Tylko dla kobiet - ebook
Tylko dla kobiet - ebook
Pierwsza dama polskiej satyry znała się na mężczyznach i kiedy daje kobiece rady, należy jej słuchać!
Podobno kiedy mąż Magdaleny Samozwaniec tuż po ślubie przepadł na kilkudniowej popijawie, ona powitała go jakby nigdy nic i zażądała śniadania. I tak podawał je przez 30 lat. Pierwsza dama polskiej satyry znała się na mężczyznach i kiedy daje kobiece rady, należy jej słuchać!
Jak zachować zdrowie i młodość, jak znaleźć odpowiedniego małżonka i walczyć ze zdradą, skąd wiedzieć kiedy jest się naprawdę kochaną, jaki jest najlepszy sposób na złamane serce i jak pić, żeby się nie upić?
Magdalena Samozwaniec znana była ze swoich bezkompromisowych osądów, zmysłu obserwacji i przede wszystkim ostrego jak żyletka poczucia humoru. Pewnie dlatego mówienie o niej w tzw. krakowskim towarzystwie uważano za faux pas. W „Tylko dla kobiet” autorka rozprawia się z barwnym wachlarzem kobiecych portretów – histeryczką, kobietą-radio, babusem, monopolką, jajarką, porządnicką. Większość z nich, przedstawionych w krzywym zwierciadle, można odnaleźć na ulicach współczesnych polskich metropolii. Autorka gani i radzi, a to wszystko z przymrużeniem oka i bezwzględną szczerością, nie bez przyczyny przecież nazywana była ‘wysłannicą piekieł’.
Wybór męża według Magdaleny Samozwaniec:
- Materiał na męża powinien mieć tylko tyle inteligencji, aby umieć utrzymać żonę i naprawić w domu elektryczność.
- Lepszy jest ubogi rozrzutnik niż bogaty skąpiec. Najgorszym typem jest ubogi skąpiec – życie z nim to kłębek wełny drzewnej, szarej w czarne ciapki.
- Sprawa wieku. Małżeństwa ‘mieszane’ to znaczy piernika z pączkiem i „sę-dziwy” z młokosem, są zazwyczaj szczęśliwe. Każdemu z nas imponuje to czego sami nie mamy – nawet… wiek.
- Należy czynić z obiektem drobne eksperymenty. Zalać i bacznie obserwować, jak się będzie zachowywał po pijanemu. Pod wpływem alkoholu wyłażą czasem z naszego ukochanego dziwne i mocno niepokojące emanacje.
- Na ostatek radzę wycieczkę do lasu… Jeśli po godzinie nasz wybranek nie powie: – „Chodźmy do domu, dosyć już tego włóczenia się” – to można śmiało włożyć mu swoją dłoń do ręki i iść z nim przez życie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-174-9 |
Rozmiar pliku: | 544 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowo „chodzenie” nabrało od pewnego czasu posmaku erotycznego. „Oni ze sobą chodzą” – mówiła do gospodyni służąca, zaglądając przez dziurkę od klucza do pokoju sublokatora – „widziałam to na własne oczy!...”. To określenie wzięło się zapewne stąd, że zakochani lubią się przed ludźmi popisywać swoją miłością i promenują razem po ulicach i parkach, ażeby ich wszyscy widzieli. Potem trochę się dziwią, że ludzie o nich plotkują, ale „chodzą” dalej. Gdy obiekt naszego uczucia jest udany, lubimy się nim przed naszymi przyjaciółkami popisać jak rasowym psem. „Niech sobie pęka z zazdrości” – myślimy tryumfująco. Trzeba jednak bardzo uważać, z kim się kobieta pokazuje na ulicy lub w kinie, ponieważ to o niej samej dobrze lub źle świadczy. Gdybyśmy nie musiały „chodzić”, mogłybyśmy flirtować nawet z kominiarzem, tym bardziej że taki bezwzględny brunet musi być niepozbawiony męskiego uroku, ale ponieważ „musimy” się z nim pokazywać w miejscach publicznych, więc uwaga!
Gdy młoda, ładna kobieta „chodzi” z korpulentnym starszym panem, łysym jak kobyła, to już od razu wiadomo, o co chodzi. – „Ona jest na jego utrzymaniu” – powiedzą ludziska, chociażby łysy pan był najczarowniejszym z ubogich, skarbnicą inteligencji i cnót wszelkiego rodzaju. Gdy zaś jesteś kobietą w leciech, nie pokazuj się, broń Boże, na ulicy z młodym człowiekiem, chociażby to był tylko uczeń języka angielskiego. Siedźcie w domu, całujcie się między jednym „the-m” a drugim i nie wyściubiajcie nosa poza dom. To, co o was ludzie powiedzą, będzie szkodliwe tak samo dla ciebie, jak dla niego. Pamiętajcie, że zazdrość nie śpi, a czuwa! – „Ona mu przecież finansowo pomaga – powie o was twoja najbliższa znajoma – to chłopak bez grosza!” Nic nie pomoże, że ty, powiedzmy, będziesz żyła tylko z twoich lekcji, a on będzie świetnie zarabiał. Ludzie mają swoje utarte przekonania i nic, nawet fakty nie potrafią ich zmienić. Ponieważ liczba mężczyzn po wojnie zmniejszyła się zastraszająco, więc nauczyłyśmy się nie przebierać i co na polu – to... przyjaciel. Widzi się więc wciąż na ulicach parki, w których ona jest na wskroś elegancką damą, od stóp do czub, a on smętnym, zakurzonym pracownikiem w zgniecionym kapeluszu i pocerowanym płaszczu. Całe twoje staranne ubranie przepada wówczas jako efekt kompletnie. Zajeżdżacie razem do hotelu, portier przede wszystkim spogląda na niego i kategorycznie odmawia wam pokoju. W restauracjach i kawiarniach jesteście najpóźniej obsłużeni.
L’habit fait le moine – powiadają Francuzi (w tłumaczeniu: „Ubranie robi księdza”). W Polsce, gdzie mężczyźni zawsze mniej dbali o ubranie niż kobiety, mamy zamiast tego przysłowia inne, bardzo niesłuszne i szkodliwe: „Nie suknia zdobi człowieka”. „Nie suknia – westchnęła na to pewna mądra kobieta – ale futro... porządne futro... lub srebrny lis...”
To okropne zaniedbanie naszych panów jest stanowczo winą kobiet. Poleczki myślą przede wszystkim o sobie, o swoich szmatkach i fioczkach. Jak ubrany jest amant, czy mąż, jest im totalnie obojętne. Jeżeli chcecie jednak wyglądać na ulicy dobrze i szykownie, a nie jesteście z gatunku lwów samotników, lub takichże słoni – dbajcie wpierw o swojego chłopa czy chłopaka a potem myślcie o sobie. Kobieta, szczególnie w lecie, wkłada na siebie byle kieckę w kwiatki, białe drewniaki i może być dobrze ubrana. Z mężczyzną jest o wiele trudniejsza i kosztowniejsza sprawa. Jeśli jesteś żoną, to wierz mi – wyjdziesz na tym o wiele lepiej, gdy go namówisz, aby zamiast lisa kupił sobie nowy materiał na ubranie. I jak ci będzie błogo na ambitnym sercu, gdy każda z twoich znajomych powie: „Ach, jaki twój mąż teraz dobrze ubrany, jaki szykowny – nie ten sam człowiek. Widać, że dbasz o niego”. A jeśli jest tylko twoim przyjacielem, bacz przynajmniej, ażeby miał czysty i dobrze związany krawat, sznurowadła niepowiązane na supełki i buty porządnie wyczyszczone. Porwij mu nagle jego zniszczone palto i daj do pralni chemicznej.
Pamiętaj wciąż, że z kim cię widzą – tak cię opiszą.POŃCZOCHY
Pończocha bardzo często robi nogę, tak jak suknia robi kobiecie figurę. Najładniejsza noga w grubej jedwabnej pończosze koloru zającowego nie wygląda rasowo. Kobiety wiedzą o tym i dla cienkich gazowych pończoch gotowe są wiele poświęcić. Niestety, owe gazówki pękają przy lada oddechu.
Dużo kobiet cieszy się na sezon letni, ponieważ wówczas ta gnębiąca zmora znika prawie zupełnie. Nie nosi się pończoch i basta! Ale jak długo za to trzeba nogi wywieszać poza okno lub balkon, żeby nabrały koloru, chociażby skóry od bułki! Widok, którym częstują nas zwolenniczki gołych łydek na wiosnę, kiedy nie nabrały one jeszcze koloru, jest tak przykry, że lepiej już dawać oczka do łapania i chodzić dalej w pończochach.
Nic tak wyraźnie nie odzwierciedla naszej sytuacji majątkowej, naszej rezygnacji lub zamiłowania do walki z ubóstwem – jak nogi. Jak często w zamyśleniu spuszczamy oczy w dół i wówczas te, które nie dbają o nogi, widzą tę naszą poczciwą wierną parę koni, która nas niesie przez życie. Smutne kłody lub patyki, wokoło których pałęta się podarta lub brzydko zacerowana pończocha.
A jakaż satysfakcja spojrzeć na własną nóżkę (nawet jeśli jest nie bardzo rasowa), spowitą w dobrze naciągniętą pończochę, migdałowego koloru, zakończoną ładnym sandałkiem. Macha się wówczas tą nogą, podrzuca się ją, układa jedną na drugiej – mnóstwo zabawy! Myśli osoby, która cieszy się widokiem własnej nogi, muszą być pogodne. „Jakoś to będzie” – powiada sobie i pokazuje kolano.ROZMOWY PRZYJACIÓŁEK
Skowroneczek śpiewa, słoneczko przygrzewa, kobieta pisząca zabiera się do pracy. Przed nią stoi maszyna do pisania, obok dobra mocna kawa i papierosy. Cisza. Błogo. Nagle dzwonek – wchodzi przyjaciółka Marysia. Ma na sobie nowy kostium samodziałowy i modny kapelusik. Marysia zostawia na moim czole czerwoną kopię pocałunku, po czym czyni to samo na kołnierzyku; by się zemścić za to, postanawiam nie zwracać uwagi na jej nowy strój. Marysia spaceruje po pokoju z ręką na biodrze jak modelka. A ja nic. W końcu załamuje się i wybucha:
– Nie raczyłaś nawet zauważyć mojego nowego samodziałowego kostiumu!
– Ach, rzeczywiście – odpowiadam niedbale.
– I kapelusika – ciągnie dalej Marysia.
– W tym kapeluszu jest ci z roku na rok ładniej...
Marysia zielenieje w oczach.
– Jak to, więc zauważyłaś, że to ten sam co zawsze, tylko przerobiony? Ale przyznasz, że kostiumik pierwsza klasa!
Przyglądam się jej przymrużonymi oczyma.
– Rzeczywiście niezły, tylko coś z tyłu...
– Jakie z tyłu, co za z tyłu! Żadne z tyłu! – Marysia tańczy przed lustrem tarantelę.
– Z tyłu trochę się marszczy...
– To niemożliwe! – jęczy Marysia. – Taki dobry krawiec nie może źle zrobić z tyłu.
– A jednak kochanie ty tego nie możesz zobaczyć, ale jest błąd w plecach... no i to ramię...
Kostiumik leży jak ulał, ale czemu nie ma się przyjaciółki podrażnić. Prędzej sobie pójdzie. I rzeczywiście, żegna się i odchodzi. Chwila ciszy. Boski spokój – nagle dzwonek! Może listonosz z zaliczką. Idę otworzyć. Zamiast listonosza oczom moim przedstawia się druga przyjaciółka. Helusia. Helunia wszystkiego wszystkim zazdrości. Nawet gdy się jest chorym i leży w łóżku z gorącą flaszką na wątrobie, Helunia wzdycha:
– Jakaś ty szczęśliwa. Możesz spokojnie chorować, ja to nawet na to nie mogę sobie pozwolić. Piszesz? – pyta się inteligentnie.
– Nie, skąd, rybki sobie łowię – odpowiadam dowcipnie.
Helunia jest o trzy lata ode mnie starsza, ale mówi tak:
– Przez twoje pisanie dostałam kiedyś od ojca po łapach...
– Dlaczegóż to, Heluniu?
– Bo czytałam twoją książkę po kryjomu. Ojciec słusznie uważał, że to nie jest lektura dla młodzieży...
Przygląda mi się bacznie tym babskim oczkiem, które wszystko widzi i po chwili mówi:
– Jak ty się świetnie i młodo trzymasz... z wyjątkiem twarzy...
Jestem tak ciekawa, co jeszcze wymyśli, że nie reaguję na ten subtelny komplement.
– I wiesz – ciągnie dalej – teraz z tą opalenizną to zupełnie jesteś podobna do Egipcjanki!
– Doprawdy? – pytam z niedowierzaniem (dałam się jednak nabrać). – To miło z twojej strony, że mi to mówisz.
– Tak – ciągnie Helunia – taką samą mumię widziałam w Anglii przed wojną w British Museum!
Uśmiecham się pobłażliwie. Muszę dziś wyjątkowo dobrze wyglądać, skoro moja kobietka mówi mi takie rzeczy.
– Ach – wzdycha po chwili – ludzie tak na ciebie wygadują, a ja zawsze bronię i mówię im tak: „Możliwe, że kiedyś żyła zbyt wesoło i flirtowała na prawo i lewo, ale teraz, kiedy przestała mieć u mężczyzn powodzenie, to zaręczam wam, że jest najcnotliwszą osobą pod słońcem... A któż może o tym wiedzieć jak nie ja, jej najlepsza przyjaciółka”.
Cierpliwość ma swoje granice, nie mogę w żaden sposób pozostać w tyle, więc przyglądam się jej przeciągle i mówię:
– A wiesz, Heluniu, że ty coś bardzo utyłaś...
– Co? Ja utyłam? – Zrywa się jak ugryziona i zaczyna biegać od lustra do lustra. – To niemożliwe! – krzyczy. – Przecież ja ważę teraz tylko pięćdziesiąt osiem kilo.
– Na pewno ważysz więcej... – jest tu waga osobowa, chodź, zważymy się.
– Nie, nie, nie warto... Zresztą muszę już iść.
– Siądź jeszcze na chwileczkę, kochanie – zapraszam ją perfidnie, ponieważ jeszcze nie wyczerpałam mojej porcyjki trucizny. – Wiesz, w takim jestem dziś świetnym humorze, bo mój mąż kupił mi dwa cudowne, spasione polarne lisy...
– Dlaczego aż dwa? – pyta Helunia białym matowym głosem. – Sądzę, że tobie wystarczyłby w zupełności jeden...
– Wiesz, on jest taki zabawny, słyszał jak młode matki mówią, że jedno dziecko źle się chowa i że należy mieć drugie dla jego towarzystwa, więc uważał, że z lisami jest podobnie...
Z całą satysfakcją patrzę, jak moja trucizna działa. Helunia wykonuje jakieś nerwowe ruchy, zapala jednego papierosa, rzuca, sięga po drugiego – w końcu prosi o szklankę wody.
– Źle się dzisiaj jakoś czuję... – mówi bladym głosem. – Najlepiej będzie, jak pójdę do domu troszkę się położyć.
Ostatnia tego popołudnia przychodzi Kicia. Kicia to znowu typ małej szabrowniczki. Chodzi, szuka, myszkuje, chciałaby coś pożyczyć, coś zwędzić.
– Skąd ty masz tę powieść? Nigdzie jej już nie można znaleźć! Pożycz mi, tylko na jedną noc!
Wiem z doświadczenia, że kobiety nigdy książek nie oddają, w czym naśladują po trochu mężczyzn, więc odmawiam stanowczo.
– Będzie za chwilę padać – ciągnie dalej Kicia. – Pożycz mi, proszę, twój parasol.
– Mowy nie ma – odpowiadam szczerze – bo mogę go sama potrzebować.
– No to pelerynę od deszczu.
– Ani peleryny ci nie pożyczę, byłoby tak jak z tym swetrem, co to już go później nigdy nie zobaczyłam...
– Ach, to było zupełnie co innego! Nie oddałam ci go, to prawda, ale za to powiedziałam, że to będzie prezent od ciebie dla mnie na moje nadchodzące imieniny. No i był, jak znalazł!
W tym momencie wchodzi mój mąż. Kicia, urodzona szabrowniczka, rzuca się na niego i bezceremonialnie bierze pod ramię:
– Panie Dudusiu, niech pan pójdzie ze mną do kina! Ty – tu zwraca się do mnie – nie możesz iść z nami, bo musisz pisać.
Mąż, jak mąż, mówi, że owszem, że bardzo chętnie. Trudno, nie jest ani książką, ani parasolem, ani peleryną, ażeby go Kici wyrwać z ręki.
Czy myślicie, że mam może żal do tych trzech miłych istotek, że mi zabrały tyle czasu, a jedna z nich nawet męża do kina? Bynajmniej. Każda z nich zostawia mi materiał – oczywiście pisarski.
No i jak tu kobietek nie kochać!DUSZA ZBIOROWA
Istnieje piękna bajka Andersena, mądra i głęboka jak wszystkie jego bajki, o syrenie i pięknym królewiczu. Syrena z miłości do pięknego królewicza chce stać się kobietą, jak prawdziwe kobiety, to znaczy, pragnie mieć ludzkie nogi. Idzie więc do starej czarownicy, a raczej podpływa do jej koralowego domku. Czarownica daje jej czarodziejski płyn, po zażyciu tego płynu mają jej wyrosnąć piękne kobiece nóżki. Niemniej czarownica ostrzega ją, że przecierpi bardzo dużo, nim się nauczy na nich chodzić, i że aby stać się człowiekiem, trzeba poświęceń i ofiar. Nie będzie już swobodnie i bezmyślnie pływać pod powierzchnią morza, nie będzie prowadzić bezczynnego żywota z siostrami swoimi, wygrzewając się na morskiej skale i śpiewając z nimi ckliwe piosenki. Być człowiekiem to ciężka i trudna sprawa – ostrzega ją mądra czarownica.
Czyż analogiczna sprawa nie jest z duszą człowieka? Czy żeby ją zdobyć, nie trzeba cierpień, ofiar i pełnej wysiłku pracy nad sobą? Absolutnie nie wierzymy, ażeby duszę każdy posiadał. Określenie pełne głębokiej mądrości: „bezduszny” lub „bezduszna” poucza nas o tym wyraźnie. Indywidualna dusza to coś jak nogi syreny, natomiast do „duszy zbiorowej” może należeć każdy pospolity i małej wartości człowiek.
W pierwszym rzędzie kobiety, i to nasze najbliższe znajome, dają dowód, że taka dusza zbiorowa istnieje. Z matematyczną ścisłością można obliczyć, jakie u nich nastąpią reakcje i co na dany temat będą ci miały do powiedzenia. Weźmy najprostszy przykład: ażeby zrobić przyjemność naszej znajomej, która ma ładną i świeżą cerę, pytamy się jej, co na to robi i jakich używa kosmetyków.
– Ja? – odpowie ci na to – jaa? Nic absolutnie nie robię. Co wieczór myję twarz zwykłym mydłem do prania i gorącą wodą.
Gdy jej się powie, że ma świetnie zrobioną „trwałą” – odpowie, że jej się włosy same kręcą od urodzenia, że rude były zawsze i nawet w szkole przezywano ją „rudzielcem”. Najnowsza suknia to stara przedwojenna, tyle że z prawdziwego francuskiego jedwabiu, nie do zdarcia.
Jeśli chodzi o sprawy dzieci, to już mamy stuprocentową pewność, że jedna powie ci zupełnie to samo, co druga i dziesiąta, że daje Pan Bóg dzieci, daje i na dzieci, że należy mieć dwoje, bo jedno się źle wychowa nie mając towarzystwa i tak dalej.
Czasem przedstawicielki „duszy zbiorowej” starają się być głębokie i bardzo inteligentne. Wtedy mówią tak:
– Jakie to dziwne, że ludzkość z jednej strony pracuje nad wynalezieniem różnych środków leczniczych mających na celu przedłużyć życie ludzkie, a z drugiej głowi się nad straszliwymi, śmiercionośnymi wynalazkami wojennymi, dążącymi do zagłady całej ludzkości. Jaka w tym jest logika?
Wypuściwszy tego rodzaju głębokie spostrzeżenie są najzupełniej pewne, że je same wymyśliły, a tymczasem powiedziało to zdanie przed nimi kilka tysięcy ich koleżanek ze zbiorowej duszy kobiecej. Prawdopodobnie przy wielkiej uwadze, kontroli osobistej i usilnej pracy nad sobą można wyjść z duszy zbiorowej, uzyskać – po latach – duszę indywidualną.JEDZENIE
Mieszkańcy Wysp Trobriandzkich, których znamy z opisów profesora Malinowskiego, uważają jedzenie za najnieprzyzwoitszą funkcję fizjologiczną. Gdy na wyspie odbywa się dancing-monstre wraz z wykwintną wieczerzą, każdy z biesiadników bierze sobie na liść porcyjkę żarcia i idzie z nią gdzieś dalej w krzaczki, ażeby drugich nie razić widokiem owej nieprzyzwoitej funkcji.
Jak mało z nas je ładnie. Jedni jedzą łakomie i żarliwie (ci przynajmniej są szczerzy), drudzy (specjalnie krawcowe, szyjąc po domach, zyskują w ten sposób na czasie) wolno, niedbale z głową podpartą jedną ręką, niby „że jej jedzenie nie dziwne”. Inni znów bawią się nożami i widelcami (takich „nożowników” znamy bardzo wielu). Ale najgorsi ze wszystkich są może jedzeniowi wykwintnisie. Ci stale miewają jeden palec zagięty do góry – po co? – i dłubiąc w zębach zasłaniają się serwetą.
Dawniej rodzice specjalną uwagę zwracali na sposób jedzenia swoich dzieci i urządzali im przy stole taką piłę, że jedzenie to nie mogło im wyjść na zdrowie. Nie należy po prostu przesadzać. Dziś przesada idzie w odwrotnym kierunku, rodzice tak są zajęci swoimi problemami pieniężno-zarobkowymi, że w ogóle na sposób jedzenia swoich dzieci nie zwracają uwagi. Sami zresztą uczą je jak najgorszych manier. Tato – zaraz po zupie zapala papierosa, mama – zamyślona, melancholijnie wpatrzona w pejzaż dłubie w zębach bez powodu, dziadek w obrzydliwy sposób kapie sosem po sobie, ciocia kręci kulkę z chleba tak długo, póki zupełnie nie sczernieje (kulka, a nie ciocia) i wówczas (straszny obyczaj) daje ją do zjedzenia psu, który waruje pod stołem. Wujek je z jedną ręką zwieszoną do podłogi, no a potem, jeśli na przykład są na obiad szparagi lub młode ziemniaczki, zaczyna się między czułymi rodzicami śliczna odmiana ping-ponga. Żona wybiera najroślejszego szparaga i kapiącego masłem przerzuca na talerz męża. „Ależ, kochanie – mówi kochający małżonek – co ty robisz? Ja właśnie zostawiłem go dla ciebie!” – i znów przekłada go na talerz żony. A dzieci korzystają z tego, że rodzice są zajęci grą w spożywczego ping-ponga, wydzierają sobie z talerzy co lepsze kąski, kopiąc się przy tym pod stołem.
Niektóre pobożne panie domu żegnają się znakiem krzyża przed jedzeniem. Pochodzi to jeszcze z czasów, kiedy w rodzinach, szczególnie królewskich, wsypywano sobie do jedzenia truciznę. Ażeby szkodliwe skutki trucizny znihilować, wolały pobłogosławić niepewne produkty spożywcze. Dzisiaj, w czasach tak hojnie nam udzielanej kiełbasy „belgijskiej” i „turystycznej”, znak krzyża przed zaczęciem posiłku jest znów aktualny.
Na proszonym obiedzie lub kolacyjce należy się zachowywać zależnie od tego, do kogo się zostało zaproszonym. Jeżeli państwo domu są zamożnymi kutwami, można jeść śmiało za dwoje i co chwila wesołym tonem żądać jeszcze jednego kieliszka wódki. Gdy natomiast jest się proszonym do ludzi oszczędnych z braku odpowiednich funduszów, absolutnie nie należy mówić po skończonym posiłku: „Ale chlebuś był znakomity” albo, porwawszy ze stołu karafkę z zimną wodą, zawołać ironicznie: „No, teraz pijemy zdrowie gościnnej pani domu”.
Chwalenie każdej potrawy po kolei nie należy do zbyt dobrego tonu. Obserwując jedzeniowych snobów, można zauważyć, że z pochwałami pod adresem kuchni czekają aż do leguminy: „Ale doprawdy – mówią – takiego kremu truskawkowego to chyba w życiu nie jadłem, może tylko... w Paryżu u...” – i tu cytują jakąś najdroższą restaurację, którą tylko znają chyba ze słyszenia.
Morał: przy pewnej kontroli siebie i swoich dziatek funkcja jedzeniowa może nie być funkcją tak nieprzyzwoitą, jak to się zacnym Trobriandczykom wydaje.COŚ NIECOŚ O LODOWNI
Gdy kogoś bardzo kochamy (oczywiście mówi się tutaj o mężczyźnie), nie trzymajmy go w zbyt wielkim cieple. Mężczyzna to ciało, ciało to mięso – ergo, mięso się w cieple psuje. Do lodowni na jakiś czas chłopaka, a zobaczymy, jak nam się świetnie zakonserwuje. Przyznajmy, że wkładanie do lodowni obiektu naszych uczuć nie jest zadaniem łatwym. Serce kobiety to źródło nieustającej czułości, kapie z niego demonstracyjnie miłość jak mleko z dziurawego garnczka. Dogadzać kochanemu mężczyźnie, ciągle mu coś podawać, to siebie, to ulubioną potrawkę, to kawcię, to okładzik ciepły na brzuszek – oto rozkosze, których kobieta nie może sobie odmówić. A jednak... jednak historia nie wspomina nigdzie o tym, żeby dla aniołów dobroci i wyrozumiałości ktoś popełnił samobójstwo lub nawet się pojedynkował. Powiedzmy sobie szczerze, że żadne stworzenie boskie tak się mało nie nadaje do adorowania jak właśnie mężczyzna – ale któraż kobieta to zrozumie! Chcecie za własną miłość otrzymywać wdzięczność bezgraniczną, sprawcie sobie psa. Chcecie mieć obiekt do ciągłego głaskania, wpuśćcie do domu kotkę. Mężczyźnie kobieta, która go uwielbia, troskliwie o niego dba, zanadto przypomina własną matkę. Ta troskliwość i dbałość odbiera jej dużą część jej kobiecego czaru. Zaczyna do niej mówić „mamusiu” – i traktować ją podobnie.
– Mamusiu, zaceruj mi skarpetki! Mamusiu, zanieś moje ubranie do krawca. Matka, daj nam zagrychę!
I w ten sposób młoda kobieta, która ma raptem jedno dziecko, staje się de facto powoli matką dwojga dzieci: małej na przykład dziewczynki i dojrzałego obrośniętego figlarza.
Spójrzcie na wasze znajome – tylko te rozgrymaszone i nieznośne w domu, wymagające i trochę flirtujące na boki – są przez swoich mężów naprawdę kochane. Więc zmieńcie system i przestańcie obrośniętemu figlarzowi dogadzać.
– Matuś, przyszyj mi guzik.
– Nie mam czasu, przyszyj sobie sam, potrafisz to świetnie zrobić.
– Mamuś, tak mnie dzisiaj głowa boli...
– Boli cię, bo wczoraj piłeś, zażyj sobie proszek aspiryny...
– Życie mi tutaj zbrzydło, wyjadę gdzieś na Zachód, dość mam ciebie i tego życia tutaj...
– Proszę cię bardzo. Czy mam ci kupić bilet w Orbisie?
– Muszę sobie znaleźć jakąś inną babę, nie można przecież ciągle tkwić przy jednej...
– Świetnie się składa, bo ja też mam już ciebie zupełnie dość!
Tak mniej więcej powinno wyglądać wkładanie mężczyzny do lodowni. W dziewięćdziesięciu procentach na sto, przynosi ono bardzo dodatnie rezultaty.