Życie od nowa - ebook
Życie od nowa - ebook
Nowa wspaniała powieść historyczna
autorki bestsellerów Charlotte Roth,
osadzona w międzywojennym Sopocie.
Kipi tu radość życia i panuje beztroski nastrój lata. Czworo przyjaciół: Lore, Gundi, Julius i Erik zabawiają turystów skocznymi rytmami i chwytliwymi melodiami, marząc o wielkiej karierze muzycznej. Wkrótce rzeczywiście odnoszą sukces i mogą przemierzać morza na pokładzie luksusowego okrętu Wilhelm Gustloff.
Trudno im jednak zaakceptować to, że czasy bardzo się zmieniły. Gundi zakochuje się w śpiewaku Tadku, ale wtedy właśnie Hitler napada na Polskę i Tadek dołącza do ruchu oporu. Czy oznacza to koniec wielkiej miłości? Po latach młoda Wanda wyrusza na poszukiwanie tego, co zostało z ich marzeń.
„Życie od nowa” to porywająca i autentyczna, wzruszająca historia z głębokim wglądem w przeszłość.
Mainhattan Kurier
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-496-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy powrócisz,
wiesz, gdzie mnie znajdziesz.
Świtem będę na plaży,
jak wtedy.
Wiatr będzie jak zawsze,
a morze szare, takie, jakie znasz.
Tylko ja nie będę już taka sama,
Ale nie martw się. Nie pozna tego nikt.
Świt na morzu.
Boże, przeklnij mnie – nasz świt na morzu.
Otuleni w ciszę jak w twój stary płaszcz,
Stopy ciężkie od wodorostów, staliśmy w spienionej wodzie.
Stoję wciąż i czekam,
Choć cisza nie ma już echa.
Nie wrócisz
I nikt mnie nie znajdzie
Świtem na plaży.
Było, minęło.
Pozostał tylko wiatr
I morze falujące do przodu i w tył.
Ty i ja dawno odeszliśmy w niepamięć,
A światu nie jest nas brak.
_Świt na morzu…_
Piosenka Czworga z Sopotu, autor nieustalony5
Gdy Gundi Frieböse była dzieckiem, każdy letni dzień w Sopocie zaczynał się tak, jakby miał się nigdy nie skończyć.
Oczywiście, wreszcie się kończył, bo gdyby ciągnął się bez końca, Gundi i jej dziadek, który nazywał się Paul Otto Peter Frieböse, ale którego wszyscy na świecie nazywali Popem, nie musieliby nigdy wysypywać piasku z butów, wkładać chusteczek, puszek z kanapkami i mokrych kostiumów kąpielowych do niebieskiej torby i wsiadać do pociągu jadącego z powrotem do stacji Gdańsk Wrzeszcz².
Ale w niedzielny ranek, gdy Gundi i Pop, niosąc między sobą torbę, szli na dworzec, a dzień rozciągał się przed nimi niczym jaszczurka na słońcu, wydawał się Gundi nieskończony.
Jeszcze wspanialej było, gdy Pop dostawał w sobotę wcześniejszą zmianę i jechali pociągiem ku wieczornej czerwieni, a ich dzień w Sopocie zaczynał się już poprzedniej nocy. W takie dni nocowali u ciotki Karl w pensjonacie Sonnenschein, Słoneczko, a wczesnym rankiem, po przełkniętym pospiesznie śniadaniu, Gundi biegła na plażę. Wtedy przez chwilę morze należało tylko do niej, bo nie było tam jeszcze nikogo oprócz ponurego Reinholda Ziebuhra, który ustawiał kosze plażowe i karmił przy tym mewy. Czasami dostrzegała na horyzoncie jeden z białych statków, którymi bogaci ludzie udawali się w rejsy, i marzyła, żeby znaleźć się na pokładzie.
Soboty, kiedy dziadek miał wcześniejszą zmianę, były dla Gundi niczym wisienki na wielkim torcie szczęścia. Kiedy w takie wieczory w niknącym ostatnim świetle maszerowała z Popem i z torbą na dworzec, wierzyła, że potrafi odczytać myśli kryjące się w głowach wszystkich mijanych ludzi. Oto Gundi Frieböse, myśleli, najszczęśliwsze dziecko nad Bałtykiem. Dobry Boże, jakże jej zazdrościmy!
Kiedyś, gdy taki właśnie letni dzień bardzo się już skurczył i niemal dobiegał końca, a Gundi siedziała przed spakowaną niebieską torbą w kuchni ciotki Karl, powstrzymując łzy i czekając na Popa, ciotka Karl spytała ją:
– No i jak, dziewuszko? Co kochasz teraz najbardziej na świecie?
– Ciebie, ciociu Karl – odparła Gundi.
Ciotka Karl postawiła przed nią pączuszki, drożdżowe kuleczki posypane grubą warstwą cukru pudru, a obok słoiczek gruszkowej marmolady. Zawsze była bardzo miła, a jej domek z wyblakłą, błękitną balkonową balustradą i tunbergią, zwaną Czarnooką Zuzanną, latem wspinającą się ze swoimi lśniącymi kwiatami aż na dach, wyglądał ślicznie jak z obrazka.
– No nie – stwierdziła ciotka Karl. – Oszukujesz mnie, prawda, dziewuszko?
– Tylko trochę – przyznała Gundi. – Tylko odrobinkę.
– Powiedz zatem prawdę.
Z nieznanego powodu prawdę trudniej było wypowiedzieć. Miała w sobie coś uroczystego, poważnego, niczym dźwięki orkiestry dętej przed Domem Zdrojowym. Najpierw trzeba było przełknąć pączuszek i nabrać głęboko powietrza.
– Popa i Sopot – powiedziała wreszcie Gundi, po czym ponownie nabrała powietrza: – I muzykę.
Potem wstrzymała oddech. Czy ciotka Karl, taka miła i latem co sobotę pozwalająca im nocować w swoim domku z bajki, będzie urażona, że Gundi na trzecim miejscu wymieniła nie ją, tylko coś równie nieistotnego jak muzyka? Ale dla Gundi muzyka nie była nieistotna. Wręcz przeciwnie. Muzyka to jej lekarstwo.
Lekarstwo na zbolałe serce. Gdy we Wrzeszczu szła przeraźliwie smutna z dworca do domu, ponieważ nieskończony letni dzień przestał już istnieć, gdy sądziła, że przydusi ją ogromna góra smutku, wystarczyło, by Pop zanucił piosenkę, a ciężar w mgnieniu oka znikał. Gundi nie myślała już wtedy o niedzieli, która się kończyła, tylko o tej, która czekała na nich za tydzień, o nowiuteńkim, nieskończonym dniu najszczęśliwszego dziecka nad Bałtykiem.
Oczywiście zdarzały się także niedziele z brzydką pogodą. Nawet często. „Chcecie się pocić, jedźcie na Fidżi – tutaj jest Sopot” – mawiał Pop, gdy urlopowicze na plaży zaczynali narzekać. Muzyka była jednak niczym promień słońca, który przebijał się przez warstwę chmur nad morzem. A jeśli nie przestawało padać, Pop, ciotka Karl i Gundi zarzucali ręczniki na głowy i biegli leśną ścieżką na górę do pensjonatu, gdzie na przeszklonej werandzie pili kakao i słuchali płyt gramofonowych. Ciotka Karl miała dwie płyty: Enrica Carusa i utwory Waltera Kollo. Gundi najbardziej lubiła Carusa. Deszcz uderzał o szyby, a w środku, gdzie było sucho, Gundi topniała, bo męski głos miał w sobie tyle ciepła. Płytę z piosenkami Kollo też jednak lubiła. Lubiła wszystko. Kiedy tylko usłyszała muzykę, jej serce zaczynało tańczyć. Ciotka Karl nie była urażona, a nawet jeśli, nie dała tego po sobie poznać. Pop, który wyszedł na chwilę, wrócił, a ciotka zastąpiła mu drogę.
– Ach, duszko – powiedział Pop. Mówił tak zawsze, gdy przez jakiś czas nie widział ciotki Karl, nawet jeśli ten czas był nie dłuższy niż pięć minut. Pop żył z ciotką Karl na kocią łapę. Tak nazywała to pani Olschewski, ich sąsiadka we Wrzeszczu, a gdy Gundi spytała o to Popa, ten potwierdził, że oboje z ciotką Karl bardzo lubią koty. Zawsze, gdy zwracał się do ciotki Karl „duszko”, uśmiechał się, a jego broda rozciągała się szeroko.
Ciotka Karl nie odpowiedziała uśmiechem. Nigdy tego nie robiła, gdy było do omówienia coś ważnego, żeby Pop nie zmienił tematu.
– Gundi musi nauczyć się gry na instrumencie – powiedziała. – Mam trochę oszczędności, wystarczy, żeby wpłacić u Maksa Böhma na Röpergasse³ zaliczkę na harmonię.
Harmonia był to akordeon, najpiękniejszy z trzech lub czterech instrumentów, które znała wtedy Gundi. Gdyby ciotka Karl wymieniła któryś z pozostałych, zapewne to on zostałby najpiękniejszy, ale tak był nim właśnie akordeon. A ona, Gundi Frieböse, miała posiadać go na własność i grać swoją muzykę! Pop złapał się za brodę i uśmiechnął. Gdy ciotka Karl wbiła coś sobie do głowy, on niemal nigdy się nie sprzeciwiał. „Zanim zacznę się kłócić, wolę zażyć tabaki”, brzmiała jego dewiza.
– Nie przyjmę od ciebie niczego w prezencie – powiedział jednak tym razem.
– Po prostu mi oddasz – odparła ciotka Karl. – Mógłbyś też pójść kiedyś z dziewuszką do kościoła Mariackiego, żeby posłuchała pięknych organów. – Potem wzięła niebieską torbę, włożyła do środka zapakowane kanapki z kiełbasą i tym samym sprawa była załatwiona.
W drodze do domu nogi Gundi nie chciały iść jak należy, tylko ciągle podskakiwały.
Dopiero nocą, gdy leżała w swoim łóżku, słuchając dobiegającego z kuchni chrapania Popa i marząc o życiu z akordeonem, ogarnęły ją wyrzuty sumienia: ciotka Karl spytała ją, co kocha najbardziej na świecie, a ona nie wymieniła żadnej osoby oprócz ukochanego Popa. Tylko Sopot, gdzie pewnego dnia chciała zamieszkać na zawsze, i muzykę, która miała już zawsze przy niej być – ale ani słowa o Lore. Poczuła się jak zdrajczyni.
Gdy w niedziele wracali z Sopotu, zwykle jechali ostatnim pociągiem, by jeszcze odrobinę wydłużyć dzień, a gdy tylko Gundi wreszcie znalazła się w łóżku, ze zmęczenia czuła się nadmiernie pobudzona i nie potrafiła zasnąć. Również dziś tak było. Najchętniej wyskoczyłaby z łóżka i zaraz pobiegła do Lore, by ją przeprosić, choć ta nie wiedziała nawet o jej zdradzie. Droga Lorciu, chciała powiedzieć, to, że o tobie nie wspomniałam, nie znaczy jeszcze, że nie kocham cię najbardziej, tylko w tamtej chwili, gdy ciotka Karl pytała, zapomniałam o tobie.
To była prawda. Ale Lore mieszkała w Nowym Porcie⁴, gdzie stały wysokie dźwigi i gdzie dawno temu mieszkała również Gundi. Nie bardzo daleko, ale spacerowanie tam nocą nie było dobrym pomysłem. A zatem zobaczy Lore dopiero rano w szkole, a co wtedy? Czy naprawdę miała jej powiedzieć, że zapomniała o niej przez Sopot i muzykę? To nie byłoby miłe, Lore by się zasmuciła, a podobne rzeczy zdarzały się Gundi nazbyt często. Miała natomiast pewność, że Lore coś takiego nie zdarzyłoby się nigdy.
Lore była siostrą Gundi.
Przyrodnią siostrą, upierali się drobiazgowi ludzie, tacy jak pani Olschewski. Ale Gundi nie zwracała na to uwagi. Siostrą się było albo nie, a Lore była nią bez wątpienia. W najwcześniejszych latach, tych przed Popem i ciotką Klar, i Sopotem, które Gundi ledwo pamiętała, Lore była wszystkim, co kochała. W każdym razie prawie wszystkim. Swoją matkę – rozpustną Astę, jak nazywali ją ludzie z Mirchauer Weg⁵ – też musiała przecież kochać, ale matka w ogóle nie zapisała się w pamięci Gundi.
– Nie bierz jej tego za złe, dziewuszko – powiedział Pop. – Moja Asta nie była zła, tylko trochę rozwiązła i nie najbystrzejsza. A do macierzyństwa nie miała biedaczka talentu. Jej matka, niech Bóg ma ją w opiece, też nie. Może coś takiego jest dziedziczne?
Gundi nie brała matce niczego za złe. W końcu bez matki nie miałaby ani Popa, ani ciotki Karl, ani Sopotu, a już na pewno nie Lore. Matka, córka Popa, która nie wykazywała talentu do macierzyństwa, pracowała jako pomoc domowa u niejakiego pana Lehwalda, właściciela sklepu z towarami kolonialnymi w Nowym Porcie, i w jeden z tych sposobów, o których dorośli rozmawiają tylko szeptem, ów Lehwald od towarów kolonialnych został ojcem Gundi. Dlaczego by nie?
– Za szyldem Handel Towarami Kolonialnymi często kryje się, co prawda, tylko jakiś kramik, ale budka Lehwalda zapewniała mu utrzymanie – opowiadał Pop. – Źle tylko, że miał już żonę. I miał już córkę, rozumiesz?
Żoną była Katrine Lehwald, pracodawczyni matki Gundi, która mogłaby znieść w swoim mieszkaniu wszystko, tylko nie służącą z bękartem małżonka. Córka pana Lehwalda, czteroletnia Lore, najbardziej na świecie chciała mieć siostrzyczkę. Gundi pamiętała Lore ze wszystkimi szczegółami – nawet jeśli nie było to możliwe, miała wrażenie, że ona i Lore od pierwszego dnia były ze sobą na dobre i na złe.
Ostatecznie żona pana Lehwalda musiała ścierpieć, że upadła Asta i owoc jej występku, Gundi, zostały w służbówce, ponieważ sprzedawca towarów kolonialnych tak postanowił. Chętnie wyładowałaby swoją złość z tego powodu na kukułczym dziecku, ale zawsze, gdy próbowała, wtrącała się jej na ogół bardzo posłuszna własna córka. Początkowo błagalnie:
– Nie bądź taka niedobra dla siostrzyczki.
Później coraz bardziej natarczywie, a wreszcie grożąc:
– Jeśli jeszcze raz będziesz taka okropna dla Gundi, powiem tacie, a on ci tego zabroni.
Groźba działała. Co prawda, sprzedawca towarów kolonialnych nie zajmował się Gundi, a jeszcze mniej Lore, ale żona się go bała. Od tego czasu obchodziła Gundi łukiem, a we wspomnieniach tej ostatniej nie zostało nic oprócz bycia razem z siostrą i więzi, która chroniła ją przed wszelkim złem.
Potem zaczęła się wojna, o której Gundi i Lore początkowo nie słyszały zbyt wiele. Właściciel sklepu z towarami kolonialnymi natomiast tak, ponieważ raźno ruszył na front i po ośmiu tygodniach już nie żył. Tym samym mieszkanie znalazło się w posiadaniu wdowy, ona zaś chciała jak najszybciej pozbyć się „plamy na honorze”, czyli kochanki swojego męża i jej dziecka. Nawet jeśli czteroletnia Gundi mogła w ogóle martwić się o to, gdzie będzie od tej pory mieszkać, troski szybko się rozwiały: na scenę jej życia wkroczył Pop. Ojciec matki, dziadek Gundi, brygadzista w gdańskiej stoczni Klawittera, niewysłany na front ze względu na wykonywanie pracy ważnej dla działań wojennych. Dłonie jak łopaty, krzyż, na którym można było złożyć troski świata, i niebieskie oczy, zdradzające opinię Popa, jeszcze nim otworzył usta.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki