Europa nie potrzebuje euro - ebook
Europa nie potrzebuje euro - ebook
Trzy lata temu Thilo Sarrazin, wybitny niemiecki ekonomista i polityk, znany ze swych niekonwencjonalnych poglądów i wypowiedzi, wywołał w swoim kraju burzę publikując książkę pt. „Niemcy likwidują się same”. Postawił w niej kilka bardzo kontrowersyjnych tez a to, że imigranci przysparzają państwu więcej kosztów niż wynosi ich wkład w rozwój gospodarki, w innym miejscu, że są kultury mądre, oświecone, otwarte na świat i kultury głupie, ksenofobiczne, nasiąknięte nacjonalizmami. W swojej najnowszej książce Europa nie potrzebuje euro, stosując wypróbowaną metodę krytyczną, Sarrazin kreśli historię euro. Opisuje dewastujące skutki politycznego myślenia życzeniowego, stawiając debatę wokół euro i kryzysu europejskiego zaufania z powrotem na głowie.
Fragment ze wstępu Autora:
Oto przygnębiające wrażenie, jakie przynosi wiosna 2012: projekt Europejska Unia Walutowa rozwija się w zgodzie z własnymi prawami, których nawet sternicy naw państwowych i ich doradcy nie są w stanie przeniknąć. Nie wyznaczają oni kursu, lecz w najlepszym razie reagują na wydarzenia, a Angela Merkel, której głos przypomina mi damski głos w nawigatorze mojego samochodu, wydaje się pełnić dokładnie taką samą rolę. Kiedy mianowicie źle jadę, słyszę przez jakiś czas ostrzeżenie: „Jeśli to możliwe, zawróć”, a potem, kiedy mój błąd rośnie,pada polecenie: „Skręć w lewo”. A kiedy samochód opuści teren objęty kontrolą GPS, słyszę miły głos: „Cel leży w podanym kierunku”. Jeśli chodzi o samochód, którym jadę, to wiem, że ten miły głos nie ma wpływu na kierunek jazdy, jedynie komunikuje mi stan faktyczny. Obawiam się, że podobnie ma się rzecz z kierunkiem rozwoju unii walutowej. W znamiennej rozmowie z Güntherem Jauchem Angela Merkel powiedziała całkiem jasno, że w swoich decyzjach co do euro niejako jedzie na oślep, kierując się wymogami chwili. Strategia tego kursu jest jednak zrozumiała co najwyżej na poziomie abstrakcyjnym. Strategice nawarstwia się tu wiele pytań, z których każde z osobna nie znajduje już jednoznacznej odpowiedzi lub opuszcza różne odpowiedzi w zależności od preferencji i skali wartości odpowiadającego. (...) Kiedy w roku 1996 wydałem wspomnianą wcześniej książkę na temat euro, była to książka, którą rozpocząłem pisać jako sceptyk, a ukończyłem – jako zwolennik euro. Byłem pod wrażeniem ogromnych wysiłków fiskalnych podjętych przez Włochów, Francuzów i inne kraje. Stawiałem na to, że wyłączenie zasady odpowiedzialności za długi innych krajów członkowskich wprowadzi dostateczną dyscyplinę fiskalną, gdyż „grzesznicy” będą karani wyższą stopą procentową. Niestety dziś obudziliśmy się już z tego liberalnego snu o euro. Ja sam nie spieszyłem się jednak z przewartościowaniem moich poprzednich sądów.
Książka z pewnością da do myślenia zarówno ekonomistom, jak i zwykłym „zjadaczom chleba”. Zatem: czy Polska potrzebuje nowej waluty? Rozpocznijmy debatę.
Thilo Sarrazin jest jednym z najwybitniejszych polityków Republiki Federalnej Niemiec. Dzięki kompetencjom zawodowym w dziedzinie finansów oraz odwadze mówienia niewygodnych prawd zyskał opinię profesjonalisty, człowieka stanowczego, obdarzonego szczególnym autorytetem. Sprawował wiele ważnych funkcji. Jako ekonomista z zawodu i polityk był odpowiedzialny za koncepcję i realizację niemieckiej unii walutowej. Nadzorował Urząd Powierniczy. Po zjednoczeniu Niemiec został powołany do zarządu niemieckich kolei Deutsche Bahn Netz AG. Od 2002 do 2009 zasiadał w Senacie Berlińskim. Był też członkiem zarządu Deutsche Bundesbank.
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64437-40-3 |
Rozmiar pliku: | 4,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W podejściu do problemów społecznych warto stosować amerykańską zasadę If it ain’t broke, don’t fix it (nie naprawiaj tego, co się nie zepsuło). Zgodnie z tą zasadą ostatnią rzeczą, jaką Niemcy na początku lat dziewięćdziesiątych powinni byli zreformować, była ich waluta. Nawet bowiem najzagorzalszy zwolennik euro nie może powiedzieć, że marka się nie sprawdziła.
Myślenie magiczne
W oczach tych Europejczyków, których los skazał na zarabianie, płacenie i gromadzenie majątku w drachmach, lirach czy escudach, sprawy wyglądały oczywiście zupełnie inaczej. Mieli oni bowiem skłonność do mylenia świetności niemieckich produktów technicznych, niemieckiego standardu życia, dobrego stanu infrastruktury, stosunkowo wysokiej stabilności cenowej w Niemczech i wielu innych rzeczy, których Niemcom zazdroszczono – z okolicznością, że w Niemczech płaci się w markach.
Temu magicznemu myśleniu ulegali jednak nie tylko zwykli ludzie, ale także politycy, ludzie mediów i rządy w całej Europie: wspólna waluta naznaczona siłą i prestiżem wchłoniętej marki niemieckiej miała być czarodziejskim napojem, eliksirem życia wprowadzającym wreszcie równość gospodarczą i usuwającym żenującą i traktowaną jako wyrzut przepaść dzielącą strefę marki od reszty Europy.
Przypomina to komiks o Asteriksie. Przed wprowadzeniem wspólnej waluty tylko Niemcy (a w mniejszym stopniu także Holendrzy, Austriacy i Duńczycy, którzy jednak tak bardzo się nie liczyli) byli tak silni jak Obeliks. Kiedy jednak Mirakuliks sporządzi czarodziejski napój pod nazwą „wspólna waluta” – myślano – i wszyscy go wypiją, wtedy wszyscy będą tak silni jak Obeliks. Zwłaszcza że niemiecki Obeliks miał nieczyste sumienie z powodu swojej siły i chętnie by się nią podzielił, aby raz na zawsze pozbyć się poczucia winy, które trapiło go od czasów drugiej wojny światowej i nie pozwalało spokojnie cieszyć się z własnego sukcesu.
Gdyby ktoś jeszcze szukał potwierdzenia cudów, jakich dokona wspólna waluta, to niezbitym dowodem na to wydawała się niemiecko-niemiecka unia walutowa z roku 1990 i postępujące w ślad za nią zjednoczenie Niemiec. Ale fakt, że Niemcy zachodnie zapłaciły za „sukces” tej unii z krajem o czterokrotnie niższej liczbie mieszkańców około 1500 mld euro, nie dotarł do powszechnej świadomości.
Wiosną 1990 roku kanclerz Niemiec stojących u progu zjednoczenia, Helmut Kohl, odrzucił tradycyjne niemieckie stanowisko, że wspólna waluta możliwa jest tylko w europejskim państwie federacyjnym. W interesie zjednoczenia Niemiec nie chciał drażnić Francji, wielkiego przyjaciela i partnera, i dawać pożywki do zwątpienia w proeuropejski kurs Niemiec. Początkowo Helmut Kohl próbował jeszcze tuszować ustępstwo w tej podstawowej sprawie, by nie dawać powodu do ataków niemieckim sceptykom unii walutowej. 6 listopada 1991 oświadczył w Bundestagu:
„Musimy to w kółko powtarzać: unia polityczna to konieczność wobec unii gospodarczej i walutowej. Najnowsza historia, i to nie tylko Niemiec, przekonała nas o fałszywości wyobrażenia, jakoby możliwe było utrzymanie na dłuższą metę unii gospodarczej i walutowej bez unii politycznej”¹.
Jeśli tak się rzeczy miały i Helmut Kohl naprawdę w to wierzył, to odpowiedzialność za Niemcy powinna była skłonić go do przedłożenia europejskim partnerom jasnej opcji: wspólna waluta zostanie wprowadzona wówczas, kiedy nastąpi porozumienie co do jednoznacznego traktatu na rzecz unii politycznej i traktat taki zostanie podpisany. Czy i kiedy to nastąpi, zależałoby wówczas od woli partnerów: za rok, za dziesięć lat, za pięćdziesiąt – czy nigdy.
Wartości polityczne
Zamiast tego strona niemiecka, kosztem interesów niemieckich, przyjęła niejasne w treści i niosące nieokreślone ryzyko założenie: właśnie z tej przyczyny, że unia walutowa nie może na dłuższą metę przetrwać bez unii politycznej, istnienie unii walutowej niejako automatycznie wymusi przyjęcie unii politycznej. Takie stanowisko jeszcze i dziś można wyczytać z wypowiedzi ministra finansów Wolfganga Schäublego.
Niektórzy zaś sądzą, że politycy nie mają wcale tyle siły. I w gruncie rzeczy to prawda. Ale mają przynajmniej tyle siły – i dowodzą tego na każdym kroku – że w konkretnym przypadku potrafią zignorować wiedzę ekspertów, podejmując błędne decyzje, których dramatycznych skutków nie potrafią przewidzieć, a kiedy one nastąpią, zbyt długo je bagatelizują i ukrywają.
Kiedy wreszcie zapadła decyzja o wprowadzeniu unii walutowej bez unii politycznej, niemieckiej dyplomacji udało się za pośrednictwem traktatu z Maastricht znaleźć drogę, która mogłaby okazać się efektywna, gdyby wszyscy partnerzy, kierując się duchem i literą traktatu, zreformowali odpowiednio swoje gospodarki. Z drugiej jednak strony gdyby wszyscy partnerzy mieli odpowiednią strukturę gospodarczą, to unia walutowa byłaby niepotrzebna lub też wytworzyłaby się w sposób organiczny jako produkt końcowy unii politycznej.
Ja sam kierunek zmian zapoczątkowany w końcu lat dziewięćdziesiątych uważałem za ryzykowny, ale też kryjący w sobie pewne szanse, pod warunkiem, że wszyscy zainteresowani wezmą pod uwagę istniejące rodzaje ryzyka i wykorzystają pojawiające się możliwości. W roku 1966 w następujący sposób zdefiniowałem dwa główne obszary ryzyka:
„Zwłaszcza biedniejsze regiony nie będą już mogły liczyć na to, że okazjonalna deprecjacja ich narodowej waluty poprawi automatycznie konkurencyjność ich gospodarek i w ten sposób pomoże wyrównać dotychczasowe błędy polityki płacowej. W sytuacji przeciwnej szanse jednolitej waluty zostaną najlepiej wykorzystane dla wzrostu gospodarczego i wzrostu zatrudnienia, jeśli w zakresie bezpośrednich i pośrednich kosztów pracy będzie istniała maksymalna regionalna i sektoralna elastyczność, aż po płaszczyznę pojedynczych zakładów pracy”².
„Polityka pieniężna może jednak tylko wtedy wywierać dyscyplinujący wpływ na politykę finansową, jeśli państwa niestabilne finansowo nie będą mogły liczyć na »bailing out« ze wspólnej kasy lub za pośrednictwem mechanizmów wyrównywania poziomów finansowych”³.
Niestety oba wskazane typy ryzyka wystąpiły, jak o tym świadczy z jednej strony wzrastające zróżnicowanie konkurencyjności krajów strefy euro, z drugiej zaś strony kryzys finansów państwowych w obrębie strefy euro. Większość specjalistów była wówczas do tego planu nastawiona sceptycznie, wysuwali rozsądne, przekonywające argumenty. Dlaczego więc ich nie posłuchano? Prawda jest taka, że ludzie nie kierują się argumentami. Tylko eksperci myślą w tych kategoriach, kiedy rozmawiają między sobą. Zwykli ludzie myślą obrazami, i to tym bardziej, im mniej rozumieją z całej sprawy. Wiedzą o tym doskonale skuteczne dyktatury, podobnie jak skuteczni spece od reklamy.
Wizjonerstwo
Obrazami myślą także wiodący politycy, nie tylko ci, którym przewodzą, i u nich także odpowiedni obraz może pokonać nawet najlepszy argument. Amerykański prezydent Ronald Reagan na początku swojej prezydentury miał dyrektora do spraw budżetu, niejakiego Davida Stockmana. Polityk ten toczył bohaterską walkę w obronie prawidłowej polityki budżetowej i podatkowej, w szczególności z ministrem obrony Casparem Weinbergerem. I poległ na polu chwały. Jako szczytowy moment swojej porażki opisuje jedno z posiedzeń u prezydenta Reagana poświęcone budżetowi resortu obrony. Stockman przedstawił prezydentowi suche liczby. Wróżyły one bardzo źle, gdyby minister obrony przeforsował swoje żądania, ale cyfry te nie wywarły na prezydencie specjalnego wrażenia. Następnie Caspar Weinberger wyświetlił folię z rysunkiem: z lewej strony naszkicowany był wychudzony, obdarty piechur, z prawej rosły, silny żołnierz piechoty morskiej w pełnym uzbrojeniu. Pod rysunkiem po lewej stronie był podpis „Ich armia”, a pod prawym – „Nasza armia”. Prezydent wskazał na prawy obrazek, mówiąc: „Chcę tego”. Dyskusja była skończona, największy powojenny program zbrojeniowy zatwierdzony, a finansowano go, zadłużając budżet. David Stockman niedługo już zabawił na stołku ministra, ustąpił w sierpniu 1985 r. Ale jego książka o latach ministrowania u Ronalda Reagana jest godna polecenia każdemu ministrowi finansów⁴.
Podobnie jak Ronald Reagan również Helmut Kohl nie miał głowy do szczegółów, był raczej wizjonerem. Był przy tym bardzo emocjonalny. Najwidoczniej na folii, którą pokazano Helmutowi Kohlowi w 1991 r., przeciwstawiono „Ich Europę” „Naszej Europie”.
„Ich Europa” to była lista małodusznych zastrzeżeń nielubianych technokratów i politycznych fanatyków porządku, którzy mogliby powstrzymać wielką europejską ideę lub zmienić ją nie do poznania.
„Nasza Europa” to były tablice Mojżeszowe z napisem „Europejska Unia Walutowa”, wskazujące drogę do Ziemi Obiecanej pod nazwą „unia polityczna”. W tym obrazie Helmut Kohl odgrywał rolę Mojżesza narodu niemieckiego na drodze do europejskiej ojczyzny.
Nakreślony przeze mnie obraz nie jest kpiną ani cynizmem. Jestem przekonany, że właśnie tak się to odbyło. Jak wielu ludzi w starszym wieku, Helmut Kohl kierował się emocjonalną potrzebą ostatecznego uregulowania jeszcze za własnego życia ważnych długofalowych zagadnień, dla których załatwienia mogłoby przyszłym pokoleniom zabraknąć mądrości lub siły. Biorąc pod uwagę powyższe, kwestia paru niejasnych punktów technicznych nie miała większego znaczenia. Taką oto drogą Niemcy dorobiły się euro. Eksperci tacy jak Hans Tietmeyer, Horst Kohler, Jürgen Stark i wielu innych pomocników na wysokich stanowiskach zgrzytało zębami, formułowało zastrzeżenia, w końcu jednak przyłożyło rękę do powołania do życia wymarzonej „Europejskiej Unii Walutowej”. Eksperci ci wymyślili nawet specjalny inkubator o nazwie „pakt stabilizacyjny”.
Wszystko na nic! Ideał, skoro tylko przyszedł na świat, okazał się niesforny i rozwijał się – zwłaszcza w ostatnich latach – według własnych praw, wymykając się spod kontroli swych twórców.
Byłoby niesprawiedliwe i bezcelowe prawić morały obecnym przywódcom i obwiniać ich o przeszłość. Merkel, Sarkozy i wszyscy inni sternicy naw państwowych nie są odpowiedzialni za przeszłość, ale muszą się borykać z jej skutkami. Jednak zwykły obywatel nie ma powodu, by w sprawie wspólnej waluty ufać politykom bardziej niż w roku 1992. Wielu ludzi karmionych scenariuszami kryzysu, przepowiedniami katastrof, apelami o solidarność i wzajemnymi zarzutami nie wie już, co o tym wszystkim sądzić, doznaje wręcz porażenia myśli, a do tego wszystkiego dochodzi jeszcze szerokie społeczne niezadowolenie. W tym kontekście Jürgen Kaube zacytował zdanie starożytnego historyka Tucydydesa, że w czasie wojny słowa przestają być jednoznaczne, gdyż wszyscy używają ich wyłącznie taktycznie, i zauważył, że zdanie to odnosi się najwyraźniej także do kryzysów gospodarczych⁵. Zaufanie do euro drastycznie spadło, szczególnie alarmująca jest zaś okoliczność, że młodsi wierzą w euro jeszcze mniej niż starsi⁶.
Zwłaszcza Angela Merkel nie ponosiła żadnej odpowiedzialności za cały ten bigos, który dostał jej się w spadku. Przejmując jednak dziedzictwo Kohla i wypowiedzianą latem 2011 r. formułę: „Jeśli upadnie euro, upadnie także Europa”, okazała się jego godną polityczną córką. Tym samym zamanifestowała bowiem jasno swoją postawę, że teraz nie czas na egoizmy narodowe i małostkowe rozważania fiskalne. Zagrożona zdawała się bowiem całość wielkiego przedsięwzięcia, politycznego testamentu Roberta Schumana i Konrada Adenauera. Do tego podejścia doskonale pasowały poglądy federalnego ministra finansów Wolfganga Schäublego, bardziej troszczącego się o przyszłość Europy niż o finanse państwa niemieckiego.
Również Helmut Schmidt, z całym swoim autorytetem byłego kanclerza federalnego i ekonomisty gospodarki globalnej, podkreślił tę samą linię, kiedy 4 grudnia 2011 r. przemawiając na zjeździe SPD, połączył ze sobą fakty, poczynając od niemieckiej winy za Holocaust, poprzez polityczne dziedzictwo
Roberta Schumana i Konrada Adenauera, aż po wspólną walutę europejską i konieczność ponoszenia współodpowiedzialności za długi krajów partnerskich strefy euro⁷. Przemówienie to jak w soczewce skupiło dylemat Niemiec – trwałe zafiksowanie w winie wynikającej z II wojny światowej. Helmut Schmidt ukazał moralną siłę, jaką Niemcy czerpały i nadal czerpią z faktu uznania tej winy. Mimo woli wskazał on jednak również na niebezpieczeństwo, jakie pojawia się wówczas, gdy niemieckie poczucie winy wpływa na decyzje, które powinny być podejmowane na podstawie zdrowych przesłanek ekonomicznych i starannego uwzględnienia interesów stron. Taka już jest bowiem taktyka Helmuta Schmidta, że nawet kiedy nie ma racji, zachowuje dar przekonywania dzięki klarowności i pięknu sformułowań okraszonych przemawiającymi do wyobraźni obrazami.
Ja osobiście – czym różnię się od Helmuta Schmidta i wielu protagonistów euro – uważam, że należy starannie oddzielać od siebie płaszczyzny argumentacji. Tak też mam zamiar postępować w niniejszej książce, rozpatrując osobno następujące aspekty:
– Ekonomiczna korzyść (lub szkoda) wspólnej waluty dla dobrobytu, wzrostu gospodarczego i zatrudnienia w krajach członkowskich unii walutowej musi być rozpatrywana i oceniana sama w sobie według wewnętrznych kryteriów.
– Jako osobne zagadnienie należy potraktować rolę, jaką wspólna waluta może odegrać w procesie dalszego zacieśniania jedności europejskiej aż po unię polityczną. Jeśli proponuje się w tym celu kroki, które nie są optymalne z ekonomicznego punktu widzenia, to należy tę kwestię poddać otwartej debacie. Nie wolno przemilczać ekonomicznej ceny, jaką przyjdzie zapłacić za osiągnięcie celów politycznych.
– Jeśli polityka niemiecka stoi na stanowisku, że z powodów politycznych w związku z winą za II wojnę światową i Holocaust Niemcy winny ponosić szczególne ofiary w imię „solidarności europejskiej”, to ten punkt również należy otwarcie przedyskutować i przedstawić argumenty „za”.
W trudnych zagadnieniach związanych z unią walutową nadmiar sentymentów europejskich nie służy klarowności myśli. Hasło „Jeśli upadnie euro, upadnie Europa” ma charakter emocjonalny i fundamentalny, o co zresztą chodziło. Sformułowanie to jest jednak skrajnie nieostre. Co bowiem w tym kontekście oznacza „Europa” i jakimi kryteriami mamy mierzyć jej „upadek”? Czy Brytyjczycy, Szwedzi, Polacy, Czesi nie są Europejczykami albo żyją w upadłych państwach tylko dlatego, że nie płacą w euro? Czy na południu Włoch lub na Peloponezie mamy kwitnące rolnictwo tylko dlatego, że tam walutą jest euro? Tej szeptanej propagandzie o klęsce i końcu świata przeciwstawiam pragmatyczną tezę: „Europa nie potrzebuje euro”.
Jak to możliwe, że odbudowa Europy po 1945 r., największy wzrost dobrobytu w historii ludzkości i jeden z najdłuższych okresów pokoju w Europie przez sześćdziesiąt lat obywały się bez wspólnej waluty i bez konieczności płacenia długów jednych państw przez drugie? I nagle dzisiaj okazuje się, że dobrobyt i pokój w Europie będą tylko wówczas możliwe, kiedy będzie istniała nie tylko wspólna waluta, ale ponadto wspólna kasa państwowa, dzięki której ostatecznie każdy kraj będzie musiał płacić rachunki wszystkich innych?
Nasuwa się podejrzenie, że politycy wymachują grubymi banknotami, gdyż w politycznym dialogu i rzeczowej argumentacji zabrakło wartościowej drobnej monety. Ale z drugiej strony nie chodzi też o to, żeby gołosłownie wynosić się ponad tych, którzy z braku argumentów sięgają po wielkie słowa.
Jazda bez kierowcy
Oto przygnębiające wrażenie, jakie przynosi wiosna 2012: projekt „Europejska Unia Walutowa” rozwija się w zgodzie z własnymi prawami, których nawet sternicy naw państwowych i ich doradcy nie są w stanie przeniknąć. Nie wyznaczają oni kursu, lecz w najlepszym razie reagują na wydarzenia, a Angela Merkel, której głos przypomina mi damski głos w nawigatorze mojego samochodu, wydaje się odgrywać dokładnie taką samą rolę. Kiedy mianowicie źle jadę, słyszę przez jakiś czas ostrzeżenie: „Jeśli to możliwe, zawróć”, a potem, kiedy błądzę coraz bardziej, pada polecenie: „Skręć w lewo”. A kiedy samochód opuści teren objęty kontrolą GPS, słyszę miły głos: „Cel leży w podanym kierunku”. Jeśli chodzi o samochód, którym jadę, to wiem, że ten miły głos nie ma wpływu na kierunek jazdy, jedynie komunikuje mi stan faktyczny. Obawiam się, że podobnie ma się rzecz z kierunkiem rozwoju unii walutowej. W znamiennej rozmowie z Güntherem Jauchem Angela Merkel powiedziała całkiem jasno, że w swoich decyzjach co do euro niejako jedzie na oślep, kierując się wymogami chwili⁸. Strategia tego kursu jest jednak zrozumiała co najwyżej na poziomie abstrakcyjnym. Nawarstwia się tu wiele pytań, z których każde z osobna nie znajduje już jednoznacznej odpowiedzi lub dopuszcza różne odpowiedzi w zależności od preferencji i skali wartości odpowiadającego. A oto katalog pytań:
– Jaki kształt państwowy ma ostatecznie przybrać wspólna Europa: czy ma to być Europa Ojczyzn z jednym wspólnym rynkiem i zniesieniem wewnętrznych granic państwowych, czy też scentralizowane europejskie państwo ze ścisłą kontrolą fiskalną jego części składowych?
– Jakie zalety ma Zjednoczona Europa w coraz gęściej zaludnionym świecie? A może rozwiązanie to ma również wady?
– Czy może Europejska Unia Walutowa opiera się na błędnych założeniach i jakie są te ewentualnie błędy? Czy też jest to konstrukcja solidna, a jedynie niewłaściwie obsługiwana?
– Czy może globalizacja i integracja światowych rynków towarowych i finansowych zaszła już tak daleko, że globalne decyzje stały się zbyt skomplikowane, a tym samym kurs gospodarki światowej stał się nieprzewidywalny?
– A może brakuje tylko właściwej regulacji międzynarodowych rynków finansowych, i jak wobec tego taka regulacja powinna wyglądać?
– Jakie podstawowe błędy doprowadziły do kryzysu finansowego lat 2007-2009 i czego się z tego nauczono, albo czego się można nauczyć?
– Dlaczego niektóre państwa strefy euro uważane są za zagrożone niewypłacalnością, podczas gdy kraje takie, jak Wielka Brytania czy Turcja, które w porównaniu ze swoimi gospodarkami zaciągają o wiele większe długi, za takowe uważane nie są?
– Skąd bierze się optymistyczne przekonanie, że na płaszczyźnie europejskiej można za pomocą metody kija i marchewki zapanować nad polityką finansową Grecji czy Włoch, skoro tego rodzaju próby dyscyplinowania nie udają się nawet w obrębie poszczególnych krajów, jak o tym świadczą na przykład wypadki w regionach południowych Włoch czy w niektórych krajach związkowych Niemiec?
– Czy budżety państw generalnie za mocno się zadłużają i czy może się w tym okazać pomocny ustawowy hamulec zadłużania się?
– Czy wspólny rząd gospodarczy i finansowy może przyczynić się do stabilizacji Europejskiej Unii Walutowej i co to właściwie znaczy?
– Jaka jest nasza wizja państw narodowych i całej Europy: czy mają one przede wszystkim stwarzać ogólne ramy dla społecznej gospodarki rynkowej, a resztę załatwi swobodna konkurncja, czy myślimy raczej o państwie opiekuńczym?
– Czego uczą nas przykłady tradycyjnych, stabilnych państw federalnych, takich jak USA czy Szwajcaria?
Katalog jest niekompletny, poszczególne pytania nakładają się na siebie. Ponieważ chodzi tu częściowo o sądy wartościujące, a częściowo nawet o trudne do udowodnienia oceny istniejących związków przyczynowych, odpowiedzi na postawione pytania nie da się po prostu ocenić jako „prawdziwe” lub „fałszywe”. Również proponowane przeze mnie odpowiedzi nie są wolne od ocen i sądów wartościujących.
Kiedy w roku 1996 wydałem wspomnianą wcześniej książkę na temat euro, była to książka, którą zacząłem pisać jako sceptyk, a ukończyłem – jako zwolennik euro. Byłem pod wrażeniem ogromnych wysiłków fiskalnych podjętych przez Włochów, Francuzów i inne kraje. Stawiałem na to, że wyłączenie zasady odpowiedzialności za długi innych krajów członkowskich wprowadzi dostateczną dyscyplinę fiskalną, gdyż „grzesznicy” będą karani wyższą stopą procentową.
Niestety dziś obudziliśmy się już z tego liberalnego snu o euro. Ja sam nie spieszyłem się jednak z przewartościowaniem moich poprzednich sądów.
Jako członek zarządu Bundesbanku byłem wprawdzie przeciwny pomocy dla Grecji, pierwszemu parasolowi ochronnemu w postaci wykupu długów przez EBC, stanowiło to bowiem dokładne przeciwieństwo mojego liberalnego snu o euro. Z poglądem tym nie wychodziłem jednak na zewnątrz. Nieco później uznałem, że nie powinienem dawać pożywki do dalszych nierzeczowych dyskusji na temat mojej książki Niemcy likwidują własne państwo, pozostając przy paru sztywnych tezach na temat euro.
Z sympatią śledziłem krytyczne recenzje wielu wybitnych ekonomistów, takich jak choćby Otmar Issing, Hans-Werner Sinn czy Stefan Homburg, skargę do Trybunału Konstytucyjnego Petera Gauweilera czy mocno zaangażowaną krytykę Hansa-Olafa Henkela. Nie wszystkie zastrzeżenia podzielałem, ale z istotą wielu z nich się zgadzałem.
Porządkowanie chaosu
Czasem trzeba zrobić coś, co z zawodowego punktu widzenia jest błędne, jeśli w grę wchodzą wyższe cele. Przedmiotem moich wątpliwości, zajmującym mnie przez ostatni rok, była przyszłość Europy i jej stosunek do wspólnej waluty. Czy to możliwe – zastanawiałem się – aby to, co błędne z gospodarczego punktu widzenia, było politycznie właściwe, gdy chodzi o cele wykraczające poza sferę gospodarki? O tym także jest mowa w niniejszej książce.
U podstaw traktatów rzymskich, które w roku 1958 powoływały do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą (EWG), legła koncepcja Wspólnego Rynku.
Koncepcja ta, właściwie pojęta i konsekwentnie przeprowadzona, oznacza, że wszędzie zapanuje swoboda osiedlania i porównywalne szanse we współzawodnictwie gospodarczym. Państwa członkowskie mogą wpływać na owo współzawodnictwo poprzez dobre wykształcenie ogólne i zawodowe, efektywną naukę, dobrą infrastrukturę, niezawodne usługi państwowe, poprzez tanią, elastyczną i nieprzekupną administrację publiczną.
W porządku Wspólnego Rynku wszystkie działające podmioty zachowają jednak dotychczasową odpowiedzialność, i tylko one, nikt inny poza nimi, odpowiadają za swoje długi. Do tych podmiotów działających w ramach Wspólnego Rynku należą oczywiście również państwa członkowskie.
W ramach tego porządku wspólna waluta zasadniczo też niczego nie zmienia i jest z nim kompatybilna w warunkach istnienia niezależnego banku emisyjnego, którego celem jest w pierwszej kolejności stabilność wartości pieniądza.
Oczywiście wszystkie państwa mają w ramach tego porządku prawo do popełniania błędów, na przykład zaciągania długów wyższych niż to jest dobre dla danej społeczności państwowej. Szkodę ponoszą wówczas obywatele, którzy mogą po prostu wybrać inny rząd. Szkodę ponoszą także wierzyciele, kiedy dane państwo napotyka trudności przy obsłudze zadłużenia. Wierzyciele państw dłużników, tak jak w przypadku firm i prywatnych dłużników, muszą się po prostu zastanowić, komu i na jakich warunkach pożyczają.
Jednego tylko nie da się zrobić – taka jest w każdym razie moja teza wyjściowa: nie da się niejako centralnie wymusić rozsądnego zachowania dłużników państwowych. Po pierwsze, nie da się jednoznacznie ustalić, co w danym wypadku znaczy rozsądne zachowanie. Różne światopoglądy i cele polityczne mogą powodować różnice w polityce zadłużeniowej, których nie da się w prosty sposób umieścić na skali: „dobre – złe”. Po drugie, skuteczna kontrola zachowań dłużniczych w takim wypadku spowoduje albo pozbawienie danego państwa suwerenności, albo też będzie nieskuteczna.
Ale po kolei. Nie chcę Czytelnika z góry krępować określonymi opiniami, zwłaszcza że na końcu książki okaże się, że ja również nie odkryłem absolutnej prawdy. W trakcie lektury Czytelnik zostanie skonfrontowany z faktami i pewnymi schematami argumentacyjnymi, które pozwolą mu wyrobić sobie własne zdanie.
– Zacznę od rekapitulacji historii gospodarczej i walutowej, począwszy od reformy walutowej aż po zawarcie Europejskiej Unii Walutowej. Wszystkie tematy, które obecnie podlegają dyskusji, już wówczas wywoływały kontrowersje. I prawie wszystkie błędy, nad którymi dziś się zastanawiamy, były już wówczas rozważane.
– Następnie zajmę się genezą i przesłankami koncepcyjnymi traktatu z Maastricht. Wszystko, co później poszło na opak, już na początku lat dziewięćdziesiątych było rozpoznawalne jako potencjalne ryzyko. Omawiając następnie realizację unii walutowej w latach 1999-2010, pokażę, co poszło na opak i dlaczego.
– Na tym tle zrekapituluję przebieg i efekty trzyletniej polityki ratunkowej, a następnie spróbuję odpowiedzieć na pytanie, czy wspólnej walucie można w ogóle przypisać jakieś zasadnicze zalety.
– Europejski dramat walutowy przebiega w zglobalizowanym świecie. Na jego kształt i dalszy rozwój wpływają również skutki światowego kryzysu finansowego przełomu lat 2008/2009, a zagadnienia tego nie da się też oddzielić od wielkich kwestii systemowych, które aktualnie są dyskutowane.
– W centrum kryzysu unii walutowej znajduje się kryzys zadłużenia państwowego wielu krajów. Dlatego zajmę się rolą budżetów państwowych i możliwością ich sanacji.
– Każdy, kto ma jakieś zdanie na temat euro, ma też tym samym – świadomie lub nie – jakieś zdanie na temat Europy. Trzeba tu wziąć przede wszystkim oficjalną politykę niemiecką, która poświęciła markę, aby zbudować europejskie państwo federacyjne. A sformułowanie Angeli Merkel: „Jeśli upadnie euro, upadnie także Europa”, pokazuje, że miarodajnym politykom nie chodzi wcale o walutę, tylko o wiele dalej idący cel. A tu nasuwa się pytanie: jakiego rodzaju waluty i ustroju finansowego potrzebuje Europa, jakiej byśmy sobie życzyli? A może wiąże się tu dwie sprawy, które nie mają ze sobą nic wspólnego?
– Na koniec naszkicuję elementy pewnej mapy drogowej: z jednej strony na nic się nie zda lament nad błędnymi decyzjami, których od 1999 r. aż do dziś podjęto wiele. Z drugiej jednak strony jest rzeczą niebezpieczną i naganną kontynuować błędne rzeczy tylko dlatego, że się już zaczęło.
Kilka słów dla uspokojenia Czytelnika. Podjęty przez mnie temat jest niewątpliwie skomplikowany, ale nie aż tak jak utrzymują niektórzy! To nie złożoność materii, tylko myślenie życzeniowe polityków pchnęło nas w ślepą uliczkę albo na skraj przepaści niesłychanego ryzyka. Wielu „ekspertów” dopomogło w tym politykom, dlatego również do ekspertów powinno się mieć tylko ograniczone zaufanie.
Europa nie potrzebuje euro
Książka niniejsza krok po kroku daje Czytelnikowi podstawy do wyrobienia sobie własnego zdania, co nie znaczy, że stanie się on ekspertem od spraw walutowych. Nie każdy musi podzielać wnioski końcowe, jakie formułuję. Myślę jednak, że nie można ich też tak łatwo obalić.
Rozpoczynam od przedstawienia rozwoju sytuacji w Niemczech, począwszy od reformy walutowej aż po utworzenie Europejskiego Systemu Walutowego (ESW), poprzednika Europejskiej Unii Walutowej. Dopiero bowiem fiasko światowego systemu stałych kursów walutowych pod koniec lat sześćdziesiątych oraz liczne, aczkolwiek nieudane próby utrzymania stałych kursów walut, przynajmniej w obrębie Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej – stworzyły polityczną motywację i merytoryczny punkt wyjścia do utworzenia Europejskiej Wspólnoty Walutowej.