Mapa wzrostu. Szanse gospodarcze dla państw grupy BRICS - ebook
Mapa wzrostu. Szanse gospodarcze dla państw grupy BRICS - ebook
Nie ma lepszego przewodnika po nowej mapie gospodarczej świata niż Jim O’Neill. Jego książka, pełna inteligentnych, ciekawych obserwacji, zawiera wspaniałą opowieść o naszych czasach: o fundamentalnej zmianie układu sił w gospodarce, w którym zachód oddaje pałeczkę reszcie świata.
Niall Ferguson, autor książki „the Ascent of Money and Civilization”.
Jim O’Neill pokazuje, jak inwestorzy i firmy z Zachodu postrzegają świat. Książka ta opowiada nieprawdopodobną, choć prawdziwą historię o tym, jak O’Neillowi udał się rozwinąć przełomową teorię, która niesie potężny przekaz, a przy tym jest żywo i przystępnie napisana.
Financial Times, Gillian Tett.
Jim O’Neill podważa schematy myślowe i przekonuje nas, że wielkie przesunięcie na wschód powinno być powitane przez Zachód z radością i nadzieją, nie zaś z rezerwą czy obawą. Ta ksiażka to wszystko, czego potrzebujemy.
Sir Martin Sorrell, CEO, WPP
W pięcioliterowym skrócie Jim O’Neill ujął jedno z ze zjawisk XXI wieku o najdonioślejszym znaczeniu. Jim zmienił myślenie świata o wzrostach gospodarczych – jak również myślenie państw BRIC o nich samych.
Lloyd Blankfein, Prezes i CEO, Goldman Sachs.
Dzieje krajów rozwijających się powinny przez historyków przyszłości zostać uznane za najważniejszą część historii. To opowieść o tym, jak wiele najważniejszych globalnych standardów zbiegło się razem w jednym punkcie. Miliardy ludzi ciężko pracują, uczą się, wreszcie wzrasta ich efektywność. Ale zaraz zaraz… jeśli chcesz dowiedzieć się szczegółowo, jak do tego doszło, nie musisz czekać na publikację jakiegoś historyka za kilkadziesiąt lat. Wystarczy, że przeczytasz tę wspaniałą książkę Jima O’Neilla!
Arminio Fraga, ekonomista i były prezes Banku Centralnego Brazylii.
Dziesięć lat temu Jim O’Neill opublikował niezwykłą prognozę: państwa z grupy G-7, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, Wielką Brytanią i Japonią stracą pozycję największych potęg gospodarczych. Wraz z globalizacją nadejdzie nowa era, w której będą dominować nowe siły, państwa takie jak Brazylia, Rosja, Indie i Chiny – mające ogromną liczbę mieszkańców, rosnące miasta, zasoby surowcowe i ogromne ambicje. To właśnie one mogą prześcignąć największe gospodarczo kraje Zachodu.
Tak narodziła się grupa BRIC
Żadna inna teoria gospodarcza nie definiuje XXI wieku pełniej, ani precyzyjniej. W minionym dziesięcioleciu wszystkie cztery kraje BRIC doświadczyły intensywnego wzrostu, obecnie znajdują się wśród dziesięciu największych gospodarczo krajów świata. Prognoza, którą wysunął Jim O’Neill, dała ostrogę przemianom gospodarczym i społecznym, stworzyła nowe struktury polityczne, i podważyło myślenie liderów biznesu, władz państwowych i decydentów.
Kategoria: | Ekonomia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63773-57-1 |
Rozmiar pliku: | 757 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosną 2008 r. wykupiłem na październik wycieczkę w Himalaje. Miała to być niespodzianka dla żony – prezent na dwudziestą piątą rocznicę naszego ślubu. Celem trekkingu była baza u stóp Mount Everestu. Na trzy tygodnie przed naszym wyjazdem upadł bank Lehman Brothers, czwarty pod względem wielkości bank na świecie. Jego bankructwo stało się zapalnikiem globalnego kryzysu.
Wówczas byłem jeszcze głównym ekonomistą w londyńskim biurze Goldman Sachs, innego wiodącego amerykańskiego banku inwestycyjnego. Czułem się rozdarty. Co robić? Jechać w podróż i przez dwa tygodnie nie być w pracy? A co gorsza, w ogóle nie wiedzieć, co się dzieje? Z perspektywy branży finansowej wydawało się, że świat się wali. Po długich rozważaniach, pomimo rozterek, uznałem, że powinniśmy pojechać. W sumie, gdybym odkładał wakacje na moment, gdy na świecie zapanuje całkowity spokój, mógłbym się ich nigdy nie doczekać. A wtedy właśnie bardzo potrzebowałem odpoczynku. Przez wiele tygodni pracowałem niemal bez przerwy, nawet weekendów nie miałem wolnych. Pomyślałem, że nie powstrzymam kryzysu, zostając w biurze na kolejne dwa tygodnie. Może więcej pożytku przyniesie mi oderwanie się i pobyt z dala od całego zamieszania.
W drodze pod Mount Everest spędziliśmy noc w stolicy Nepalu, Katmandu, czekając na przerażający lot do Lukli, gdzie mieliśmy wylądować na lotnisku Tenzinga Hillarego. W hotelowej restauracji nie było nikogo oprócz nas, więc kierownik sali miał dość czasu, by pogawędzić z nami przy kolacji. W pewnej chwili wspomniał o ogarniającym świat „kryzysie kredytowym”. Dla nas, ludzi Zachodu, kryzys kredytowy oznacza przede wszystkim nagły spadek dostępności kredytów bankowych. Ale w Nepalu, gdzie większość transakcji rozliczana jest w gotówce, albo nawet w barterze, coś takiego nie ma większego znaczenia. Szefa restauracji martwiły przede wszystkim rosnące koszty energii. Spłaty kredytów podwyższonego ryzyka nie są w Katmandu powszechnym problemem, ale ceny paliwa, owszem.
Gadał tak i gadał, aż zaświtało mi w głowie, że pewnie to, co jest ważne dla niego, ma też wielkie znaczenie dla Chińczyków i Hindusów. Gdyby cena za baryłkę ropy spadła do wcześniejszego poziomu, mogłoby się okazać, że kryzys, który uznaliśmy za „globalny”, jest jedynie kryzysem Zachodu. Winien mu jestem porządnego drinka za to, że zainspirował mnie do takiego spojrzenia na świat.
Już później, w drodze do bazy pod Everestem, mijaliśmy niewielkie miasteczko Namche Bazaar, przycupnięte na skraju płaskowyżu, jakieś 3800 metrów nad poziomem morza. I faktycznie, tak jak nazwa wskazuje, jest tam bazar, na którym zaopatruje się zarówno większość wypraw wspinaczkowych, jak i mieszkańcy okolicznych wiosek. Tybetańscy kupcy przybywają tam z karawanami jaków i osłów objuczonych wszelkimi możliwymi towarami, przeprawiając się niebezpiecznymi szlakami przez wysokie góry. Czytałem wiele opowieści o przygodach tych nieustraszonych wędrowców, i choć nie we wszystkie gotów byłem uwierzyć, i tak robiły duże wrażenie. Byłem jednak jeszcze bardziej zdumiony, gdy okazało się, że kupcy nie tylko potrafili pokonywać długie dystanse w niezwykle trudnych warunkach, ale też po drodze wymieniać pomiędzy sobą, przez komórkę, informacje na temat sytuacji na bazarze. To niesamowite, że bez większego problemu korzystali z chińskiej sieci komórkowej w połowie wysokości himalajskiej góry. Przecież nawet w Anglii nie wszędzie jest zasięg!
Jedna z ostatnich gazet, jaką miałem w ręku przed wylotem z Londynu, podawała, że oto właśnie nadchodzi kres globalizacji. Tymczasem wysoko w Himalajach miałem okazję przekonać się naocznie, jak ludzie, na pierwszy rzut oka wyglądający bardzo prymitywnie, z wielką swobodą posługują się jednym z najnowocześniejszych narzędzi do prowadzenia transakcji handlowych. Czy to nie wspaniały przykład, że globalizacja postępuje dalej i ma się znakomicie? Zrozumiałem wówczas, z jak wąskiej perspektywy zazwyczaj patrzymy na świat.
W 2001 r. napisałem raport wydany w ramach serii wydawniczej „Goldman Sachs’ Global Economics”, w którym badałem związki pomiędzy wiodącymi gospodarkami światowymi a niektórymi większymi gospodarkami krajów rozwijających się¹.
Myślałem, że gospodarka światowa w nadchodzących dekadach będzie napędzana przez cztery kraje charakteryzujące się bardzo liczną populacją i wielkimi gospodarczymi ambicjami, czyli Brazylię, Rosję, Indie i Chiny. Stworzyłem też wówczas na potrzeby opisu tych krajów nazwę BRIC, będącą akronimem ich nazw (BRICK oznacza po angielsku cegłę – przyp. tłum.).
Od tego czasu moja kariera w dużym stopniu zależała właśnie od tego jednego terminu. Już wówczas przestałem myśleć o gospodarkach tych czterech państw jako o tradycyjnych gospodarkach krajów rozwijających się. Minęło dziesięć lat, a ja jeszcze goręcej chcę przekonać świat, że właśnie to te kraje, wraz z innymi wschodzącymi gwiazdami, są motorem napędzającym wzrost światowej gospodarki, i jeszcze długo nim pozostaną.
Kryzys zapoczątkowany we wrześniu 2008 r. dla wielu oznaczał, że historia BRIC dobiegła końca. Chwilami i ja żywiłem takie obawy. W pierwszej fali kryzysu, na zasadzie klocków domina, rynki akcji państw BRIC odnotowały znacznie głębsze spadki niż rynki krajów nieco bardziej rozwiniętych, wydawało się też, że światowy handel nigdy nie zdoła wyleczyć zadanych mu wówczas ran. Oczywiście, niepokoje te okazały się całkowicie nieuzasadnione. Pod pewnymi względami upewniamy się co do tego wraz z dojrzewaniem teorii opisującej zasadę BRIC. Jak widać, oparła się ona wstrząsom światowych gospodarek i odradza się niczym Feniks z popiołów, odnowiona i silniejsza niż kiedykolwiek.
Mój artykuł nie wywołał większego rozgłosu, ani też jego główne tezy nie zostały uznane za szczególnie odkrywcze. Opierając się na własnej analizie PKB w różnych krajach świata, napisałem, że udział czterech krajów: Brazylii, Rosji, Indii i Chin w światowym PKB, wynoszący wówczas około 8%, będzie na przestrzeni następnej dekady rosnąć stale i szybko. Zwróciłem uwagę, że PKB Chin już jest większe niż Włoch, od dawna wchodzących w skład grupy G7, skupiającej najbogatsze gospodarki świata, i że w ciągu dziesięciu lat będzie prześcigać kolejnych członków tego stowarzyszenia najbogatszych. Zapowiadałem, że za kolejne dziesięć lat znaczenie państw BRIC dla światowego PKB, w szczególności Chin, powiększy się w znaczący sposób. Świat będzie musiał zwrócić na nie uwagę.
Przewidziałem, że w sprzyjających warunkach, które wówczas wydawały się jednak mało realne do spełnienia, gospodarka brazylijska do 2011 r. osiągnie taki poziom rozwoju, że „zacznie doganiać Włochy”. Tymczasem Brazylia przegoniła Włochy już w 2010 r., zajmując siódmą pozycję wśród najbogatszych gospodarek świata, z PKB na poziomie 2,1 biliona dolarów.
Pozostała trójka państw BRIC dokonała podobnie imponującego skoku. Na przykład w pierwszych miesiącach 2011 r. dowiedzieliśmy się, że Chiny znalazły się na drugim miejscu światowego rankingu, prześcigając Japonię. IndiGO, mało znana indyjska tania linia lotnicza, zamówiła 180 samolotów Airbus A320 S, czyli flotę równą dwóm trzecim znanej europejskiej linii EasyJet. Rosja z kolei stała się największym w Europie rynkiem sprzedaży samochodów.
Dokonania wszystkich czterech krajów BRIC przerosły oczekiwania, jakie żywiłem w 2001 r. Gdy spojrzeć wstecz, owe najwcześniejsze szacunki, wówczas dla wielu osób na granicy fantazji, wydają się dziś dość ostrożne, a może nawet konserwatywne. Łączny PKB krajów BRIC wzrósł od 2001 r. niemal czterokrotnie, z około 3 bilionów dolarów do około 11, a może nawet 12. Gospodarka światowa powiększyła się tymczasem dwukrotnie. Trzecia część tego wzrostu to właśnie zasługa krajów BRIC. PKB tych krajów doświadczyło wzrostu niemal dwukrotnie szybszego niż wzrost PKB Stanów Zjednoczonych. Wzrost ten można by porównać do pojawienia się na przestrzeni zaledwie dziesięciu lat drugiej Japonii i kolejnych Niemiec, albo pięciu Wielkich Brytanii.
Niektórzy obserwatorzy mówią, że wpływ BRIC na światową gospodarkę jest mocno przereklamowany, gdyż ich wzrost był napędzany przede wszystkim eksportem na rynki rozwinięte, przy jednoczesnym wzroście cen towarów. Eksport faktycznie odegrał wielką rolę w przypadku Chin, lecz od czasu kryzysu kredytowego z 2008 r., będącego konsekwencją spadku popytu w Stanach Zjednoczonych i w wielu innych krajach, obecnie wcale nie jest sprawą pierwszoplanową. Dla Indii popyt wewnętrzny stanowił siłę napędową przez całą ostatnią dekadę. Tym, co zasila wzrost gospodarki krajów BRIC, jest – z roku na rok coraz bardziej – wewnętrzny popyt konsumencki oraz rozwój infrastruktury. Owszem, stymulowany tanimi kredytami wzrost popytu w Stanach Zjednoczonych odegrał istotną rolę w ich marszu ku świetności, jednak po 2008 r., mimo trudności, jakie przeżywa Ameryka Północna, gospodarki krajów BRIC nadal prą naprzód.
Niezależnie od tego, jak będziemy interpretować dane, znaczenie krajów BRIC dla światowej gospodarki jest bezdyskusyjne. Konsumpcja indywidualna w krajach BRIC nabrała kosmicznego przyspieszenia. W Chinach od 2001 do 2010 r. wydatki krajowe wzrosły o 1,5 biliona dolarów, czyli mniej więcej o tyle, ile warta jest gospodarka Wielkiej Brytanii. W pozostałych trzech krajach było podobnie, może nawet nieco lepiej. W krajach BRIC skupia się około 20% światowego handlu, co w porównaniu z 10% w 2001 r. jest ogromnym postępem. Także handel pomiędzy krajami BRIC znacznie wzrósł, przyjmując dwukrotnie szybsze tempo wzrostu w porównaniu z handlem światowym.
Wobec tak szalonego sukcesu BRIC, nic dziwnego, że wiele krajów ściga się między sobą o miano kolejnej potęgi. Przyjaciele z Indonezji przypominają mi za każdym razem, gdy tylko się widzimy, że skrót BRIC powinien tak naprawdę brzmieć BRICI. Politycy w Meksyku utrzymują, że skrót ten powinien brzmieć BRICM. W Turcji marzą o BRICT.
W 2003 r. moi koledzy z Goldman Sachs, Dominic Wilson i Roopa Purushothaman, opublikowali artykuł kontynuujący moją teorię: „Marzenie o BRIC: Droga ku 2050”, który rozwija moje wcześniejsze analizy do połowy XXI wieku². Stwierdzili w nim, że do 2035 r. Chiny mogą stać się największą gospodarką na świecie, przeganiając USA, a do 2039 r. suma PKB krajów BRIC może przewyższyć łączną wartość gospodarek grupy G7.
Publikacja ta zwróciła uwagę wielu osób, choć większość uznała taki scenariusz za mało prawdopodobny. Jednak kolejne badania i analizy wskazywały coraz dobitniej, że tak właśnie się dzieje. Wygląda na to, że produkcja w Chinach – produkt krajowy brutto – może zrównać się z amerykańskim już w 2027 r., a może nawet wcześniej. Od 2001 r. PKB Chin wzrosło czterokrotnie – z 1,5 biliona dolarów do 6 bilionów. Można powiedzieć, że w ciągu ubiegłego dziesięciolecia Chiny wzrosły czterokrotnie. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że łączny PKB czterech krajów BRIC przekroczy poziom produktu Stanów Zjednoczonych jeszcze przed 2020 r.
W 2005 r. mój zespół w Goldman Sachs pracował nad ustaleniem, jakie kolejne kraje podążą śladem sukcesu państw BRIC i doświadczą gwałtownego rozwoju. Udało nam się wybrać grupę państw mających na to największe szanse, którą nazwaliśmy „Następna jedenastka”, w skrócie N-11. Znalazły się w niej Bangladesz, Egipt, Indonezja, Iran, Korea Południowa, Meksyk, Nigeria, Pakistan, Filipiny, Turcja i Wietnam. Chociaż nikt z nas nie przypuszczał, by któryś z krajów N-11 mógł urosnąć do potęgi któregoś z państw BRIC, z naszych wyliczeń wynikało, że Korea i Meksyk mają potencjał wystarczający, by łącznie stać się równie ważnymi dla światowej gospodarki, jak jeden z krajów BRIC³.
Podobnie jak w przypadku BRIC, zaskoczyło mnie, jak szybko i szeroko przyjęła się koncepcja N-11. Stała się bazową teorią wykorzystywaną przez wielu specjalistów – od inwestorów po polityków – na której opierano interpretacje zmian zachodzących w światowej gospodarce. Takie podstawowe koncepcje stały się dziś znacznie przydatniejsze niż kiedykolwiek, ze względu na niezwykłe tempo i wielkość zachodzących zmian. Koncepcje BRIC i N-11 oczywiście nie tłumaczą wszystkiego, okazały się jednak przydatnymi i stabilnymi modelami, wspomagającymi rozumienie tego, co dzieje się ze światową gospodarką i światowymi rynkami.
Na początku 2011 r. uznałem, że BRIC, a także czterech asów grupy N-11, czyli Indonezji, Korei, Meksyku i Turcji, nie sposób już określać mianem „krajów rozwijających się” czy „rynków wschodzących”. Są to obecnie państwa o zdrowej strukturze zadłużenia wewnętrznego i deficytu budżetowego, stabilnej sieci relacji handlowych i olbrzymiej liczbie ludności, która stale pnie się po drabinie dobrobytu. Aby umożliwić inwestorom pojęcie skali otwierających się perspektyw, zaś politykom – zrozumienie zmian zachodzących w świecie, należało jak najszybciej pokazać, że nie są to już kraje rozwijające się w dotychczasowym, tradycyjnym znaczeniu tego określenia. Postanowiłem zatem nazywać je odtąd Rynkami Wzrostowymi.
Pozornie łatwo jest szufladkować różne zjawiska, jednak właśnie w tej łatwości tkwi istotne ryzyko. W 1977 r., gdy broniłem pracę magisterską z ekonomii i finansów, mój promotor zaproponował mi podjęcie studiów doktoranckich z ekonomii. Powiedział, że mogę się ubiegać o stypendium Centrum Ekonomii Energetyki przy Uniwersytecie Surrey. Tak też zrobiłem i jak się okazało, była to świetna decyzja.
W 1979 r. rewolucja w Iranie wywołała drugi kryzys paliwowy, zatem zastosowanie ekonomii monetarnej, którą się zajmowałem, do gospodarki producentów ropy należących do OPEC i prowadzonych przez nich inwestycji wydawało się bardzo interesujące. Spędziłem więc kolejne dwa lata, zgłębiając teorie związane z cenami ropy, kartelami i rozmieszczeniem złóż naftowych na świecie. Często żartujemy z kolegami ekonomistami, że jedyne, czego się nauczyłem, pisząc doktorat, to jak utrzymać się przy zdrowych zmysłach. Niekończące się dnie i godziny spędzone w bibliotece na poszukiwaniu najwłaściwszego kierunku inwestycji nadwyżek, jaki powinien zostać przyjęty przez kraje OPEC, z komputerem jako jedynym towarzyszem, były wielkim wyzwaniem. Jednak im głębiej sięgały te badania, tym bardziej zbliżałem się do banalnego wniosku, że ekonomia jest nauką społeczną, a zatem nie ma w niej żadnych pewników. To, co uważamy za zjawiska powszechnie znane, za tak zwaną wiedzę powszechną, to na ogół nic więcej, jak teorie będące wynikiem niewyrafinowanego kompromisu. Na ogół więcej mówią one o nadmiernym zadufaniu ich twórców niż o niejednoznacznej, złożonej rzeczywistości.
Tak właśnie do wiedzy powszechnej w końcu lat siedemdziesiątych, czy też na początku osiemdziesiątych, przedostał się pogląd, iż ceny ropy jeszcze długo będą rosły. Tymczasem w połowie lat osiemdziesiątych ceny te spadły. Trend ten utrzymywał się przez blisko kolejne dwadzieścia lat. Schematyczne myślenie w ramach konsensusu, powszechne także wśród ekonomistów, sprawiło, że mylnie utożsamiono reakcje na popyt i podaż z zachowaniem się ceny ropy naftowej. Na krótką metę dostawcy oleju i konsumenci reagują na skoki cen z opóźnieniem. Jednak w dłuższym okresie pokazali, że potrafią zachowywać się znacznie elastyczniej, niż ekonomiści sobie wyobrażali. Wrócę do tego zagadnienia jeszcze później, w kontekście niesamowitego zapotrzebowania na energię w Chinach. Wspominam o tym jednak w tym miejscu, gdyż przykład ten doskonale pokazuje, jak często ekonomiści się mylą. Schematyczne konstrukcje myślowe mają zaś ogromną siłę oddziaływania. Dlatego obowiązkiem każdego z nas jest tropić je i podważać, gdy tylko się z nimi zetkniemy.
Nowe technologie są motorem przyspieszającym nadejście nowej fazy gwałtownej globalizacji. Nasze modele ekonomiczne z trudem nadążają za zjawiskiem erozji granic gospodarczych pomiędzy państwami. Jesteśmy też świadkami niezwykłych przemian politycznych. Po drugiej wojnie światowej Rosja i Chiny odcięły się od reszty świata pod względem myśli i polityki społecznej i ekonomicznej, teraz jednak obserwujemy, jak życie 1,3 miliarda Chińczyków oraz 140 milionów Rosjan upodabnia się do tego, do którego nawykli mieszkańcy Zachodu. Wraz z podobnym stylem życia rosną też podobieństwa w podejmowanych decyzjach konsumenckich. Nawet w ramach istniejących w tych krajach odmiennych ustrojów politycznych ludzie zapragnęli korzystać z owoców rosnącego dobrobytu.
Na stronie internetowej klubu piłkarskiego Manchester United, któremu kibicuję od dziecka, jest zarejestrowanych 70 milionów obywateli Chin. McDonald’s ma sieć dobrze prosperujących restauracji w całych Chinach i Rosji. Sklepy z markową odzieżą wyrastają w obu krajach jak grzyby po deszczu. Francuska firma z branży dóbr luksusowych, Louis Vuitton, przeżywa gwałtowny rozwój w Chinach i innych krajach BRIC. Nawet jej butiki na zachodzie w dużym stopniu zarabiają na odwiedzających je turystach z tych państw.
Doszło nawet do tego, że studenci we Francji dorabiają sobie, kupując dla Chińczyków luksusowe torby w znanym paryskim sklepie Vuittona położonym przy samych Polach Elizejskich. Szef firmy dokładnie wyjaśnił mi, jak to działa. Otóż chińskie gangi opłacały ludziom dwudniowe wycieczki do Paryża i pokrywały wszystkie koszty, pod warunkiem, że z podróży przywozili torby Louisa Vuittona, później odsprzedawane po znacznie wyższej cenie w Chinach. Gdy firma dowiedziała się o tej działalności, wprowadziła limit jednej torby na osobę. Aby wyrobić limit toreb, które mieli przywieźć ze sobą, Chińscy goście proponowali sympatycznie wyglądającym ludziom na Polach Elizejskich 50 dolarów za zakup torebki w ich imieniu.
Śmiała decyzja Chin, by włączyć się w proces globalizacji dla własnej korzyści, poprzez otwarcie się na inwestycje zagraniczne i większy udział w handlu światowym, zachęciła do podobnego ruchu także Indie. Chociaż do rozwoju gospodarczego może prowadzić wiele czynników, jestem przekonany, że sukces Chin na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat pokazał indyjskim politykom, iż jest absolutnie możliwe, by naród liczący ponad miliard obywateli doświadczył gwałtownego wzrostu poziomu życia bez konieczności jakichkolwiek zmian w podstawowej strukturze społecznej i kulturowej.
Podejmując decyzję o zwiększeniu zaangażowania w światową gospodarkę, państwa BRIC otworzyły się zarazem na to, co najlepsze w polityce makroekonomicznej Zachodu. Politycy i naukowcy nagle zapragnęli stosować lekcje, jakich udziela jego historia gospodarcza. Na przykład, w Brazylii decyzja o podjęciu walki z hiperinflacją, która przez kilka dziesięcioleci rujnowała tamtejszą gospodarkę, doprowadziła do ogromnej transformacji. Przyjęcie wskaźników antyinflacyjnych i wdrożenie ich z pełną determinacją ustawiło Brazylię na zupełnie innym kursie niż ten, którym żeglowała w latach sześćdziesiątych.
Rozkwit, a następnie utrwalenie się sukcesu Brazylii, Rosji, Indii i Chin zaskoczył wielu ludzi, w tym mnie samego. Oto fenomen, który zaczął zmieniać bieg życia milionów mieszkańców tych krajów. Wyciągnął ich z nędzy, rozbudził ich ambicje i w coraz większym stopniu wpływa na nas wszystkich. Koncepcja BRIC, szybki rozwój gospodarczy tych krajów i optymistyczne perspektywy dla im podobnych, to jeden z głównych nurtów historii naszych czasów.Rozdział 1: Narodziny BRIC
Pomysł zaczął kiełkować w mojej głowie dwa miesiące wcześniej. Wystąpiłem wówczas w Hotelu Marriott w World Trade Center w Nowym Jorku przed Krajowym Stowarzyszeniem Ekonomii Biznesu (NABE – National Association of Business Economists). Swój wykład zatytułowałem „Perspektywa dla dolara”. Wykorzystałem w nim wiele osobistych doświadczeń związanych ze statusem ekonomisty specjalizującego się w wymianie międzynarodowej. Ani razu nie odniosłem się do krajów BRIC. Mało tego, w tamtym czasie jedyną gospodarką z tego grona, jakiej w ogóle poświęciłem odrobinę uwagi, były Chiny. Dwa dni później wróciłem do Londynu, zmęczony po trzydniowej podróży tam i z powrotem przez Atlantyk. Pełniłem w tym czasie funkcję jednego z dyrektorów departamentu Ekonomii Światowej w Goldman Sachs. Wczesnym popołudniem uczestniczyłem w wideokonferencji naszych starszych ekonomistów z całego świata. Był to cudowny przykład globalizacji w praktyce, chór rozmaitych głosów i opinii zgłaszanych z Nowego Jorku, Tokio, Hongkongu i zbieranych przez nas w Londynie.
Myśli zajmowała mi bliska perspektywa rozstania z drugim dyrektorem departamentu, Gavynem Daviesem, jednym z najbardziej cenionych ekonomistów świata, który właśnie szykował się na stanowisko prezesa BBC. Nawet z naszego spotkania musiał wyjść wcześniej, by zdążyć na kolejne interview. Wyszedł, a chwilę potem wrócił z wieścią, że właśnie jakiś samolot wbił się w wieże WTC. Nie zdając sobie w ogóle sprawy z powagi sytuacji, ciągnęliśmy spotkanie dalej. Kilka minut później nasi koledzy z Nowego Jorku wstali i znikli z wizji bez pożegnania czy słowa wyjaśnienia.
Wszyscy wiemy, co się stało zaraz potem na Dolnym Manhattanie. Przez kilka kolejnych dni docierały do mnie e-maile od przyjaciół i kolegów, których przecież tak niedawno widziałem w Nowym Jorku, ludzi, którzy słuchali mnie na konferencji. Choć prawie ich nie znałem, dzielili się niezwykłymi relacjami z chwil paniki i przerażenia towarzyszących ucieczce z chaosu, jaki zapanował w Nowym Jorku tamtego straszliwego ranka. Niektórzy, nie wiedząc, jak się zachować, prosili na wszelki wypadek o przesłanie wykresów, które demonstrowałem podczas wykładu, ilustrujących moje poglądy na temat przyszłości dolara.
Tak oto ta sama technologia, która dała nam możliwość prowadzenia rozmów z kolegami z całego świata, teraz umożliwiła pokazanie całemu światu przerażającej rzeczywistości zniszczenia będącego dziełem terrorystów. Na własne oczy widzieliśmy płonące, a następnie walące się wieże, i to w relacji na żywo. Był to wywołujący dreszcze przykład poczucia bliskości z każdym miejscem na Ziemi, możliwej dzięki zaawansowanej technologii komunikacji. Dzięki niej można w mgnieniu oka zasiać panikę na całym świecie. Najwyraźniej terroryści doskonale zdawali sobie sprawę z potęgi współczesnych mediów.
Ataki z 11 września rozpętały burzę myśli, które dojrzewały w mojej głowie przez lata, wraz z kolejnymi etapami kariery zawodowej. Krążyły one nieustannie wokół argumentów za i przeciw globalizacji. Zastanawiałem się, czy istnieją jakieś lepsze modele analizowania światowego wzrostu gospodarczego, poszukiwałem idei, która mogłaby funkcjonować ponad barierami granic narodowych, która miałaby szansę zdobyć uznanie i akceptację wszystkich.
Czułem, że globalizacja została utożsamiona z amerykanizacją, a ta nie w każdym miejscu na świecie jest mile widziana. Mimo to globalizacja przynosi oczywiste korzyści. Gdyby tylko udało się je oddzielić od kontekstu narodowego, politycznego czy kulturowego i dostrzegać w nich tylko to, czym faktycznie są, byłyby nie do przecenienia. Coraz szerzej otwierana wymiana towarów, usług, walut, a nawet wpływów politycznych, mogłaby prowadzić do wzrostu zamożności wszystkich ludzi na Ziemi, nie tylko elit.
Na przestrzeni kolejnych kilku tygodni, gdy świat próbował pozbierać się i wrócić choćby do pozorów normalności, Gavyn zdecydował się przejść do BBC, ja zaś w pojedynkę stanąłem na czele Departamentu Ekonomii Światowej. Był to bez wątpienia wielki zaszczyt, ale też ogromna odpowiedzialność. Gavyn przebudował dział, tworząc z niego grupę badawczą światowej klasy. Jego zespół zyskał uznanie jako mistrzowie wyrafinowanych i szczegółowych analiz rozkładających na czynniki pierwsze działanie największych gospodarek świata, w szczególności te z grupy G7. Czy mam w ogóle szanse zastąpić go i utrzymać tak wysoką reputację departamentu?
Przyczyny tych obaw z łatwością wyjaśni krótka historia moich doświadczeń. Zanim znalazłem się w Goldman Sachs, a stało się to w 1995 r., przez wiele lat działałem w tak zwanej „brudnej ekonomii”, czyli pracowałem jako ktoś, kto łączy klasyczną ekonomię z uczestnictwem w brutalnym świecie parkietu. Specjalizowałem się w międzynarodowej wymianie walutowej. Zająłem się nią w 1982 r., po doktoracie na Uniwersytecie Surrey. Bardzo potrzebowałem dobrze płatnego zajęcia, bo w czasie studiów mocno się zadłużyłem. I tak oto dałem się wciągnąć londyńskiemu City. Nie bardzo mogłem liczyć na przychylność któregokolwiek z tradycyjnych brytyjskich banków clearingowych, bo przecież nie studiowałem w Oksfordzie czy Cambridge ani nie miałem za sobą żadnej innej elitarnej szkoły. W tamtych czasach wciąż jeszcze takie rzeczy się liczyły. Natomiast wyraził chęć przyjęcia mnie Bank of America. Muszę przyznać, że byłem bardzo naiwny. Ponieważ nazwa tego banku przypominała Bank of England, byłem przekonany, że jest to londyński oddział amerykańskiego banku Rezerwy Federalnej. Nie przyszło mi do głowy, że to po prostu jedna z międzynarodowych sieci. W każdym razie bank ten dał mi szansę i byłem mu za to bardzo wdzięczny.
W Bank of America wciąż wyczuwało się silny wpływ ekonomii w stylu akademickim, która nieraz sięgała granic absurdu. Pierwszym krajem, który przyszło mi poddać analizie, były Włochy. Raz w miesiącu odbywałem konferencję z ekonomistami w głównej siedzibie banku, w San Francisco, aby omówić pięcioletnią perspektywę dla lira. Waluta ta była tak niestabilna, że nieraz nikt z nas nie był w stanie przewidzieć kursu na koniec dnia, a co dopiero w tak odległej perspektywie. Po kilku takich spotkaniach byłem w stanie określić co do minuty, kiedy padnie zdanie o nieuchronnym upadku włoskiej gospodarki. Stosunek zadłużenia do PKB kształtował się na poziomie podobnym do dzisiejszego, znacznie powyżej 100%. Fakt, że Włochy, choć kuśtykając, szły naprzód i wcale nie zamierzały upadać, dał mi wiele do myślenia. Najwyraźniej świat finansów roił się od ludzi, którym się wydawało, że zjedli wszystkie rozumy.
Później przeniosłem się do banku Marine Midland. Najpierw pracowałem w Londynie, a od 1985 r. w Nowym Jorku. Uwielbiałem Nowy Jork. W świecie merytokracji czułem się jak ryba w wodzie. Liczyło się przede wszystkim to, czy jesteś zdolny i czy umiesz mówić z sensem. Jako ekonomista giełdowy, gdyż do Nowego Jorku przybyłem właśnie w tej roli, spędzałem dni wśród hałaśliwych asów międzynarodowego handlu walutowego. Uczyłem się od najlepszych i najbardziej agresywnych z nich.
Część mojej pracy polegała na oczekiwaniu na informacje, które od czasu do czasu wypluwał z siebie teleks. Chwytałem wydruk i brałem się do jego interpretowania. Co na przykład może oznaczać dla kursu dolara do marki niemieckiej wiadomość, że Bundesbank podniósł stopy? Jak traderzy zareagują na tę informację? Miałem silną potrzebę wykorzystania mojego przygotowania akademickiego w praktycznym działaniu.
Doświadczenie w obserwowaniu wolumenu i płynności na rynku wymiany międzynarodowej pozwoliło mi zdać sobie sprawę z tego, że rynek walutowy bardzo przypomina sklep warzywniczy, tyle że musiałby to być największy warzywniak na świecie. Każdy wie wszystko. Nie ma żadnych niejasności ani co do jakości oferowanych towarów, ani co do należnych cen. Transakcje na eurodolarze można zawierać od godziny 20:00 w niedzielę do 22:00 w piątek. Nie ma drugiego takiego rynku na świecie. Jeśli chcesz na nim zarabiać, musisz, chcąc nie chcąc, wykazywać się bystrością, zwinnością, a nieraz także przyjąć odmienny punkt widzenia. Musisz zadawać sobie pytanie, czy inni inwestorzy wchodzą na rynek zbyt wcześnie, czy zbyt późno. Musisz stale mieć się na baczności i uważać, żeby nie wpaść w koleiny schematycznego myślenia, ponieważ każdy ruch na rynku o takiej skali i płynności, przy takim zalewie rozbieżnych informacji, może oznaczać dla ciebie koniec.
Trudno jest na takim rynku zachować stałą czujność. Dlatego właśnie pociąga on rozmaitych herosów, ludzi gotowych do wielce ryzykownych kroków, na których można bardzo wiele zyskać albo bardzo wiele stracić. Tylko oni są zdolni stawić czoła instynktowi owczego pędu, jakiemu ulega tłum. Przekonałem się o tym wielokrotnie. Znacznie później, bo wiosną 2010 r., gdy w Europie doszło do załamania związanego z sytuacją w Grecji, brałem udział w dyskusji na konferencji głównych dyrektorów inwestycyjnych w Goldman Sachs, a nawet jej przewodniczyłem. Zadałem wówczas pytanie: „Kto uważa, że do końca roku euro umocni się względem dolara?”. Dwie osoby podniosły rękę. „A kto myśli, że się osłabi?”. Ręce podniosła reszta uczestników. Oczywiście, na koniec roku euro było znacznie silniejsze.
W każdym razie podobne doświadczenia ukształtowały moje myślenie ekonomisty starającego się zrozumieć zasady rządzące światem.
W 1988 r. związałem się ze Swiss Bank Corporation (SBC), gdzie miałem zająć się rynkami instrumentów o stałym dochodzie i rynkami akcji. Po roku zarządzałem ogólnoświatową siecią analityczną banku, po drodze dowiadując się sporo na temat akcji. Okazało się, że moją rolą jako szefa jednostki badawczej, oprócz zarządzania ludźmi, było wykazywanie się od czasu do czasu pomysłowością i przedstawianie ciekawych spostrzeżeń zarówno na forum wewnętrznym banku, jak i poza nim. Zachęcano mnie do rozważań dotyczących potencjału wzrostów na rynku obligacji, które mogłyby przysłużyć się EWG, jak wówczas nazywano Unię Europejską, być może z tego powodu, że wokół mnie było kilku kolegów z kontynentu bardzo zainteresowanych koncepcją Europejskiego Systemu Walutowego. W owym czasie przedsięwzięcie to znajdowało się w stadium zarysu, dałem się jednak przekonać, że jest to proces, którego nie da się powstrzymać, że wiele państwowych rynków obligacji dostosuje się do takiej nowej rzeczywistości. W końcu obligacje denominowane w nowej, wciąż nieprzyjętej przez nikogo wspólnej walucie, można było nabywać już od 1981 r. To, co później stało się walutą Euro, było określane mianem Europejskiej Jednostki Walutowej, czyli ECU (European Currency Unit). W 1990 r. opracowałem model śledzenia handlu obligacjami w ECU, który choć banalnie prosty, pomógł SBC zająć pozycję wiarygodnego gracza na tym rynku. ESW okazał się dla mnie dobrym treningiem – nauczyłem się widzieć cały obraz. Sporo wiedzy o ważniejszych walutach europejskich nabyłem już w latach pracy dla Marine Midland. Wielu znanych mi traderów specjalizowało się w nielicznych, wyselekcjonowanych parach walutowych, na przykład jenie do lira. Ciągłe wahania kursu włoskiej waluty stwarzały częste okazje do zarobku, ale też do utraty kapitału.
Wielu traderom zakręciła się łezka w oku, gdy waluta ta zakończyła swój żywot. Pojawienie się euro zmusiło świat wymiany międzynarodowej do poszukiwania szans gdzie indziej i do rozejrzenia się po szerokim świecie.
Przez przypadek akurat w tym samym roku 1990, w którym opracowałem model obligacji rozliczanych w ECU, po raz pierwszy znalazłem się w Chinach. Od tamtej pory odwiedzam ten kraj przynajmniej raz do roku. Najpierw zależało mi na rozmowach z ludźmi, którzy zarządzali rezerwą dewizową Banku Chin. Obecnie mam wśród nich kilku przyjaciół. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że te pierwsze wyprawy przygotowywały grunt pod moją późniejszą karierę zawodową.
Na początku lat dziewięćdziesiątych przyłączyłem się do i tak licznego grona ekonomistów uważających, że dolar musi ulec osłabieniu. Oczekiwałem drastycznego spadku tej waluty w stosunku do japońskiego jena. Nie wyobrażałem sobie, by Stany Zjednoczone mogły poradzić sobie z istniejącym saldem wymiany z zagranicą inaczej niż poprzez dewaluację własnej waluty. Okazało się, że miałem rację, i właśnie takie stanowisko wobec pary dolar-jen sprawiło, iż stałem się szerzej znany w świecie bankowości i funduszy hedgingowych. W połowie lat dziewięćdziesiątych dołączyłem do Goldman Sachs jako partner. Od tej pory bezustannie poszukiwałem nowych pomysłów, starając się wykazać przydatnością w zespole światowej rangi ekonomistów. A był to zespół niezwykle kreatywny i wciąż głodny nowych idei.
W pewnym momencie zacząłem z niecierpliwością oczekiwać kolejnych wyjazdów do Chin. Podczas każdego kolejnego pobytu widziałem, jak wiele się tam zmieniało. Jednak wydarzeniem, które spowodowało w moich oczach zmianę obrazu Chin, był kryzys gospodarczy w Azji w 1997 r., kiedy wartość straciły niemal wszystkie waluty w tym regionie. W mojej opinii przyczyną kryzysu było nie tylko nadmierne zadłużanie się państw azjatyckich, uznawane powszechnie za główną przyczynę zapaści, lecz także utrata siły przez jena w połowie 1995 r. Gdy okazało się, że Japonia będzie musiała zmierzyć się z pękającą bańką spekulacyjną, utrzymując jednocześnie stopy procentowe na bardzo niskim poziomie, jen zaczął gwałtownie spadać i nie zatrzymał się przez cały 1996 ani 1997 r. Dla wielu państw Azji, których waluty sprzężone były z kursem dolara, oznaczało to poważny problem. W latach 1973-1997 cena dolara spadła z 400 do 80 jenów. Cała Azja zdążyła uwierzyć, że jen zawsze będzie drożał. Gdy nagle zaczął się osłabiać, co nastąpiło w połowie 1995 r., okazało się, że państwa i firmy azjatyckie napożyczały ogromne ilości dolarów i teraz mają poważny kłopot. Dopóki jen się umacniał, długi same malały i można było nimi zarządzać bez większego wysiłku, gdyż dolary spłacano jenami otrzymywanymi za towary eksportowane do Japonii. W chwili, gdy jen się osłabił, koszt obsługi i spłaty zadłużenia w dolarach zaczął nagle rosnąć. Co więcej, wraz z umacnianiem się dolara w stosunku do jena cena towarów eksportowanych do Japonii wzrosła, a japońscy inwestorzy stracili zainteresowanie tymi krajami. Pierwszą walutą, która utraciła stabilność, był tajski baht. Potem posypały się kolejno niemal wszystkie.
Gdyby historia faktycznie się powtarzała, kryzys powinien stopniowo ogarniać kolejne państwa regionu, a wreszcie spowodować całkowity chaos w Chinach. A jednak Chińczycy wykazali się przebiegłością i wyczuciem sytuacji międzynarodowej na poziomie, z jakim nigdy wcześniej się nie zetknąłem. Najwyraźniej uznali, że aby uniknąć kryzysowej zarazy, lepiej zachować dystans i podjąć rolę światowego gracza, niż pozostać lokalnym partnerem ogarniętych kryzysem państw regionu.