Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Przetwórnia - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
26 sierpnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Przetwórnia - ebook

Każdy z nas jest przetwórnią, w której z „prawdy”, opowieści, mitu, znaku, legendy powstaje ludzki los.

Poprzez zagmatwane losy swej rodziny bohater Przetwórni ociera się o zjawiska, które zdecydowały o kształcie XX wieku: wojnę, komunizm, Zagładę, życie w PRL-u, antysemityzm, opozycję demokratyczną, Solidarność, nową Polskę. Pośród tych żywiołów przyszło mu szukać własnej tożsamości.

Opowieść jest zbudowana z krótkich, sprawnie napisanych scen, które ukierunkowują fabułę i prowadzą do odkrywania rodzinnych tajemnic: zmiany małżonków, dzieci, które okazują się pasierbami, odkrywanie (ukrywanie) prawdziwej narodowości.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2310-9
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

2013

Ryszard szedł drugą stroną ulicy. Przygarbiony, trochę powłóczył nogami. Zaniedbany. Przez ostatnie miesiące schudł wyraźnie, zestarzał się. Miał na sobie kurtkę wyszarzałą jak ten szary dzień, przez ramię przewieszoną płócienną torbę, w ręku niósł dodatkowo plastikową reklamówkę z zakupami. Wracał chyba do siebie. Na Hożą.

Szli w tym samym kierunku. S. zastanawiał się, czy przejść na jego stronę, zawołać, zagadać. Nie bardzo mu się chciało. Wypadałoby. Byłoby dziwne nie przejść, nie zagadać. S. przyzwyczaił się już do tego, że choć mieszkali niecałe trzysta metrów od siebie, widywali się tylko przypadkiem na ulicy, zamieniali kilka niewiele znaczących zdań i się rozchodzili. Albo i nie zamieniali. Tak jak teraz. Dziwne to było. Przecież to jego brat. Kiedyś jedna z najważniejszych osób w życiu, najbliższych. Starszy brat. Z którym teraz nie chciało mu się gadać.

1958

Byli na plaży w Sopocie. Lipiec, piękny dzień. S. miał siedem lat. Leżał na plaży z matką i o pięć lat od niego starszym Ryśkiem. Oprócz koca i ręczników zajęli wiklinowy kosz plażowy, w którym siedziała matka. W cieniu kosza torba z kanapkami ze śniadania zawiniętymi w bibułkowe serwetki i butelka z piciem. Cień wędrował wokół kosza, więc żeby picie się nie grzało, trzeba było przestawiać torbę, ale oczywiście i tak szybko robiło się obrzydliwie ciepłe. Wśród rozłożonych rzeczy był też nakryty ręcznikiem radziecki aparat fotograficzny FED-2. Wtedy jeszcze nie wiedział, że marka FED to skrót od Feliks Edmundowicz Dzierżyński. Ojciec musiał na kilka dni wrócić do Warszawy. Miał znów do nich dojechać jutro albo pojutrze.

I nagle przyplątał się tamten. Taki laluś, faliste czarne włosy i złote okularki. Szczupły, przymilnie uśmiechnięty. Kręcił się tu już wcześniej, znajomy z plaży, witał się codziennie z ojcem i z matką. Rozkładał się niedaleko, czasem podchodził, postał trochę, pogadał. Ale nigdy się nie dosiadał. Dziś, ośmielony nieobecnością ojca, usiadł z matką w koszu. Gadali, śmiali się.

S. go nienawidził. Nienawidził przymilnego uśmiechu i spojrzenia, które tamten rzucał na matkę. Nie rozumiał, dlaczego matka pozwala mu siedzieć przy sobie w koszu, dlaczego z nim rozmawia, śmieje się. Przecież takie rzeczy można robić tylko z ojcem.

Laluś siedział u nich już chyba z godzinę.

– Synku, nie chcesz się wykąpać? Rysiu, może pójdziesz z nim do wody?

Wymyślił, że matka chce się ich pozbyć, żeby zostać sam na sam z lalusiem. Niedoczekanie! S. zebrał swoje kule i zaczął na nich kuśtykać wokół obozowiska, usiłując wysłać lalusiowi sygnał, że jest tu ciałem obcym.

W pewnej chwili Rysiek wyjął spod ręcznika aparat FED-2 i zaczął się przymierzać do robienia zdjęć, a laluś go poprosił, żeby zrobił zdjęcie jemu i matce. Razem! I głupi Rysiek skierował aparat w stronę wiklinowego kosza.

Tego już było za wiele. Tego S. nie był w stanie ścierpieć! Rzucił się na swoich kulach, dokuśtykał do kosza i stanął tak, żeby uniemożliwić Ryśkowi zrobienie zdjęcia. Ojciec wyjechał, a matka chce się fotografować z lalusiem! Patrzył na nią z wściekłością. Był pewien, że zrozumie to spojrzenie, że zrobi jej się przykro, zmądrzeje, przytuli go, a tamtego przegoni… A matka tylko się roześmiała, całkiem niby niewinnie.

– Synku, chcieliśmy sobie zrobić zdjęcie z panem Marianem. Przesuń się na chwilę.

Stał jak wmurowany w piasek. Matka ośmiela się do tego otwarcie przyznać! Patrzyła na niego rozbawiona. Tak, zrozumiała: widziała, że nie chce pozwolić jej na to zdjęcie, ale nie wiedzieć czemu bawiło ją to. I lalusia też. A najgorsze, że i Ryśka.

Wszyscy się śmiali. Z niego. I zaczęli kombinować, jak odwrócić uwagę S., żeby umożliwić zrobienie tego zdradzieckiego zdjęcia. Zamiast docenić jego misję, zamiast mu podziękować… Matka i laluś mamili kąpielą, kanapkami i piciem, a Rysiek trzymał aparat FED-2 w gotowości – wszyscy chcieli doprowadzić do tego, żeby się na moment odsunął. Laluś, wiadomo, był wrogiem od początku. Ale matka?! I Rysiek? Ukochany brat Rysiek? Też spiskuje przeciwko niemu?! W pewnej chwili S. usłyszał trzask migawki aparatu. Ostateczne upokorzenie. Zrobili mu to! Zrobili to zdjęcie! Zhańbili ojca, zhańbili matkę, zhańbili jego samego. I to Rysiek…

Wściekłość i upokorzenie zamroczyły go. Rzucił się jak oszalały w stronę Ryśka, dopadł go i zaczął bez opamiętania, na oślep, okładać drewnianymi kulami. Walił tak, żeby zabić. Zniszczyć. Taka podłość nie zostawiała innej możliwości. Nie wiedział, co robi. Mścił się.

Rysiek próbował się osłaniać, uchylać. Był większy i silniejszy, ale S. oszalały z wściekłości nie dawał się okiełznać. No i Rysiek miał przykazane, żeby chorego, młodszego brata nie bić. Matka z lalusiem doskoczyli do S., ale i oni nie bardzo umieli sobie poradzić z furczącymi wkoło drewnianymi kulami.

Jacyś ludzie przystanęli i zaczęli coś krzyczeć.

– …zrobi mu krzywdę… odciągnąć tego dzieciaka… – słyszał jak przez mgłę.

W końcu dali mu radę. Wyczerpany, upokorzony, złamany, położył się na piasku i zaczął płakać.

1995

Siedzieli we trójkę w kawiarni we Frankfurcie. Nad Menem. Dawny RFN, a nie NRD. Kawiarnia nazywała się Mövenpick, tak jak lody, które S. znał z supermarketów w Warszawie. Poza tym chyba kiedyś widział puszki z kawą z napisem „Mövenpick”. Pewnie prowadzą też własne kawiarnie.

Niedzielne przedpołudnie, w kawiarni pustawo, w fotelach obok niego ciotka Mala i jej mąż Heniek. Mala to rodzona, młodsza siostra matki. Na Heńka czasem mówiła Hejnoch. S. nie przepadał za ciotką, za to wujka bardzo lubił. Kiedy tamci mieszkali jeszcze w Polsce, w Poznaniu, co jakiś czas wujek przyjeżdżał do Warszawy w delegacje. Zatrzymywał się wtedy u nich na dzień czy dwa. S. kojarzył te przyjazdy z dobrą kolacją, wesołymi rozmowami przy stole, żartami, odświętną atmosferą. Wujek Heniek był równy gość. Ojciec też starał się być przy nim równym gościem, a matka dbała, żeby szwagra dobrze nakarmić. Ale S. miał poczucie, że jakaś część ich rozmów i spraw jest przed nim zamknięta, że późnym wieczorem, kiedy wysyłali go już spać, rozmawiali o zdarzeniach sięgających daleko wstecz, o jakichś tajemnicach. Wojna? Polityka? Stare sprawy rodzinne?

A potem, w siedemdziesiątym roku, Mala i Heniek wyjechali. Już po głównej fali emigracji. Długo się szykowali, badali grunt po drugiej stronie. Pojechali pociągiem do Wiednia, jak tylu innych, później stamtąd do Frankfurtu, gdzie mieszkają do dziś. S. dziwił się, że ciotka, obnosząca się z nienawiścią do Niemców i wszystkiego, co niemieckie, zdecydowała się zamieszkać w Niemczech. Ojciec z matką często rozmawiali o tym w domu. Też się dziwili. Wysokie odszkodowania, znaczne ułatwienia w urządzeniu się, dobre warunki na starcie – pewnie to zdecydowało.

Więc teraz siedzieli w tym Frankfurcie we trójkę. Tym razem to S. przyjechał w delegację – na Targi Książki.

– Koniecznie odezwij się do Mali – napominała go matka przed wyjazdem, dyktując numer telefonu siostry. – Ona ci pomoże, jak będziesz coś potrzebował.

– Czego ja mogę od niej potrzebować? Przecież wszystko będę miał.

– Możesz u niej mieszkać.

– Mam hotel. Blisko targów.

– Miałbyś taniej.

– Ale to nie ja płacę.

– No i co jesteś taki uparty? Rób, jak chcesz. Ale koniecznie się do niej odezwij. Może ci pomóc.

Matka była właśnie z Malą pokłócona. Znowu nie odzywały się do siebie chyba od dwóch lat. Widać chciała, żeby w ten pośredni sposób dokonało się kolejne pojednanie.

Więc S. odezwał się do Mali. Brakiem czasu wymówił się od obiadu u nich, stanęło na kawiarni. Mövenpick.

Ciotka jak zawsze wsadzała szpile starszej siostrze. Całe pokłady siostrzanych resentymentów, gromadzonych jeszcze od czasów dzieciństwa w rodzinnym Oświęcimiu. Bo Ada miała zawsze większe powodzenie u chłopaków i przebierała w absztyfikantach jak w ulęgałkach, bo po dwóch pierwszych małżeństwach w końcu znalazła męża dygnitarza i wszystko miała, a oni z Hejnochem w tym Poznaniu cienko przędli, a jak Hejnoch miał kłopoty, to mu Ady mąż nie pomógł, chociaż mógł, a jak się już Mala w końcu wyrwała do dobrobytu, to siostra z niej robi sprzedajną zdrajczynię, chociaż sama w życiu… Nie mówiła tego wszystkiego wprost, ale w tych wtykanych szpilach to było. Małe kropelki jadu na ostrych czubkach. Właśnie dlatego za nią nie przepadał. W pewnej chwili wujek Heniek, wyczuwając niestosowność tego, co mówiła Mala w obecności siostrzeńca, dość zdecydowanie ją ofuknął. Uspokoiła się.

I wtedy nagle zaczął mówić wujek. Nigdy w towarzystwie żony dużo nie gadał, teraz zaczął opowiadać – początkowo chyba po to, żeby zagadać wrażenie, jakie zostało po jej złośliwościach…

– Pytałeś się mnie, dlaczego nigdy nie przyjeżdżam do Polski…

– No właśnie, ciotka przyjeżdżała już do matki parę razy… A ciebie nie widziałem od waszego wyjazdu.

– Nie opowiadałem ci o naszym wyjeździe… I co się działo na granicy. W Zebrzydowicach, z Czechosłowacją… W siedemdziesiątym już niedużo ludzi wyjeżdżało. Główna fala przeszła rok, dwa lata wcześniej. Może dlatego ci celnicy i wopiści, którzy nas odprawiali, byli trochę znudzeni. Więc sobie urządzili… Mieliśmy te nasze „dokumenty podróży”… wiesz, tak to się nazywało. Paszporty na jeden raz i na jeden kierunek. Im to nie wystarczało. Zadawali mi setki pytań, domagali się dodatkowych dokumentów. Zaświadczenia w sprawie mieszkania. O pozostawionym majątku. O meblach. O rzeczach wysłanych Hartwigiem. O tym, o tamtym. Ja to wszystko załatwiłem jeszcze na miejscu, inaczej by nam nie wydali tych „dokumentów”. Tamten udawał, że o tym nie wie. Groził, że nam każe wysiadać. I cały czas się tak złośliwie uśmiechał. Kontrola bagaży. Każdą walizkę sprawdzali dokładnie, koszula po koszuli. Celniczka grzebała w walizce ciotki. Wyciągała majtki, biustonosze. Wymieniała komentarze z tym, który rozmawiał ze mną. On się w którejś chwili zapytał: „To co, jedziemy przyjemnie pożyć?”. A potem popatrzył na mnie jak na karalucha i powiedział: „Nam tu też się będzie przyjemniej żyło. Bez Żydków”.

Podeszła kelnerka z napisem „Mövenpick” na koszulce i zapytała, czy chcą jeszcze czegoś. Wujek Heniek poprosił o wodę.

– W końcu zaprowadzili mnie do jakiegoś służbowego przedziału. Jeden ze mną wszedł do środka. I kazał się rozebrać. Gacie też. I skarpetki. I wypiąć się. A na korytarzu stali inni i zaglądali przez szybę. Jakaś celniczka też tam była. Drzwi były zamknięte, ale słyszałem, jak chichotali. Synu – czasem tak właśnie dziwnie mówił do S. – ja już do Polski nie pojadę…

Kiedy wyszli z kawiarni Mövenpick i się pożegnali, a przedtem wujostwo przekazali mu wszelkie możliwe pozdrowienia i serdeczności dla matki (pojednanie per procura stało się faktem), S. poszedł na spacer. Chciał obejrzeć pomnik Gutenberga, który widział na zdjęciu w przewodniku. Myślał o tamtej scenie w pociągu. I o łzach w oczach wujka Heńka w kawiarni Mövenpick, po dwudziestu pięciu latach. Myślał o tych, co kazali się wypiąć wujkowi w służbowym przedziale. Kampania antysemicka… Moczar, Gomułka, partyjne rozgrywki… Ale przecież tamta celniczka, tamten celnik… Wyobrażał ich sobie, jak potem siedzieli w domu przy kolacji albo śniadaniu, bo to chyba w nocy było, te Zebrzydowice. Czy opowiadali przy stole współmałżonkom i dzieciom o pracy? „Wiecie, dzisiaj zaglądaliśmy do dupy jednemu Żydkowi. Ale się spocił! Podaj sól, Halinko”. Strasznie mu było żal wujka Heńka.

1963

Jako chłopiec zazdrościł ojcu wiecznych piór. Mniej radzieckich, tandetnie wykonanych, ale te amerykańskie… Brązowy sheaffer i złotawy waterman. Czasami mu je wykradał z wewnętrznej kieszeni marynarki odwieszonej na krześle albo ze specjalnej szafki w biurku, w której ojciec trzymał co cenniejsze rzeczy. Wykradał je głównie po to, żeby na kartce białego papieru składać pretensjonalnie zamaszyste podpisy. Był to element dość rozbudowanych zabaw: wyobrażał sobie, że oto jako wódz wielkiej armii podpisuje rozkaz do rozstrzygającego kampanię ataku albo też jako prezydent potężnego państwa przesądza śmiałym – choć kontrowersyjnym – dekretem o losach milionów. Głównym rytuałem w trakcie tych przedstawień, których był reżyserem, aktorem i widzem zarazem, pozostawała niezmiennie chwila bezpośrednio poprzedzająca złożenie podpisu: jest późna noc, czuje zmęczenie i samotność ludzi wielkich; jeszcze raz przebiega myślą wszystkie za i przeciw, choć decyzja właściwie już zapadła; bierze głęboki oddech, ujmuje pióro; podnosi wzrok znad biurka, jakby patrzył śmiało w oczy nadludzkiej wprost odpowiedzialności za historyczną decyzję; wreszcie szybkim, krótkim ruchem składa kształtny podpis…

Była też zabawa orderami ojca. Jedna szafka w wielkiej bibliotece w stylu chippendale stojącej w jego pokoju wypełniona była pudełkami obciągniętymi czerwoną i bordową skórą (niektóre jej imitacją), a w nich leżały odznaczenia. Te, które nie zasłużyły widać na własny futerał, spoczywały zbiorowo w większym czarnym pudełku po sztućcach. Polskie, radzieckie, czechosłowackie, węgierskie, bułgarskie… Były do nich legitymacje z podpisami różnych ludzi znanych z gazet i telewizji. Osobno większe skórzane okładki, w których znajdowały się arkusze kredowego papieru z życzeniami urodzinowymi, nominacjami, odwołaniami.

W najbardziej rozbudowanej wersji zabawy urządzali z Ryśkiem defiladę. Któryś z nich (najczęściej niestety Rysiek) wkładał wyciągniętą z szafy i pachnącą naftaliną kurtkę od starego generalskiego munduru ojca, drugiemu – żeby było sprawiedliwie – przypadała generalska czapka rogatywka, przyczepiali sobie też do pasa szable (na szczęście były dwie, chociaż różnej jakości – jedna lśniąca, druga lekko zaśniedziała i nadżarta korozją). Rynsztunek uzupełniała myśliwska dubeltówka i kabura od pistoletu. Przypinali sobie jak najwięcej orderów (tu naczelnym obiektem sporów i handlu między nimi był najcenniejszy – Budowniczy Polski Ludowej, o zmiennym kursie względem Sztandarów Pracy i odznaczeń wojskowych). W pełnym ordynku wymaszerowywali potem do przedpokoju i defilowali przy dźwiękach radzieckich pieśni wojennych, odtwarzanych na adapterze z płyt na siedemdziesiąt osiem obrotów. Czasem defiladę odbierała gosposia, jedną ręką trzymająca rurę odkurzacza, a palcem drugiej pukająca się w czoło, czasem zaś Stalin, Roosevelt i Churchill, uśmiechający się do nich ze zdjęcia z Jałty.

Właściwie nie znał wtedy słowa „odkurzacz”. Mama mówiła „elektroluks”. A dywany trzeba było „wyluksować”.

1988

Początek. Pierwsze odbicie nowej piłki pośród rześkości letniego wczesnego poranka na świeżo wygładzonym korcie, z nienagannymi jeszcze kredowymi liniami; albo dyskretny, ledwo słyszalny skrzyp nowiutkich, pierwszy raz włożonych trzewików z miękkiej skóry; albo delikatny odgłos otwierania na pierwszej stronicy książki przyniesionej właśnie z księgarni; albo odwijanie z folii nowej płyty… Początek. Jedyna, niepowtarzalna chwila, gdy dostępne są jeszcze wszystkie możliwości.

S. często nachodziła wizja całkiem szczególnego początku – początku początków wręcz: chwili, kiedy ręka pisarza zaczyna wodzić piórem (najlepiej takim jak tamten ojcowski sheaffer albo waterman) po nieskazitelnie białym i gładkim papierze, zapisując pierwsze zdania powieści… Przeniósł tę wizję z dziecięcych rojeń i obejrzanych filmów w swój własny, dorosły świat. Nie był pisarzem, nigdy nie napisał choćby ćwierci wiersza do żadnej z krągłości, do których wzdychał jako chłopak czy młodzieniec. Raz tylko, w szkole podstawowej jeszcze, ćwicząc gamy na pianinie, jak zawsze znudzony tym potwornie, próbował ułożyć w głowie wiersz na cześć Gagarina. Tak właśnie, Gagarina. Pamiętał, że w drugiej, ostatniej zwrotce użył rymu „podboju – pokoju”. Tyle było jego literackich doświadczeń. Ale przyzwyczaił się myśleć, że kiedyś w końcu coś napisze.

A teraz, właśnie teraz, przyszedł mu wreszcie do głowy pomysł na opowiadanie. Mieszkał od paru lat z żoną i córką w Montrealu. Stypendium naukowe po doktoracie. Wieczorami chadzał czasem do pubu niedaleko domu. I za którymś razem przy piwie mu się wymyśliło to opowiadanie.

Mały chłopiec wraca do domu z lekcji muzyki. Niesie w ręku futerał ze skrzypcami. Może się to dziać dziś, pięćdziesiąt albo sto lat temu. Może to być nowojorska ulica, mogą być krakowskie Planty, może Paryż, Montreal albo Łódź. Jest piątek po południu, dzień zbliża się ku końcowi, a wraz z nim tydzień wypełniony szkołą, lekcjami, obowiązkami. Nadchodzą chwile odpoczynku, czas domu i rodziny. Chłopiec pójdzie na spacer z ojcem, mama pozwoli dłużej tulić się do siebie, będzie też można spokojnie poczytać o przygodach żeglarzy. Niedziela przyniesie rodzinne śniadanie, mszę w kościele, odświętny obiad, wspólne zabawy… Albo może inaczej: właśnie ma się zacząć szabas, chłopiec musi się spieszyć, żeby na czas zasiąść z ojcem, matką i rodzeństwem do uroczystej kolacji…

Myśli chłopca wracającego z lekcji muzyki pełne są ciepłego spokoju, domowego odprężenia, dziecięcej radości. Wraca sam lub prowadzony przez służącą, matkę, może starszego brata. Iluż takich chłopców spieszyło i spieszy w każdy piątkowy wieczór do domu. Ileż opiekuńczych westchnień, rodzicielskich trosk, dobrych życzeń i nadziei skupia na sobie każdy z nich. Symbolem tych nadziei są zamknięte w futerale skrzypce: wybrane starannie i ofiarowane z czułością, wśród pocałunków i zaklęć:

– Niech ci dobrze służą!

– Oby ci się dobrze grało!

– Mazeł tow!

W każdym takim futerale razem ze skrzypcami zamknięty jest obraz troskliwej twarzy niosącego je ze sklepu ojca i dźwięk radosnego śmiechu uradowanej matki słuchającej nieporadnej gry chłopca po paru pierwszych lekcjach.

A potem już jest ten niedzielny ranek. Prawie czterdziestoletni mężczyzna zaczyna kolejny dzień, przeklinając kaca, patrząc na odbicie swej pomarszczonej twarzy. Znów jest to Nowy Jork, Kraków lub Paryż. Minął jeden dzień i kilkadziesiąt lat – niezbyt łatwych i niezbyt trudnych, nie nadto urozmaiconych i nienadmiernie monotonnych. Praca, żona, dzieci, nie najlepiej i nie najgorzej… To dziwne niedzielne uczucie: jak co tydzień ćmiąca tęsknota, pustka, żal po czymś nieokreślonym.

Mężczyzna z opowiadania włącza radio i parzy kawę. Po chwili zapowiadają jakiś znany utwór skrzypcowy w wykonaniu wybitnego wirtuoza. Zaczyna słuchać, zna ten utwór dobrze – „ależ on pięknie gra” – słucha długo, stojąc przy kuchence. Wyłącza radio, gdy zaczyna się dziennik. Kac dalej wyziera spod wypitej kawy. Mężczyzna wie, że mu się nie udało. Idzie się golić, bo niedługo śniadanie i rodzinny spacer.

Po tym pierwszym razie S. zaczęły przychodzić do głowy pomysły na kolejne opowiadania. W końcu zaczął je spisywać.

1957

Ojciec był w delegacji w Jugosławii. W domu wielkie poruszenie. S. nie rozumiał kompletnie, o co chodzi. Nikt mu nic nie tłumaczył. Bracia – Rysiek, a przede wszystkim najstarszy z nich Kuba – o czymś gorączkowo rozmawiali z matką i między sobą. Kiedy się zbliżał, rozmowy cichły. Słyszał, jak matka napomina Kubę, żeby tam nie chodził. I broń Boże nie prowadził tam Ryśka. S. strasznie chciał wiedzieć, gdzie to jest „tam”. I co tam się dzieje.

Jemu samemu nie było łatwo wyjść z domu, bo wtedy wciąż jeszcze chorował. Nie było już tak źle jak w pierwszym, najgorszym roku, kiedy w ogóle nie było mu wolno stanąć na chorej nodze. Mógł tylko siedzieć, leżeć i być noszony. Wszędzie. Nosili go gosposia, ojciec, matka, Kuba, Rysiek i ojca kierowca, Truskawiecki. Gdy w Zakopanem poszli na wycieczkę, nieśli go na zmianę ojciec, Kuba i Truskawiecki. Ludzie się przyglądali. „Taki duży, a go noszą, lenia”. Ale to i tak nic w porównaniu z wózkiem. Czasami pakowali go do dziecięcego wózka. Był już na to zdecydowanie za duży. No ale tak było im łatwiej. Inaczej nie mógłby iść na spacer z matką albo z gosposią. Żadna nie dałaby rady nosić go przez godzinę. Nienawidził tego, bo prawie wszyscy na ulicy się oglądali. Niektórzy wybuchali śmiechem. „Taki stary dzieciak i go wożą. Chyba debil”. Pokazywali go sobie palcami. Próbował się kurczyć, zajmować w tym wózku jak najmniej miejsca.

Straszyli go, że jeśli tylko raz stanie choćby na chwilę na tej chorej nodze, to już nigdy nie będzie mógł chodzić, nigdy nie wyzdrowieje. No i nie stanął. Ani razu przez cały rok. W końcu profesor, który co jakiś czas przyjeżdżał do domu i go badał, pozwolił, żeby S. zaczął chodzić o kulach. Na razie tylko na prawej nodze, z lewą podkurczoną. Więc teraz już wszystkim było łatwiej. Na ulicy też już się nie śmiali, tylko pokazywali go sobie ze współczuciem. „Taki mały, a taki biedny, kaleka”. To już było trochę lepsze niż ten śmiech.

Ale teraz od dwóch czy trzech dni w ogóle nie wychodził. Matka zakazała. Bała się. Coś się tam działo. Tylko co to było? S. ciągle słyszał w rozmowach, że „po prostu”. Nie mógł zrozumieć: skoro wszyscy mówili, że po prostu, to czemu byli tacy zdenerwowani? Mówili też o jakichś studentach, o politechnice, o placu Narutowicza. Chyba pierwszy raz usłyszał wtedy o pałowaniu. Nie bardzo rozumiał to po prostu pałowanie.

Wieczorem miał dzwonić ojciec z Jugosławii. To też było niezwykłe. Telefony międzymiastowe to była wielka rzadkość, a co dopiero międzynarodowe. Rodzice czasem zamawiali rozmowę z przyjaciółmi z Czechosłowacji. Matka dzwoniła wtedy na centralę (zawsze się zastanawiał, czy to jest to samo miejsce, w którym siedzi zegarynka), podawała numer swój i tamten, w Pradze lub Karlovych Varach. Na koniec zawsze padało pytanie: „Jak pani sądzi, ile to potrwa?”. Nigdy nie było wiadomo. Potem się czekało. Zwykle cały wieczór schodził im na tym czekaniu. A w końcu bardzo głośno krzyczeli do słuchawki.

Ale tym razem to ojciec miał zadzwonić. Z Jugosławii. Nie bardzo rozumiał, skąd oni to wiedzą, ale cieszył się, że będzie mógł porozmawiać z tatą. Tamci robili jednak poważne miny i dawali do zrozumienia, że to nie będzie taka sobie zwykła rozmówka.

– Będzie chciał się dowiedzieć – padło w pewnej chwili.

Wieczorem kazali mu iść spać. Jeszcze zanim zadzwonił ojciec. Długo nasłuchiwał ze swojego pokoju, co się dzieje. Radio na przemian z tymi po prostu rozmowami. Wreszcie, kiedy już zadzwonił ojciec, słyszał ich podniesione głosy trochę przez sen, a może mu się to już w ogóle śniło…

Miał wrażenie, że z tych wszystkich rozmów wyłowił w pewnej chwili słowa Kuby: „Jak to się rozleje, to i tutaj przyjdą. I nie będą się patyczkować”. Matka kazała mu się uciszyć.

– Bo wystraszysz małego – powiedziała stłumionym głosem.

1960

Latem często jeździł po południu z ojcem i matką na spacery. Rzadko kiedy towarzyszył im Rysiek, Kuba prawie nigdy. Głównie do Lasku Bielańskiego albo do Młocin. Woził ich Truskawiecki. Ale czasem zamiast spaceru były odwiedziny na cmentarzu, u babci Kasi. Na Powązkach komunalnych. Babcia Kasia była matką ojca. „Katarzyna Zarzeczna 1868–1952 Kochające dzieci i wnuki”. Czarna farba wypełniająca wykuty w kamieniu napis, gdzieniegdzie już odłażąca.

Przywozili małe grabki, miotełkę z szufelką, kwiaty, kilka małych zniczy. Rodzice porządkowali grób, S. przyglądał się wąskim kolumnom mrówek. Próbował wyśledzić, skąd one idą. I dokąd. Czasem wynosił zebrane z grobu śmieci do stojącego w pobliżu pojemnika lub przynosił w konewce wodę z kranu.

Babci nie pamiętał. Miał pół roku, kiedy umarła. Rodzice wiele razy mu mówili, że bardzo go kochała i często brała na ręce. Chociaż już słaba była. Ostatnie miesiące spędziła u nich w domu.

Miał nadzieję, że go nie całowała. Całujące stare ciotki były jedną z plag jego dzieciństwa. Pół biedy, jeśli robiły to na sucho. Ale te, po których na policzku zostawał wilgotny ślad… brr! Ciotki ze strony ojca pojawiały się w szczególnie licznej grupie na dużych rodzinnych uroczystościach, najczęściej urządzanych w Pruszkowie, w domu jednego z wujków. Tam było najgroźniejsze skupisko wilgotnych ciotek. I taki trochę piwniczny zapach, który jeszcze pogarszał sytuację. Mama za każdym razem próbowała mu wytłumaczyć, kto jest jak spokrewniony z ojcem, ale S. nigdy tego nie mógł spamiętać. I tak skupiał się głównie na oczekiwaniu, że będą go całować.

Niektóre osoby z tego towarzystwa lubił. Głównie zresztą mężczyzn – może dlatego, że go nie całowali. Wujka Piotrka, wujka Józka, kuzyna Mietka… Ale tak naprawdę rozróżniał tylko rodzeństwo ojca: Antka, Mariana i Władkę. Najczęściej wizytowali się wzajemnie z Marianami przy okazji różnych świąt, urodzin i imienin. S. bardzo lubił Mariana, jego żonę Lusię też. Lubił chodzić z rodzicami do Marianów na Pragę, lubił, gdy Marianowie przychodzili do nich na Mokotowską. Najfajniej było, kiedy ojciec i jego brat wspominali czasy dzieciństwa, ale robili to rzadko, tak jakby nie bardzo chcieli o tym mówić. Jedna zwłaszcza opowieść zapadła mu w pamięć: jak za pomocą taboretu nauczyli swojego ojca, żeby nie bił matki. Babci Kasi właśnie. Dziadek Franciszek Zarzeczny był karbowym w majątku pewnego dziedzica nad mazowieckim Liwcem. Kiedy się napił, robił w domu awantury, nieraz zlał któregoś z synów, zdarzało mu się też uderzyć żonę. Synowie byli zastraszeni, ale w końcu podrośli na tyle, że postanowili starego usadzić. Pewnego razu, po tym, jak znów zobaczyli płaczącą matkę, zaczaili się na niego przed domem. We trzech, z najstarszym Antkiem. Któryś zabrał z kuchni drewniany taboret. Kiedy Franciszek wracał wieczorem z roboty, dopadli go w jakimś ciemnym miejscu, powalili na ziemię, grzmotnęli parę razy tu i ówdzie, po czym trzymając nad nim odgrywający w tej opowieści kluczową rolę mebel, zapowiedzieli, że jeśli jeszcze raz ruszy matkę, to mu ten taboret rozpierdolą na głowie. Dziadek Franek nigdy już podobno nie uderzył babci Kasi.

Na grobie babci nie było krzyża. To go odróżniało od prawie wszystkich mogił w okolicy. Ojciec twierdził, że babcia była niewierząca. S. nie miał wtedy za bardzo pojęcia, co to znaczy. Kiedyś ojciec opowiedział mu, jak się skończyła babci religijność. Opowieść dotyczyła czasów, gdy już całą rodziną mieszkali w Warszawie, po przeprowadzce znad Liwca za chlebem. Ojciec był już wtedy w partii komunistycznej. A jego matka wciąż miała w domu święty obraz. Robił jej więc pogadanki uświadamiające, opium dla ludu, narzędzie klasowego wyzysku… Babcia niby to dawała się przekonać, ale nie do końca – ciągle miała wątpliwości, których widomym znakiem był wiszący na ścianie spory obraz. W końcu ojciec wziął się na sposób. Któregoś dnia pod pretekstem odkurzania czy poprawiania rozklejonej ramy wszedł na krzesło i obraz zdjął, a potem udał, że Święta Rodzina wysunęła mu się z rąk i padając, uderzyła go w stopę. Cisnął rozwalony obraz i zaczął się zwijać po podłodze, symulując ciężkie potłuczenie. Oczywiście babcia rzuciła się go ratować, kierując pod adresem obrazu kilka niechętnych spojrzeń. Ojciec jakoś po paru minutach stanął na nogi, po kilku dalszych przestał nawet utykać. Obraz chwilowo trafił za szafę. Nigdy już jednak nie wrócił na ścianę.

S. miał wrażenie, że ojciec jest jednakowo dumny z obu tych opowieści – o taborecie i o obrazie. W obu wypadkach skutecznie ingerował przecież w los swoich rodziców. W słusznej sprawie.

Po uporządkowaniu grobu zostawało jeszcze ustawienie kwiatków i zapalenie zniczy. S. czekał najbardziej na tę ostatnią akcję, bo to jemu zawsze wręczano zapałki. Przedłużał tę czynność, ile się dało, bo zabawa zapałkami była bardzo interesująca.

Kiedy znicze już płonęły, stali chwilkę w skupieniu, a potem można było wracać do domu na kolację.

1999

Matka była już bardzo chora. Kryzysy kardiologiczne wybuchały co dwa, trzy tygodnie, czasem co kilka dni. Lekarze nie dawali nadziei, serce było w bardzo złym stanie. S. zabrał ją do kolegi kardiologa, który po zrobieniu badań powiedział mu, że z taką wadą żyje się statystycznie dwa, trzy lata. A matka żyła z tym już znacznie dłużej. Wszyscy specjaliści twierdzili, że operacji by nie przeżyła.

Mieszkała wciąż sama na Mokotowskiej. Nie chciała się zgodzić na nikogo obcego, a żadnemu z synów nie chciało się poświęcać swojego życia prywatnego, żeby z nią zamieszkać. S. też nie mógł się na to zdecydować. Na dłuższą metę nie było z nią łatwo wytrzymać. Starał się jej pomagać, odwiedzał często, zakupy, wożenie do lekarzy, lekarstwa z apteki, mógł ją też wspierać finansowo, bo w tamtym czasie dobrze zarabiał. Ale to było zamiast, zastępcze. Zdawał sobie sprawę, co powinien zrobić. Trzeba było machnąć ręką na wszystko i przenieść się do niej, być z nią, słuchać jeszcze jej opowieści, póki mogła opowiadać, dawać się obsługiwać, bo nic nie nadawało jej życiu takiego sensu jak obsługiwanie któregoś z synów – skoro ojciec już od lat nie żył. S. ciągle sobie mówił, że może jeszcze nie teraz, że za jakiś czas, gdyby się pogorszyło…

Niewiele już się mogło pogorszyć. Wzywała go nieraz o różnych porach, kiedy nadchodził kolejny kryzys. Wsiadał w samochód i jechał do niej. Tak jak teraz. Była już niemal północ. Znów się źle poczuła, chciała jechać do szpitala, gdzie jakoś ją z takich stanów wyprowadzano i wypuszczano do domu – na miesiąc, na tydzień, na parę dni.

Kiedy do niej dojechał, była już przygotowana do wyjścia. Dzwoniła do szpitala, mieli przysłać karetkę. Chciała zjechać na dół i zaczekać w bramie, żeby było szybciej. Wziął niewielką torbę z jej rzeczami, ona chwyciła go pod rękę i poczłapali. Najpierw do windy, potem windą. Z windy na podwórko. Po drodze trzy schodki. Przejść przez podwórko. Wejść do frontowej klatki od ulicy, schodek, przejść przez hol do drzwi prowadzących na ulicę. Schodek. Droga, która zajmowała normalnie najwyżej minutę, trwała teraz co najmniej dziesięć razy tyle. Czuł każdy jej centymetr.

Karetki jeszcze nie było, kiedy wyszli w końcu na ulicę. Matka oparła się o mur kamienicy, w której mieszkała od pięćdziesięciu lat. Ciężko oddychała. Objął ją mocno ramieniem, ona przysunęła się do niego. Na szczęście było ciepło. Gdy tak czekali, po raz pierwszy naprawdę poczuł, jak kruchą i słabą istotą się stała. Drżała, przytulona do niego. Czuł, jaka jest wiotka, bezradna, zdana na cudzą łaskę. Jakie ma chude ramiona. To właśnie wtedy pożegnał swoją matkę, którą znał przez całe życie – pełną energii i życiowej siły kobietę, która nad nim czuwała. Jej drżenie było wyznaniem ostatecznego zagubienia: widzisz, synu, nie mogę się tobą zająć.

Przyjechała karetka. Nie było dla niego miejsca, więc wsiadł w auto i pojechał za nimi do szpitala.

1969

"W dniu 16.I.br. Prokurator Wojewódzki dla m.st. Warszawy zastosował środek zapobiegawczy – areszt tymczasowy wobec niżej wymienionych osób:

1. Jakuba Zarzecznego, lat 30 (ekonomista, nie pracujący, utrzymywał się z prac zleconych)

2. (...)

3. Ryszarda Zarzecznego, lat 22 (brat Jakuba, wykształcenie niepełne wyższe, b. student Politechniki Warszawskiej, nie pracujący).

– Z posiadanych materiałów i pierwszych przesłuchań wynika, że na terenie Warszawy istniała nielegalna organizacja posiadająca program i statut, która stawiała sobie jako cel opracowywanie i kolportaż materiałów o wrogiej treści.

– Członkowie w/w organizacji utrzymywali ścisły kontakt z nielegalną organizacją na terenie Leningradu pod nazwą (...).

– Jakub Zarzeczny podczas studiów w ZSRR nawiązał kontakt z członkami organizacji i proponował im nawiązanie kontaktów z międzynarodową organizacją syjonistyczną "Joint" a na polecenie w/w organizacji miał powiadomić o jej istnieniu kard. Wyszyńskiego.

(...)

– Uzgodniono konieczność nawiązania kontaktów z kard. Wyszyńskim, Watykanem i przedstawicielami ośrodków antyradzieckich w krajach kapitalistycznych. J. Zarzeczny przywiózł do Polski program i statut organizacji leningradzkiej, który po utrwaleniu na kliszy fotograficznej zniszczono.

(...)

DYREKTOR DEPARTAMENTU III MSW

(płk. ...)"

Przebudziły go odgłosy dochodzące z przedpokoju. Obce męskie głosy, ojciec mówiący coś podniesionym tonem. S. wyłapał słowa: „Ale musi być jasne, że ja z tym nie mam nic wspólnego”. Po chwili do jego pokoju wszedł Rysiek.

– Musisz wstać, przyszli na rewizję.

S. nigdy nie przeklinał przy braciach ani przy rodzicach. Taka się utrwaliła konwencja – on, jako młodszy brat, grzeczny chłopczyk. Wyjątkowość tej chwili była tak ogromna, że poczuł odruchową chęć jej podkreślenia… Pierwsze, co mu przyszło do głowy, jeszcze na pół śpiąco, to przełamać tę konwencję w sprawie nieprzeklinania.

– A niech ich chuj zastrzeli – rzucił w kierunku Ryśka. To była bardziej prowokacja, mająca oddać poruszenie niezwykłością sytuacji, niż wyraz nienawiści do esbeków kręcących się po domu. Dopiero jako druga przyszła myśl: „Jezus Maria, co będzie z Ryśkiem?”. Rysiek zresztą już zniknął z jego pokoju, wezwany przez tamtych.

S. zebrał się z łóżka, poszedł do łazienki. Po domu pełzali obrzydliwi faceci. Popatrywali na domowników i na mieszkanie z nieskrywaną pogardą i wrogością, ale nie odzywali się ponad to, czego wymagał regulamin. Wszyscy byli w tandetnych garniturach, jeden w czarnym, dwaj w brązowych, i wyglądali jak podmiejskie zabijaki odstawione na pogrzeb.

– To pana pokój? – spytał w którymś momencie ten w czarnym.

S. przytaknął. Weszli, zaczęli przeglądać książki i papiery na półkach. Nie wyglądali na szczególnie zainteresowanych tym, co robią. Pokręcili się, zajrzeli do szafy. Po jakimś czasie poszli dalej. S. nie bardzo kojarzył, czy byli w jego pokoju pięć minut, czy godzinę. Raczej pięć minut.

„Jezus Maria, co będzie z Ryśkiem?”.

S. został u siebie, kiedy przeszli do innych pomieszczeń. Potem były jakieś rozmowy. Te okropne słowa ojca: „Ale ja z tym nie mam nic wspólnego” wracały jeszcze raz czy dwa. Bolały bardzo. Czuł do niego pogardę. Ojciec się bał.

Kiedyś, sporo lat wcześniej, był z rodzicami na wakacjach w Karlovych Varach. Mieszkali w jakimś sanatorium we czwórkę: on z Ryśkiem w jednym pokoju, ojciec z matką w drugim. Któregoś wieczoru rodzice poszli na film do świetlicy. A oni zostali z Ryśkiem sami. W pewnej chwili, leżąc już w łóżku, S. poczuł straszliwy atak paniki. Głębokiej, wszechogarniającej, płynącej gdzieś z trzewi. Okropnej. A wszystko od myśli, która ni z tego, ni z owego przyszła mu do głowy: że rodzice kiedyś umrą. Pomyślał o tym pierwszy raz w życiu i poczuł, że wali się cały świat.

Przerażony, chciał się upewnić u Ryśka.

– Czy mama i tata kiedyś umrą?

Było chyba widać, że trzęsie się w środku jak galareta, bo Rysiek zaczął coś klarować uspokajająco: że kiedyś, jeszcze wiele lat, nie ma co myśleć, jeszcze nie tacy starzy… Gdy S. usłyszał, że rodzice wracają z filmu, rzucił się im na spotkanie i długo się do nich przyciskał, całkiem histerycznie. Nie bardzo rozumieli, co się dzieje. Rysiek dawał im jakieś znaki i chyba potem, kiedy S. w końcu się od nich odkleił i wrócił do łóżka, wytłumaczył im, o co chodzi. A nazajutrz były nawet jakieś rozmowy wyjaśniające i uświadamiające, ale nie miały już większego znaczenia. Nieśmiertelność rodziców legła w gruzach.

Teraz walił się drugi mit. O sile ojca. To nie było już aż tak bolesne, ale jednak przykre.

Tamci kazali w końcu podpisywać jakieś papiery. Ojciec nie chciał. „Że nie zgłasza zastrzeżeń do sposobu przeprowadzenia rewizji” – wyjaśnił zniecierpliwionym tonem ten w czarnym, najważniejszy z trójki.

„Jezus Maria, co będzie z Ryśkiem?”.

Rodzice próbowali ich przekonywać, żeby Ryśka nie zabierali, że się zgłosi, stawi, sami dopilnują. Matka zaczęła płakać, a S., stojąc w drzwiach swojego pokoju, zobaczył, jak wychodzą, wyprowadzając Ryśka między sobą.

Po tym całym zamieszaniu w domu zapanowała grobowa cisza. Matka płakała, ale też jakoś tak bezgłośnie. Po chwili – choć nie wiedział, ile ta chwila trwała – ciszę przerwał dzwonek telefonu. Dzwoniła Zofia, żona Kuby. Powiedziała, że właśnie skończyła się u nich rewizja. I że Kubę zabrali z domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: