Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie optymalne, czyli traktat o rozstaniu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Życie optymalne, czyli traktat o rozstaniu - ebook

Czy można się rozstać, ot tak, z umysłu? Czy musi być jakiś powód, by dwoje ludzi, którzy żyją w małżeństwie obok siebie, powiedzieli sobie: „dajmy sobie szansę z innym partnerem”. Czy powinniśmy zrezygnować z zakłamania, gdy uświadomimy sobie, że nasze małżeństwo nigdy nie będzie sukcesem, bo nie pasujemy do siebie? Prawnicza „niezgodność charakterów” to pretekst do rozstania czy świadoma reakcja mózgu na przemęczenie spowodowane kontaktem z nieodpowiednią osobą? Dlaczego nie bierze się ślubów pięcioletnich? Ja, Mieszko, biorę sobie ciebie Dąbrówkę za żonę i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską na całe pięć lat oraz że cię opuszczę po tym czasie, by się nie męczyć aż do śmierci. Tak mi dopomóż… Dalej sobie darujmy, bo się obrazi jakaś dewotka. Skoro co trzecie małżeństwo w Europie się rozpada, a co najmniej co szóste powinno się rozstać, to po co się zmuszać do „aż do śmierci”. Przecież po pięciu latach można odnowić ślub. Znów wesele i impreza. Do tego na pewno mąż nie zapomni daty ślubu.Wypada dodać, że historia Mieszka jest pisana dla osób, które coś w życiu osiągnęły. Nie musi dotyczyć to kategorii pieniędzy i majątku, ale przynajmniej tego typu doświadczeń, które pozwalają im, choćby czasami, czerpać przyjemność z życia. Dlatego jeśli jesteś sfrustrowanym frustratem frustrującym otoczenie swą frustracją idź na jakiś mecz i wymądrzaj się, że przegrana Polaków 3:0 tak naprawdę jest wielkim zwycięstwem. Dlatego jeśli jesteś człowiekiem, który świetnie wie, co w życiu jest najważniejsze, nie próbuj przebrnąć przez pierwszy rozdział, bo i tak nie znajdziesz potwierdzenia na to, że najważniejsze są pieniądze, seks, Bóg czy miłość. Jeśli tylko jesteś, nie bądź aż takim męczennikiem i wróć do wegetacji.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-946855-9-1
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POCZĄTEK

Mieszko nie do końca wiedział, jak to się stało, że postanowił zmienić swoje życie. Zmiany w nim wydawały się oczywiste, dlatego nie powinny dziwić, ale jednak trudno mu się do nich było zmusić. Zmusić?! Trudno mu do nich się było nawet zabrać. Mało tego, nie do końca był przekonany, czy je robić, ale jednak nastąpił taki moment, że trzeba było podjąć to wyzwanie. Alternatywą było to, że zostanie alkoholikiem. Argumentem za było to, że nie był zapuszczonym facetem w średnim wieku i wciąż miał szansę na zmianę. Nieraz stawał przed lustrem w slipach i patrzał na siebie. Wyglądał tak sobie we własnej opinii. Znacznie jednak lepiej był oceniany przez innych; dotyczyło to opinii obojga płci.

Lat trzydzieści sześć. Żonaty. Z Dąbrówką. To rzadki przypadek, by dwoje ludzi nazywało się jak pierwsza królewska para w Polsce. Dla odmiany wymyślili, że dwoje dzieci nazwą najbardziej pospolicie jak można – Marysia i Jasiu. W ten prosty sposób tworzyli grupę czworga ludzi, którzy nie lubią swego imienia. Wzrost 178 centymetrów. Waga 78 kilogramów. Rozmiar kołnierzyka 40. Co tam jeszcze? Określenie urody w widełkach od mocno przystojny do przystojny. Lekko zarysowujący się brzuszek, bez tłuszczu na ciele. To dzięki rowerowi. Włosy – ciemny blond. Trochę za duży nos. Zresztą jako całość niezły kawał faceta. Co do cech charakteru, to trudno coś pisać, bo oprócz wspaniałych cech osobowości, jak dążenie do doskonałości, jasno uwydatniała się niechęć do kultury i marnotrawienie czasu przed telewizorem i komputerem.

Określenie Mieszka takimi cechami jak pracowity czy nerwowy nie ma najmniejszego sensu, bo takie próby opisu charakteru są dobre dla ludzi o niskim IQ. To wyklucza zapewne tych, którzy będą czytali tę opowieść. Zresztą zrozumienie całej historii Mieszka wiąże się z posiadaniem przynajmniej trzycyfrowej, tajemniczej liczby, za którą pojawia się owe IQ. Nie piszę w końcu tej książki dla wszystkich, tylko dla określonych czytelników. To trochę tak, jak w polityce śmieszy prezydent, który mówi, że będzie przywódcą całego narodu. Przecież albo będzie sprzyjał przedsiębiorcom, albo pracownikom. Albo będzie reprezentował ludzi religijnych, albo będzie walczył o niezależność od niej. To już lepiej niech stwierdzi, że będzie władcą sprawiedliwym. To też jest głupie, ale przynajmniej każdy może w to uwierzyć.

Wypada dodać, że historia Mieszka jest pisana dla osób, które coś w życiu osiągnęły. Nie musi dotyczyć to kategorii pieniędzy i majątku, ale przynajmniej tego typu doświadczeń, które pozwalają im, choćby czasami, czerpać przyjemność z życia. Dlatego jeśli jesteś sfrustrowanym frustratem frustrującym otoczenie swą frustracją idź na jakiś mecz i wymądrzaj się, że przegrana Polaków 3:0 tak naprawdę jest wielkim zwycięstwem. Dlatego jeśli jesteś człowiekiem, który świetnie wie, co w życiu jest najważniejsze, nie próbuj przebrnąć przez pierwszy rozdział, bo i tak nie znajdziesz potwierdzenia na to, że najważniejsze są pieniądze, seks, Bóg czy miłość. Jeśli tylko jesteś, nie bądź aż takim męczennikiem i wróć do wegetacji.

Mieszko pracował w ogrodzie botanicznym. Już w wieku ośmiu lat wydawało mu się, że kocha przyrodę. Wiedza wynikała z tego, że pomagał mamie w ogródku. Ulubioną jego czynnością było plewienie. Czasem robił to kosztem sałaty czy botwinki, ale wciąż nazywało się to plewieniem, choć powinno się nazywać warzywieniem, bo zdarzyło się i tak, że wyrwał wszystkie warzywa, a zostawił same chwasty. Mama była jednak wyrozumiała.

Po iluś tam latach, jak już było za późno, doszedł do wniosku, że ogród lubił z powodu agrestu, czarnej porzeczki i rzepy, którymi się objadał. Uwierzył jednak w słowa mamy, która przy każdej okazji zachwycała się jego pasją plewienia:

– Mój Mieszuś to mógłby całymi dniami siedzieć na grzędzie! Trudno, uwierzył w końcu w to, że jego życie musi się toczyć w ogrodzie. Mama oprowadzała go po wszystkich ogrodach w kraju i wielu za granicami: Chicago, Paryż, Bruksela czy Berlin. Mama była zachwycona. Mieszko, nie chcąc robić jej przykrości, zachwycał się nimi również. Już wtedy zdobywał umiejętność grania przed innymi.

Początkowo był wielbicielem kwiatów, jak zresztą mama. Z czasem przestawił się na rośliny skalne, bo było z nimi mniej pracy. Owoce, tak ważne w jego dzieciństwie, we własnym ogrodzie odrzucił dość szybko z racji śmiecenia i świętego spokoju. O ile na wiosnę pracy z nimi nie było za dużo, a maj pełen kwitnących drzew i krzewów prezentował się wspaniale, to problemy pojawiały się, gdy następował okres zbiorów. Cała masa owoców oczekiwała na przeróbkę. Zaprawianie rodzinne prowadziło do wieloletnich kłótni z żoną. Po pewnym czasie dzieci nie mogły patrzeć na dżem z brzoskwiń, kompot z mirabelek, przecier śliwkowy i syrop z aronii.

Wciągnięcie własnej rodziny w prace ogrodowe okazało się klęską. Dąbrówka uwielbiała dbać o swoje ręce, a ziemia była ich głównym wrogiem. Praca w rękawiczkach nie wchodziła w grę, a strach przed kleszczami i pająkami skutecznie wymiatał ją z ogrodu. Dzieci do wieku siedmiu lat nawet pomagały tacie, głównie w objadaniu się porzeczkami i truskawkami, ale i to minęło. Powód był prosty: zamiast perzu wyrywały pietruszkę i brukselkę (Mieszko nie był zdziwiony). Jego pokłady cierpliwości nie były zbyt głębokie, nie mógł na to patrzeć i wyrzucał je do pokoju. One podporządkowywały się ze szczerą radością, bo praca w ogrodzie bez możliwości podjadania była zwykłym koszmarem. Powinien sobie przypomnieć swoją matkę, która nigdy nie robiła mu wyrzutów, gdy sam patroszył grządki z wartościowych roślinek.

Samotność, jaką przeżywał Mieszko podczas dbania o ogródek, okazała się nie do wytrzymania. Zaniechał chęci posiadania najładniejszego i najpraktyczniejszego ogrodu w mieście i zaaprobował ogród z gatunku: byle nie było byle jak.

Na początku Mieszko miał ambicję wyżywać się w pracy, w końcu jest to dobre i popularne miejsce do tego celu w strategii rozwoju człowieka. Niestety tutaj improwizacja nie była dozwolona. Sponsorzy wymagali, włodarze miasta wymagali – pokrywali w końcu mają prawo wymagać. Do tego dyrektor był z gatunku ludzi, którzy uwielbiają się podlizywać sponsorom i miastu.

Z czasem Mieszko zauważył, że jego umiejętności budowy ogrodów nie są wykorzystywane. Przygasł. Wszyscy to zauważyli. Został przesunięty do działu komputerowego. Jego obowiązkiem było teraz nie tyle co promowanie ogrodu botanicznego, ale traktowanie go jako przedsiębiorstwa zarabiającego pieniądze. Miał osiągnąć zyski na polu edukacyjnym. Wiadomo: wycieczki szkolne, gry i botaniczne zabawy dla dzieci czy atrakcje w świecie roślin. Kto nie chce zobaczyć rosiczki pożerającej owada, wiktorii amazońskiej wyglądającej jak wodny talerz, huby wykorzystywanej do rozpalania ognia czy jemioły tworzącej ciekawe kompozycje na drzewach?

Dąbrówka była młodsza od męża o trzy lata. Wyglądała jednak trochę młodziej, co było jej przekleństwem, bo uwierzyła w to, że będzie się zachowywać jak koleżanka starszej córki – piętnastoletniej Marysi. Zresztą ten ich związek matczyno-córczany wydawał się Mieszkowi dość dziwny. On nie mógł stworzyć czegoś podobnego ze swoim synem. Jaś miał dopiero 10 lat. Zapewne to był powód, że zamiast związku ojcowsko-synowskiego stworzył układ tatowo-dzieciowy.

Wracając do Dąbrówki: pracowała ona w recepcji zakładu dentystycznego. Nie na cały etat. Sześć godzin dziennie. Nie kochała swojej pracy, ale kochała pieniądze z tej pracy. Lubiła też porządek. Taki klasyczny babski porządek. Czyste mieszkanie, obowiązkowe mycie okien na każde święta i... domowe obiadki. Wizyty u teściów i rodziców składały się na obowiązkowe rozrywki. Seks klasyczny, dwa razy w miesiącu, bez specjalnych szaleństw. Dwie koleżanki, jeszcze ze szkoły, dla udowodnienia swej babskości i jeden wróg – sąsiadka. I to, i to na całe życie.

Mieszko mieszkał (!!!) w parterowym domku z dość dużym strychem. Do tego, jakżeby inaczej, duży ogród. Niby standard europejski. Pokoik dla każdego dziecka, sypialnia, pracownia dla dorosłych i duży pokój gościnny. Do tego pies, sympatyczny i beztroski, tak jak i beztroska była jego rasa, składająca się z wielopokoleniowych prób mieszania się kundlowatych ras na wielu okolicznych skwerkach. Przeważał typ okrojonego owczarka niemieckiego z wyraźnie zaznaczoną unikatowością, bo był wielkości dużego kota. To tak, jakby Niemcy zostały okrojone z ziem przez Austro-Węgry, Francję i Polskę.

Co do charakteru psa, to najbardziej przypominał rozgadanego Włocha z nutką angielskiej flegmy, którą to stosował, gdy jego czar osobisty nie przynosił efektów. Miał się nazywać Cezar, bo zapowiadał się na dorodnego owczarka niemieckiego, ale ze względu na jego karłowatość został Czarkiem i zamiennie Cezarkiem. Pies był ważnym członkiem rodziny, bo był bezkonfliktowy i nie wyróżniał swą miłością nikogo. Jego przewodnie motto brzmiało: Ten jest panem, kto ma coś słodkiego do zjedzenia i pójdzie ze mną na spacer. Dlatego często zmieniał właściciela i nie miał kłopotów z rozstaniami i powrotami.

Opisywanie małżeństwa naszego bohatera nie ma specjalnego sensu, bo przypominałoby to trochę reportaż z obierania ziemniaka: Właśnie głowa rodziny wzięła w swoje ręce małą strugaczkę. Obok położyła zwykły nożyk do wydłubywania ok ziemniaczanych. Ruszyła strugaczka. Głowa rodziny dostojnie tworzy pierwszy obierek. Wciąż się nie urwał. Ops! Jednak się urwał. W końcu udało się go obrać. Tylko dwie obierki i ziemniak przygotowany został do gotowania. Jedna ma 35,30 cm, a druga 7 koma 64 cm. Dziękujemy państwu za uwagę i zapraszamy na jutrzejsze sprawozdanie z obierania marchewki. Do usłyszenia.

Znając jednak kunszt dzisiejszego dziennikarstwa, można by ubarwić tak oto tę relację:

Witamy serdecznie wszystkich naszych słuchaczy na wielkim wydarzeniu Peel Potatoes. Myślę, że nie umiemy się już tego doczekać. Zanim zaczniemy i przedstawimy naszego eksperta, zapraszamy na reklamy.

ZAPRASZAMY DO RESTAURACJI „ZIEMSKI RAJ” NA KATROFEL-SALAT. PROSZĘ PAMIĘTAĆ, ŻE W NAJBLIŻSZYCH DNIACH PROMOCJA: DO KAŻDEJ SAŁATKI Z KARTOFLA JEDEN PATAT GRATIS.

Witamy ponownie. Oto nasz główny bohater ‒ Mieszko. Proszę zwrócić uwagę na jego subtelną muskulaturę oraz pewność siebie. Tuż obok Dąbrówka, kobieta, która nie boi się niczego.

Mieszko zasiada skromnie w rogu kuchni i wyciąga strugaczkę do ziemniaków. Niektórzy mówią obieraczkę, ale ten problem rozstrzygną już nasi eksperci językowi po audycji. Gdzieś z boku czeka na swój czas zwykły nożyk, nazwijmy go kozik, choć może to być niewłaściwe.

Dąbrówka ciepło zachęca męża do obierania ziemniaków w miarę cienko. Wczorajsza rozmowa na temat gotowania ziemniaków w mundurkach spełzła na niczym. Gdybyśmy mogli... Przepraszam. Tak, możemy. Łączymy się z naszym dźwiękowcem. On nam przybliży rozmowę tych dwojga ludzi, bo zainstalował się w pobliżu ze swoim mikrofonem.

– No i jak?

– Co jak?

– Jak się obiera?

– Jak zwykle.

– Zawsze jest inaczej, bo każdy ziemniak jest inny.

– Trochę wodniste są...

– Jak wodniste?

– Pewnie na jakichś prochach to robią...

– Przesadzasz.

– Ustrugać tylko na dziś czy na dwa dni?

– Może na dwa dni.

Daje się usłyszeć, że głos Dąbrówki jest lekko zaczepliwy. Jak państwo widzą, dzięki ziemniakom ludzie ze sobą rozmawiają, a to w końcu łączy małżonków. Czas na reklamy.

Tu możemy już postawić kropkę. Trudno opisywać historię Mieszka tylko w tonie reportażowym, niemniej literacka obróbka może stać się klęską tej opowieści. Cóż! Będę się starał lawirować. Oby z sukcesem. W takim razie co możemy powiedzieć o życiu małżeńskim Mieszka? Było normalne jak w pierwszym opisie albo beznadziejne, jakby się je próbowało ubarwić.

Mieszko i Dąbrówka opanowali średni poziom dualizmu werbalnego. W typowej rozmowie porannej wyglądało to tak.

Zamiast: O! Jak dobrze, że cię widzę?

Było: Wstałaś?

Zamiast: Może ci zrobię kromkę?

Było: Co jest do jedzenia?

Zamiast – Nieźle wyglądasz (nie przesadzajmy z komplementami tak od rana).

Było: Idziesz się malować teraz czy potem?

Zamiast: Jak spałaś? Bo mi się śnił znowu ten żywopłot z cierniowych tulipanów, które mi nie pozwoliły się dostać do kanapki z parówką. Wiesz, że takich śmieciowych świństw nie lubię, a walczę o tę kanapkę przynajmniej raz w tygodniu. Z każdym snem mam wrażenie, że im ta parówka jest bardziej przeterminowana, to ja mocniej walczę o nią z tymi tulipanami. Jak Kmicic o Oleńkę. Tulipany strzelają do mnie cierniami z liści (!!!) i otumaniają zapachem wyrzucanym z kielichów. Tak jakby mnie atakowano bronią tradycyjną i chemiczną. I to wszystko z powodu jednej wysuszonej parówki bez musztardy.

Było: Jak spałaś?

Zamiast: Musisz przyjść do nas do ogrodu. Maja zrobiła toskański zakątek, jest śliczny.

Było: Pewnie będzie padać. Zamiast: Pewnie będzie padać.

Było: Zapowiada się dupiasta pogoda.

Zamiast: Dlaczego nie cieszymy się, gdy widzimy się rano? Było: Znów dzień jak co dzień.

Tak intuicyjnie jego, a raczej ich życie było podobne do tysięcy żyć ludzi, których spotykamy obok. Życie dla siebie. Siebie oznacza też najbliższą rodzinę. Życie ciągnące się. Życie bez determinacji zmian. Tak jakby człowiek wchodził w pewnym jego momencie na przenośnik taśmowy, który ma go wieźć przez te średnio 84 lata. Może więcej, może mniej, ale tak wyliczyli pewni wyliczacze na podstawie nieprawdopodobnie wiarygodnych badań. Tylko nieliczni, wyjątkowo zdeterminowani decydują się zejść z przenośnika i wchodzą na ruchome schody, które mogą prowadzić na ich własny szczyt albo do ich własnego piekła. Poruszanie się na ruchomych schodach jest znacznie trudniejsze niż beznamiętna podróż przenośnikiem, dlatego większość ludzi nie ryzykuje schodzenia.

Mieszko stał się bezużytecznym perfekcjonistą. Wybrał wędrówkę przez życie, w której nie on idzie, ale jest ciągnięty przez motor zwany stabilizacją.

I tak by sobie żył i żył, trwał i żył, wegetował zamiast żyć oraz używał życia poprzez wmawianie sobie, że używa życia do... poniedziałku 14 czerwca.

W ten oto bezwietrzny poranek, przed pójściem do pracy, postanowił zobaczyć, jak w jego mieście burzy się budynek. Robi się to w sposób nietypowy – rozbierając go od góry. Gapienie się na to wydaje się niepoważne, dlatego powiązał je z codziennym spacerem z Czarkiem. W końcu psom jest obojętne, gdzie zrobią swą inaugurującą dzień kupkę. A miejsce rozbiórki było też w końcu kupką, tylko gruzu, dlatego wydawało się logiczne, by połączyć to w całość. Musimy dodać, że Mieszko, jako zwolennik ogrodów, zawsze grzecznie zbierał odchody po swoim Czarku. Trochę cierpiał, że nie mógł tego wykorzystać jako nawozu, ale on i tak często cierpiał, dlatego jedno cierpienie więcej nie powodowało, że stawał się jeszcze większym cierpiętnikiem.

Wracając do budynku, musimy wspomnieć o jego historii. Od dziesięciu lat był główną architekturalną ciekawostką, bo przechylił się trochę. Jego fundamenty, jeszcze sprzed I wojny światowej, nie wytrzymywały już kurzawek, czyli niszczących wód gruntowych. Wzmacnianie budynku, dokładnie jego fundamentów, przekraczało opłacalność odbudowy. Gdyby się na to zdecydowano, byłoby tak, jakby chciano leczyć alkoholizm lepszymi gatunkami wódki i wina.

Tak więc Mieszko, któremu coś tam zostało z dziecięcego braku subordynacji, przeszedł przez dziurę w płocie i podszedł pod sam mur budynku. Wtedy pojawiła się ona. Zadziałała zgodnie z grawitacją. Zadziałała zgodnie z napisem, który zignorował: WEJŚCIE GROZI ŚMIERCIĄ I KALECTWEM. Zadziałała. O tak! Po prostu. Tak to bywa, że fizyka wygra w końcu z psychologią, a bukiet kwiatów nie wygra z zamkniętymi drzwiami żony, gdy wrócisz do domu nad ranem. Zresztą ta prawda miała rozkwitnąć w całej swej okazałości w życiu Mieszka.

Dachówka





























































Spadła

Szpital

Hmm OBSERWOWAĆ

Lekarze mówili wiele rzeczy. Wstrząśnienie mózgu ‒ mówili......

Przejdzie

Contusio capitis

... potem nic nie mówili. Bardziej czekali na badania, które miały w jednoznaczny sposób określić przypadłość Mieszka. Przede wszystkim jednak lekarze mówili o szczęściu. Dachówka spadła mu płasko na głowę. Ani jednego śladu uderzenia, żadnego przecięcia skóry. Bez krwi, tylko kopczyk guzowy, który zresztą znikł po dwunastu godzinach.

Kształt

gło wy

zos tał.

Zacho wał

s w ą

dotychczasową

formę.

I niby wszystko było w porządku. Badania nie wykazywały żadnych zmian. Nikt nic nie zauważył, bo przecież nikt nie widzi choroby w innym podejściu do życia. Żaden lekarz. Nawet Dąbrówka niczego się nie domyśliła. Zrobił to dopiero sam Mieszko.

Najpierw nieśmiało, potem Potem, potem, potem, potem z podejrzeniem rodzącej się ciekawości osiągnął pewność, że jest inny. Jak to się stało? Nie czuł przecież ani bólu, ani ucisku, czy to w głowie, czy w innym miejscu, a jednak. Te same ręce, to samo spojrzenie, to samo zachowanie, nawet przyzwyczajenia te same. Nie potrafił jednak pozbyć się wrażenia, że widzi siebie jako lepsze odbicie. Dokładniej zaś, jakby był osobą, która dotychczas była ukryta w jego odbiciu, a teraz z niego wyszła i stała się sobą, a raczej uzupełniła go. To dziwnie, bo miał wrażenie, że czuje w środku obie te osoby. Jedną, która żyła jako odbicie, i drugą, która potrafiła z niego wyjść. Ta druga osoba stała się nim, ta pierwsza była jego historią. Stał w ten sposób przed swoim odbiciem, które było starym nim. Mam nadzieję, że wyjaśniłem to w prostych słowach. Odbicie nic nie mówiło, nie sugerowało, ale uświadamiało wręcz natarczywie tę inność. Musiał się zastanowić, czy zostać sobą sprzed odbicia, czy wejść z powrotem do niego. Nie potrafił podjąć decyzji w tej chwili, wiedział, że potrzebuje czasu. Postanowił obserwować siebie, i to od razu, tu, w szpitalu, i... zrobił to. Wyniki były zaskakujące, bo dość szybko zauważył u siebie zmiany. Rzeczywiście był inny.

Tutaj też, w tych dziwnych, nienaturalnych, szpitalnych warunkach, zdarzyło się pięć faktów, które zdecydowały o tym, że osiągnął pewność, iż już nie jest tym samym Mieszkiem co poprzednio.

1

Mieszko został położony na łóżku w czteroosobowej sali, przy ścianie. Przez cały okres pobytu w szpitalu zachowywał się jak wczasowicz, bo leczenie polegało głównie na leżeniu i spaniu, choć nazywało się to oficjalnie – obserwacją. Mało tego, miał założoną kartę obserwacji klinicznej, co brzmiało o wiele poważniej niż karta wczasowicza. Z nudów obserwował sam siebie, zastanawiając się, czy dotyczy to jego samego, czy jego odbicia. Lekarze podobno też to robili, choć głównie obserwowali wyniki badań. W końcu nikt nie wymyślił karty obserwacji zachowania pacjenta oraz jego sobowtóra i ich walki o przejęcie władzy nad ciałem, chyba że zahacza to o chorobę psychiczną.

Wracając do sali szpitalnej: na samym jej środku leżał dość uciążliwy pacjent. Chrapał, chrapał i chrapał, przerywając to, dla urozmaicenia, dość głośnym kaszlem. Mieszko poprosił lekarza, by przenieść chrapacza pod ścianę i oddzielić parawanem, który widział w dyżurce pielęgniarek. Dodatkowo sam poprosił o przeniesienie, bo świetnie dogadywał się z innym pacjentem leżącym pod oknem. Okazało się to nie do zrealizowania, choć powodów do odmowy nie było. Całe dwa tygodnie wszyscy się męczyli z chrapiącym panem Waldkiem. Po miesiącu wreszcie przeniesiono go za parawan, ale wtedy już Mieszka nie było w szpitalu. Zauważył to dopiero wtedy, gdy był na badaniach kontrolnych i wszedł do pokoju, by odwiedzić przyjaciół.

Mieszko walczył o tę zmianę miejsca przez cały okres pobytu. Zaczął od góry: ordynator, potem była prowadząca doktor Dorota, wszystkie pielęgniarki, a skończył na salowej Stefanii, która z racji stażu pracy potrafiła załatwić wszystko. To jednak też ją przerosło.

+

Sytuacja z panem Waldkiem uświadomiła mu, że ma nieodpartą chęć poprawiania świata. Z tego też zapewne powodu Mieszko próbował przekonać personel do zwiększenia liczby roślin w szpitalu. Istnieje w końcu hortiterapia, czyli terapia ogrodnicza, która na Zachodzie jest coraz częściej stosowana, najczęściej wśród dzieci, ale nie tylko.

Mieszko zauważył, że w pobliżu ich sali są trzy roślinki: duży fikus benjamina, umieszczony w holu, gdzie pacjent mógł porozmawiać z odwiedzającymi, oraz zgrabne dwie paprotki na parapecie pokoju. Łatwo można było usłyszeć, że praktycznie wszyscy rozmawiali o roślinach. Trochę z nudów ‒ bo o czym ma rozmawiać żona pacjenta, która połowę życia spędziła w kuchni ‒ trochę z ciekawości ‒ bo to są jedyne sprzęty niemedyczne w zasięgu wzroku ‒ trochę z braku tematów, które mogą pobudzić rozmowę prostych ludzi.

Zalety z posiadania roślin, oczywiście odpowiednio dobranych, w takim miejscu byłyby nieocenione. Rozpoczął promocję swego odkrycia. Znowu natrafił na mur niezrozumienia. Zaczął się wahać. Po co tworzyć sobie kłopoty? Ta polska albo światowa ideologia ucieczki od kłopotów triumfuje w większości miejsc. Salowa Stefania opowiadała, że przyniosła kiedyś, nielegalnie, dwa aloesy i postawiła je dumnie na parapecie okiennym na korytarzu. Niestety palacze zaczęli wrzucać do doniczek niedopałki papierosa i tak się skończył ich żywot. Wyglądało na to, że władze na każdym poziomie rządzenia mają prosty sposób rozwiązywania problemów: krzaki to wytwórnia kleszczy – wykarczować je, komary – wypompować jeziora, brudnica mniszka – wyciąć sosny, mól – przejść na elastil i skaj.

U Ó

W ten sposób Mieszko poniósł już na początku pobytu dwie spektakularne porażki w dziedzinie POPRAWA ŚWIATA. Był jednak wytrwały i drążył dalej, niestety już nie w szpitalu, tylko gdy opuścił jego mury.

Tak to wyglądało z jego punktu widzenia, bo tak naprawdę to odniósł akurat dwa zwycięstwa, tylko o tym nie wiedział. Wkrótce po jego wyjściu lekarze zaczęli analizować ustawienie łóżek pacjentów na salach. Okazało się, że nie było ono efektywne. Co do kwiatów, ale to dopiero po roku, udało się je wykorzystać w leczeniu. Jedna z rehabilitantek prowadziła zajęcia w szpitalnym ogrodzie. Znalazła przy nieczynnej studni mały zakątek, który do tego przystosowała. O dziwo, za zgodą dyrekcji. Tak to czasem bywa, że nie zauważamy efektów naszej pracy, bo nigdy się o nich nie dowiadujemy.

2

Drugą sprawą była WDZIĘCZNOŚĆ dla opiekunów medycznych. Wszystko zaczęło się od sąsiada z łóżka obok, starego kolejarza, który chciał się odwdzięczyć kilku osobom. Pan był starej daty i potrafił odróżnić dobrą pracę od wegetacji pożerającej czas na etacie. Wciąż powtarzał, a leżał już trzy tygodnie:

– Ja tu bym dwie trzecie ludzi zwolnił, ale pani Helence, pani Stefanii i doktorowi Damianowi należy się duży buziak.

100 $ ?!

Z racji wieku i świadomości nieatrakcyjnych ust chciał podarować tej trójce jakieś prezenty. Niestety szpital nasączony był aferą łapówkową, która od czterech miesięcy żyła we wspomnieniach pacjentów. Żona pacjenta, któremu przeszczepiono nerkę, dała lekarzowi wielki koniak. Wydało się. Kontrole, zwolnienia i brzydki zapach. Koniak się należał lekarzowi jak kiełbasa psu, ale to nic nie zmieniło. Słowo „łapówka” wisiało wraz z tą butelką w każdej sali.

Kolejarz, pomimo tego zajścia, zawziął się. Najpierw spytał swoich faworytów, jak ma się odwdzięczyć, by było to zgodne z prawem. Odpowiedzi nie usłyszał. Każdy mówił, że wystarczy dziękuję. Uznał, że czas wziąć sprawę we własne ręce. Ponieważ był emerytem z pomysłem, a miał małą wędzarnię na swojej działce, postanowił to wykorzystać. Każdej z przewidzianych na jego liście osób uwędził świetnego węgorza. Radość z tego pomysłu prysła w momencie, gdy przyszło do obdarowywania. Tu swoim kunsztem organizatorskim popisała się salowa Stefania, która wcisnęła paczkę doktorowi Damianowi i pielęgniarce w szpitalnej windzie, którą unieruchomiła. Zapach świeżutkiej ryby był dodatkowym bodźcem, by nie bawić się w odmowy. Dobrze, że próba przekazania prezentu okazała się skuteczna, bo gdyby strach obdarowywanych wziął górę i nikt nie chciałby go przyjąć, Stefania miała w zanadrzu ostateczny argument – zagroziła myciem podłóg najbardziej śmierdzącą pastą, jaką miał szpital, a taka była. Która z tych metod okazała się skuteczna, tego nikt nie wiedział. Sama salowa zaś zjadła swojego węgorza na oddziale. Mówiło się o tym podobno cały rok.

Wwwwwwwwęęęęęęęęęęęęgggggggggggoooooooooooorz

Mieszko też chciał się odwdzięczyć: pielęgniarce Marcie, która swym wyjątkowym ciepłem umilała mu nudę pobytu, i doktor Głowackiej, która nie zasługiwała na prezent, ale była ładna. Znów to samo. Jak to zrobić? Jak wyrazić wdzięczność innej osobie? Kelner bez problemów bierze łapówkę w formie pieniędzy, aktor i nauczyciel w formie kwiatów, a przystojny budowlaniec w formie nocy spędzonej z właścicielką łazienki, którą kafelkował.

Mieszko rozumiał te mechanizmy. Jednak straszne słowo korupcja wisiało nad szpitalem jak miecz Damoklesa. Według Mieszka karalne powinno być wymuszanie łapówek, a nie dawanie prezentów. Po fiasku oficjalnego prostego pytania: Jak się mogę odwdzięczyć?, złożył oferty. Pielęgniarce – dostarczenia sześciu podszczepów draceny, które i tak by trafiły na śmietnik ogrodu botanicznego. Pani doktor – prosty projekt ogrodu, by odczuwała radość z przyjmowania w nim gości. Pomysły się spodobały, tylko Mieszko wciąż cierpiał, bo nie rozumiał, dlaczego nie ma giełdy ofert dla każdego lekarza czy ogólnie – osoby, której się chcemy odwdzięczyć. Piosenkarz tonący w morzu kwiatów może dostać swoje ulubione sushi. Kierowca autobusu, z którym przejechaliśmy pół Europy, w nagrodę dostaje misiaczka, który mu będzie dyndał przy lusterku cały następny rok. Ksiądz za dobrze odprawioną mszę otrzymuje możliwość zainstalowania prywatnej skarbonki w kościele, na napiwki za jakość mszy. Policjant, który wreszcie złapał złodzieja, ma możliwość dania mu w ryja albo oplucia prokuratora, który go wypuści. Co do pani doktor, to historia miała ciąg dalszy.

To właśnie nagradzanie każdego za dobro, jakie rozsiewał, albo za samo bycie lepszym człowiekiem stało się dla Mieszka czymś wyjątkowo naturalnym. Wiedział, że musi to być oparte na szczerości, bo tylko wtedy wdzięczność będzie czymś pozytywnym. Doskonale znamy bezsensowne dawanie kwiatków na urodziny nielubianym szefom, a nigdy nie dowiadujemy się o dziesięciu złotych, który biedny rencista przeznaczył na powodzian. O kwiatach mówi całe biuro przez tydzień, a o geście rencisty nikt się nie dowiaduje, a właśnie to jest godne nagłośnienia.

Prawdziwa wdzięczność nie ma widzów, dlatego jest na ogół niewidoczna. Jakie to smutne, gdy o niej się jednak dowiemy i staramy się ją obrzydzić oskarżeniami o populizm czy interesowność. Pomoc innym ma nas wzbogacać moralnie, a nie budować nam pomników.

3

Trzecią sprawą było... pisanie. Dotychczas słowa służyły Mieszkowi do wydawania poleceń i wywoływania śmiechu.SMS-y jego wyglądały na ogół tak: jade, bedę za 20 min, spóxnię się czy masz już obiad. Dostawał odpowiedzi, na ogół od żony, o treści: Tak. Nie. Za pół godziny. Chyba żartujesz. Jak widać, Dąbrówka też się nie rozpisywała, ale bardziej dbała o ortografię i duże litery.

Uświadomił sobie te zmiany językowe dopiero po dwóch dniach, gdy wysłał SMS-a do żony. Z niedowierzaniem, cały tydzień, czytał to, co napisał: Miło by było, gdybyś dziś przyszła do szpitala. Dąbrówka odpisała: Będę. Tyle słów na telefonie to on nie pisał cały tydzień. Aż żal, że tego nie robił, bo liczba słów w SMS-ie nie liczy się w opłacie. Napisał jeszcze drugą wiadomość, też dziwną: Kurczę, mógłbym cię prosić, byś przesadziła te różyczki spod płotu na rabatkę przy oczku wodnym? Tym razem odpowiedzi nie było. Dąbrówka przy okazji wizyty dopytała, o co chodzi.

Rozmowy, które z nią prowadził, też były dłuższe, przynajmniej z jego strony, czym niepokoił żonę, bo nie była na to przygotowana. Co prawda standardowo on mówił o czymś innym, a ona też, ale jego monologizujące wypowiedzi były dłuższe.

– Wiesz, czuję, że to leżenie tutaj pozwala mi doceniać jakość mojego życia.

– A jedzenie dobre?

– Tęsknię za domem. Dziwne uczucie. Nie jestem pewien, czy do ciebie bardziej, czy do dzieci.

– Pewnie nie.

– A co u was? Jestem spragniony wiadomości o naszych dzieciakach.

– Jutro przyniosę rosół.

– Weź je następnym razem. Nawet jak to im się będzie wydawać nudne, niech przyjdą. To w przyszłości zaprocentuje.

– Nie mów tyle.

– Te chwile rozmów z ludźmi chyba mnie leczą skuteczniej niż te tabletki, które muszę łykać.

– Jesteś chory.

W drugim tygodniu leżenia wrócił już do konwersacji słownej, ale to chyba z winy interlokutora:

– Jak?

– Dobrze.

– Cieszę się.

– Już niedługo.

– Nic nie znaleźli.

– I nie znajdą.

– Jedzenie?

– Lepsze.

– A co w domu?

– OK.

Ta jego rozmowność chyba najbardziej go dziwiła. Miał tego pełną świadomość. Czyżby na początku było słowo?

Co ciekawe, rozmowność ta nie dotyczyła wszystkich ludzi. Mało tego, w towarzystwie niektórych osób nie chciało mu się otworzyć ust, ale już w innym zdolność ta rozkwitała i jak szalona rosła i rosła.

Naturalnie język dość szybko dostosowywał się do poziomu rozmówcy. Z panią Stefanią wyglądało to tak:

DrOżDrZe

– Chować te wasze brylanty – wołała. – Będę prześcieradła zmieniać.

– Po tylu latach to chyba nic ciekawego? – pytał.

– Tu się pan myli. Czasem taki mały, że trudno go w łóżku zobaczyć, a przyrząd taki, że hej!

– Czyli Napoleon nie był na przegranej pozycji.

– Ale na ogół to zwykłe szaraki – pocieszała go pani Stefania.

– Aż strach się przy pani rozbierać.

– Stracha to ma mój stary, gdy wraca z Niemiec, bo tam jedzie na miesiąc do roboty...

– Dlaczego? Bo pani będzie chciała nadrabiać hurtem stracone noce?

– Coś pan taki niewyżyty? On się boi, czy się nie dowiedziałam o jego wywłokach, z którymi tam urzęduje.

– Może jest wierny?

– Z wierności nie ma się dwóch nieślubnych dzieci.

Z doktor Dorotą rozmowa przebiegała już całkiem inaczej, choć zawsze czasu było mało. Na początku pobytu w szpitalu było dość sztywno, ale pod koniec rozmowa mogłaby się toczyć i toczyć.

– Co my u pana mamy? – pytała.

– O! Mamy! Omamy! Widzę same piękne kobiety!

– Poczucie humoru jest. Nieźle. Chyba że kłopoty ze wzrokiem?

– Widzę wszystko wyraźnie.

– Czyli poczucie humoru. Proszę usiąść.

POSZCZUCIE HUMOREM

Tu następowało uderzenie młoteczkiem w kolano, potem w drugie.

– Takie jakieś nieciekawe te badania. Przynajmniej mi pani głowę poogląda...

– Wszawicy nie widzę. Głowa jako taka to mnie niezbyt obchodzi, raczej to, co w niej jest.

– Kiedy ja sam nie wiem, co w niej siedzi.

– Ode mnie się pan tego nie dowie. Mogę tylko panu powiedzieć, czy pana płat czołowy jest w całości i czy krąg Papeza nie działa z opóźnieniem.

– Chce mi pani powiedzieć, że tak naprawdę to ekscytuje panią tomografia mózgu?

– Z lekarzami to dziwnie bywa...

– Może mi pani jakiś test zrobi? Łamigłówka. Skojarzenia. Kalambury.

– Sposób, w jaki się pan do mnie odzywa, świadczy o tym, że jest pan całkiem bystrym rozmówcą, nawet bystrzejszym ode mnie.

– Nie odważyłbym się przy pani dominować.

– To akurat nie byłaby zaleta.

Uśmiechnęła się tajemniczo i odeszła do następnego pacjenta. Sens tego zdania zrozumiał dopiero po roku. Dlatego nie należy wszystkich tajemniczych słów traktować żartobliwie.

Doktordorota

Pod koniec pobytu w szpitalu doktor Dorota zapraszała Mieszka na ławeczkę w holu i tam rozmawiali i rozmawiali, nawet pół godziny.

– Dlaczego jestem taki rozmowny przy pani? Nigdy wcześniej tego nie miałem.

– Pan wciąż się dziwi. Jeśli pan mówi, to znaczy, że pan potrafi to robić, tylko wcześniej pan tego nie odkrył.

– To wypadek czy to pani?

– To pytanie do lekarza czy kobiety?

– A jaka różnica?

– Jeśli pan mówi do lekarza, to powiem, że się panu uszkodził ośrodek Broki i czeka nas długie leczenie. Jeśli do kobiety, to oznacza, że wzbudzam w panu emocje...

– Adrenalina!

– Tu bym pana musiała odesłać do lekarza...

– Czyli do samego siebie.

– W pewnym sensie.

– To trudna sprawa mieć taką żonę, która potrafi odczytać pracę

mózgu.

– Znam tylko pewne mechanizmy, ale na sam proces myślenia nie mam dużego wpływu.

– Czyli jest pani tak samo podatna na miłość jak każda inna kobieta?

– Oczywiście. Jak każda inna zmęczona kobieta.

– Czyli pani więcej widzi?

– Więcej będę widzieć, gdy pana podłączę do wariografu.

I tak to Mieszko szukał na każdym kroku towarzysza do rozmowy, bo odkrył przyjemność, jaką ona daje.

4

Czwarta sprawa to skłonność do rozglądania się. Mieszko starał się wszystko widzieć.

OKO

Zwracał uwagę na różne szczegóły, które dotychczas były dla niego niewidoczne. Z dużą uwagą próbował rozgryźć organizację pracy w szpitalu. Wszystko go raczej dziwiło pozytywnie. Wstawanie, mycie, śniadanie, wizyta lekarska, rozkład dyżurów i organizacja nocnych zmian.

Zwracał też uwagę na kobiety. Dotychczas robił to bezwiednie, przypadkowo i nie wywoływało to natarczywych myśli. Teraz zauważał ciekawsze pielęgniarki, szczególnie te, które miały coś odsłoniętego. Jednak przede wszystkim doktor Dorota wzbudziła jego podziw. Nie miał takiego wewnętrznego rozedrgania na widok kobiety już ładnych kilka lat. Dotychczas traktował je jako piękne istoty ludzkie, stworzone dla osobników samczych. Sam nie zaliczał siebie do nich. Raczej traktował się jako osobnika płciowo związanego z jedną samicą.

Pewne zaniepokojenie wzbudziła w nim nagość, która w szpitalu jest czysto techniczna, bo człowiek tutaj to w pewnym sensie zepsuta maszyna, którą trzeba naprawić. Nie da się jej po prostu przetopić, by służyła jako materiał do budowy nowej. Biust, długie nogi, pięknie wykrojone usta – wszystko do przetopu. Mięśnie, ukryte przed pocałunkiem płatki uszu – do przetopu. Do szpitala trafiają mocno zużyte maszyny z wręcz tragiczną obudową: zatłuszczone, wysuszone czy ogólnie zaniedbane i niechciane. Jeśli już się znajdzie nowszy model, to usuwa się go w takie rejony szpitala, które nie są dostępne dla starych maszyn.

Szpital nie jest najlepszym miejscem do poszukiwania w sobie wrażliwości. Cierpienie, prawdziwe i udawane, sączące się wraz z osoczem z kroplówek, apatia wywołana penetrowaniem przełyku przez figlarne sondy żołądkowe czy smutek ciała nakłuwanego zdrowiem w strzykawce. Przecież tutaj się ludzi stawia na nogi, a nie kładzie na dobre. Dlaczego nie można tego ubrać w optymizm? Można by tak: po każdej tabletce tańczymy fragment „Jeziora łabędziego”, jeden czopek – śpiewamy jedną zwrotkę „Międzynarodówki”, jeden zastrzyk – słuchamy dowolnej arii operowej. Leczenie to radość, można by ją połączyć z kulturą, w tym wypadku z muzyką.

DOŻYWOCIE

25 lat

Morderstwo

Ta mieszanina nagości erotycznej, którą zauważał w kontaktach z częścią personelu medycznego, i dominującej nagości medycznej, która zabijała jego poczucie estetyki, uruchomiła jego poczucie smaku.

Mieszko zaczął eksperymentować z wrażliwością. Pan Waldek, czołowa postać na sali, był jej pozbawiony. Rozmowy z nim o empatii nie wchodziły w grę, bo nie znał tego słowa. W ramach wrażliwości Mieszko czasem wstawał w nocy, obudzony gwałtownym chrapaniem, i kładł mu poduszkę na twarzy. Efekt był słyszalny, a raczej niesłyszalny, najwyżej 10 minut. Niestety, kiedy jego mózg pozbawiony w ten sposób tlenu wreszcie zaczynał ratować ciało i zrzucał z siebie poduszkę za pomocą ruchu ręki, doprowadzanie pana Waldka do jako tako funkcjonującej maszyny człowieczej trwało całą godzinę. Wtedy budzili się wszyscy na piętrze. Jedyną szansą byłoby przyduszenie, ale aż takiej wrażliwości w sobie Mieszko nie miał.

Potem próbował przenieść swą wrażliwość na ptaszki siedzące na parapecie, głównie gołębie. Pierwszego tygodnia dawał im na parapet ziarnka niezjedzonej kaszy, która zostawała na talerzach po każdym posiłku. Prostolinijnie myślał, że choremu człowiekowi potrzebny jest widok zwierzątka, które tak szybko umie się poruszać. To budziło w nim podziw i nadzieję. Niestety, kiedy w następnym tygodniu wyszedł do ogrodu i nie miał gdzie usiąść, bo ławki były obsrane przez te żywotne zwierzątka, tę wrażliwość stracił.

Kupa – gówniana nazwa ekskrementu

W każdym razie lekcje wrażliwości Mieszko miał kilka razy dziennie, bo zapewniał mu je szpital. Najczęściej ta wrażliwość prowadziła do jego omdlenia podczas zastrzyku. Dochodziło do niego tylko przy pielęgniarkach współczujących. To ciekawe, bo były też takie pielęgniarki, które wkłuwały się do żyły bez grymasu żalu i one nie powodowały podobnych reakcji.

To była dobra szkoła wrażliwości. Starał się ją zrozumieć, odróżnić dobrą od złej, potrzebną od niepotrzebnej.

5

Piąta sprawa to chęć mówienia prawdy. Tego nigdy w życiu nie miał, by mówić ją ot tak, prosto z mostu. Teraz to się zmieniło i nie do końca wiadomo było, czy to pozytywne, czy nie. Pierwszego dnia w szpitalu powiedział Dąbrówce:

– Pięknie dziś wyglądasz. Szkoda, że nie mówimy do siebie kotku. Radość, którą przeżyła wówczas Dąbrówka, minęła za trzy dni, kiedy spojrzał na nią i całkiem niespodziewanie palnął:

– Ale mi się postarzałaś. Coś w tym jest, gdy mówią, że kobiety muszą zacząć wcześniej ukrywać swój wiek.

– To miała być pochwała? – spytała z nadzieją Dąbrówka.

– Nie. Nie mam ochoty na mówienie ci komplementów.

– To co to miało być?

– Nie wiem. Chyba wskazówka.

Z czasem Dąbrówka nauczyła się nie reagować na jego refleksje, niezależnie od tego, czy były one nieprzyzwoite, czy żartobliwe.

Mówienie prawdy nie było też patologiczne. Lekarzowi pijącemu koniak na dyżurze nie wygarniał prosto z mostu, co najwyżej, mimochodem zresztą, mówił na wizycie:

– Panie doktorze, jaki mam promil szans na wyzdrowienie?

%

Co dziwne, w kwestii mówienia prawdy najlepiej się porozumiewał z niższym personelem szpitalnym, im wyżej było gorzej.

Lekarze tworzą naturalną barierę dla szczerości. Rozmawiał o tym z innymi pacjentami, mieli takie same odczucia. Powodów było kilka. Po pierwsze każdy myśli, że lekarz jest tak zabiegany, że nie warto go zajmować rozmową czy jakimiś małymi boleściami. Po drugie relacja człowieka do człowieka w sytuacji: leżący ‒ stojący, do tego mądry ‒ niemądry i na dodatek wymiętoszony ‒ odprasowany, jest niekomfortowa i powoduje chęć krótkiej wymiany zdań, a nie szczerej rozmowy. Po trzecie większość ludzi chce wracać do domu, a nie sugerować lekarzowi dalsze leczenie.

Średni personel to już co innego. Kobieta poprawiająca poduszkę, mimo że nie robi tego erotycznie, jest kimś bliskim, choć to tylko pracownica. Nawet zrobienie zastrzyku ma formę intymną.

Żadna pielęgniarka nie wchodziła do pokoju, mówiąc:

– Proszę przygotować lewe przedramię, będę robić iniekcję. Każda z nich miała swój, autorski sposób ocieplania atmosfery.

– Czas na przyjemność – mówiła pani Basia, szeleszcząc strzykawkami.

– Nareszcie można dać sobie w żyłę. – To pani Agnieszka.

– Przykro mi, ale muszę panom zadać trochę bólu. W końcu to nie są wczasy. – To najstarsza Leokadia.

– Czas dla twardzieli – mówiła pani Lusia.

Każdy po takich słowach ożywiał się i nawiązywał szczerą rozmowę przeplataną żartami.

– No, z takim dekoltem, pani Lusiu, może pani mi robić nawet lewatywę.

– Wtedy to na pewno pan nie będzie mi zaglądał w dekolt. Zanim się zdążyło rozwinąć temat, zastrzyki zostały zrobione.

Te spostrzeżenia spowodowały mały zamęt w głowie Mieszka, bo wychodziło na to, że wykształcenie zaciemnia obraz człowieka, który traci swą naturalną prawdomówność.

* * *

G

Wreszcie badania zostały wykonane. Tomografia mózgu, kompleksowe badania psychiatryczne i obserwacja pacjenta nic nie wykazały. Mieszko został zakwalifikowany do wyjścia w ciągu trzech dni. Dlaczego nie od razu? Przepisy w szpitalu były tak skonstruowane, że jeśli pacjent wychodził w piątek, a nie w poniedziałek, było to nieopłacalne w rozliczeniu oddziału z liczby pacjentów. Dlatego Mieszko leżał sobie jeszcze bez sensu i rozmyślał o nielogiczności przepisów i o tym, dlaczego cała masa ludzi robi wokół niego ogromną pracę tylko po to, by się zgadzało z przepisami, a nie z logiką. Oczywiście nikt nie potrafił wytłumaczyć mu, dlaczego tak się dzieje. Wiedziała o tym tylko księgowa i Stefania. Ta pierwsza nie chciała z nim mówić, ta druga za to powiedziała:

– Przepisy w szpitalu są jak mój stary w knajpie, gdy wypije. Nikt go nie zrozumie, każdy tylko udaje, że słucha jego pierdolenia, bo w końcu stawia.

To seksualne porównanie doprowadziło go do odkrycia, że dachówka musiała go uderzyć w punkt G mózgu. On sam do niego nie dotarł, natomiast ten kawałek wypalonej gliny zrobił to wprost idealnie.

W każdym razie został uznany za człowieka zdrowego i mógł po wyjściu, całkiem bezkarnie, robić pewne rzeczy zagrożone normalnie karą. W końcu miał na to papiery. Pobyt w szpitalu, a był to jego pierwszy pobyt, zostawił w jego pamięci wielki ślad. Już po paru dniach zaczął żałować tej atmosfery, tego czasu, który mógł poświęcić na badanie zachowań ludzkich, a przy okazji zmian, jakie zauważał w sobie. Nie wiedział jeszcze, jak inne jest leczenie szpitalne w porównaniu z domowym, szczególnie w sytuacji, gdy nie jest się chorym. W każdym razie chłonął nowe doświadczenia, a te szpitalne były nowiusieńkie i wyjątkowe. Nie zdarzyło mu się w życiu, by zajmowało się nim tak wiele osób.

I tyle

Pierwszy tydzień

Właściwie to on zdecydował o całym jego dalszym życiu. Ten pierwszy tydzień. Tydzień urlopu. Laba od rana do wieczora. Nuda i frustrująca świadomość choroby, której chyba nie ma, ale która może jest.

N

u

u

u

ddddddddddddddddddddddddddddddddddddd aa.

Mieszko został sam na sam ze swoim umysłem. Telewizja doprowadzała go do pasji. Komputer, o dziwo, też. Przeczytał pięć nowel Londona, bo w powieści nie przebrnąłby pierwszych dwudziestu stron. Na niczym nie mógł się skupić. Najlepiej mu szło rozmyślanie. Głównie nad sobą, a raczej nad własnym życiem.

W swoim mózgu zauważył dziwną przypadłość. Mógł godzinami rozmyślać o trudach swego życia i ułożenia sobie przyszłości, natomiast myślenie logiczne, które stosował podczas rozwiązywania łamigłówek, głównie sudoku, powodowało nieprawdopodobny ból głowy. Doszedł do wniosku, że pewne rejony jego mózgu mogły pracować non stop, inne zaś tylko krótko. Mówił o tym lekarzowi, gdy był na badaniu kontrolnym, ale on nie podjął tego tropu. Zagadka została nierozwikłana. Lekarze, widać, jak im coś nie pasuje do szablonu objawów, nie próbują tworzyć szablonu niedopasowań.

Ten pierwszy tydzień się ciąąąąąąąąąąąąąąąąąąąąąągnął i ciąąąąąąąąąąąąąąąąągnął. Tylko nie było wiadomo dlaczego. Wakacje się ciągną, jak są niefajne albo gdy ktoś nie może żyć bez pracy. Byczenie się na słońcu jest wtedy mordęgą.

Ciągnięcie się czasu w przypadku Mieszka nie miało sensu, bo on nie miał się do czego spieszyć. Przynajmniej w tym czasie. Zadawał sobie takie pytania i sam sobie odpowiadał.

Gdzie się spieszyć? Do domu?

W końcu w nim był! Do pracy?

Aż tak jej nie lubił! Do żony?

Była wciąż przy nim. Aż do przesady!

Długo trwało, by zaskoczyć, o co chodzi. Rozmyślania niepowodujące bólu głowy dały mu odpowiedź. On spieszył się do nowego życia! Wiedział, że je zmieni, gdy tylko lekarze stwierdzą, że choroba została wyleczona i może ruszać w drugi i kawałek trzeciego trymestru swego żywota. Kompletnie nie wiedział, co w nim robić, jaki ma na nie pomysł, wiedział tylko, że musi to zrobić.

Musi

Musi

Musi

Musi

I tyle.

Pierwsza zmiana nasuwała się sama. W pokoju poruszali się: jakaś obca kobieta zwana żoną i dwójka naciągaczy, które nazywane były dziećmi. Mieszko założył, że ten sześcionożny wypełniacz jego mieszkania, podzielony biologicznie na trzy istoty ludzkie, to największa jego przeszkoda w życiu. Wiedział też, że pozbycie się tego problemu nie będzie takie proste. Te trzy obiekty człapiąco-opiekujące żyły w jego domu, i to było nie tyle ciekawe, co nielogiczne.

Mieszko wiedział, że nie może już tak żyć. Postanowił odczekać wymagany czas do ostatecznego badania, by nie mieć potem wymówki, że robi pewne rzeczy w niepełnym stanie umysłowym. W końcu wytrzyma ten tydzień i dopiero potem zacznie działać. Obszar do naprawy był duży: dom, praca, on sam, świat obok. To wszystko wymagało zmian. Wiedział, że to zrobi, bo czuł, gdzie w jego mózgu jest punkt G, którego penetracja spełnia go nie tylko cieleśnie, ale i umysłowo. Wreszcie otworzy mu oczy na świat.

Czas, który się ciągnął do ostatecznego badania, wydłużał słowo „niemiłosiernie” i psuł słowo „niedługo”. Mimo niecierpliwości jego i cierpliwości czasu jednak i on nadszedł. Lekarz wyraził nadzieję, że nic się nie będzie już działo, choć zastrzegł, że przy urazach głowy może być różnie. Pozostało mieć nadzieję, że jednak nic strasznego się już nie wydarzy.

Mieszko wiedział, że zakończył okres bycia Mieszkiem I i nadchodzi czas bycia Mieszkiem II. Wiedział, że będzie facetem z odbicia, a nie tym sprzed odbicia. Lekarz o tym jednak nie wiedział, bo to, że odpowiada się logicznie na większość pytań, nie świadczy o zdrowym umyśle. Co najwyżej o jego posiadaniu. Stopień jego pomarszczenia sugerujący podejście do świata jest jednak nie do odgadnięcia.

Przede wszystkim Mieszko zdał sobie sprawę z tego, jak dużo już osiągnął. Jaki szmat drogi przebył, by osiągnąć upragnioną stabilizację.

Wszystkim wydaje się, że mało przybywa, jeśli przybywa po troszeczku. Takie przybywanko jest niezauważalne. Zawsze lepiej wygląda duży skok. Miłość największą ma moc w pierwszym miesiącu, a wygranie miliona wydaje się niewyobrażalną kwotą. Jeśli ktoś przez 10 lat będzie przynosił do domu osiem tysięcy, to się wrażenie dostatku rozmyje. Tak samo zakochiwanie się w kimś przez lata nie wywołuje tego dreszczyku. Tego wow, czyli łał.

Wow?

Łał?

Mieszko spojrzał jeszcze raz na to, co osiągnął w życiu: załatwione sprawy duże jak posiadanie domu; osobista samica; zabezpieczenie życia na ziemi w postaci dzieci; dopieszczanie spraw małych – plomba w górnej trójce, butelka ulubionego wina w barku i auto lepsze od sąsiada. Jednak trzeba to zmienić, w głowie zaś chaos, wszystko w rozsypce. Korciło go do powrotu do Mieszka I sprzed odbicia, bo tam była stabilizacja, zarówno materialna, jak i jego umysłu.

Zaczynanie wszystkiego od początku to prawdziwy koszmar. Niech każdy sobie wyobrazi, jak trudno byłoby zaczynać życie umysłowe w wieku 40 lat, gdybyśmy nie mieli poukładanego czegokolwiek.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

START

Wstajesz pierwszy raz – głód miesza się z poczuciem chęci życia. Przeciągasz się – siła wywołuje w tobie napływ adrenaliny. Otwierasz usta – szukasz bliskiej osoby, by podzielić się sobą. Idziesz – ciekawość świata ogarnia twoje zmysły. Stajesz – marzysz o gromadzeniu wokół siebie ludzi. Rozglądasz się – budzi się w tobie miłość, jeszcze nie wiesz do czego.

Wszystko wokół surowe, bo jeszcze niepoznane. Jakbyś znalazł się w świecie rzeczy nieprzetworzonych. Skała zamiast ścian, strumień zamiast kranu, bursztyn zamiast pieniądza. To tylko sprawy materialne. A umysł? Zmysły walczą z hormonami, delikatność z potrzebą zabijania, by przetrwać, ciekawość ze strachem.

Chyba tak się czują powodzianie, gdy spłynie na nich możliwość rozpoczęcia nowego życia. Choć może nie do końca, bo do nich zaraz sąsiedzi lecą z pomocą, zaraz państwo pomaga, zaraz firma ubezpieczeniowa popisuje się swą solidnością. Poza tym powodzianin ma w głowie wszystko poukładane, bo tylko stracił majątek, a nie wartościowanie świata. On wie, kto ważniejszy: żona czy ksiądz, w jakiej pracy sobie poradzi, jak długo musi się opiekować dziećmi, jaki proszek do prania jest lepszy.

Mieszko miał o wiele większe problemy, bo wszystko było dla niego niespodzianką, cały świat, który miał kiedyś w głowie poukładany, był dalej, ale musiał znaleźć w nim nowe konfiguracje. Musiał przefiltrować cały swój umysł. Każda podjęta kiedyś decyzja musiała być powtórnie przeanalizowana i zaakceptowana lub nie. To robota na całe lata. Wydawało mu się, że nie starczy mu czasu. Jakimś pocieszeniem było to, że coś psute przez 36 lat nie musi być naprawione w ciągu tego samego czasu. Cała nadzieja, że nie zepsuł jeszcze wszystkiego. Może wystarczy naprawić najwyżej 10 lat życia. Tych 10 lat, które były najbardziej psujące.

Myślenie okazało się zbyt męczące. Postanowił działać, bo czasem lepiej jest odwracać skutki złych decyzji niż ich nie podejmować.

Cdnn.

Ciąg dalszy

nie nastąpi
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: