Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Idę tam gdzie idę. Autobiografia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,79

Idę tam gdzie idę. Autobiografia - ebook

Na scenie nieprzerwanie od 36 lat. Z Kultem, KNŻ i jako Kazik stworzył utwory, które weszły do kanonu polskiej piosenki odmieniając go raz na zawsze.

W autobiografii „Idę tam gdzie idę” Kazik Staszewski daleki jest od powagi instytucji narodowej kultury. Odkrywa swe słabości i wybryki. Mówi o kulisach branży muzycznej, używkach i pustce. Wszysto co słyszeliście od niego o miłości, przyjaźni, religii, polityce, zwątpieniu i nadziei, tu nabiera krwi, ciała i humoru.

Dostajemy historię życia codziennego i niecodziennego w Polsce ostatniego półwiecza. Dzieciństwo w śródmieściu PRL'owskiej Warszawy. Eksplozja punk rocka. Stan Wojenny oczami Świadków Jehowy. Drapieżny czas transformacji. Internetowe jatki i polityczne podziały nowego wieku. Ale też cienie wojny i komunizmu, a także współczesny, walący się świat New Jersey i Teneryfy.

Rzecz opowiedziana z perspektywy równie odrębnej, jak jej bohater, a równocześnie traktująca o doświadczeniu kilku generacji równie uniwersalnie, jak jego piosenki.

Spis treści

I Nie jestem Jureczek

II Enklawa

III Warszawa- Londyn- Paryż

IV Lord Kazik Idol

V Młodsi warszawiacy

VI Notoryczne rozładowanie

VII Czas ostatni

VIII Czas wolny

IX W odrealnieniu

X Bokser, który przetrwa

XI Murem podzielony

XII Szaleje inflacja

XIII Spalanie za miliard

XIV Obrzydliwa wiedza

XV Kazik i tata

XVI W ukrytej kamerze

XVII Wyraz niewiedzy

XVIII Ponad podziałami

XIX Mózg poza głową

XX Zlew napada

XXI Wszystko zamienia się w złoto

XXII Kultura żenująca

XXIII Po czterdziestce

XXIV Gdzie tam leżak

XXV Pusta przestrzeń

XXVI Oświecona dyktatura

XXVII Cyber jatka

XXVIII Manifesty

Kalendarium

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-942140-4-3
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Twoje życie nie ułatwia pracy biografowi. Wydaje się, że od lat pewnie zasuwasz po prostej, do przodu, bez jazd na krawędzi, obyczajowych skandali. Jak na muzyka wypadasz zupełnie nietypowo. Czy to tylko tak wygląda z zewnątrz?

Ledwie co się spotkaliśmy, a ty mnie pytasz czy ja jestem szczery w kreowaniu swego wizerunku? Nieco za wcześnie, by o tym mówić. Mogłoby to być raczej owocem rozkręcenia się naszej rozmowy. Oczywiście, nie jestem taki głupi, żeby o wszystkim gadać. Nie bez kozery książka o Kulcie nazywała się „Biała księga”, na „Czarną księgę” przyjdzie czas później. Może to będzie „Czarna księga”? Zawsze sobie mówiłem, że pewne historie pozwolę opublikować dopiero po mojej śmierci, ale niekoniecznie muszę się tego trzymać.

Jestem człowiekiem po przejściach, ze swoimi problemami, ale nie obnoszę się z tym. Było w moim życiu wiele ekstremalnych sytuacji, wiedzą o nich tylko i wyłącznie wtajemniczeni. Myślę też, że takich sytuacji nie było specjalnie więcej, czy mniej niż w życiu każdego człowieka. Wykreowałem swój obraz, jako nieatrakcyjny dla mediów. Bardzo mi z tym dobrze i wygodnie. Nie dostaję ton listów, nie chodzą za mną fotografowie. Przez trzydzieści lat kariery muzycznej miałem może ze trzy, cztery razy doświadczenia z paparazzi.

Zastanawiałem się, co w tobie najbardziej zadziwia, wyznacza pewną niepowtarzalną osobliwość Kazika. Przyszła mi do głowy pewna twoja dwoistość. Domyślasz się o co chodzi?

Mam zgadywać?

Jakbyś składał się z dwóch sprzecznych elementów…

Że jestem grzeczny i niegrzeczny?

Tę dwoistość nazwałem roboczo i obrazowo: misio i wojownik. Cały czas, mimo upływu lat, sprawiasz wrażenie nieśmiałego faceta, ale musisz mieć w sobie niesamowitą siłę, bo przecież w generacji polskich muzyków, którzy weszli na scenę wraz z punkiem i nową falą poradziłeś sobie najlepiej. A to wymaga wielkiej siły.

W moim przypadku kanalizacja buntu jest bardzo czytelna i jednoznaczna. Wszedłem w muzykę i moja energia oraz gniew płyną tamtędy. Wszystko, co pozostaje kreuje to stworzenie zwane misiem. Bardzo nie lubię takich rozważań „co by było gdyby”, ale pogdybać jest przyjemnie. Gdybym zatem nie zdecydował się zostać muzykiem, nie znalazł na samym początku tyle odwagi by stanąć na scenie, podejrzewam, że byłbym dziś sfrustrowanym urzędnikiem niższego szczebla, człowiekiem złym i rozgoryczonym, a to z racji tego, że moje myśli i wątpliwości nie miałyby ujścia na zewnątrz. Andrzej Stasiuk napisał kiedyś, że każdy młody mężczyzna chce być członkiem zespołu rockowego i tylko splot zdarzeń sprawił, że on został pisarzem. Ja też tego bardzo chciałem. I udało się.

Często jednak jest tak, że energia i gniew ze sceny przelewają się na życie prywatne. Tobie udało się te sfery oddzielić?

Już jako nastolatek działałem w zespole i po prostu nie znam innej sytuacji. Życie zawsze układało mi się w kontekście bycia w kapeli, grania koncertów. Moja rodzina też nie zna innego życia. Tak było od początku. Nie wiem jak to jest nie być muzykiem, nie być w zespole. Ostatni raz, kiedy nie byłem w zespole, to była druga klasa liceum ogólnokształcącego.

A może czerpiesz siłę ze ścierania się tej dwoistości twojej osoby, gdy musisz się przełamywać, przezwyciężać słabości to dodaje ci energii?

Nie wiem. Z upływem czasu takie przezwyciężanie siebie wchodzi w grę w coraz mniejszym stopniu. Po prostu reaguję na świat pisząc teksty i tworząc muzykę. A siła? Siła bierze się z uczciwości i prostolinijności. W większym lub mniejszym stopniu zawsze mówię to, co myślę i działam uczciwie względem samego siebie i słuchaczy. I to jest doceniane.

Zostałeś wokalistą, bo nie potrafiłeś grać na żadnym instrumencie. To paradoksalna decyzja? Bo przecież wziąłeś na siebie trudniejszą rolę, w której liczy się bezpośrednia konfrontacja z publicznością.

Wtedy nie zastanawiałem się nad tym, potem tak. Byliśmy przecież gówniarzami. Chciałem grać na instrumencie, ale potrzeba chwili była taka, żeby mieć zespół, teraz, już. Nie było czasu się uczyć. I do dziś nie posiadłem takiej umiejętności, bo moje granie na saksofonie trzeba traktować raczej satyrycznie. Sporo jednak wiem o muzyce. Z pomocą współczesnej technologii, mogę ją samodzielnie tworzyć.

Frontmanem zostałem chcąc nie chcąc, ale nie od razu. Zdecydowanie podkreślę, że w pierwszych latach Kultu, frontmanem i liderem zespołu był Piotr Wieteska, a ja stałem sobie gdzieś z boku. Widać to na koncertowym wideo zachowanym z tamtej epoki. Potem moja rola była zdecydowanie bardziej wymagająca, nie chciałbym jednak używać słowa trudniejsza, bo tu nie o trudność chodzi.

Moment wyjścia na scenę był dla ciebie stresującym przełamaniem?

Tak. Pierwsze wyjście do publiczności miało miejsce w Grodzisku Mazowieckim, kiedy z grupą Poland pojechałem na koncert do tamtejszego domu kultury. Zagraliśmy po raz pierwszy bez jednej próby. Do tego Robert Schmidt, który był założycielem Polandu, tuż przed wyjściem na scenę powiedział, że nigdy nie trzymał w ręku gitary basowej. Sytuacja była tak stresująca i wręcz oszukańcza z naszej strony, że nawet niespecjalnie ją pamiętam. Ludzie zaczęli na mnie pluć, ja plułem na ludzi, rzucałem papierem toaletowym. Żeby jakoś zabić moje przerażenie musiałem wytworzyć fasadę agresji.

Pierwszy koncert, gdy byliśmy jako tako przygotowani Poland zagrał pół roku później na scenie hali Ursynek, przy Akademii Rolniczej w Warszawie. Mieliśmy kilka ułożonych piosenek, ale i tak bałem się nieprawdopodobnie. Wyszliśmy na scenę, nie chciałem w ogóle patrzeć na ludzi, stanąłem z boku i złapałem za mikrofon. Gdy poleciały pierwsze takty zacząłem krzyczeć, moja ekspresja była osiem razy większa, niż to było potrzebne i przygotowane. Musiałem wyrzucić z siebie strach z galaktyczną mocą. Efekt był taki, że po dwóch piosenkach byłem kompletnie wycieńczony fizycznie i właściwie resztę półgodzinnego występu ledwie dociągnąłem. Przez parę pierwszych lat stres był olbrzymi. Bałem się tej sytuacji, a równocześnie chciałem więcej. Sprzężenie zwrotne, które można porównać z działaniem jakiegoś narkotyku.

Skończyło się na tym, że jestem szczęśliwy, że wciąż mogę grać koncerty. Koncerty są najpiękniejszym zajęciem jakie może być. Nie robienie nowych piosenek, nie nagrywanie płyt, ale koncerty, gdy wychodzisz do ludzi i śpiewasz dla nich. Wiem, że dopóki będę mógł, będę się tego trzymał do końca życia. Kiedyś uważałem, że niepoważne jest bycie na scenie po przekroczeniu trzydziestki, potem czterdziestki, a teraz wiem, że póki audytorium będzie chciało słuchać, dopóty będę występował. Zajęcie lekkie, łatwe i bardzo przyjemne.

Jednak i w obecnych czasach poziom stresu podnosi się, gdy zaczynamy grać nowy program, albo pojawiam się w nowym projekcie, jak piosenki Toma Waitsa czy Kurta Weilla. Tak samo dzieje się ostatnio, gdy zacząłem występować z Kwartetem ProForma. To wyprawa w sferę, gdzie mnie jeszcze nie było, klimaty z okolic poezji śpiewanej, piosenki aktorskiej, akustyczne granie.

Był moment, że podjąłeś konkretną decyzję, stawiam na jedną kartę i zostaję muzykiem? Czy raczej tak się potoczyło, że nagle zorientowałeś się, że przekroczyłeś tę granicę?

Myślę, że to od początku było wiadomo, tylko ja sobie tego jeszcze nie uświadamiałem. Był też konkretny moment, ale to raczej na zasadzie kropli przepełniającej czarę. W końcu 1989 roku wyjechaliśmy z Kultem do Brazylii. Niemal rok szykował się ten wyjazd, tak, że już przestaliśmy w niego wierzyć. Na miejscu okazało się, że mamy dać jeden koncert, nie wiadomo czy będzie więcej ani też kiedy wracamy. Ludzie, którzy nas zaprosili dopiero kiedy byliśmy na miejscu zaczęli załatwiać granie. Podobno byliśmy pierwszym zespołem z Europy Wschodniej, który miał tournée w Ameryce Południowej, choć trudno to tak nazwać. Jechaliśmy 600 kilometrów przez dżunglę, by wystąpić na rynku w mieścinie niczym z westernów Sergio Leone.

Z początkiem stycznia musiałem wracać na ostatni termin poprawkowego egzaminu z historii myśli społecznej u profesora Jerzego Szackiego. Gdybym nie zdał, czekało mnie nieodwołalne skreślenie z listy studentów. To był dziewiąty rok mojego studiowania socjologii, wszystkie uniki miałem wykorzystane, powtarzałem już rok, miałem urlop dziekański, urlop zdrowotny, raz nawet zostałem wyrzucony ze studiów, ale regulamin był taki, że po pierwszym takim wypadku można było je wznowić. Tak, że zostało mi być albo nie być. I nagle pojawiła się propozycja występu w bardzo prestiżowym klubie Aeroanta w São Paulo, gdzie grali Siouxsie and the Banshees, Simply Red. Poważne miejsce. Tylko, że termin koncertu pokrywał się z egzaminem.

Nie dramatyzujmy tu przesadnie, Jerzy Szacki jest prawym człowiekiem i fajnym profesorem, pewnie poszedłby mi na rękę, niemniej ważny był dylemat, przed którym stanąłem. Musiałem się w końcu określić, czy studia które od lat siedmiu pozostają fikcją są rzeczywiście ważne? Wybrałem São Paulo i to był symboliczny moment, decyzja, że jednak spróbuję jako muzyk. To jednak ideologia zbudowana post factum, wtedy tak tego nie widziałem. Co ciekawe, po latach spotkałem wnuka profesora Szackiego, Wojciech Szacki, wówczas dziennikarz „Gazety Wyborczej”, wspomniał mi, że opowiadał dziadkowi tę historię i profesor skomentował: „Ja też bym wybrał São Paulo”.

Myślisz, że twoja przygoda z muzyką mogła się zacząć od chęci zaimponowania nieobecnemu ojcu?

Fakt, że dorastałem w niepełnej rodzinie, z mamą i babcią, na pewno miał znaczenie, bo to nienormalna sytuacja. Tyle, że u mnie w domu ojca zastępowała babcia, Maria Mojkowska. Była bardzo autorytarną osobą, od dawien dawna przyzwyczajoną do rządzenia w domu. Jeśli dziadek Feliks, którego nie zdążyłem poznać, przychodził o 16.03, a obiad miał być o 16., to po prostu nie dostawał jedzenia. Po wojnie babcia została z trzema córkami, mąż i jedyny syn zginęli w Powstaniu Warszawskim. Byłem w tym babińcu jedynym chłopcem, ukochanym wnuczkiem. Babcia chciała żebym zastąpił jej syna, często mniej lub bardziej świadomie myliła się i mówiła do mnie „Jureczku!”. Ten Jureczek, który zginął w wieku lat 15, przez pryzmat opowieści babci wydawał mi się nieomal świętym, który złych rzeczy nie czynił. Takim też chciała widzieć mnie babcia. Ja się z tym nie godziłem. Musiałbyś zobaczyć jak wyglądałem tuż przed punkiem. Mam takie zdjęcie z babcią, zrobione podczas podróży do Anglii „Stefanem Batorym”. I tam wyglądam dokładnie tak, jak babcia sobie wyobrażała. Każde odejście od tego modelu, który miała w głowie bardzo ją denerwowało i nie dawała na nie zgody.

Zapamiętałeś babcię raczej jako surową, czy nadopiekuńczą?

Potrafiła być taka i taka. Kochała mnie bardzo, ale jak dostałem w podstawówce dwóję poważnie obawiałem się powrotu do domu. Nie biła mnie, potrafiła jednak wywierać presję psychiczną. Kochałem ją, bardzo mi była bliska, ale też bałem się jej. Próbowałem ten strach przezwyciężać i po części stąd, i punk rock, i zespół. Chciałem sprawdzić jak bardzo się jej boję i jak daleko mogę się posunąć. Nie jest to główny aspekt mojej historii, ale z pewnością ma coś na rzeczy. Moja rebelia rodziła się wtedy, kiedy chciałem pokazać, że nie jestem Jureczkiem, z buntu wobec domowego porządku. Aż do początku studiów spełniałem wszystko czego dom ode mnie wymagał, ale jednocześnie ciągnęło mnie do chuliganów i rebeliantów. Moim najbliższym przyjacielem pod koniec liceum stał się Robert Schmidt, który w szkole był czarną owcą. Myślę, że to on, choć rówieśnik, stał się wtedy dla mnie męskim autorytetem, którego w domu brakowało.

W tej rozgrywce Kazik kontra Jureczek wykorzystałeś muzykę, aby stworzyć siebie, określić swoją tożsamość?

Tak. To się zaczęło bardzo wcześnie. Przy pomocy muzyki mogłem w najpełniejszym stopniu określić samego siebie i powiedzieć o tym, o czym chciałem mówić. Od początku z muzyką lepiej mi to wychodziło, niż gdy z kimś rozmawiałem. Inspiracji dostarczył punk rock. Pamiętam konkretną piosenkę, przełomową dla mnie, „London’s Burning” z pierwszej płyty Clashów. Poczułem jej gniew i zorientowałem się, że taki przekaz ma siłę o wiele większą, niż głos człowieka mówiącego czy słowo pisane.

Gdy kupiłem wielki plakat Sex Pistols, ze dwa metry na półtora, przykleiłem go w pokoju i w dodatku zacząłem mazać po ścianach, babcia była w szoku. Wybuchł otwarty konflikt. Myślę, że do śmierci z tym się nie pogodziła. Nad nią jeszcze wisiała trauma wojenna. Została z trójką dzieci i musiała nauczyć się żyć na nowo. Musiała się pozbierać, tak jak setki tysięcy ludzi się pozbierały, w pamięci człowieka jest taki dobry wymyk, że jest ona krótka. Ale po czasach wojny w jej autorytarnej postawie znalazł się jeszcze pewien inny element, nazwijmy go potrzebą spokoju. Musi być spokój! Była w stanie pogodzić się z rządami komunistów, byle nie było wojny ani głodu. To był dom, który poznał głód i nie było mowy, żeby kruszynka chleba mogła się zmarnować. Tak, że rzadko jadłem świeży chleb, bo najpierw trzeba było stary zjeść do końca, a nowy zdążył się zestarzeć. Pragnienie spokoju generowało też potrzebę niewyróżniania się na tle ogółu. Babcia bardzo źle znosiła moje krótkie zaangażowanie w działania opozycyjne w 1981 roku, kiedy wziąłem udział w strajku studenckim, ale radziła mi, żebym poszedł na ten strajk. Uważała, że jak nie pójdę, będę się wyróżniał na niekorzyść pośród studentów.

Punk rock był jednak nie do przyjęcia. Kolorowy, pstrokaty, inny niż ta cała rzeczywistość, był ze wszech miar wyróżnianiem się. I tu również dało o sobie znać dwoiste podejście babci. W stanie wojennym nie mogłem wyjeżdżać do Anglii, a ona mogła, bo miała tam rodzinę w linii prostej. Dawałem jej listę płyt. Wyobrażam sobie, jak babcia idzie do sklepu Beggars Banquet i podaje sprzedawcy kartkę, a tam najostrzejsze nowe kapele: Discharge, GBH, Exploited. Przywoziła mi te płyty.

Później było z babcią gorzej. W 1988 roku dopadł ją wylew i przestała być osobą dominującą.

Na pewno była bardzo ważna w moim życiu. Do tej pory bardzo często mi się śni. Ciekawe też jest to, że kiedy śni mi się jakaś historia związana z domem rodzinnym, to zawsze jest to ul. Niecała, gdzie spędziłem dzieciństwo i zawsze jest tam babcia.

Miałeś silniejszą więź z babcią niż z mamą? Przez pewien czas tylko ona cię wychowywała.

Z mamą miałem silniejszą więź. Mama była mamą. Do mamy miałem bliżej. Z babcią zostałem na rok, gdy mama wyjechała pracować do Kanady. Miałem wtedy dwa lata i nic nie pamiętam. Dwie rzeczy zostały mi w głowie – żółta wywrotka, która przyszła w paczce i ten moment, kiedy mama wróciła, w nocy w piżamie weszła do mojej sypialni.

Mama pracowała jako technik budowlany w Dyrekcji Rozbudowy Miasta Warszawa Wschód. Tak nazywała się ta instytucja, my mieszkaliśmy przy Niecałej 15, a biuro miała przy Niecałej 4. Jak wychodziłem ze szkoły często siedziałem u niej w pracy. Mam wrażenie, że mama bardzo długo nie mogła pogodzić się z tym, że zostałem muzykiem, ale zawsze szanowała moja odrębność. Rozczarowało ją, że nie zostałem architektem. Przez całe dzieciństwo i młodość miałem przekazywaną informację: „Zostaniesz architektem, jak tata”. Pamiętam taką rozmowę: „Wy mi mówicie, że mam być architektem, a tu pan Wierzbicki, który ma warsztat samochodowy, chociaż chodzi umorusany, kasy ma jak lodu. Chcę pracować jak pan Wierzbicki”. Babcia na to: „Nie, nie. Nie tak ma być. Pan Wierzbicki ma kasy jak lodu, ale lata i obsługuje samochody. Ty masz przyjechać swoim samochodem do pana Wierzbickiego”. Ten krótki dialog wiele mówi, kim chciały mnie widzieć babcia i mama.

Musiałeś toczyć z matką wojnę o muzykę?

Aż tak nie było. Jak patrzę z perspektywy czasu, ona była za tym, żebym grał, byleby tylko to nie było pierwszoplanowym zajęciem. Muzyka może być hobby, ale najpierw niech studia skończę, jeśli nie architekturę to socjologię. Koniec końców, niezależnie od punktu widzenia, bardzo mi pomagała. Z poręczenia mamy Kult na starcie miał próby w warunkach zupełnie niedostępnych innym zespołom. W tamtych czasach grało się głównie w domach kultury i klubach studenckich, gdzie zespoły funkcjonowały na doczepkę, na zasadzie niechcianych petentów, przeszkadzających studenciakom w libacjach. Mama zajmowała się domem w Radości należącym do znajomego, który wyjechał do Kanady i tam mieliśmy swoje miejsce na próby. Gdy w 1982 r. pojechała do Londynu, zażyczyłem sobie bardzo drogi, jak na nasze warunki keyboard Casio. Kupiła i przywiozła. Wśród zespołów z naszego kręgu byliśmy ewenementem z takimi klawiszami. Zresztą mam je do dzisiaj i wciąż z nich korzystam, są super.

Dumna ze mnie mama stała się dopiero niedawno. Długo nie mogła przeboleć, że nie skończyłem studiów, że nie napisałem pracy magisterskiej. To kiedyś przyniosłem jej z 15 prac magisterskich o sobie, bo ludzie piszą i czasem mi przysyłają. „Zobacz mamo sam nie napisałem, ale napisali o mnie”. Długo nie była przekonana, czy postępuję rozsądnie, bała się, że sobie nie poradzę. A teraz widzi, że dobrze mi się wiedzie, że jestem osobą cenioną, a nie kimś na kształt błazna, który podskakuje i śpiewa piosenki. Zobaczyła, że wszystko poukładało się także w sferze finansowej.

A ojciec, na jakich zasadach istniał w świecie Twojego dzieciństwa?

Taty nie było, za mojej pamięci nigdy z nami nie mieszkał. Rodzicom nie ułożyło się małżeństwo, żyli oddzielnie, potem on umarł. W domu nigdy jednak nie padło złe słowo na temat taty. Co więcej, i ze strony mamy, i ze strony babci, tata był kreowany, podobnie jak Juruś, na wzór świetlany. Pan architekt. Mądry. Podświadomie wiedziałem, że coś jest nie tak i lepiej nie pytać.

Pamiętam ten dzień, kiedy wyjeżdżał do Francji, niby na dwa tygodnie, ale mijały miesiące, lata, nie wracał. Miałem wtedy cztery lata. I z czasem zrobiło się fajnie, że nie ma tego taty. Zaczęły się pojawiać prezenty z Francji. Co rusz jakaś paczka z komiksami, gumami do żucia, raz na gwiazdkę przyszedł flipper. Wtedy to był kosmos. A potem byliśmy z wizytą u taty w Paryżu.

Pamiętasz go z czasów, gdy jeszcze był w Polsce?

Pamiętam różne scenki. Tato kąpie się na Niecałej, wchodzę do łazienki i widzę jego siusiaka. Pamiętam sesję fotograficzną, która miała miejsce, gdy przyszedłem z przedszkola, bo jestem w fartuchu, tata robił mi zdjęcia na balkonie, z naszym psem. Miał taką lustrzankę, gdzie patrzyło się z góry, strasznie mi się podobała. Niedzielne obiady na Pradze u dziadka Kazimierza, gdzie tata czasem coś zagrał na pianinie. Migawki z Łącka, z ośrodka wypoczynkowego nad jeziorem pod Płockiem, byłem tam z mamą, a tata dojeżdżał. Moment, gdy żegnamy go na Dworcu Gdańskim.

Zostały mi jego opowieści. Jedziemy octavią, „A to ulica Hoża” – mówi. Pytam: „Dlaczego Hoża?”. „No bo na Hożej jest pogotowie, a tam są chorzy”. Raz posadził mnie za kierownicą, a sam stał i niby kierował ruchem, jak to wspominam, wydawało mi się, że naprawdę jadę. Chodziliśmy na spacery do Ogrodu Saskiego, a to był czas, gdy byli tam dozorcy. Jeden gruby i miły, a drugi chudy ganiał dzieciaki z miotłą. Tata mówił, żebym się go nie bał. „Oni są tylko dozorcami. A wiesz dlaczego dozorca? Bo chodzi do Zorca. Zorca nie widać, ale to on jest najważniejszy w parku. A oni dla niego pracują. Chodzą do Zorca”. W Ogrodzie Saskim jest tablica z napisem: „W wielkiej wojnie narodów przeciwko hitleryzmowi zginęło sześć milionów Polaków, w tym osiemset tysięcy mieszkańców Warszawy, zwyciężyliśmy, by żyć wolni i w pokoju, braterstwie i sprawiedliwości”. Pytam taty: „Co tu jest napisane?”. „Nie wolno wrzucać łopatki i wiaderka do piaskownicy”. Długi czas byłem przekonany, że tak właśnie jest, a kiedy w końcu sam przeczytałem ten napis bardzo byłem zdziwiony. „Jacy zabici?”. Kiedyś, wracamy na Niecałą, czekamy na windę, a gdy winda zbliżała się słychać było warkot. Na klatce była wajcha podpisana „Wył. dźwigu”. „Tato, co tam jest napisane?”. A tata mówi, że „wył” to ten dźwięk, który wydaje winda jak się zbliża. Miał fantazję.

Doskwierało ci poczucia odrzucenia przez ojca?

Nie. Po prostu nie wiedziałem, że może być inaczej. Nawet jak umarł, nie miałem wtedy jeszcze dziesięciu lat, to troszeczkę popłakałem i koniec. Dowiedziałem się o tym dopiero w przeddzień pogrzebu. Gdy mama pojechała do Francji, wersja była taka, że tata jest chory i przez tydzień słyszałem od babci, że jak przeżyje do jutra, to będzie dobrze, a on już dawno nie żył. Po jego śmierci sytuacja generalnie się nie zmieniła, taty jak nie było, tak nie było, z tym, że teraz nie istniał już fizycznie i przestały przychodzić paczki z komiksami. Ale gdy mama przywiozła rzeczy po ojcu zrobiło się fajnie. Dostałem magnetofon, który był moim marzeniem odkąd zobaczyłem go u ojca, jego organy i pełno płyt. Pojawił się też w domu instrument z Senegalu, z pudłem rezonansowym ze skorupy żółwia. Zacząłem na nim brzdąkać i nagrywałem piosenki, których nauczyłem się na półkoloniach. Babcia wchodziła do pokoju i płakała: „Zupełnie jak tata”. A ja tam ciągnę na rosyjska nutę: „Siódma kompania bój zacięty toczy i krew serdeczną wciąż wylewa z żył”.

W poświęconej Stanisławowi Staszewskiemu książce „Tata mimo woli” wspominasz, że przypadkiem znalazłeś dokument rozwodowy rodziców. W domu nie było mowy o tym, że się rozwiedli?

Nie było mowy. Nawet jak znalazłem dokumenty, wiedziałem, że o te rzeczy nie pytamy. Jeszcze do niedawna w ogóle o tym w rodzinie nie rozmawialiśmy. Trzykrotnie zabierałem mamę na Teneryfę na, jak to nazywam, grupę otwarcia, gdzie mieliśmy przełamać pewne bariery. Mama zawsze zatrzymywała się na linii dykteryjek i anegdotek o ojcu. Ani kroku dalej. Przeszła tę magiczną linię w momencie, gdy powstawała książka o tacie. Stało się to nagle, miałem ją dopytać o parę rzeczy. Jarek Duś, który tę książkę pisał, dał mi pytania, poszedłem na Niecałą. I nagle się otworzyła. Wtedy dowiedziałem się z ust mamy, że się rozwiedli. Dopiero jak skończyłem pięćdziesiąt lat. Było to dla mamy trudne, skoro tyle czasu potrzebowała, żeby ten swój ból wypowiedzieć. Myślę, że dla nas obojga było to traumatyczne przeżycie, ryczeliśmy jak bobry podczas tej rozmowy. Cieszę się, że tak się stało, mamie przyniosło to ulgę, a ja myślałem, że takiej chwili nie doczekam.

Też współtworzyłeś tę książkę, była dla ciebie rodzajem wyrównania rachunków z ojcem?

Nie miałem do niego pretensji, abym musiał wyrównywać rachunki. Nie, to było po prostu potwierdzenie z pewnego źródła rzeczy, co do których miałem pewne podejrzenie. Znałem listy, które tata pisał do brata i z natury rzeczy stawiał się tam w sytuacji pokrzywdzonego. A tutaj poznałem, jak sytuacja wyglądała z drugiej strony. Ta książka powinna powstać dziesięć lat wcześniej, wtedy żyło więcej ludzi, którzy znali ojca, teraz zostało ich niewielu. I tak zebraliśmy sporo wspomnień, brakowało tylko relacji mojej matki. A kiedy ona się pojawiła, wiedza stała się pełna, ale dopiero teraz.

Matka nie próbowała ułożyć sobie życia z nowym partnerem?

Nie. Moja teoria jest taka, że dla obojga to była największa miłość życia. Nasza wizyta we Francji wynikała z tego, że obie strony chciały wybadać czy da się odnowić związek. Rok później, w 1972 r. mieliśmy tam pojechać na całe wakacje. Mama powiedziała mi teraz, że gdyby to zatrybiło zostalibyśmy we Francji. Ale nie dostała paszportu. Ciocia Halusia przedłużyła sobie wakacje u cioci Basi w Londynie i w ramach odpowiedzialności zbiorowej, jaką wówczas stosowano, mamie odmówiono paszportu. Byliśmy za to w Rumunii. A potem tata umarł i nie było do kogo jechać.

To z przeżyć dzieciństwa wzięło się manifestowane przez ciebie przekonanie, że rodzina jest najważniejsza?

Bardzo duża waga, jaką przywiązuję do rodziny wynika z tego, że wychowywałem się bez ojca, ale też stąd, że w rodzinie mamy związki były bardzo silne. W chwili, gdy dowiedziałem się o ciąży Ani, czułem, że muszę wziąć absolutną odpowiedzialność za to, co uczyniłem i objąć opieką ją oraz dziecko. Pomijam to, że odkąd pamiętam byłem przeciwnikiem aborcji. Uważam aborcję za morderstwo. Może z tego powodu, że sam o mały włos nie zostałem usunięty czy zlikwidowany ,mniejsza o nazwę.Tata nie chciał mieć dzieci.To tylko i wyłącznie dzięki mojej mamie my tu właściwie gadamy, bo jestem. Przecież mama do siódmego miesiąca ukrywała przed tatą, że jest w ciąży. Nie mieszkali już wtedy razem, tata w Płocku, mama w Warszawie.

Chociaż nosisz nazwisko Staszewski niewiele miałeś wspólnego z rodziną ojca?

Większy związek czułem z rodziną Mojkowskich. Utrzymywaliśmy kontakty z obiema siostrami mamy. Ciocia Halusia, starsza, miała córkę Lidkę i męża Marka, ciocia Basia, młodsza, mieszkała w Londynie z wujkiem Grayem. Gdy odwiedzała Polskę przyjeżdżali na Niecałą florydą ze zwijanym dachem. To było święto.

Moje relacje i związki z rodziną Staszewskich były bardzo pobieżne, a po śmierci taty wręcz żadne. Pytanie, które teraz mnie zastanawia brzmi: na ile te kontakty ze Staszewskimi były zakulisowo torpedowane przez babcię? Kiedyś babcia wyprosiła z mieszkania ojca. Odwiedził mnie kiedy mama wyjechała do Kanady, starł się ze mną o coś, wyszedł z pokoju, babcia wchodzi, a ja siedzę na parapecie przy otwartym oknie. Tyle jej opowieść, ja byłem zbyt mały, aby to pamiętać. Jednym z powodów rozpadu małżeństwa rodziców z pewnością był fakt, że mama pozostawała pod mocnym wpływem babci, była bliżej z matką, niż z facetem, którego kochała. Były bardzo mocno ze sobą związane.

Kiedy żył dziadek Staszewski, babcia ze strony ojca umarła jeszcze przed moimi narodzinami, składaliśmy mu wizyty na Pradze, przy ul. Okrzei po skosie od kina Praha. Dziadek przychodził na Niecałą co czwartek, przynosił czekoladę, a my chodziliśmy do niego w niedzielę na obiad. Taki rytuał. Masa ludzi siedziała wokół wielkiego stołu, jeden z wujków pokazywał sztuczki z połykaniem piłeczki pingpongowej. Było jeszcze rodzeństwo ojca, Zosia i Jurek, oboje już nie żyją. Wujek Jurek był moim ojcem chrzestnym, ale niespecjalnie mieliśmy kontakt. W połowie lat 70. wyjechał do Ameryki i tyle go widzieliśmy. Do Polski wrócił na starość, ja zobaczyłem się z nim w Berlinie Zachodnim w połowie lat 80., gdzie spotykał się ze swoją córką, Ewą. Dał mi 200 dolarów i powiedział: „Nigdy się tobą nie zajmowałem. Masz tu 200 dolarów. Tylko pamiętaj, wydaj je rozsądnie”. Ja na to: „Tak, tak”. Ledwie się rozstaliśmy, poszedłem do sklepu i za wszystko kupiłem płyty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: