytowana! Pierwsze randki są specyficzne – lęk zmieszany z nadzieją, dreszczyk emocji. Każda nowa randka jest jak nowe otwarcie – dotychczasowe wpadki i potknięcia, zawiedzione marzenia i różne niespełnienia zostają odłożone na bok, bo a nuż tym razem będzie inaczej?...

Ten głos… Inaczej go sobie wyobrażała. Głos powinien pasować do właściciela. Właściciel zaś był taki przystojny! Nie w nachalny, żurnalowy sposób – po prostu ładna, miła twarz, błysk w oku, rozwiane włosy, coś pociągającego w ruchach. No i to spojrzenie! I to drgnięcie serca! Po prostu intuicja. Czy ktoś taki może mieć nijaki głos? „Aparat zniekształca”, pomyślała. „Na żywo na pewno będzie inaczej”.

Spojrzała w lustro. Czy naprawdę wygląda nieodpowiednio? Przecież taki ma styl. Kolorowy, oryginalny, po prostu jej. Ma jakieś „typowe” ciuchy, ale jeśli je włoży, to będzie jak przebrana, nieprawdziwa. Z drugiej strony, może mama ma rację? Może na pierwszej randce powinna się zaprezentować w czymś „porządnym”?

– Cholera jasna – powiedziała do swojego odbicia w lustrze. – Zostaw wreszcie te wszystkie rozkminki. Rusz się, bo się spóźnisz. I bądź sobą.

W galerii handlowej zawsze był tłok, ale na początku listopada jeszcze gęstniał. Pogoda zniechęcała do spacerów na świeżym powietrzu, poza tym zaczynał się sezon przedświąteczny. Handel jeszcze się trzymał zasady, żeby najpierw uczcić zmarłych, i dopiero po drugim listopada wpuszczał na wystawy i na półki bombki, renifery, mikołaje i inny bożonarodzeniowy asortyment, choć i tu były już wyłomy. Marta pod koniec października widziała w sklepie jednej z sieci spożywczych czekoladowe figurki świąteczne. „Co za brak wyczucia”, pomyślała wtedy. Zresztą nie tylko o wyczucie chodziło. Jeśli się na coś patrzy na okrągło, jeżeli wszędzie migocze, błyszczy i dzwoneczki dzwonią, to po dwóch miesiącach takiej ekspansji człowiek ma dość. Świąteczny klimat się przejada, jak druga tabliczka czekolady albo kolejne piętro ptasiego mleczka. Człowieka zaczyna mdlić.

Przejrzała się w mijanym lustrze. Wyglądała naprawdę ładnie. Umalowała się, mocniej niż do biblioteki (dlaczego tak mało facetów przychodzi po książki? To znaczy tych w wieku, którym była zainteresowana), sweter zostawiła, ale włożyła spódnicę. Krótką, do tego rajstopy w pasującym kobaltowym kolorze. Może to atmosfera tego miejsca (podobno lustra w sklepach przekłamują i człowiek się prezentuje lepiej niż w rzeczywistości), może adrenalina, ale podobała się sobie. To był jeden z tych dni, kiedy myślała, że jest ładna, zasługuje na szczęście, a los jej sprzyja.

Jeszcze chwila i będzie w Bistro Paris. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Minuta po ósmej. Ruszyła pewnym krokiem, bo przecież do odważnych świat należy.

Weszła do niedużego lokalu. Kilka, może dziesięć stolików, lekki półmrok, ale przecież nie egipskie ciemności, a tymczasem… Dwie pary, jedna samotna pani, pan w wieku późnoemerytalnym i… już. Co prawda, jeszcze jeden stolik był zajęty, ale…

– Cześć! – Głos, mimo że na żywo, bez wątpienia należał do tego samego mężczyzny, który dzwonił do niej przed dwiema godzinami. – To tu! – dodał, zupełnie jakby mogła go przeoczyć.

Nie mogła. Po pierwsze dlatego, że był duży. W barkach ze dwa razy szerszy niż Marta, wzrostem przewyższał ją o dobre piętnaście centymetrów. Po drugie – robił wrażenie. Miał na sobie dość luźne spodnie, chyba dresowe, trudno ocenić, bo usiadł w ciemnym kąciku, i obcisłą koszulkę, przez którą widać było umięśnioną klatkę piersiową i wielkie bicepsy.

Marta nie miała nic przeciw tężyźnie fizycznej, sama bardzo lubiła sport, ale nienachalny – spacery, jazdę na rowerze, jogging. Nienachalny tryb uprawiania sportu w równie nienachalny sposób odbijał się na jej sylwetce. Była szczupła, całkiem szczupła, ale żeby tak od razu z mięśniami na wierzchu?...

– Łukasz jestem. – Wyciągnął do niej rękę.

– Marta.

– Fajne miejsce, co? – Rozejrzał się dokoła.

– Tak, takie kameralne, można w spokoju porozmawiać. – Przyglądała mu się nerwowo. O ile jeszcze chwilę temu, wbrew faktom, wbrew temu, co widzi i co pamiętała, próbowała się łudzić, że to jednak właśnie ten facet, wymarzony Hugh Grant, o tyle teraz nie miała żadnych wątpliwości – to nie był on. „Nie uprzedzaj się”, szturchnęła się w myślach, „miłość różnymi drogami chadza”. „Chyba na siłownię”, podpowiedział jej złośliwy głos w jej głowie.

– Ja to je lubię, bo blisko siłki.

Złośliwy głos przeżywał chwile chwały.

– Po treningu człowiek jest jak nabuzowany, adrenalina w nim tańczy. Tamte stoliki pod jarzeniówkami przy barach, które serwują kaloryczne, toksyczne żarcie, to zło. I tyle tam dzieciaków, hałaśliwych, i te panny wymalowane, a z boczkami. Ty… – zlustrował ją wzrokiem – …jesteś inna.

– Tak, no chyba tak… To znaczy na pewno tak.

– Masz fajną figurę, jak się zabierzesz do odpowiednich ćwiczeń, to – ho, ho, kochana! Ja to na przykład przychodzę po pracy, cztery razy w tygodniu, żeby nie przesadzić, nie? – Szczerze się zaśmiał. – Robotę mam niedaleko stąd, w firmie telekomunikacyjnej, potem myk na siłownię, później tu, na dobrą herbatę i sałatkę. A ty gdzie pracujesz?

– W bibliotece. – Marta nie była tak rozmowna. Cały czas się zastanawiała, jak mu powiedzieć, że on to jednak nie on. I że z tej mąki to chleba nie będzie. Bardzo się starała, żeby nie było widać zawodu na jej twarzy. A zawiedziona była bardzo.

– O! – zdziwił się. – Oryginalnie. A nie nudzi ci się? Bo ja to jestem za energiczny na czytanie. Wolę ruch, żeby coś się działo, coś namacalnego.

– Książki też potrafią namacalnie zmienić życie, naprawdę – odparła.

– Tak? No, może. Jakoś mnie szkoła zraziła, potem nie było okazji. No dobra, ale my tu na takie tematy, że tak powiem poboczne, a ja się cały czas zastanawiam, kiedy my się spotkaliśmy? Bo ja to nie pamiętam, szczerze powiem, ale kobiety są podobno bardziej spostrzegawcze, nie? Zresztą mnie to nie przeszkadza, serio. Jestem za równouprawnieniem. Byle nie w kuchni, ha, ha! A właśnie, to co zamawiamy?

– Ja… – Zawahała się. W sumie, co by jej szkodziło?... Przyszła tutaj, to przynajmniej nie spędzi wieczoru samotnie w domu. Z drugiej jednak strony postanowiła, że już nie będzie taką niemotą, która nie wyraża swojego zdania. W końcu to niczyja wina, że oboje się pomylili: on – dzwoniąc do niej, ona – wierząc w cudowne przypadki. – Przepraszam, ale mnie tu nie powinno być. To nie ty miałeś zadzwonić, tylko Hugh Grant.

W życiu nie widziała, by ktoś miał tak osłupiałą minę.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: