Przejęcie władzy - ebook
Przejęcie władzy - ebook
Vince Flynn pozostaje królem wyrafinowanej powieści politycznej.
Dan Brown
Stany Zjednoczone w niebezpieczeństwie! Czy istnieje ktoś, kto poświęcając wszystko, zdoła powtrzymać dramatyczny bieg wypadków?
Mitch Rapp od kilku lat pracuje jako tajny agent w CIA. Mało kto w strukturze zna jego prawdziwe nazwisko i rzeczywiste metody pracy. Jego specjalnością są sprawy beznadziejne – Mitch zajmuje się walką z terroryzmem i jest asem w rękawie służb specjalnych USA. Ten zawód wymaga od niego bezwzględności i zimnej krwi, a Rapp posiada niezbędną w tej pracy motywację – w zamachu przed laty zginęła jego sympatia… Wiedziony chęcią zemsty mężczyzna nie cofnie się przed niczym, by wygrać niebezpieczną walkę z terrorystami.
Kiedy wszystko idzie według planu i nic nie wskazuje na to, by sytuacja mogła wymknąć się Amerykanom spod kontroli, islamiści podstępem opanowują Biały Dom. Ginie wielu niewinnych ludzi, terroryści biorą zakładników. Prezydentowi Hayesowi w ostatniej chwili udaje się ukryć w bunkrze pod budynkiem. Czy aby na pewno jest tam bezpieczny? Cała nadzieja w Mitchu Rappie, tylko on może przywrócić dawny ład…
Vince Flynn w mistrzowski sposób opisuje strukturę tajnych służb USA i wiarygodnie odtwarza metody ich działania. Porusza również fundamentalny dla współczesnego świata problem walki z terroryzmem, skupiając się na sytuacji Stanów Zjednoczonych jako państwa najbardziej zaangażowanego w ten konflikt.
Sytuacja jak z dzisiejszych czasów… Szokująca podróż za kulisy władzy… Akcja jest wyśmienita, a końcowe rozdziały budzą dreszcz emocji.
„Cleveland Plain Dealer”
Udany thriller polityczny. Akcja biegnie z zawrotną prędkością. Gdy zaczniesz czytać, nie będziesz w stanie się oderwać.
„Times Record News”
Świetna, wciągająca lektura.
„Wisconsin State Journal”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-078-0 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z ciemniejącego wiosennego nieba opadała gęsta mgła, gdy czarna limuzyna wyjechała z Ulicy E. Opancerzony samochód szybko minął betonowo-stalowe zapory – pasażerom wyraźnie się spieszyło. Limuzyna skręciła w West Executive Drive, przez moment zwolniła przed otwierającą się masywną czarną bramą, ale zaraz po minięciu jej nabrała pełnej szybkości. Rozpryskując kałuże, ostro zahamowała przed wejściem do zachodniego skrzydła Białego Domu.
Tylne drzwi otworzyły się i z samochodu wysiadła doktor Irene Kennedy. Przeszła pod długim białym zadaszeniem ciągnącym się od budynku do krawężnika i zatrzymała się, czekając na swojego szefa. Thomas Stansfield wysiadł wolno i z trudem, po czym zapiął marynarkę ciemnopopielatego garnituru. Siedemdziesięciodziewięcioletni Stansfield był znaną postacią w kręgach związanych z wywiadem. Karierę rozpoczął podczas drugiej wojny światowej, działając w OSS¹, organizacji, która była poprzedniczką CIA. Został zwerbowany jako jeden z pierwszych przez Wilda Billa Donovana. Było to prawie sześćdziesiąt lat temu, w czasie innej wojny, prowadzonej przez inaczej wychowanych ludzi. Stansfield był również jednym z ostatnich przedstawicieli tamtego pokolenia, którzy pozostali jeszcze w czynnej służbie. Inni odeszli na emeryturę albo zmarli – i to krótko przed przekazaniem przez niego władzy nad tą, tak często oczernianą i stawianą pod pręgierzem, agencją wywiadowczą.
Za kierownictwem Stansfielda CIA zmieniła się – a ściślej mówiąc, zmieniły się zagrożenia i to wymusiło transformację tajnych służb. Dawno minęły stare dobre czasy stabilnej rywalizacji dwóch światowych mocarstw, zastąpiły ją małe, regionalne konflikty i nieustające zagrożenie terroryzmem. A teraz, pod koniec błyskotliwej kariery, Stansfielda najbardziej niepokoił właśnie ten problem. Coraz bardziej realna stawała się wizja biologicznego, chemicznego albo nuklearnego unicestwienia Ameryki.
Stansfield zmarszczył czoło, obserwując przedwieczorną, wolno opadającą mgłę; na jego twarzy pojawił się wyraz niepokoju, którego przyczyn sam nie potrafił wyraźnie sprecyzować. Rzucił ostatnie spojrzenie na ciemniejące niebo i wszedł pod zadaszenie.
Kennedy minęła podwójne drzwi, przy których wartę pełniło dwóch agentów Secret Service, i weszła w długi korytarz. Znajdowali się na parterze zachodniego skrzydła. Gabinet prezydenta mieścił się piętro wyżej, ale nie tam mieli się z nim spotkać. Irene Kennedy szła dalej, a Stansfield podążał za nią jak zwykle starannie odmierzonymi krokami.
Na końcu korytarza, po prawej stronie, stał z założonymi na piersiach rękami oficer marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych w nienagannie wyprasowanym mundurze.
– Dobry wieczór, doktor Kennedy. Wszystko gotowe. Prezydent i generałowie czekają na panią. – Oficer dyżurny Pokoju Dowodzenia wskazał na lewo.
– Dziękuję, komandorze Hicks – odparła Kennedy i minęła oficera marynarki.
Zeszli po kilku stopniach, skręcili w prawo i zatrzymali się przed opancerzonymi drzwiami z umieszczoną nad nimi kamerą. Po lewej stronie znajdowała się czarno-złota tabliczka z napisem „Biały Dom. Pokój Dowodzenia. Dostęp ograniczony”.
Zabrzęczał zamek i Kennedy pchnęła drzwi. Weszła i skręciła na lewo, do nowego gabinetu konferencyjnego, zwanego Pokojem Dowodzenia. Stansfield podążył za nią, natomiast idący jako ostatni komandor Hicks zamknął za nimi drzwi dźwiękochłonne.
W głębi gabinetu stał prezydent Robert Hayes w smokingu. Słuchał uważnie dwóch znajdujących się przed nim mężczyzn. Pierwszym był generał Flood, szef Kolegium Połączonych Szefów Sztabów. Mierzył sześć stóp i cztery cale i ważył prawie dwieście siedemdziesiąt funtów. Drugim mężczyzną był generał Campbell, o pół stopy niższy i sto funtów lżejszy od swego przełożonego. Campbell był dowódcą wojskowego Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych (JSOC). Stanowisko to objął niedawno; przedtem dowodził 82 Dywizją Powietrzno-Desantową i 18 Korpusem Powietrzno-Desantowym.
Prezydent Hayes piastował urząd od zaledwie pięciu miesięcy i utrzymywał poprawne stosunki zarówno z Pentagonem, jak i z CIA. Przed objęciem prezydentury Robert Xavier Hayes był kongresmenem i senatorem. Ten demokrata z Ohio został wybrany na najwyższy urząd w państwie głównie dlatego, że wiódł wzorowe życie prywatne i był postrzegany jako ktoś, kto może złagodzić ciągle pogłębiający się rozdźwięk między dwiema rywalizującymi partiami. Poprzednią administrację tak bardzo napiętnował skandal, że Amerykanie byli niemal zmuszeni znaleźć osobę, która mogłaby się pochwalić przykładnym życiem i stanąć z podniesionym czołem przed wścibską prasą. Hayes był szczęśliwym małżonkiem, miał trójkę dorosłych dzieci, które prowadziły na tyle unormowany tryb życia, że prasa brukowa niewiele mogła znaleźć.
Kennedy położyła aktówkę na krześle przy końcu długiego stołu i powiedziała:
– Proszę siadać, możemy zaczynać.
Wyraźnie się spieszyła. Sprawy toczyły się szybko. Stansfield przywitał się z prezydentem i generałami. Żaden nie kwapił się do rozmowy. Prezydent podszedł do przeciwległego krańca stołu i usiadł na obitym skórą krześle z wysokim oparciem. Ściany gabinetu pokrywała boazeria, z wyjątkiem kwadratowego fragmentu za fotelem prezydenckim. Ten fragment był biały, a na środku widniała okrągła pieczęć prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Generałowie zajęli miejsca po prawej stronie Hayesa, natomiast Stansfield ulokował się po lewej. Kennedy wręczyła wszystkim identyczne teczki zabezpieczone czerwoną taśmą i opatrzone napisem „Ściśle tajne”.
– Upoważniam panów do otwarcia teczek. Ja w tym czasie przygotuję resztę materiałów.
Kennedy założyła za uszy włosy sięgające ramion. Po kilku sekundach grzebania w aktówce znalazła odpowiednią dyskietkę i wsunęła ją do komputera stojącego przy podium. Po około sześciu sekundach odpowiedziało Centrum Antyterrorystyczne w CIA.
Gdy po lewej stronie ekranu ukazała się mapa Zatoki Perskiej, Kennedy zaczęła:
– Panie prezydencie, przed czterema dniami ulokowaliśmy jednego z naszych ludzi w irańskim mieście Bandar Abbas. Według otrzymanych przez nas informacji, może tam przebywać szejk Fara Harut. – Kennedy nacisnęła guzik i mapa zmieniła się w ziarnistą, czarno-białą fotografię brodatego mężczyzny w turbanie. – Ukazany na tej fotografii z 1983 Fara Harut jest religijnym przywódcą islamskiej milicji Hezbollah. Łączą go silne więzy z islamskimi konserwatystami religijnymi. – Kennedy zerknęła na prezydenta i dodała: – Może pan przeczytać o nim w swoim resumé. – Miała na myśli przegląd informacji wywiadu dostarczany prezydentowi każdego ranka przez CIA.
Robert Hayes skinął głową.
– Przypominam sobie to nazwisko.
Kennedy znowu nacisnęła guzik i na ekranie ukazała się następna fotografia, tym razem dużo młodszego, gładko ogolonego i przystojnego mężczyzny.
– To Rafique Aziz. Zdjęcie zrobiono pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy Aziz uzyskał tytuł inżyniera elektryka na Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie.
Prezydent niechętnie przyznał:
– Dobrze znam tego osobnika.
Kennedy skinęła głową.
– Ale może nie wie pan o jego ostatnich wyczynach.
Tym razem wskazała umieszczony na frontowej ścianie gabinetu duży ekran z serią zdjęć ukazujących spalone auto-busy i groteskowo poskręcane, zakrwawione ciała.
– Te wszystkie zamachy bombowe łączą się z palestyńskimi fundamentalistami z Hamasu. Hamas ostatnimi atakami usiłuje zakłócić proces pokojowy na Bliskim Wschodzie. W innych przypadkach Hezbollah i Hamas nie za bardzo sobie pomagały. – Kennedy spojrzała na zgromadzonych i dodała: – Tak było do niedawna. Gdy w Bejrucie zapanował spokój, Aziz i Harut zaczęli wspólnie szukać nowych metod kontynuowania walki. Okazja nadarzyła się, kiedy Izrael w 1996 zamordował lidera Hamasu, Yehyę Ayyasha. Hamas zwerbował nowe siły milicyjne w celu wyparcia Izraelczyków z Zachodniego Brzegu i ze wzgórz Golan. Niedawno Izraelczycy zanotowali znaczny wzrost brutalnych zamachów bombowych i wzmożoną aktywność Hamasu, ale… – Kennedy przerwała, przygotowując się do rzucenia granatem – …ale, co gorsza, dowiedzieliśmy się też, że Saddam Husajn zaoferował pomoc w utworzeniu pewnych grup operacyjnych.
Prezydent Hayes potrząsnął głową i zmarszczył brwi.
– Jest jeszcze gorzej – kontynuowała Kennedy. – Saddam zadeklarował też, że sfinansuje atak na władze państwowe Stanów Zjednoczonych. – Podkreśliła ostatnie słowa.
Hayes uniósł nieco lewą brew.
– Skąd ta informacja? – zapytał.
Kennedy spojrzała na Stansfielda i dyrektor CIA odparł:
– Narodowa Agencja Bezpieczeństwa nagrała pewne rozmowy, których treść zweryfikowaliśmy przy pomocy wielu naszych zagranicznych kontaktów.
– Wspaniale. – Hayes potrząsnął głową. Spojrzał na Kennedy z lękiem w oczach i zapytał: – Co jeszcze?
– Nocą przed dwoma dniami nasz człowiek w Iranie przekazał informację o prawdopodobnej identyfikacji Haruta i wczesnym rankiem ostatecznie go zlokalizował.
Prezydent skrzyżował ręce na piersi.
– Jest pani pewna, że pani człowiek się nie myli?
– Tak, panie prezydencie – odparła Kennedy z przekonaniem.
Hayes przeniósł wzrok na mapę Iranu, a potem znowu zwrócił się do Kennedy:
– Sądzę, że nie pokrzyżowała mi pani planów dotyczących kolacji tylko z powodu wiadomości, że może pani zlokalizować tego faceta.
– Nie myli się pan, panie prezydencie. Długo czekaliśmy na taką okazję. Jeśli teraz go nie złapiemy, druga sposobność może się już nigdy nie nadarzyć. – Kennedy zamilkła, aby upewnić się, że prezydent zrozumiał, jak bardzo sytuacja jest poważna. – Wspólnie z generałem Campbellem opracowaliśmy plan ujęcia Haruta. – Kennedy zmieniła obraz na głównym ekranie. – Pojawiła się na nim jedna z sześciu najnowszych map Zatoki Perskiej.
Spojrzała na generała Campbella i skinęła głową. Campbell wstał, wystąpił na środek gabinetu, zajął miejsce przy podium i zaczął:
– Panie prezydencie. Harut, podobnie jak Saddam, nigdy nie spędza w tym samym miejscu więcej niż trzy, cztery noce. Po raz pierwszy od dziesięciu lat mieliśmy okazję wyśledzić, gdzie przebywał dłużej niż jeden dzień, i teraz możemy zrobić z tego użytek. – Campbell wskazał mapę. – Mamy do dyspozycji dwa śmigłowce z Pierwszego Skrzydła Operacji Specjalnych stacjonującego w Arabii Saudyjskiej. Utrzymują kontakt z Independence patrolującym Zatokę Perską. – Generał stuknął palcem w dół mapy, gdzie zaznaczono pozycję atomowego lotniskowca. – A tutaj… – przesunął palcem przez Zatokę Perską do wybrzeża irańskiego, gdzie widać było błękitny obiekt w kształcie cygara – …mamy USS Honolulu. Jestem przekonany, że zdążył się pan zorientować, iż nie płynie już po wodach międzynarodowych. Obecnie znajduje się dokładnie dwie mile od brzegu z rozkazem pozbycia się ładunku.
Podczas gdy Campbell mówił, Hayes odniósł wrażenie, że traci na wadze. Marzył o takiej akcji przez wiele lat, ale teraz poczuł nagłą odrazę. Przestał go pociągać pomysł włączenia oddziałów amerykańskich do walki. Tego rodzaju działanie nikomu nie przyniesie chwały, nie da żadnej satysfakcji. W ciągu jednej nocy z jego rozkazu może zginąć wielu ludzi – wrogów, ale nie tylko.
Słuchał w napięciu słów generała i próbował myśleć obiektywnie. Studiował historię i wiedział, że użycie siły nie zawsze było głupotą. Jeśli dziś wieczorem nie podejmie takiej decyzji, pewnego dnia może to kosztować życie wielu Amerykanów. Z terroryzmem trzeba walczyć. Nie mógł tego odwlekać.
Zatoka Perska, 3.16 w nocy (czasu miejscowego)
Zakurzoną ulicą irańskiego nadmorskiego miasta Bandar Abbas wlókł się stary mężczyzna w brudnej dżellabie, prostej szacie spływającej z ramion aż do stóp. Na głowie miał brązowy turban zakrywający część twarzy, na nogach skórzane sandały. Od Zatoki Perskiej wiał wiatr, nocne niebo pokrywały gęste chmury.
Niedołężny staruszek mamrotał do siebie w ojczystym narzeczu farsi. Pod obszarpanym turbanem i dżellabą kryło się silne, muskularne, opalone studziewięćdziesięciofuntowe ciało. Mitch Rapp, trzydziestojednoletni Amerykanin, nie brał prysznica od tygodnia. Jego skórę pokrywała gruba warstwa brudu, a czarne włosy i broda poprzetykane były pasmami siwizny, czyniącymi go dwa razy starszym.
Popołudnie Amerykanin przespał w swoim małym mieszkanku. Później, pod wieczór, powędrował ulicami, taszcząc ze sobą brązowy, płócienny worek zawierający wyrzucone puszki i puste butelki. Grając rolę ulicznego włóczęgi, garbił się i udawał przestraszonego, ale zachował bystre spojrzenie i pełną sprawność umysłu. Śledził drzwi wejściowe i okna domów, podsłuchiwał rozmowy – węszył trop. Szukał człowieka, którego zamierzał zabić. Przed dwoma dniami usłyszał dawno oczekiwaną rozmowę. To był znak.
Tropiąc tego człowieka, trafił do najnędzniejszych i najbrudniejszych miast Bliskiego Wschodu, do Afryki Północnej i do Europy. Podczas tego polowania strzelano do niego, próbowano zasztyletować i ścigano, ale każdy krok zbliżał go do celu. Pół roku temu, w paryską deszczową noc, Rapp zaprzepaścił szansę. Chwila wahania, brak decyzji i Rafique Aziz jakimś cudem zniknął. Rapp poprzysiągł sobie – nigdy więcej. Następnym razem naciśnie spust, bez względu na to, czy w pobliżu znajdzie się jakiś naoczny świadek.
Dziś w nocy Rapp zdecydował się ponownie wyruszyć na polowanie. Badał wzrokiem dachy i okna domów sąsiadujących z odkrytym przed dwoma dniami budynkiem, szukając śladu wartowników, których mógł przeoczyć podczas poprzednich wizyt. Zmysły wyostrzył mu zapach przesyconego solą powietrza mieszającego się ze smrodem otwartych ścieków. Znajdował się na terenie wroga, zmierzał prosto do jaskini lwa. Ulice, którymi szedł, były opanowane przez Hezbollah, jedną z wielu islamskich organizacji milicyjnych, odgrywającą trudną do zlekceważenia rolę w polityce Bliskiego Wschodu, organizację terrorystyczną zabijającą w imię dżihadu – w imię świętej wojny. Nadmorskie miasto Bandar Abbas było jej twierdzą. Rapp już wcześniej stwierdził, że miejsce człowieka jego profesji jest tam, gdzie wrogowie są najbardziej wrażliwi na uderzenie, to znaczy na terenie, w którym czują się najlepiej, najbezpieczniej i w którym tracą czujność. I właśnie dziś w nocy postanowił udać się do takiego miejsca – do ich domu – bez zaproszenia, niespodzianie.
Poprawił turban, zakrywając całą twarz z wyjątkiem oczu. Potem skręcił za róg i powlókł się jak człowiek dwukrotnie starszy. Przed drzwiami wielu domów na składanych krzesełkach siedzieli mężczyźni z AK-47 na kolanach.
Rapp mamrotał do siebie w narzeczu farsi, celowo próbując zwrócić na siebie uwagę ochroniarzy. Ci, słysząc zbliżające się kroki, chwytali za broń i celowali w kierunku coraz to bliższych odgłosów. Z mroku wynurzał się bełkoczący starzec i ochroniarze opadali na swoje krzesła uspokojeni, odkładając broń na kolana. To tylko jakiś nocny włóczęga, którym nie warto zawracać sobie głowy.
Gdy Rapp zbliżył się do jednego z nich, odsłonił usta, posłał tamtemu uśmiech ukazujący popsute zęby i pozdrowił go. Wysoki mężczyzna odpowiedział kiwnięciem głowy, po czym zajął poprzednią pozycję, opierając głowę o ścianę budynku.
Rapp powlókł się dalej, czujnie lustrując otaczające domy. Badał wzrokiem każde okno, każde drzwi, zaglądał w ciemne otwory drzwiowe i za uchylone zasłony. Tam mogła się kryć pułapka, tam mogli na niego czyhać.
Wszedł w jeszcze węższą uliczkę. Po kilku krokach zanurzył się w zaułek wytyczony na długo przed pojawieniem się samochodów. Podobny do tunelu pasaż miał półtora metra szerokości i ginął w całkowitych ciemnościach. Rapp zwolnił, zatrzymał się w drugiej wnęce po lewej stronie i zamknął oczy. Położył na ziemi worek z puszkami, i pilnie nadsłuchując, zacisnął powieki, próbując przyspieszyć proces akomodacji wzroku do prawie całkowitych ciemności.
Biały Dom, Pokój Dowodzenia
Generał Campbell zakończył relację dotyczącą planowanej misji i teraz stał na końcu gabinetu razem z doktor Kennedy. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny pracowali niemal bez przerwy, by dopiąć wszystko na ostatni guzik, i teraz trochę bezradnie obserwowali, jak prezydent analizuje wszystkie za i przeciw misji. Po minucie milczenia Robert Hayes spojrzał na Stansfielda i zapytał:
– Kogo tam mamy?
Stansfield zamknął teczkę ze streszczeniem misji i odłożył ją na stół.
– Najlepszego człowieka. Mówi płynnie trzema językami, nie licząc angielskiego, i dobrze posługuje się sześcioma dialektami.
– Amerykanin?
– Tak.
Prezydent Hayes skinął wolno głową, a potem zadał pytanie warte milion dolarów:
– Zamiast ponosić aż tak wielkie ryzyko przy próbie ujęcia Haruta… – Przerwał i zastanawiał się, jak najtaktowniej dobrać słowa w celu właściwego wyrażenia myśli. – Dlaczego ten twój człowiek nie może… – Prezydent spojrzał na Kennedy. – Jak on się nazywa?
– Działa pod kryptonimem Żelazny Człowiek.
– Dlaczego ten Żelazny Człowiek… nie może po prostu osobiście wyeliminować Haruta?
Prezydent ostrożnie rozejrzał się po gabinecie; zdenerwowany uświadomił sobie, że to, co właśnie zasugerował, nie było zgodne z prawem.
– Bierzemy pod uwagę taką możliwość, panie prezydencie, ale jest jeszcze kwestia, której nie przedyskutowaliśmy. – Kennedy zerknęła na swojego szefa.
Stansfield siedział ze skrzyżowanymi nogami, rozparty wygodnie na krześle. Odsunął lewą rękę od podbródka i powiedział jakby od niechcenia:
– Ostatnio otrzymaliśmy trochę danych dotyczących bezpośrednio tej operacji. Wczoraj telefonował jeden z moich zagranicznych odpowiedników. Poinformował mnie, że celem terrorystycznego ataku Hamasu ma być Waszyngton. Nie wiadomo, kiedy i w jakim miejscu on nastąpi, ale wiarygodne źródło potwierdza dane uzyskane od wywiadu.
Hayes potrząsnął z niedowierzaniem głową i zaklął pod nosem.
– Skąd te wiarygodne informacje?
– Przed kilkoma tygodniami zwrócili na to uwagę moi izraelscy przyjaciele, a dziś rano potwierdzili to Anglicy.
– Proszę podać szczegóły. – Hayes uniósł palec wskazujący.
– Mniej więcej przed miesiącem, podczas wypadu na Zachodni Brzeg, Izraelczycy ujęli jednego z dowódców Hamasu. W czasie przesłuchania bąknął coś o planowanym ataku na Waszyngton. Niczego więcej nie udało im się z niego wydusić, ale dowiedzieli się, że za tę operację ma odpowiadać Rafique Aziz.
Prezydent obrócił krzesło i spojrzał na mniejszy ekran, ukazujący rzeź po eksplozji bomby podłożonej przez Aziza w autobusie izraelskim. Na samą myśl, że coś takiego może wydarzyć się w Waszyngtonie, poczuł, jak krew ścina mu się w żyłach.
– Potwierdza to – kontynuował Stansfield – treść raportu nadesłanego przez Narodową Agencję Bezpieczeństwa, w którym podano, że Saddam zaproponował górę pieniędzy za każdy atak terrorystyczny na terytorium Stanów Zjednoczonych.
Prezydent Hayes spojrzał na szefa CIA i wstał z krzesła; powtarzał sobie w myślach, że musi zachować spokój. Saddam, dotychczas nieosiągalny, tkwił jak cierń w ciele Ameryki – czas już zająć się nim bardziej zdecydowanie.
Zauważył nieco ironicznie:
– To się nawet dobrze składa.
Teraz myślał tylko o tym, co się stanie, gdy obłędny terroryzm rodem z Bliskiego Wschodu zacznie szaleć na ulicach amerykańskich miast. Wiedział, że nie można do tego dopuścić, wiedział, że musi to ubiec, że musi pierwszy podjąć walkę.
Irene Kennedy ledwo rejestrowała rozmowę generałów i jej szefa z prezydentem. Myślała o Mitchu Rappie. To ona go zwerbowała, lubiła go i pokładała w nim wielkie nadzieje. Nie łączył ich seks – była to więź dwojga ludzi, którzy wiele razem przeżyli.
Kennedy ponad połowę młodości spędziła, włócząc się po Bliskim Wschodzie, gdy jej ojciec przenosił się z jednej ambasady do drugiej. Jako brzdąc wychowany w Departamencie Stanu nie widziała w tym nic nadzwyczajnego, tym bardziej że doświadczało tego wiele jej przyjaciółek. W istocie Kennedy była zakochana w Bliskim Wschodzie, ale na nieszczęście wszystkie jej miłe wspomnienia rozwiały się, gdy w kwietniu 1983 roku, podczas zamachu bombowego na ambasadę amerykańską w Bejrucie, wyleciał w powietrze samochód jej ojca. Ojciec zginął i życie Irene na zawsze uległo zmianie.
Gniew, który pozostawiła w niej ta tragedia, przywiódł ją do CIA. W Langley nie zastanawiano się długo nad jej przyjęciem. Spędziła dwanaście lat na Bliskim Wschodzie, ukończyła wyższe studia z arabistyki i miała motywację. Była stworzona do walki z terroryzmem. Teraz, po blisko szesnastu latach, kierowała Centrum Antyterrorystycznym.
Była to jednak tylko część działalności Irene Kennedy – udzielała się też w komitetach nadzorujących ustawodawstwo, a także odpowiadała za drużynę Oriona – jedną z najbardziej utajnionych organizacji w łonie CIA. Tylko nieliczni wiedzieli o jej istnieniu, ale nawet oni nie znali miejsca stałego pobytu Oriona. Tak właśnie miało być. Drużynę tę utworzył Stansfield w odpowiedzi na pewien akt terroru. Po katastrofie samolotu PanAm, lot 103, nad Lockerbie w Szkocji, w grudniu 1988 roku, Irene Kennedy otrzymała polecenie utworzenia grupy mającej tylko jedno zadanie – polować na terrorystów i zabijać ich. Stansfield powiedział jej wtedy: „Tu, w Waszyngtonie, są pewni ludzie, którzy podejmą decyzję ruszenia do ofensywy.”. Kennedy nigdy nie pytała, kim są ci ludzie, nawet nie chciała wiedzieć. Wiedziała tylko, że popiera taką strategię i wszystko zaryzykuje, aby wywiązać się z powierzonego jej zadania. A ryzyko było bardzo realne i bynajmniej nie marginalne. Jeżeli niewłaściwi ludzie „na górze” albo w wymiarze sprawiedliwości w jakiś sposób dowiedzą się o istnieniu drużyny Oriona, rozpocznie się śledztwo i pierwsza spadnie głowa Irene Kennedy.
Amerykanie nigdy nie zaakceptowaliby wypadów Mitcha Rappa i metod działania drużyny Oriona. W politycznym chaosie, jaki niewątpliwie zrodziłby się podczas śledztwa w Kongresie, wszyscy by zapomnieli, że toczy się wojna. Opisanoby ich jako grupę bandytów absolutnie lekceważących zapisy konstytucyjne. Mitch Rapp – który właśnie teraz kładzie na szalę własne życie – zostałby żywcem pożarty przez zabiegających o popularność liberałów i konserwatywnych oportunistów.
Kennedy czuła brzemię odpowiedzialności za Rappa. Poznała go w zimie 1988 roku na uniwersytecie w Syrakuse. On nie trafił do CIA – tak jak ona po śmierci ojca – to oni trafili do niego. Trzydziestu pięciu studentów z Syrakuse zginęło w zamachu na samolot linii PanAm, lot 103, a jedną z ofiar była sympatia Mitcha Rappa. Irene Kennedy stwierdziła, że Rapp pragnie się zemścić, i bez chwili wahania z tego skorzystała. Teraz, po dziesięciu latach, w obliczu obecnych możliwości Agencji, mieli realną szansę uczynienia z niego niezwykle efektywnego, śmiertelnie niebezpiecznego zabójcy.
Prezydent Hayes usłyszał już wystarczająco dużo i teraz od dłuższego czasu zastanawiał się nad konsekwencjami. Jeżeli nie zdecyduje się działać, w efekcie końcowym będzie to Amerykę dużo kosztować. Tak, dziś w nocy może stracić ludzi, ale przecież ci ludzie, podejmując się tego zadania, wiedzą, co ryzykują. Jeśli się wycofa, może narazić życie wielu cywilów niezwiązanych bezpośrednio z walką zbrojną.
Hayes wiedział już, co zrobi.
– Generale Campbell, jak pan sądzi, co powinniśmy uczynić? – zapytał z powagą.
Generał odparł oficjalnym, wojskowym tonem:
– Myślę, że nie wolno przepuścić takiej okazji, panie prezydencie.
– Sądzę, że pani doktor Kennedy podziela ten pogląd, prawda? – prezydent zwrócił się do Irene.
– Tak, panie prezydencie.
– Thomas? – Prezydent spojrzał na dyrektora CIA.
Stansfield milczał przez chwilę, po czym skinął głową.
Na koniec prezydent zwrócił się do generała Flooda:
– Jack, co o tym myślisz?
Generał splótł dłonie i oparł je o stół.
– Myślę, że powinniśmy go złapać.
Prezydent Hayes, myśląc o potencjalnym ryzyku, zerknął na widoczną na wielkim ekranie mapę Iranu. Po około dwudziestu sekundach milczenia powiedział:
– Zatwierdzam.
Natychmiast po tym oświadczeniu Kennedy i Campbell zapalili dla misji zielone światło, telefonicznie przekazując odpowiednie polecenia jej uczestnikom i dowódcom.
Stansfield przesunął po blacie stołu dwa identyczne arkusze białego papieru – jeden z nich przeznaczony był dla prezydenta, drugi dla niego samego. Prezydent wyjął z kieszeni na piersi pióro i podpisał oba. Ta „rozstrzygająca prezydencka decyzja” była względnie łagodnie sformułowanym dokumentem. Prawo wymagało, aby prezydent zatwierdzał każdą tajną misję, jednak te na pozór legalne i zwyczajne dokumenty od lat były źródłem wielu kontrowersji w Waszyngtonie.
– Kiedy zamierza pan zawiadomić oba komitety?
Zgodnie z prawem przewodniczący i niżsi rangą członkowie komitetów wywiadu i obu izb musieli zostać poinformowani o planowanej akcji przed jej rozpoczęciem. Był to jednak obszar bardziej mglisty od londyńskiego nieba i często bywał niewłaściwie wykorzystywany – chociaż niekiedy w dobrych intencjach.
Stansfield umieścił swoją podpisaną kopię w teczce i rzekł:
– Na szczęście, zainteresowani mają plany na dzisiejszy wieczór. Powiadomię ich sekretarzy, że muszę rozmawiać z nimi za około godzinę. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, nie będą w stanie dotrzeć do Langley, dopóki nasi ludzie bezpiecznie nie zakończą zadania.
– Dobrze. – Prezydent Hayes wstał i zapiął spinki do mankietów. – Mamy z żoną wziąć udział w uroczystości w Centrum Kennedy’ego. Skąd będzie pan śledził przebieg misji?
– Z Langley – odparł Stansfield.
– Chcę być informowany na bieżąco. I życzę szczęścia.
Po tych słowach prezydent opuścił Pokój Dowodzenia.2
Cieśnina Ormuz, Zatoka Perska
Wiatr marszczył powierzchnię ciemnej wody, wywołując wysokie fale. Nisko kłębiące się chmury tworzyły krzyżujące się wzory. Wyższe partie zmierzały z północnego wschodu w kierunku otwartego morza Zatoki Perskiej, niżej położone płynęły od wyspy leżącej w cieśninie Ormuz do lądu starożytnej Persji, obecnie zwanej Iranem. Chwilami przez chmury wyglądał Księżyc. Z wiatrem nadciągnął wzmagający się deszcz. Nie była to noc sprzyjająca pływaniu po morzu.
Z ledwo widocznego pięciostopowego wybrzuszenia powoli wynurzał się maszt, przecinając wodę niczym złowieszcza płetwa grzbietowa rekina. Za płynącym na południe wąskim obiektem pojawiła się biała piana. Maszt – wąska, prążkowana jak skóra tygrysa, konstrukcja nośna anteny namierzającej przeznaczonej do wykrywania fal radaru – po wynurzeniu się dziesięć stóp ponad fale natychmiast zaczął przeszukiwać nocne niebo. Kilka sekund później do smukłego masztu dołączył drugi. Ten skanował horyzont w zakresie trzystu sześćdziesięciu stopni. Po chwili oba maszty znikły tak szybko, jak się pojawiły. Pod wzburzoną powierzchnią morza cicho mknął ku brzegom Iranu niezwykle kosztowny wytwór ludzkiej techniki. Potajemnie, bez niczyjej wiedzy – wyjąwszy załogę – zaczął pozbywać się śmiercionośnego ładunku. Gdy uderzeniowy okręt podwodny typu 688 wpłynął na wody międzynarodowe, na powierzchni morza pojawiły się dwa kuliste przedmioty przypominające głowy, a po nich następne trzy. Zatoczyły koło, powiększały się i w końcu utworzyły zamknięty krąg. Jeden z mężczyzn przez moment walczył z czarnym workiem, nim go rozpiął i pociągnął za linkę. Niewielki ponton zaczął się napełniać powietrzem. Po niecałej minucie uzyskał właściwy kształt i dwóch ludzi zaczęło mocować za rufą mały silnik, natomiast trzeci przygotował pojemnik z paliwem. Wzburzone morze miotało pontonem, ale mężczyźni, nie zważając na nic, pracowali bez wytchnienia.
Wkrótce silnik został zamontowany i ostatnich dwóch ludzi wtoczyło się do środka. Czarne skafandry czyniły ich na tle czarnej gumy niemal niewidocznymi. Silnik natychmiast zaskoczył, mężczyzna na rufie otworzył przepustnicę i łódź ruszyła do przodu.
Kapitan marynarki wojennej Dan Harris złapał uchwyt na dziobie i sprawdził kompas na przegubie ręki, następnie spojrzał na swój system globalnego ustalania pozycji. To miniaturowe urządzenie, zwane GPS-em, przymocowane było do przegubu obok kompasu i korzystało z danych dostarczanych przez osiemnaście satelitów orbitujących wokół Ziemi w odległości dziesięciu tysięcy mil i podających lokalizację z dokładnością do trzynastu stóp. Okręt podwodny wyrzucił Harrisa i jego ludzi trzydzieści metrów od ustalonego miejsca. Harris uśmiechnął się, i szczerząc zęby pod gęstą brodą, wyraził zadowolenie z profesjonalizmu tych cierpiących na zatwardzenie dupków, jak nazywał załogę okrętu podwodnego. Musiał jednak przyznać, że znali się na swojej robocie.
Muskularny kapitan zacisnął dłoń na uchwycie, gdy ponton skoczył na fali. Dan Harris (Annapolis klasa 1981) był niewątpliwie oryginałem; zarazem kulturalny i nieokrzesany, wybuchowy i nigdy nietracący zimnej krwi, zapalczywy i spokojny, pobudliwy i niesłychanie logiczny, współczujący i bezlitosny – krótko mówiąc, wszystko zależało od okoliczności. Rychło się zorientował, że jego przyszłość to misje specjalne marynarki wojennej. W marynarce wojennej Stanów Zjednoczonych panowała przerażająca biurokracja i jeśli chciało się dowodzić na swój własny sposób, trzeba było poświęcić wiele godzin na żmudne zwalczanie wybujałego ego admirałów wydających rozkazy. Kapitan Dan Harris opanował to niemal do perfekcji i dlatego dowodził akcją, podczas gdy jego koledzy tkwili za biurkami w Little Creek i Coronado.
Mały ponton dał nura w falę; zimna, słona woda zalała pięciu brodatych członków ściśle tajnego Zespołu Szóstego SEAL specjalizującego się w działaniach antyterrorystycznych. Harris, potrząsając zwisającym na karku kucykiem, starł wodę z twarzy. Długowłosi ludzie przebijali się w tę nieprzyjazną noc przez wzburzoną wodę, wiedząc, że mają przed sobą długie i trudne do wykonania tajne zadanie. W tym wypadku wyjątkowo zezwolono im na złamanie regulaminu marynarki i zapuszczenie włosów, których długość uzasadniał jedynie rodzaj powierzonego im zadania. Byli doskonałymi strzelcami i dlatego zlecano im ściśle tajne i najtrudniejsze misje. Posiadali wiele wspólnych cech, ale na pierwszy rzut oka zauważało się przede wszystkim podobieństwo ciemnych twarzy. Kapitan Harris starannie dobrał do tej nocnej misji ludzi oraz specjalne, lekkie wyposażenie. Osobiście wszystkiego dopilnował – nie mógł sobie pozwolić na żadną pomyłkę.
Bandar Abbas, Iran
Ogromna fala załamała się na brzegu, rozpryskując słoną pianę. Mitch Rapp poprawił turban i starł wodę z twarzy. Rozejrzał się po brzegu, sprawdzając, czy jest sam. Idąc na północ, w kierunku pomostu, zatrzymał się, podniósł puszkę i wrzucił ją do płóciennego worka. Powlókł się dalej. Dotarł do drewnianego pomostu, wszedł pod niego i sprawdził drugą stronę, następnie wrócił i zajrzał do niewielkiego zagłębienia w piasku, gdzie drewniany słup przytwierdzony był do betonowego fundamentu. Przez następne dziesięć minut Rapp skrupulatnie sprawdzał każdy fragment konstrukcji, aby się upewnić, że nikogo tam nie ma. Wybrał to miejsce na strefę lądowania i odpowiadał za bezpieczeństwo; nie chciał żadnych niespodzianek.
Gdy Rapp zajmował się badaniem terenu, wiatr gwizdał w pogmatwanej sieci drewnianej konstrukcji wspierającej pomost. Wszystko szło zgodnie z planem. Rapp czekał na tę chwilę prawie dziesięć lat i teraz nie chciał niczego przeoczyć, nie mógł pozwolić, aby się nie udało.
Zatoka Perska
Atomowy lotniskowiec USS Independence przebijał się przez wzburzoną powierzchnię morza. Od dwudziestu trzech dni lotniskowiec wraz z grupą bojową dwunastu okrętów i dwoma okrętami podwodnymi patrolował północną część zatoki. Poprzedniego dnia późnym wieczorem cała grupa otrzymała rozkaz skierowania się na południe i dalej na wschód, w kierunku cieśniny Ormuz.
Zaledwie przed trzema godzinami, pod osłoną ciemności duży, szary lotniskowiec przejął dwa śmigłowce US Air Force, które teraz stały w wyznaczonym miejscu na śródokręciu. Zostały pomalowane na kolor brunatny z brązowymi pasami. Wchodziły w skład Pierwszego Skrzydła Operacji Specjalnych odpowiedzialnego za dostarczanie amerykańskich sił specjalnych do różnych newralgicznych miejsc na świecie. Pierwszym, znacznie większym, był MH-53J Pave Low, wart ponoć blisko czterdzieści milionów dolarów, najnowocześniejszy, jak mówiono, śmigłowiec wojskowy na świecie. Jego załoga liczyła sześć osób, a pod względem wyposażenia elektronicznego mógł rywalizować z najnowocześniejszymi myśliwcami bombardującymi znajdującymi się w arsenale Stanów Zjednoczonych. Pave Low posiadał wzmocniony system nawigacyjny (ENS) składający się z dwudziestu rozmaitych systemów, takich jak: nawigacyjny radar dopplerowski, automatyczny radionamiernik, wysokościomierz względny i bezwzględny, GPS oraz zestaw niezależnych kompasów i żyroskopów – przez cały czas precyzyjnie informował pilota, gdzie dokładnie znajduje się helikopter.
Dzięki temu systemowi doskonale wyszkoleni piloci pierwszego skrzydła mogli latać setki mil tuż nad koronami drzew podczas najgorszej pogody i w ciągu kilku sekund od wyznaczonego czasu lądować dokładnie w wyznaczonym miejscu. W operacjach specjalnych miało to ogromne znaczenie dla sukcesu lub klęski, a ściślej mówiąc, od tego zależało życie lub śmierć ich uczestników. Pilotowanie tak ogromnych, skomplikowanych śmigłowców powierzano niezwykłym lotnikom – siły powietrzne musiały mieć pewność, że tylko najlepiej wyszkoleni piloci będą zdolni właściwie używać tych technologicznych cudów.
Drugi helikopter był o jedną trzecią mniejszy od niego – był to MD-5300 Pave Hawk wyposażony w zredukowaną wersję ENS. Mniejszy, zwinniejszy, używany był jako osłona ogniowa transportującego ludzi Pave Low. Piloci i załoga obu maszyn przed lotem metodycznie sprawdzali każdy szczegół. Nie było miejsca na jakąkolwiek pomyłkę. Najmniejszy błąd mógł skończyć się śmiercią lub, co gorsza – jeśli zdarzyłby się nad lądem – międzynarodowym konfliktem.
Wybrzeże Iranu
Kapitan Dan Harris przyłożył do oczu lornetkę z noktowizorem i daremnie próbował dojrzeć miejsce lądowania. Nawet teraz, gdy znajdowali się zaledwie kilkaset jardów od brzegu, ledwo mógł uchwycić jego zarys. Pontonem rzucały fale wzburzonego morza, co uniemożliwiało statyczne utrzymanie lornetki przy oczach. Gdy już skierował ją w odpowiednim kierunku, ponton uniósł się i Harris zobaczył przed sobą piętrzącą się na dziesięć stóp falę.
Schował lornetkę do wodoodpornego futerału i wepchnął prawą rękę za kołnierz kombinezonu. Podłączył słuchawkę do radia Motorola MX300, przytknął ją do lewego ucha i walcząc z hukiem wody i wyciem wiatru, krzyknął:
– Żelazny Człowiek, tu Whiskey Pięć! Słyszysz mnie? Odbiór.
Laryngofon Harrisa przechwycił te słowa i nadajnik wysłał je w eter.
Po chwili słuchawki przejęły pełną trzasków odpowiedź.
– Whiskey Pięć, tu Żelazny Człowiek. Słyszę cię głośno i wyraźnie. Odbiór.
Harris odwrócił się plecami do wiatru w nadziei, że będzie lepiej słyszał.
– Zajęliśmy pozycję. Jak w rejonie naszego lądowania?
– Bezpiecznie.
– Więc Roger, cała piątka będzie cię wypatrywać. Wepchnął słuchawkę za kołnierz mokrego kombinezonu i zwracając się do swoich ludzi, krzyknął: – Chwytać manatki i gotować się do skoku.
Sprawdzili sprzęt, włożyli płetwy i maski. Gdy wszyscy podnieśli kciuki, Harris dał znak opuszczenia pontonu z obu burt. Znalazłszy się w wodzie, załoga wyciągnęła z pochew noże i przebiła gumową powłokę. Z pontonu zaczęło uchodzić zatęchłe powietrze. Po dziesięciu sekundach ciężar silnika pociągnął sflaczałą powłokę pod powierzchnię wody, a potem dalej na dno.
Z tego miejsca członkom załogi trudno było dojrzeć pomost; daremnie próbowali go zlokalizować. Wszyscy sprawdzili kierunek na kompasach i Harris polecił najlepszemu pływakowi, aby wysunął się na czoło. Płynęli w zwartej grupie, kontrolując kurs. Po kilku minutach wytężonej walki z żywiołem wreszcie przybliżyli się do pomostu, okrążyli go i podpłynęli doń od południa, ustawiając się pod fale. Poddali się im i kolejno łagodnie lądowali na plaży, aby potem na podobieństwo aligatorów wyczołgać się po mokrym piasku i zniknąć bezpiecznie pod pomostem.
Wszyscy, nie czekając na rozkaz, zajęli obronne pozycje – wyciągnęli z wodoodpornych futerałów pistolety maszynowe Heckler & Koch MP-10 kal. 10 mm i przygotowali je do strzału. Nagwintowane lufy pogrubione były czarnymi tłumikami, które czyniły tę broń niezwykle cichą. Dwóch mężczyzn przeczołgało się na północną stronę, dwóch pozostało od południa, a Harris zajął stanowisko w środku. Wszyscy mogli się ukryć w morskiej pianie. Fale nadal załamywały się na brzegu, wywołując rozchodzące się w gmatwaninie konstrukcji wspierającej pomost grzmiące echa. Sięgająca plaży piana pokrywała całego Harrisa z wyjątkiem głowy i broni. Spienione wody opadały, cofając się, a po kilku sekundach nadchodziła następna fala. Harris zbadał lewą stronę oblepionego skorupiakami pala i labirynt drewnianej konstrukcji. Ryk fal i wycie wiatru utrudniały nadsłuchiwanie. Gdy badał labirynt drewnianych podpór, jego ludzie usłyszeli słaby gwizd, potem drugi i trzeci. Po chwili w odległości około trzydziestu stóp zza pala wyłoniła się machająca rękami postać w białej szacie. Harris wycelował karabin maszynowy w głowę przybysza.
Mitch Rapp podszedł z wyciągniętymi rękoma i krzyknął na tyle głośno, aby zagłuszyć ryk fal:
– Witam cię, Danny!
Harris przez chwilę wpatrywał się w niego, potem spojrzał w prawo i w lewo. Uniósł się na kolana i odparł:
– Cieszy mnie twój widok, Mitch.
Rapp należał do nielicznych ludzi z wywiadu, którym Harris ufał. To zaufanie opierało się na dwóch rzeczach. Rapp – podobnie jak SEAL – złożył na szali swoje życie, a ponadto ukrywał się w brudzie i poniżających warunkach. Poza tym Harris widział już Rappa w akcji; był skuteczny, śmiertelnie skuteczny.
– Nie mamy dużo czasu, więc zbierz ludzi, przebierajcie się i znikamy.
Harris wstał, gwizdnięciem poderwał resztę, a Rapp poprowadził ich do miejsca, gdzie pomost łączył się z drogą, i uważnie obserwował okolicę, podczas gdy mężczyźni przebierali się, zrzucając mokre kostiumy i wkładając wyjęte z toreb dżellaby, sandały i turbany. Po kilku minutach zmienili się nie do poznania i byli gotowi do drogi.
Rapp zgromadził ich w ciasny krąg. W poprzednich misjach pracował już ze wszystkimi i teraz kolejno witał się z każdym. Harris zabrał ze sobą najlepszych. Po prawej Rapp miał Micka Reaversa, osiłka ważącego niemal dwieście pięćdziesiąt funtów. Obok Reaversa stali Tony Clark i Jordan Rostein, obaj średniej budowy, eksperci w demolce. Od czasu ukończenia Podstawowego Kursu Podwodnych Zespołów Niszczących, BUDS² kumple w pływaniu. Ostatnim członkiem załogi był mały Charlie Wicker, zwany przez przyjaciół Spryciarzem. Mierzył zaledwie sześć stóp i sześć cali i ważył mniej niż sto pięćdziesiąt funtów, ale to, czego mu brakowało we wzroście i wadze, nadrabiał talentem. Wicker potrafił wszędzie się wspiąć, wszędzie się wślizgnąć i był najlepszym strzelcem w Zespole Szóstym SEAL albo Delta Force. Prawdopodobnie był najlepszym snajperem w siłach specjalnych i dlatego cieszył się dziwnym szacunkiem: wszyscy woleli trzymać się z dala od snajperów. Instynkt przeżycia mówił im, że nie jest dobrze zadzierać z kimś, kto z tysiąca jardów może trafić cię w głowę.
Już na pokładzie Honolulu Harris i jego ludzie na bieżąco otrzymywali dane z wywiadu. Dzięki informacjom dostarczonym przez Rappa i zdjęciu satelitarnemu o dużej rozdzielczości miasta Bandar Abbas Harris jeszcze przed opuszczeniem pontonu mógł skoordynować własny plan działania z planem Rappa.
Rapp ukląkł, obrzucił spojrzeniem pięciu brodatych Amerykanów i zapytał:
– Jakieś pytania przed rozpoczęciem akcji?
Odpowiedzieli przecząco. Rapp skinął głową i rzekł:
– Dobrze. Harry, ruszamy.
Harris przytknął do ust mikrofon i powiedział:
– Bravo Sześć, tu Whiskey Pięć. Co u was? Odbiór.
Przez kilka minut trzeszczało, potem nadeszła odpowiedź:
– Whiskey Pięć, tu Bravo Sześć. Jesteśmy gotowi. Odbiór.
– Ile potrzebujecie czasu, aby nas przejąć? Odbiór.
– Trzy dwa, w minutach. Powtarzam, trzy dwa. Odbiór.
– Roger.
Cała szóstka usiadła w ciemnościach pod pomostem i zsynchronizowała cyfrowe zegarki. Harris zaczął wyraźnie odliczać:
– Trzy, dwa, jeden, start. – Nacisnął przycisk w zegarku i rzucił do mikrofonu: – Bravo Sześć, zobaczymy się za trzydzieści dwie minuty. – Spojrzał w lewo i dodał: – Spryciarz, idziesz pierwszy. – Uniósł kciuk i rozkazał: – Ruszaj!
Szczupły strzelec wyborowy wstał i bez słowa opuścił grupę. Po dwóch minutach ruszyli Tony i Jordan, na koniec spod gmatwaniny drewnianych konstrukcji wymknęli się Rapp, Harris i Reavers.