Strażniczka opowieści - ebook
Strażniczka opowieści - ebook
Jen Gibbs, dla najbliższych Jennia Beth, po dziesięciu latach pracy w sześciu nowojorskich wydawnictwach zdobywa wymarzoną posadę redaktora w prestiżowym Vida House Publishing. Pewnego dnia Jen znajduje na swoim biurku wypłowiałą kopertę z plikiem kartek otoczonych seledynową okładką i zatytułowanych "Strażniczka opowieści".
Swojskość opowieści o przygodach Sarry i Randa z końca XIX wieku budzi w Jen uśpione wspomnienia, a styl nieznanego autora brzmi w niej jak melodia, którą już kiedyś słyszała.
Czy Jen uda się zrozumieć siłę tajemniczego oddziaływania opowieści? Czy powrót do rodzinnych stron i rozrachunek z własną przeszłością przyniesie jej wolność?
Osadzona w scenerii surowych Appalachów powieść uwodzi czytelnika nie tylko sprawnie skonstruowaną fabułą, ale i malowanymi słowem obrazami jesiennego krajobrazu Karoliny Północnej.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7516-908-9 |
Rozmiar pliku: | 890 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nadeszła godzina chwały. To jest miejsce, w którym dzieją się prawdziwe czary.
Taka myśl dopadła mnie jak bezszelestnie zaciągnięta zasłona u fotografa za portretowanym obiektem. Jej połyskujące fałdy przyciągnęły moją uwagę, przypominając o radzie, jakiej udzieliła mi Wilda Culp, osoba, bez której skończyłabym zupełnie gdzie indziej. W jakimś tragicznym miejscu.
Niesamowite, jak jedna osoba i kilka historii może odmienić czyjeś życie.
Jennia Beth Gibbs, chodzi o to, aby dostrzegać godziny chwały, kiedy nadchodzą. Nadal słyszę jej niski, chropowaty, karoliński akcent, niespodziewanie brzmiący jak muzyka minionych dni. Najsmutniejszą rzeczą w życiu jest dostrzegać tylko to, że ulatują.
One zawsze ulatują…
Popołudniowe zebranie w pokoju narad wydawnictwa Vida było moją godziną chwały. Czułam to, w niewytłumaczalny sposób wiedziałam to, nawet zanim George Vida, szurając nogami, pojawił się w drzwiach i zajął swoje miejsce u szczytu stołu, aby rozpocząć cotygodniowe zebranie całego zespołu – moje pierwsze w wydawnictwie Vida. To zebranie miało się różnić od wszystkich innych zebrań, w jakich do tej pory uczestniczyłam przez ostatnie dziesięć lat w sześciu firmach wydawniczych, w sześciu wieżowcach na Manhattanie lub w jego okolicy.
Tutaj w powietrzu czuło się magię.
George Vida, zanim usiadł, oparł ręce na stole, strzelając wzrokiem po pokoju z przenikliwością starego kozła, który węszy za czymś, co mógłby skubnąć. Jego lustrujące oczy zatrzymały się na stosie starzejących się kopert, pudeł z maszynopisami i papierów spiętych gumkami w odległym końcu sali konferencyjnej. Ten dziwny konglomerat staroci był, oprócz innych rzeczy, powodem do dumy wydawnictwa Vida – ciekawostką, o której do dnia dzisiejszego jedynie słyszałam. Jednym z niewielu antycznych stosów niezamówionych maszynopisów nigdy niewydanych powieści w całym Nowym Jorku, i pewnie w całym biznesie wydawniczym. W dobie komunikacji mailowej zadrukowane stosy papierzysk po cichu podzieliły los dinozaurów. Cyfrowe stosy są mniejsze, łatwiejsze w obsłudze, bardziej wydajne. Niewidzialne. Nie zbierają kurzu, nigdy nie pokrywają się patyną, jak powoli blaknące fragmenty reliktu George’a Vidy.
Spójrz… słynna Papierowa Góra, powiedział młody stażysta, który dostał zadanie oprowadzenia nowego pracownika po firmie, wykonując przy tym majestatyczny zawijas ręką. W rzeczywistości jest to prawdziwa atrakcja turystyczna. Przysunął się bliżej. A dla twojej informacji, nie mów o tym w ten sposób przy szefie. George Vida kocha te papierzyska. Nikt, ale to nikt nie może ich dotykać. Nikt też nie odważy się zapytać, dlaczego nadal zabierają miejsce w sali konferencyjnej. Wszyscy po prostu udajemy, że ich tam nie ma… jakby nie dostrzegając oczywistej prawdy.
Papierowa Góra była prawdą imponujących rozmiarów. Pochłaniała znaczącą część terytorium, zwłaszcza biorąc pod uwagę ceny nieruchomości na Manhattanie. Jej czubek sięgał niemalże starego, cynowego sufitu. Od niego składowisko stopniowo zwiększało swoją objętość aż do samej podstawy, pozostawiając na stół konferencyjny i krzesła trzy czwarte pokoju.
Informacje od stażysty nie były niczym nowym. George Vida (zauważyłam, że wszyscy tutaj zwracają się do niego, używając imienia i nazwiska, nigdy tylko jednego albo tylko drugiego) pozostawił górę, aby przypomnieć młodym, wyklutym w generacji elektronicznych publikacji, o dwóch rzeczach: po pierwsze, że niezwrócone maszynopisy są niezwrócone, ponieważ ktoś nie dotrzymał zasad rządzących publikowaniem tekstów i po drugie, że sukces w branży wydawniczej osiąga się przez otwarcie każdej koperty i przeczytanie każdej zamkniętej w niej strony. Papierowa Góra stała tam jako przypomnienie, że wydawanie książek to męczarnia przepełniona miłością, z naciskiem na męczarnia. Niełatwo wspiąć się na poziom pozwalający odkryć kolejny amerykański bestseller… a tak naprawdę zostać docenionym, kiedy to się już zrobiło.
– Tak sobie to wyobrażałaś? – Roger pochylił się na swoim krześle, ukradkiem wskazując na Papierową Górę. Roger i ja pracowaliśmy razem dziesięć lat temu, zaczynając w wydawnictwie, które w rzeczywistości posiadało swój własny kod pocztowy. On dopiero co ukończył Princeton, już wtedy bystry i diabelsko inteligentny, złoty chłopiec z Long Island, który miał biznes wydawniczy we krwi, ja natomiast – nowicjuszka o sarnim wzroku i ciemnych włosach, która wyglądała bardziej jak statystka z filmu Córka górnika niż świeżo upieczona mieszkanka Nowego Jorku.
Skinęłam głową, ale skupiłam się na George’u Vidzie. Nie chciałam ucinać sobie pogaduszek na spotkaniu zespołu w pierwszym dniu mojej pracy… albo strzelać oczami w kierunku Papierowej Góry. Nigdy nie byłam pewna, czy Roger jest przyjacielem, czy konkurencją. A może przemawiała przeze mnie zazdrość? Byłam zaszufladkowana w literaturze faktu i pamiętnikach od lat, podczas gdy Roger zdołał odpłynąć od literatury faktu do beletrystyki, a potem znów powrócić do faktu, najwyraźniej z czystego widzimisię.
Ja w wieku trzydziestu jeden lat pragnęłam czegoś… nowego. Jakiejś odmiany.
Mój telefon zadzwonił, oznajmiając przyjście SMS-a, a ja rzuciłam się, żeby go wyciszyć.
Niedostatecznie szybko. Oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Chwila ta wydawała się trwać znacznie dłużej, niż zapewne trwała. Serce podskoczyło mi nagle do gardła i zaczęło bić dziesięć razy szybciej niż zwykle. Instynktownie poczułam, że mam ochotę się skurczyć, dać nura lub zrobić unik, zanim czyjaś ręka złapie mnie za ramię, przyciskając skórę do kości. Niektórych nawyków niełatwo się oduczyć, nawet po wielu latach.
Wyłączyłam pod stołem dźwięk. – Przepraszam. Zwykle idąc na zebranie, zostawiam telefon w biurze, ale dzisiaj nie zdążyłam się jeszcze rozpakować. – Usprawiedliwienie wydało się żałośnie niewystarczające. Niewątpliwie komórka George’a Vidy nigdy nie rozwaliła żadnego zebrania.
Nagle przy stole zapanowało jakieś poruszenie. Usłyszałam szelest i stłumiony jęk. Wszyscy najwidoczniej do czegoś się przygotowywali. Okropna myśl przemknęła mi przez głowę. A jeśli komórka na zebraniu jest wykroczeniem zwalniającym z pracy? Co ze mnie za idiotka! Bez wątpienia! A przecież odeszłam z poprzedniej pracy, w przyszłym tygodniu muszę zapłacić czynsz, a przez ostatnie kilka lat wysyłałam swoje oszczędności, jakkolwiek mało ich było, do miejsca, w którym i tak niczego nie zmienią.
– Pudełko. – George Vida wskazał na odwróconą pokrywkę kartonu po papierze do drukarki. Andrew, stażysta, który mnie oprowadzał, skoczył na równe nogi, chwycił pudełko i puścił je wzdłuż telefony stołu. Wkładano do niego delikatnie, acz niechętnie BlackBerry, iPhone’y i Droidy. Nikt się nie sprzeciwił, ale język ciała mówił głośno i wyraźnie. Byłam klasową ofermą.
Świetny sposób na poznanie reszty współpracowników. Doskonale. Teraz mi tego nie zapomną. Ale z drugiej strony pewnie będą się z tego śmiać, a przecież śmiech to zdrowie…
Po drugiej stronie stołu stażysta uniósł rękę i pomachał do mnie, w momencie kiedy George Vida nie patrzył. Uśmiechnął się szeroko, po czym mrugnął do mnie, co pewnie w pojęciu dwudziestojednolatka miało być zalotnym puszczeniem oka.
Rzuciłam mu pełne pogardy spojrzenie, które, mam nadzieję, mówiło: Zapomnij, chłoptasiu! Jesteś jeszcze dzieckiem, a poza tym nie umawiam się z nikim z pracy.
Nigdy więcej.
Wtedy zebranie się rozpoczęło. Włączono przycisk start – wpływowi redaktorzy pozyskiwali zgodę na większe kontrakty, lepsze kontrakty, kontrakty z rzeczywistym potencjałem. Różni członkowie zespołów redaktorskich wypowiadali słowa poparcia dla projektów kolegów, ujawniając panujące między nimi układy. Guru od marketingu i sprzedaży pochylali się do przodu, wygłaszając żarliwe mowy na rzecz jakiegoś posunięcia, aby za chwilę, rozsiadłszy się ostentacyjnie na krześle, odrzucić inną propozycję. Obserwowałam bacznie całą tę dynamikę, nanosząc na swoją mapę w głowie ukształtowanie terenu u stóp Papierowej Góry oraz mądrze trzymając buzię na kłódkę. Przede mną oraz u siebie w biurze miałam całą stertę firmowych katalogów, skryptów, iPada oraz laptop, co miało mi pomóc w dotrzymaniu im kroku. Nie udało mi się to jeszcze, ale uda się. Tak szybko, jak to możliwe. Kiedy dzień będzie się chylił ku końcowi, a budynek zacznie pustoszeć wieczorową porą, będę mogła już bez przeszkód zakopać się w papierzyskach, czyniąc znaczne postępy, zanim ciężkość zmęczonych oczu i ssanie w żołądku wygoni mnie do metra, gdzie w drodze do domu jeszcze trochę poczytam.
Krótka noc, wczesny ranek. Prysznic. Ubieranie. I powtórka. Pod koniec tygodnia będę już normalnie funkcjonować. Prawie. Na następnym poniedziałkowym zebraniu zespołu będę mogła coś od siebie dodać, za każdym razem odrobinę więcej. Ostrożnie. George Vida nie pochwalał brawury – dobrze odrobiłam swoją pracę domową. Kupowanie projektów i pozyskiwanie akceptacji na to, aby książka znikała z półek, a nie na nich zalegała, leżało wyłącznie w gestii tego starego lwa.
– Hollis, proszę cię o przedstawienie zespołowi nowego członka rodziny domu wydawniczego Vida. Potem będziemy mogli zakończyć zebranie – powiedział, a ja znów znalazłam się w centrum uwagi.
Sekretarka George’a Vidy, pani Hollis – kopia Jane Hathaway z serialu Bogate biedaki, ale dobrych kilka dekad później – wstała z krzesła ustawionego za swoim szefem, nieco po prawej stronie. Jej gładko przylizane siwe włosy sprawiały, że jej szczupła twarz wyglądała kanciasto, ale i wyraziście. Słyszałam, że pracowała z George’em Vidą od 1967 roku, kiedy to przejął rodzinny interes prasowy i zaczął zmieniać go w przedsiębiorstwo przeprowadzające wielomilionowe operacje, którym jest do dnia dzisiejszego.
Długie, szczupłe palce pani Hollis splotły się, wygięły w łuk i oparły o blat stołu. Stała ze stoickim wyrazem twarzy i najwyraźniej tak samo obojętna, jak dzisiejszego ranka, kiedy spojrzała na mnie sponad teczki z kontraktem i różnymi innymi papierami, które podpisałam.
Omiotła salę wzrokiem. – Jen Gibbs przyszła do nas z oddziału literatury faktu Stanislaus International. Posiada dziesięcioletnie doświadczenie w pamiętnikarstwie i historycznej literaturze faktu. Ukończyła uniwersytet w Nowym Jorku, gdzie dostała stypendium Aberdeen z literatury i sztuki oraz stypendium Steinbecka. Miło nam powitać ją w naszym zespole. – Jej spojrzenie spoczęło na mnie, chociaż nie wyrażało ani zadowolenia, ani niechęci. – Jen, jeśli zechciałabyś nam ujawnić jeszcze kilka faktów o sobie, których nie ma w twoim dossier, moglibyśmy cię trochę bliżej poznać.
– Dziękuję. – Przez ułamek sekundy wahałam się, czy wstać, czy siedzieć. Ostatecznie zdecydowałam, że stanie będzie sensowniejsze. W ten sposób będę mogła widzieć cały stół, a przecież nawiązanie kontaktu ze współpracownikami jest kluczem do tego, aby osiągnąć sukces w nowej firmie.
Streszczałam w myślach swoją redakcyjną karierę, desperacko szukając czegoś interesującego do opowiedzenia – czegoś, co nie świadczyłoby, że całe moje życie kręci się wokół pracy. Ale kręciło się, a ja to lubiłam. Jeśli kochasz to, co robisz, nie masz nic przeciwko, żeby się temu w całości poświęcić. Ale w chwilach takich jak ta żałowałam, że nie mam czegoś barwniejszego do powiedzenia. Dzieci, dom, snobistyczne hobby, takie jak hodowla antycznych róż czy coś w tym rodzaju. Anegdotę z dzieciństwa o tym, jak zrodziła się moja miłość do opowieści. Związana pewnie z jakąś bajką na dobranoc czy ukochaną książką, którą dostałam w prezencie urodzinowym.
Miło było sobie to wszystko wyobrazić, ale nie rozwiązywało to problemu. Kiedy twoja przeszłość została zamknięta na klucz w zakurzonej skrzyni, mówienie o sobie stawało się… skomplikowane.
W końcu zdecydowałam się na szybkie zrelacjonowanie szalonej wyprawy w wysokie góry Kolorado, aby przekonać celebrytę Toma Brandona, by podpisał kontrakt ze Stanislausem na publikację swoich wspomnień, w czasie gdy kilka innych wydawnictw o to zabiegało. Był to jeden z najwspanialszych wyczynów w mojej karierze zawodowej, ale jednocześnie najkosztowniejszy, bo przypłacony niemalże moją śmiercią.
– Nikt nie poczuł tak naprawdę smaku życia, jeśli nie ześliznął się w dół z samego szczytu góry na skuterze śnieżnym i nie spędził dwudziestu czterech godzin, kuląc się z zimna w szalejącej zamieci – dodałam, wiedząc, że moi nowi współpracownicy są więcej niż pewni, że noc w górach z całą stanowczością nie mogła być moim żywiołem, co mijało się z prawdą. Po tym zdarzeniu Tom Brandon wiedział o mnie takie rzeczy, jakich nikt w moim dorosłym życiu nie wiedział, ale, co dobrze o nim świadczy, nigdy niczego nie wydał podczas swoich rozlicznych wywiadów i tego całego zgiełku wokół jego książki. Bohater akcji, Tom Brandon, był w lesie małym zagubionym chłopcem. A ja ukrywającą się wśród puszcz i kniei dziewczyną.
– Poszukiwania i akcja ratunkowa okazała się świetną reklamą dla całego projektu. A kosztowała tylko jedną noc w lesie, podczas której przemarzliśmy do kości – zakończyłam, a moi współpracownicy zaśmiali się, oprócz Rogera. Zupełnie wyleciało mi z głowy, że podczas tej wojny przetargowej pracował dla konkurencji. Rozłożyłam go wtedy na łopatki.
Znów przysunął się bliżej, kiedy zebranie dobiegło końca. – Tak naprawdę nigdy ci nie wybaczyłem tego kontraktu z Tomem Brandonem. To było mistrzostwo świata.
– Och, daj spokój, Roger. Przecież wiesz, że nieczęsto wygrywam w tych naszych śmiesznych bitwach. – Były to zwykłe gierki typu „kocham cię i nienawidzę”. W biznesie nastawionym na współzawodnictwo traktowaliśmy siebie trochę jak rodzeństwo, które przez połowę czasu nie może siebie nawzajem znieść, a przez drugą połowę jest dla siebie całkiem miłe.
Roger przyciągnął mnie do siebie i objął ramieniem. – Ale wszystko się jakoś ułożyło. Strata tego kontraktu przekonała mnie do tego, żeby zająć się beletrystyką.
Małe ukłucie tu, małe ukłucie tam. Och, zabolało! Doskonale wiedział, że opowieści miałam w krwi – że beletrystyka była moim marzeniem – ale kiedy odnosi się sukcesy w jednej dziedzinie, a ma się rachunki do zapłacenia, trudno podjąć ryzyko związane z wejściem na nieznane terytorium.
Roger złapał mnie na tym, jak zerkam w kierunku stosu papierzysk. – Fascynujące, co? – Poczułam jego oddech przy uchu, miętowy i świeży. Zbyt bliski, żeby nie poczuć dyskomfortu.
– Tak.
– Radzę ci, trzymaj się z daleka od Papierowej Góry. To arcydzieło staruszka. – Krótkie ostrzeżenie i już go nie było.
Rozważałam w myślach, czy nie skorzystać z szansy i tylko krótko powiedzieć szefowi, jak bardzo się cieszę, że mogę tu pracować, ale on i Hollis byli pochłonięci rozmową przy stole, więc tylko zgarnęłam swoje rzeczy i ruszyłam do wyjścia.
– Karolina Północna – powiedział George Vida, zanim zdążyłam dojść do drzwi. Zatrzymałam się i odwróciłam.
Szef zamilkł i patrzył na mnie, a Hollis cały czas wertowała swoje papiery, najwyraźniej niezadowolona z tego, że rozmowa się przedłużała.
Staruszek wycelował w moim kierunku gruby, potężny palec. – Tak mi się obiło o uszy. – Poklepał się przy uchu. – Reporterski słuch. Zwykle potrafię rozpoznać akcent. Teraz sobie przypomniałem. Kończyłaś uniwersytet w Clemson. Musiało to być gdzieś w papierach albo Hollis o tym wspomniała.
– Musiało być w papierach – dodała sucho Hollis.
Szef uśmiechnął się do mnie, a jego okrągłe policzki uniosły się, nadając twarzy wygląd Vita Corleone z Ojca chrzestnego. – Dziewczyno z Karoliny Północnej, musimy kiedyś usiąść i pogadać. Nie ma to, jak powspominać rodzinny dom. – Nadal uśmiechając się, wrócił do swojej papierkowej roboty, zupełnie nie zauważając, że zarówno Hollis, jak i ja wzdrygnęłyśmy się na propozycję wpominania rodzinnego domu.
Nie wiem dlaczego, ale miałam przeczucie, że jakoś nieprędko usiądziemy na ganku przy filiżance herbaty i utniemy sobie miłą pogawędkę.dwa
Od pierwszego dnia w Nowym Jorku, kiedy jako absolwentka przyjechałam tu na stypendium pracować dorywczo jako asystentka w jednym z wydawnictw i nie miałam gdzie mieszkać, uwielbiałam atmosferę wczesnych poranków. Jest coś niezwykłego w tym mieście, kiedy nocne marki wracają do swoich kryjówek, a ulica budzi się do nowego życia. Sklepikarze odsłaniają witryny sklepów, wózki ze śniadaniami wtaczają się na chodniki, stoiska z koktajlami kuszą owocami, jogurtami i proteinowymi shake’ami.
Jamie całą drogę z metra, a potem kiedy wynurzyłyśmy się na ulicę i wpadłyśmy do piekarni po to, co zwykle, zerkała na mnie podejrzliwie.
– Wyglądasz śmiesznie z tym swoim szczęściem na twarzy – skwitowała po wyjściu ze sklepiku, biorąc łyk proteinowego smoothie, z którego zawsze wypija dokładnie jedną czwartą, po czym resztę wyrzuca do kosza. Był to jej sposób na liczenie kalorii. Jako redaktorka mody w jednym z luksusowych, kolorowych magazynów musiała wyglądać dobrze. Również dzisiaj jej sukienka do połowy uda, modne kozaki oraz zamaszysty płaszcz komponowały się idealnie, tworząc jesienny, nowojorski strój. Była skrzyżowaniem Audrey Hepburn oraz modelki z paryskich wybiegów.
– Przykro mi. – Odparłam, ale oczywiście wcale tak nie czułam. Poza jedyną gafą z telefonem podczas zebrania mój pierwszy tydzień w wydawnictwie Vida przebiegł rewelacyjnie. Pracowałam jak szalona, starając się zdążyć z czytaniem na kolejne poniedziałkowe zebranie. Poza tym poinformowałam o swoim nowym miejscu pracy agentów literackich, którzy zwykle zwracali się do mnie z interesującymi projektami. Zaczęły nadchodzić od nich nowe propozycje. George Vida mógł być postrzegany zarówno jako enigma, jak i dinozaur w całym przemyśle wydawniczym, ale firma miała solidną reputację i słynęła z wynajdywania skryptów, które zniknęły z radarów dostrzegających w tekstach to, co w nich interesujące, a potem przekształcania ich w świetne rzeczy. Agenci byli bardzo podekscytowani tą zmianą.
– Przestań natychmiast! Przy tobie nabawię się depresji. Moje życie nie ma sensu! – Tylko najlepsza przyjaciółka może być aż tak do bólu szczera. Jamie i ja zaprzyjaźniłyśmy się i byłyśmy ze sobą blisko od czasów uniwersyteckich. Wiedziałam wszystko o niewesołej sytuacji w jej miejscu pracy. Rosnący rynek publikacji cyfrowych oraz blogów modowych sprawiał, że jej przyszłość w czasopiśmie stała pod olbrzymim znakiem zapytania.
– Przepraszam. Postaram się odpowiednio sposępnieć, ale przecież mamy piątek! – Dosłyszałam coś w ostatnim słowie tego zdania. Lekkie rozciągnięcie samogłoski i w słowie piątek. Ślad appalskiego brzmienia nosowego, którego, tak sądziłam, pozbyłam się lata temu.
Wsłuchiwałam się w to, jak mówię, od momentu zadziwiającej uwagi George’a Vidy. Niepokoiło mnie, że tak szybko udało mu się go wykryć. Czy komuś jeszcze przez te wszystkie lata? Może po prostu nie mówiono mi o tym?
Mogłam zapytać Jamie, ale to otworzyłoby drzwi pomiędzy dwoma światami, które przez całe swoje dorosłe życie starałam się rozdzielić. Pomiędzy przedtem i potem.
W przeprowadzce z dala od miejsca, w którym jest twój początek, najfajniejszą rzeczą jest to, że masz szansę napisać na nowo swoją historię. Zmiąć i wyrzucić całe strony swojej przeszłości i udawać, że ich nigdy nie było.
– Wiesz, bardzo się cieszę z twojego osiągnięcia – powiedziała, wyrzucając resztkę smoothie do kosza, kiedy zatrzymałyśmy się przed budynkiem jej biura. – Naprawdę, Jen. Nie mogę się już doczekać, kiedy odkryjesz następną książkę, która okaże się hitem. Kiedy pojawi się na liście „Timesa”, kupię jakąś setkę egzemplarzy gazety i prześlę je do tej wiedźmy, twojej byłej szefowej. Razem z setką egzemplarzy książki. Nigdy nie zapomnę, że przypisała sobie zasługi za kontrakt z Tomem Brandonem, który ty wywalczyłaś.
Przytuliłam ją, nadal trzymając kurczowo swój koktajl, który zamierzałam skonsumować do samego końca, do ostatniej kropli na dnie. Bardzo wcześnie w swoim życiu nauczyłam się, żeby nie marnować jedzenia. – Jesteś brutalna jak zwierzę, ale i tak cię kocham. Spróbuj mieć dzisiaj miły dzień, okej?
– Zrobię, co w mojej mocy. Pójdziemy do kina w weekend?
– Mam randkę ze stosem maszynopisów. Nie masz pojęcia, ile papierzysk się przewala w tym miejscu. George Vida jest przekonany, że jest się w stanie naprawdę dobrze poczuć książkę tylko w formie papierowej. Cóż, jest to niedzisiejsze, ale całkiem miłe. Na moim biurku pojawił się zszywacz, który wygląda, jakby się poniewierał w budynku od 1920 roku. Mam też dziurkacz z trzema dziurkami. Wydaje mi się, że nie zbliżałam się do czegoś takiego od czasów lekcji angielskiego w liceum.
Jamie wywróciła oczami. – No dobrze, dobrze. Już ci zazdroszczę. Jak już się na dobre zadomowisz, będziesz musiała mnie tam przemycić i pokazać mi ten słynny stos papierzysk. Czy to prawda, że Vida natknął się na niego gdzieś w piwnicy i kazał przenieść go do sali konferencyjnej?
– Tak słyszałam od Rogera. A George Vida to nazwa stanowiąca całość – to tak na przyszłość, żebyś o tym wiedziała, jak przyjdziesz do nas z wizytą.
Jamie, wchodząc po schodach do budynku, odwróciła twarz w moim kierunku i powiedziała: – Na twoim miejscu trzymałabym się z daleka od Rogera. Wiesz dobrze, że zawsze miał do ciebie słabość.
– Pppff! Roger ma słabość do wszystkiego, co nosi spódnicę, i ma poniżej pięćdziesięciu lat.
Wymieniłyśmy między sobą porozumiewawcze, smutne spojrzenia, które zdarzają się samotnym dziewczynom w Nowym Jorku, niemającym szczęścia w miłości. Jamie naprawdę mocno się tym przejmowała. Być może było to spowodowane przekroczeniem trzydziestki lub tymi wszystkimi artykułami w czasopiśmie o modzie ślubnej albo niedawnymi zaręczynami jej siostry. W każdym razie w ostatnim czasie ciągle jej to chodziło po głowie. Kiedy Jamie w końcu rzeczywiście zacznie planować swoje wesele, to będzie to wspaniałe, pełne przepychu wydarzenie, zorganizowane tylko dla jej najbliższych i opłacone przez rodzinę panny młodej. W moim przypadku coś takiego było poza moim zasięgiem, odległe tak bardzo jak Ziemia od Księżyca. Jeśli wiesz, że nic takiego nigdy się nie wydarzy i nie masz takich potrzeb, łatwiej jest kierować swoim życiem. Sekret do szczęścia to kochać, kiedy jest się kochanym, a przecież trudno nie kochać jesieni w Nowym Jorku, zwłaszcza kiedy w końcu wylądowało się w pracy swoich marzeń.
Unosząc się dziesięć centymetrów nad ziemią, dotarłam do biura Vidy. Do tej pory czułam się tak każdego dnia, skanując swoją kartę przy głównym wejściu i przechodząc obok recepcji, nadal pustej tak wcześnie rano. Przeszłam przez lobby do marmurowego korytarza, mijając rzędy biurowych drzwi, całe mnóstwo oprawionych w ramy okładek książek, które odniosły sukces i wyznaczyły trendy, za którymi podążyły hordy nieudolnie wspinających się po drabinie sukcesu naśladowców. Nucąc sobie pod nosem, weszłam pewnym krokiem w zakręt. Nagle pośliznęłam się na płytkach jak łyżwiarka, wykonując figurę wartą pokazania na You Tube, i zatrzymałam się dopiero na ściance oddzielającej dział obsługi klientów, ledwo ratując swoje smoothie.
– Mokra podłoga, co nie? – Z najbliższych drzwi biurowych wynurzył się Russell, facet od sprzątania, pchając przed sobą wiadro z mopem. Russell i ja zdążyliśmy się już poznać przez ostatnie kilka dni. Miał przynajmniej dwa metry, był chudy jak patyk i niezbyt zadowolony z faktu, że ktoś zakłóca mu jego poranną rutynę, przychodząc tak wcześnie do pracy. Sprzątał w budynku od lat sześćdziesiątych i miał tu nawet, w piwnicy, swoje mieszkanie, więc było to zdecydowanie jego królestwo.
– Przepraszam. – Wycofałam się po świeżo zmytej podłodze, zostawiając niewielkie ślady. – Jeszcze nie zdążyłam się nauczyć, że trzeba uważać.
Wyciągnął mopa z wiadra i upuścił go na wyżymaczkę. – Szef lubi czyste podłogi od rana. To jak nowy początek. – Jego powolny, południowy akcent kontrastował z trzema szybkimi, sprężystymi ruchami, jakimi przetarł podłogę. Russella trudno było rozgryźć. Nie wiedziałam, czy lubił swoją pracę tutaj, czy lubił mnie, czy po prostu godził się ze wszystkim, co przynosiło życie.
Chciałam, żeby Russell mnie polubił. Wydawał się człowiekiem z jakąś historią, a ja zawsze byłam zafascynowana historiami. To była pierwsza rzecz, jaką Wilda Culp zauważyła u mnie lata temu, po tym jak mnie przyłapała na szabrowaniu w jej sadzie. Potem w każdą środę przychodziłam jej pomagać na starej, rodzinnej farmie. Zamieszkała tam po przejściu na emeryturę, zakończywszy pracę w Clemson, i oddała się pisaniu na pełen etat. Od razu dostrzegła, że rozumiem, na czym polega urok dobrej historii. Czasami świat, który nie istnieje, jest jedyną ucieczką od tego istniejącego.
Russell zmrużył oczy, napinając przy tym głębokie zmarszczki. Był mężczyzną, który swoim wyglądem wzbudzał zainteresowanie. Jego skóra miała ciepły odcień brązu, policzki lśniły nieco jaśniejszym odcieniem, niemal nienaturalnym połyskiem, jakby jego twarz była rzeźbiona przez Stwórcę dotykami pełnymi miłości.
– Pewnie śpieszno pani, żeby zabrać się do pracy, co? – Oparty na kiju od mopa usunął się, pozwalając mi przejść, a jego spojrzenie powędrowało w przestrzeń, w kierunku biura George’a Vidy, z którego dochodziło miękkie światło. Nieważne, jak długo zostawałam w pracy lub jak wcześnie przychodziłam, George Vida zawsze był, okupując swoją przestrzeń. Zadziwiające, że wszystko, co wychodziło z wydawnictwa Vida, przechodziło przez jego ręce.
To mnie trochę przerażało, jako że rozważałam pozyskanie nowych skryptów. Co, jeśli wybiorę źle? Co, jeśli mój instynkt mnie zawiedzie i nie trafię w gust szefa?
Kobieta musi być pewna siebie. Przypomnienie szorstkich słów Wildy było jak strzał z gumki recepturki. Krótka, ostra przygana. Kiedy dopada ją zwątpienie, musi je P-O-K-O-N-A-Ć. Być, rozwijać się, podnieść się, zatriumfować. Być tym wszystkim, do czego została stworzona. Rozwijać swoją wizję tego, co jest możliwe. Podnosić się po każdym wyzwaniu silniejsza. Zatriumfować nad własnym poczuciem braku bezpieczeństwa. Zawsze to powtarzałam moim studentkom.
A ty, Jennia Beth Gibbs, jeśli tylko będziesz chciała, możesz być naprawdę wielka.
Czułam, że Russell obserwuje mnie, kiedy szłam wzdłuż korytarza, a potem wśliznęłam się do biura na samym jego końcu, gdzie zaczynają swoje kariery nowi redaktorzy, bez względu na to, ile przepracowanych lat mają już za sobą. W wydawnictwie Vida zawsze zaczyna się od początku i samemu wypracowuje się kolejne szczeble kariery. Co tak naprawdę nie było takie złe. Dział literatury faktu wyznaczył mi miejsce w samym rogu pokoju, w trójkątnej wieżyczce, co było nieco dziwaczne, ale i interesujące. Nawet jeśli drapacz chmur po drugiej stronie ulicy zasłaniał słońce i widok, lubiłam to miejsce.
Kiedy przekręciłam włącznik, światło nad moją głową zaczęło migać, po czym rozbłysło, zgasło, znów rozbłysło i zgasło na dobre.
– No nie! – Zdjęłam ciemnopomarańczowy, wełniany płaszcz, który tak uwielbiałam nosić zimą. Oznaka zbytku, biorąc pod uwagę metkę projektanta, ale był to podarunek od Jamie, łapówka za zgodę na pozowanie do zdjęć organizowanych na ostatnią chwilę, na których nic nie musiałam robić, tylko trzymać parasolkę. Obiecała mi też, że nikt mnie nie rozpozna. Błagam cię, błagam, potrzebuję dziewczyny z ciemnymi włosami do ramion z długimi, szczupłymi nogami, a w zamian dostaniesz płaszcz na zawsze. Moja krótka kariera w modelingu była tego warta. O płaszcz dbałam jak o najcenniejszy skarb, po części również dlatego, że jego kolor przywoływał wspomnienia mojego ulubionego klonu cukrowego, na który się wspinałam, żeby się ukryć przed światem. Był sekretnym przypomnieniem Blue Ridge, jedynej cząstki, o której myśląc, nie odczuwałam bólu.
Konstrukcja oświetleniowa nad moją głową wydawała dziwne ciche kliknięcia działające mi na nerwy. Znów przekręciłam włącznik. Do góry. Na dół. Do góry. Na dół. Bez powodzenia. W końcu, nie mając wyboru, musiałam się poddać i skorzystać ze starej lampki na pałąku, która była na stałe przymocowana do biurka. Jej metalową podstawę pokrywała rdza, a wbudowany w nią kałamarz był zupełnie bezużyteczny, ale mimo to podobała mi się. Unosiła się nad biurkiem niczym wszystkowidzące oko i dodawała temu miejscu dziennikarskiej autentyczności. Wyobra-żałam sobie, że zwisała nad pochyloną głową reportera i śledziła postępy opisywanych historii o ruchach hitlerowskich wojsk lub pierwszych słowach wypowiedzianych na Księżycu, albo o smutnym, maleńkim Johnie – Johnie Kennedym, salutującym trumnie swojego ojca.
Ktoś grzebał w moich rzeczach na biurku.
Ta myśl przemknęła mi przez głowę, przerywając mój chwilowy romans z lampą na pałąku. Zmrużyłam oczy, przyglądając się ułożeniu rzeczy. Trzy ostatnie skrypty, nad którymi pracowałam, i które zawsze pod koniec dnia składałam w kupkę po lewej stronie, leżały teraz dokładnie na środku. Zostawiony na nich ołówek spadł na biurko.
Czy ktoś tu był w nocy? Może Russell… sprzątał?
Wszystko inne było na swoim miejscu.
I wtedy zobaczyłam ją. Jeszcze jeden szczegół, którym dzisiejsze biurko różniło się od wczorajszego. Brązową kopertę z grubego papieru z wypłowiałym od słońca, niemalże białym brzegiem, jakby przeleżała długi czas przy oknie. Spoczywała na brzegu biurka, nieco przekrzywiona. Dział administracyjny nie zostawił w mojej skrzynce lub przegródce przy drzwiach żadnych informacji o nowych materiałach. Czy ktoś położył tę kopertę przez przypadek, przechodząc przez moje biuro? Ale kto? Po co miałby tędy przechodzić? Moja mała dziupla nie była po drodze do żadnego pomieszczenia.
Koperta była chropowata w dotyku. Górny róg został rozdarty dawno temu. Żadnego adresu zwrotnego. Kurz osiadły na porwanym brzegu utworzył na wystającym ze środka papierze nierówną, brązową linię. Ukryty arkusz był seledynowy, nabierając przy brązie szczególnego odcienia. Zestawienie kolorów sprawiło, że zastygłam w podziwie dla przypadkowego piękna zwykłego, codziennego życia.
W środku znajdował się plik papierów z żółtawą obwódką, ale seledynowy kolor okładki był żywy. Tuż przy moim kciuku dostrzegłam odręcznie narysowany tuszem zawijas.
Jakiś szósty zmysł powstrzymał moją ciekawość i nakazał mi ostrożność, jakby przestrzegając przed wyjmowaniem papierów z koperty. Stempel pocztowy – z tego, co mogłam odczytać – wskazywał datę 7 czerwca 1993 roku.
Czy koperta pochodziła ze słynnego stosu papierzysk George’a Vidy? Tego, którego nikomu nie wolno było dotykać?
Za drzwiami, w budynku, panowała cisza, a mimo to miałam dziwne uczucie, że ktoś mnie obserwuje. Zostawiłam kopertę na biurku i wyszłam na korytarz w poszukiwaniu oznak życia w innych biurach – płaszcza przewieszonego przez oparcie krzesła, kubka z kawą, pary wygodnych adidasów wciśniętych pod biurko po zmianie na eleganckie szpilki.
Nic.
Kto miałby odwagę uszczknąć kawałek z Papierowej Góry i zostawić go na moim biurku? Po co?
Przez pomyłkę? Inicjacja nowego pracownika? Czy może – nawet nie chciałam o tym myśleć – ktoś chciał mnie wrobić? Czy już narobiłam sobie wrogów, nawet nie zdając sobie z tego sprawy? Może ktoś poczuł się zagrożony przyjęciem nowej osoby do zespołu? Wydawanie książek mogłoby okazać się bezwzględnym biznesem…
A może to był test, czy można mi zaufać? Próba, by zobaczyć, czy zwrócę kopertę na swoje miejsce, czy przejrzę jej zawartość?
Trafiło na niewłaściwą dziewczynę. Bez tego miałam ręce pełne roboty. Cokolwiek to było, musiało wrócić do sali konferencyjnej, i właśnie teraz, kiedy w budynku panowały pustki, był najlepszy czas, żeby odnieść kopertę. Nikt się nie zorientuje. A ja w przyszłości, tak na wszelki wypadek, będę się miała na baczności. Jeśli to miał być żart, to teraz ja sobie zażartuję, kładąc kopertę niepostrzeżenie na swoje miejsce.
W ciągu minuty byłam znowu na korytarzu z zakazanym owocem ukrytym w papierowej teczce. Niestety, tuż za rogiem natknęłam się na Rogera przy stanowisku z kawą – przygotowywał sobie kubek porannego napoju.
– Znowu tak wcześnie w pracy? – Uśmiechnął się przyjaźnie, wznosząc kubkiem toast. – Wiesz, przy tobie wszyscy wypadamy na niezłych leni.
– Ale ty też tu jesteś! – Siliłam się na naturalność, ale czułam się, jakbym przyciskała do piersi paczkę z tykającą bombą. Chciałam jedynie się jej pozbyć, zanim wybuchnie.
Mimo to w mojej głowie nadal tkwił skrawek seledynowego papieru, atramentowy zawijas, ukłucie ciekawości…
– Mam wcześnie rano spotkanie z autorem i agentem w sali konferencyjnej – odparł Roger.
Czy mi się wydawało, czy wpatrywał się w teczkę, którą trzymałam w podwójnym uścisku? Może wyglądałam na winną? A może wiedział, co miałam w teczce? Być może to on położył kopertę na moim biurku?
– W takim razie miłego spotkania. – Odwróciłam się na pięcie i skierowałam z powrotem do mojego biura. Moja wycieczka na Papierową Górę będzie musiała poczekać.
Kiedy tak szłam korytarzem, teczka wydawała mi się coraz cięższa. Jakaś część mnie podpowiadała: Po prostu wrzuć teczkę do szuflady, gdzie nikt jej nie zobaczy, a potem zwróć wieczorem, kiedy wszyscy wyjdą. Ale inna część, ta część, która już nie raz w moim życiu zapędziła mnie w kozi róg, mówiła: Cóż, skoro i tak musisz przez chwilę przetrzymać kopertę, dlaczego do niej nie zajrzysz?
Podszepty licha, które mój ojciec oraz ludzie z kościoła Świętych Braci w Lane’s Hill próbowali tak zaciekle wybić mi z głowy, kiedy byłam jeszcze dzieckiem, zawsze prowadziły do jednej z dwóch rzeczy: niesamowitej przygody lub kompletnej katastrofy.
Przeciągnęłam placami po tajemniczym skarbie, zanim skręciłam do swojego biura i zamknęłam drzwi. Klej na dolnym skrzydełku koperty stawił przez moment opór, najwyraźniej nie chcąc tak od razu wyjawić znajdującej się w środku zagadki. Po chwili puścił, a zawartość, jakieś pięćdziesiąt stron luzem owinięte w seledynową okładkę, znalazła się w moich dłoniach. Na przedzie widniał rysunek wykonany ołówkiem i tuszem – szkic czegoś, co wyglądało jak gruby sznurek z sześcioma owalnymi koralikami oraz dziwnym, prostokątnym, bogato rzeźbionym wisiorem.
Ilustracja była bardzo ładnie wykonana.
Poniżej rysunku znajdowały się dwa słowa, które równie dobrze pasowałyby do antycznego zwoju znalezionego w schowanej przed wiekami skrzyni. Napisano je odręcznie, starannie kaligrafując poszczególne litery.
Strażniczka opowieści.