Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Widok z dachu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Widok z dachu - ebook

Ta historia dzieje się tu i teraz. Jej bohaterowie wkraczają w dorosłość w 1980, który w zbiorowej świadomości Polaków zapisał się jako początek przełomu. Żyją w równoległych, zupełnie odmiennych światach. Tolek Tolak, monter konstrukcji stalowych, jest warszawiakiem, a dokładniej grochowiakiem z dziada pradziada; Jurek Ratayec, politolog, jak wielu innych do Warszawy przyjechał na studia. Przypadek, a może los, sprawia, że ich ścieżki się krzyżują, i to w dramatycznych okolicznościach. W końcu wychodzą temu naprzeciw. Spotykają się każdego grudnia, w rocznicę, czasem na tarasie widokowym Pałacu Kultury. Jakby z „dachu miasta” wszystko, co ważne, widać było inaczej. Rodzi się między nimi specyficzna więź: rozumieją się wbrew wszystkim różnicom i odnajdują zawsze, kiedy mogą być sobie potrzebni.

 

To pierwsze pokolenie, przed którym 1989, jak zwykło się uważać, otworzył nową szansę. Czy im, Tolkowi i Jurkowi, się powiodło? Kim są i jacy są w 2010, kiedy już wiedzą, jak niewiele zostało przed nimi? Zobaczmy. Być może w ich historii jak w lustrze odbija się kawałek także naszego życia.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7758-874-1
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Czerwony pomidor

Zamknął oczy. Czuł na twarzy ciepłe dotknięcie. Miłe. Jakby słońce chyliło się ku zachodowi. Słabe promienie nie uderzają wtedy w źrenice. Delikatnie, bez strachu podnosisz powiekę. Nowe otwarcie. Ucho już pracuje. Skądś dobiega zwyczajny gwar. Taki jak co dzień. Autobusy, tramwaje, chwilami hałas, gdy coś gwałtownie zahamuje albo jeden drugiemu wjedzie w przysłowiowy tyłek. Nagle tuż przed jego nosem znikąd wyrosły obrotowe drzwi. Odkrył, że stoi pod pałacem. Wszedł. Potem schody do windy, winda, a w niej pani, która przyciska guziczki. Kierowniczka windy do nieba. Malutka jak pomponik władczyni wysokiego stołka wciśnięta w kąt, niesięgająca nogami ziemi, z głową w przestworzach, z rękami wyciągniętymi do przycisków windy. Jej palce bezbłędnie niczym u akordeonisty wirtuoza trafiały na odpowiedni przycisk i winda jechała na właściwe piętro.

Gong bąknął swoje, kierowniczka cicho oznajmiła: „Taras widokowy, dziękuję państwu za wspólnie odbytą jazdę”. Złote drzwi schowały się w ścianie. Uderzył go lekki chłód. Ciągnęło z tarasu. Odruchowo postawił kołnierz marynarki. Ktoś z boku powiedział, „piździ jak w kieleckim”. Rzeczywiście wiało jak na ojcowiźnie, jak u nich na dworcu. Obszedł wkoło galerię widokową. Dłuższą chwilę spoglądał od strony zachodniej wprost w słońce, które pracowicie przedzierało się przez jedną, później drugą chmurę. Zapamiętał, że zanim przed jego oczyma przepłynęła pogodna twarz ojca, uśmiechnięta jak wtedy, gdy tu z nim był pierwszy raz, przypominało wielką pomarańczową kulę i wkrótce osiągnęło kolor dojrzałego pomidora.

Nagle do niego dotarło, że klęczy na kamiennej balustradzie i szarpie się z zamontowaną nad nią kratą, jakby liczył, że jakimś cudem znajdzie się w niej dziura, przez którą poszybuje wbrew prawu ciążenia. Gdzieś zza pleców dobiegł go prześmiewczy głos strażnika.

– Złaź pan! Szybko, bo się przeziębisz, kolego! A ja nie dostanę premii.

Rozejrzał się wokół półprzytomnie. Otaczał go szemrzący tłum. – To jakiś wariat! Złaź pan stamtąd! Biedaczek, pewnie go żona rzuciła – usłyszał.

Zszedł z balustrady i stanął twarzą w twarz z ustawioną w półkole wycieczką Japończyków. Ci ze zrozumieniem kiwali głowami i trzaskali zdjęcia. Ich aparaty terkotały niczym karabiny maszynowe najnowszej generacji. Będę sławny, pomyślał, i to gdzie, w Japonii!

Strażnik stanowczo zwrócił się do wszystkich:

– Proszę się rozejść, ten pan tylko żartował, tu nie da się wyskoczyć!

Pierwsi rozeszli się Japończycy. Patrzył, jak idąc do tyłu, kłaniają się z uśmiechami strażnikowi. Zupełnie jakby chcieli powiedzieć: my na pewno skakać nie będziemy. Jesteśmy na trzydniowej wycieczce. Jeszcze musimy jechać do Żelazowej Woli. Tam Chopin, Brochów i mazowiecki pejzaż. I wierzby. Aż po horyzont…

Ocknął się z chwilowego błogostanu.

– A gdzie się da? – spytał.

– Co się da? – strażnik odpowiedział pytaniem.

– Gdzie się da wyskoczyć.

– Gdzie się da, to się da – mruknął strażnik i zaraz dodał urzędowym tonem: – Nigdzie się nie da, tu skakać nie wolno! A ja jestem od pilnowania takich jak pan, dzięki temu mam posadę. – I po namyśle jeszcze dodał: – Pan jesteś przecież Polak, katolik, tak jak ja i ci wszyscy na dole. Nie wolno porywać się na własne życie, nie wolno… No, idziemy, muszę spisać protokół.

Naraz znaleźli się w jakimś pokoju bez okien. Strażnik usiadł za biurkiem i zaczął stukać w klawiaturę komputera.

– Niech się panu nie wydaje, że jest pan kimś nadzwyczajnym, skoczkowie już mi się zdarzali. Większość blefuje, ale na samym początku pałacu kilku nawet się udało. Pierwszy był jeden Francuz, bo u nich z wieży Eiffla hycnąć się nie da, a u nas wtedy było można. Ostatni koleś był z Solidarności, z roboty go wylali i skoczył w proteście. Jakoś po stanie wojennym to zrobił, dziś mało kto pamięta. Był też taki jeden, co chciał nasz pałac podpalić, ale na szczęście temu się nie pofarciło, zapałki mu zamokły czy jakoś tak… Wie pan, ilu Bogu ducha winnych ludzi straciłoby pracę?

Komputer widocznie zaczął działać, bo strażnik zmienił ton na bardziej surowy.

– Nazwisko, imię, imię ojca i tak dalej… Muszę pana przesłuchać.

– Jerzy Ratayec, syn Tadeusza, lat czterdzieści osiem, urodzony na Psich Górkach w Kielcach i tak dalej… Co jeszcze chce pan wiedzieć? – zapytał, patrząc na krążące wokół lampy dwie ogłupiałe muchy. – Że im się w głowach nie zakręci od tego latania – dodał pod nosem, ciut melancholijnie.

– No, ja też tak myślę, po co one latają naokoło iglicy – rzucił strażnik i oderwał się na chwilę od klawiatury. – Jak jest za piętnaście dwunasta, siadają na dłuższej wskazówce zegara i walą te białe kupska. Nigdy nie na za piętnaście trzecia, mądre ptaki, tylko kwadrans przed hejnałem. Orzeł, ptak królewski, nasz symbol, a my, Polacy, jesteśmy wielkim narodem! Wiesz pan, że najpierw był jeden? Chyba samiec, samotnik. Potem przygruchał sobie panienkę, to znaczy orlicę albo orłową. Może połaszczyła się na życie w stolicy i przyleciała za nim znad Kampinosu. I tak ptaszyska zamieszkały razem na szczycie najwyższego gmaszyska w państwie, skąd dumnie spoglądają na kraj. I patrz pan, nie z Tatr, nie znad Gopła, tylko stąd, ze szczytu daru Józefa Stalina.

– Ja o muchach mówiłem – pokazał palcem w kierunku lampy. – Ale jak pan tak o tych orłach nawija, to też coś sobie przypomniałem. Chyba Polska Akademia Nauk uruchomiła stację ornitologiczną do badania ich zwyczajów. Napisano dwa doktoraty, w przygotowaniu była habilitacja. Nikt nie potrafił jednak wytłumaczyć, co sprawiło, że Orzeł Biały, symbol polskiej państwowości, tak dobrze czuł się na sowieckiej wieży, w gnieździe ukrytym za socrealistyczną attyką. Kiedy rządziła lewica, bielika dokarmiano, kiedy prawica, wstydliwie wstrzymywano dotację. A wie pan, że wszyscy, polska nauka i politycy, z niecierpliwością czekali na to, co wykluje się na skutek godowych lotów wokół iglicy? I nic. Swojskie gówno na patyku, nic się nie wykluwało. Para nie mogła się dorobić jaja. Jakiś ornitolog, który w młodości był ministrantem, twierdził, że wieża jasnogórska ma lepsze warunki ekologiczne: brak anten, zero promieniowania, tam by trzeba przenieść orły. Zanim coś zdecydowano, na częstochowskim sanktuarium pojawiły się anteny, najpierw talerzyk, potem cyfrowy pająk, druty i dipole. A orły i tak krążyły wokół iglicy. Tyle się zmieniło, że po wyborach były ministrant został ministrem ochrony środowiska.

– Tak, masz pan rację, orły to ptaki przebiegłe i dlatego długowieczne. Polatają, polatają i przycupną se na chwilę, to im się wtedy w głowach nie zakręci, mądre bestie… Imię matki?

To jeszcze słyszał, ale w tym momencie wyłączył się chyba z przesłuchania i leciał bez odbioru fonii, strażnik gestykulował, wykrzykiwał kolejne pytania, w końcu machnął ręką, dając znak, że nie chce dalej rozmawiać.

Jedno wszak nie ulegało dyskusji: najwyraźniej chciał skoczyć, skutek tego czynu czy gestu dawał się przewidzieć, zostałaby z niego mokra plama. Nie był u spowiedzi, może ten strażnik miał rację? Może jako katolik najpierw powinien się wyspowiadać? Patrząc na pantomimę strażnika zastanawiał się, jak zacząłby swoją spowiedź. Pewnie od słów: ojciec mnie nie bił… Sam nie wiedział, jak to się stało, ale trzymał w ręku miniaturowy cyfrowy aparacik i błyskawicznie zrobił fotkę zdziwionemu strażnikowi.

– Dzięki, to na pamiątkę tej wycieczki. I do widzenia! – powiedział. Wstał i wyszedł. Tamten został z rozdziawioną gębą.

Znowu był przy windzie. W głowie szemrał sugestywny Szept: wiedziałam, wiedziałam, że wrócisz, znam takich jak ty… Odwrócił się. Windziarka.

– To pani? – zapytał.

– Kasanderek Lucyna jestem, pracuję w windzie. Tutaj jest ładny widok, ale są kraty. Ja znam wyjście do miejsca, skąd można skoczyć.

– Dlaczego mi pani o tym mówi?

– Sama jestem jedną z was. Ale baba, która skacze, to jakoś niepoważnie, jak maglarka, przekupka z bazaru, taka, co wrzeszczy, bo leci. No i jeszcze to moje nazwisko, wystarczy wyobrazić sobie nekrolog:

No widzisz, kolego? Całkiem do dupy. Ale ty to zrób porządnie, raz na zawsze. Ja świeczki zapalę i ludziom opowiem, zraszając łzą niejedną, kto i dlaczego skoczył… Gest się liczy, jak skakać, to jak się patrzy. Polska jest tego warta, żeby ktoś o ziemię rąbnął, żeby chociaż kałuża krwi została albo dziura w glebie. A ja potem będę oprowadzać, świeczki palić, książkę napiszę, opublikuję i sprzedam, a za zarobione pieniądze kupię płytę marmurową, napiszę na niej nazwisko i dodam, że patriota, prawdziwy Polak…

W tej chwili winda się zatrzymała.

„Zapraszamy ponownie, jesteście państwo zawsze miłymi gośćmi w windach Pałacu Kultury i Nauki”, usłyszał jeszcze i już był przed pałacem. Tak, nie miał wątpliwości, że jest z powrotem na dole. Spojrzał w górę, w kierunku tarasu widokowego, cofnął się kilka kroków i położył na chodniku twarzą do ziemi, której ofiarował sążnistego buziaka. Masz mamuśka, szepnął czule. A potem obrócił się na wznak. Ruszał rękami i nogami, robił orła, tyle że nie na śniegu jak w dzieciństwie…

Obudził się zlany zimnym potem w skotłowanej pościeli. Leżał niczym Chrystus szukający na krzyżu miejsc, na których powinien dogodnie ułożyć ręce i nogi, aby fachowcy prawidłowo przytwierdzili je do rytualnego podłoża. Jezu, pomyślał, co za sen, czysta paranoja! Czerwony pomidor, krzyż i te uparte ptaszyska. Jeden wielki kicz! Zerwałbym się na równe nogi, gdybym nie był, nie wiedzieć czemu, taki słaby.Początek końca lato 1980

Jurek

Jurek już taki był. Nieraz mówił sobie: A rzucić to wszystko! Iść, gdzie oczy poniosą, na przysłowiowy kraj świata. Wyjechać, zniknąć byle gdzie. Trochę jak hippis, z natury włóczęga, szedł w góry cieszyć się życiem, ze smutkiem zaszywał się w leśnej dolinie. Uciekał od ludzi, a jednocześnie ich pożądał. Szukał, jak majster Bieda. Kiedy w końcu wychodził na świat, głos z wewnątrz od skowytu do radosnego okrzyku wyśpiewywał ten psalm:

Ruszaj się, Bruno, idziemy na piwo!

Niechybnie brakuje tam nas!

Od stania w miejscu niejeden już zginął,

Niejeden zginął już kwiat!

Tam, czyli gdzie? Niechybnie, czyli na pewno. Gdzie, dlaczego na pewno?, tu miał problem, nie zawsze umiał odpowiedzieć na takie pytanie.

Którejś nocy bez pośpiechu i angażowania uwagi wracał do akademika, a raczej człapał jak dorożkarski koń, tyle że na dwóch nogach. Z niejakim wysiłkiem, ale trzymał pion.

Nie omami nas forsa,

Ni sławy pusty dźwięk!

Inną ścigamy postać:

Realnej zjawy tren!

– nucił pod nosem. Spacer po pustych ulicach Grochowa pomagał i świeże powietrze robiło swoje. Wywiało wódczane opary i nie wiadomo skąd, przywiało zdumione pytanie: jak to możliwe, że ojciec nigdy mnie nie bił? Kilka razy podniósł rękę, jakby zaraz miała spaść na mój tyłek czy upartą łepetynę, po czym zastygał w tym teatralnym geście, popartym tak zwaną groźną miną.

Kiedy Jurek teraz o tym myślał, zdawał sobie sprawę, że choć ojciec nie denerwował się z byle powodu, coś się z nim działo, o czym nikt nie wiedział. W jakiejś części żył tylko dla siebie, reszta należała do domowników.

Po kolejnym Jurkowym wyskoku lub wywiadówce zwykle grzmiała matka:

– Gdybyś miał innego ojca, zmłóciłby cię jak mokre żyto. No ale twój tatuś… – tu dowiadywał się, jaki jest jego ojciec i nigdy nie było to miłe. Nie chcąc słuchać kalumnii, które leciały z ust akowskiej łączniczki, poczciwy bechowiec uciekał do swojego pokoju. Zapraszał tam Jurka pod pozorem odbycia rozmowy wychowawczej. Wyglądało to zazwyczaj tak samo i sprowadzało się do bardziej niż krótkiej przemowy.

– Synu, długo ty tak jeszcze będziesz rozrabiał? – pytał, a reszta, to znaczy uśmiech i prośba, była w oczach. I Jurek czuł, że dalej nie powinien go narażać na akowskie pogróżki.

To wszystko działo się przez Stalina. Bo Iosif kazał rozkułaczyć, a kiedy kołchozowa apokalipsa zawisła nad włościanami, w tym nad głową świętej pamięci dziadka ze strony matki, dziadkowi serce pękło, przez co matka wpadła w wieloletnią sinusoidalną nerwicę, którą odreagowywała na najbliższej familii. Dziadek przeżył Iosifa Wissarionowicza ledwie o dwa lata, zmarł na zawał, ale do kołchozu nic nie dał – nawet miedzy. Pani Rataycowej, z domu Szerszeń, podenerwowanie przeszło w okolicach Gierka. Z czasem zresztą wszyscy przyzwyczaili się do jej emocji. Po prostu przestali zwracać uwagę na to, że w jej myślach wojna, okupacja i konspiracja, całe to szaleństwo wciąż żyje. Budziła się w nocy i szukała pod materacem stena, a kiedy wygładzała na Jurku koszulę, mówiła: – Piękna, uszyta z alianckiego spadochronu.

Bywało, że w trudnych sytuacjach przychodził Jurkowi z odsieczą sąsiad Lucjan. Wrrrr, buch, łup! Hałas dochodził z klatki schodowej, a ten lokator mieszkał dwa piętra wyżej. Najczęściej wracał do domu na bani, czy jak to się mówiło – wstawiony. Szerzyło się wtedy zbawcze zamieszanie. Zaczynał przestawiać meble, bo jak był na gazie, wstępował w niego duch demiurga i robił w mieszkaniu artystyczną roszadę. Taki miał styl. Pijak kulturalny, ale „pepeerowiec”, jak mawiała o nim mama. Siwowłosy i z czerwoną twarzą Jurkowi kojarzył się jednoznacznie: lubił go i szanował, jakby był ostatnim Siuksem w rezerwacie. Jak się czasami upodlił i opadał z sił, pukał do ojca i prosił: – Ty, wzion byś mie na góre, bo nijak ni moge!

I ojciec taszczył go na górę, a raczej wlókł za sobą jak Krzyś ciągnący za ucho Misia Puchatka. Nie miał wyboru, były to tylko dwa piętra w nowym budownictwie. Ojciec tłumaczył mu na drugi dzień finezyjność tego układu: – Widzisz Juruś, cóż z tego, że komunista, ale swój. I jest z moich stron.

To był silny argument, że ktoś jest z jego stron. Pewnie Lucjan mówił o ojcu Jurka podobnie, gdy dla odmiany ten wypił. Byli ze swoich stron, z jednej okolicy, choć należeli każdy do innej partyzantki, jedni słuchali Londynu, a drudzy Moskwy.

Po tym, czego doświadczył w rodzinnym domu, Jurkowi, kiedy już na dobre zaczął patrzeć na świat swoimi oczami, wystarczyły dwa lata w Politinstytucie w Warszawie, aby uznać, że eksperyment polegający na budowie sprawiedliwości społecznej opartej na dyktaturze proletariatu nie może się udać. Niektórzy jego wykładowcy od ekonomii, kiedy po obowiązkowej podręcznikowej części zajęć schodzili z katedry, mówili: teraz jazda dowolna, czyli jak w kapitalizmie działa wolny rynek!

Z chłopięcych lat pamiętał, jak wuj Gierek cwanie zakrzyknął do robotników: „Pomożecie?!”. A wielu naiwnych ryknęło chórem: „Pomożemy!”. Dekada nowego – otwarcia na świat, licencji, zwiększonego wydobycia, elastycznych rajstop i małych fiatów – właśnie dobiegała końca. I tak, niestety, przerywana protestami robotników w Ursusie i Radomiu. Do głosu doszli znów rewizjoniści. Działał Komitet Obrony Robotników, grupa studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego zawiązała Studencki Komitet Solidarności, a w ślad za nim powstały SKS-y także w innych ośrodkach akademickich. Na uczelniach roiło się od wszelkiego rodzaju ulotek, plakatów, gazetek i wielkich liter. Społeczność akademicka od śmierci Stanisława Pyjasa była zrewoltowana. Niezmienna, jak stała Plancka, była tylko nieufność wobec władzy – ten stan utarł się w dyskusjach z młodymi pracownikami nauki pamiętającymi sześćdziesiąty ósmy. Od marca owego roku studenci nie mieli złudzeń, wiedzieli, że mogą jedynie posłużyć za zły przykład dla robotników jako ci, którzy mają wszystko co najlepsze bez pracy, za darmo, a na dodatek nie szanują ludowej ojczyzny!

Jakoś wiosną, przy rytualnej flaszce z mety za Peweksem na Kaleńskiej, pierwszy odezwał się Paweł Jędras:

– Pierdolę ich wspaniałomyślność, ten akademik za półdarmo i zupę mleczną na stołówce – powiedział. – Jedziemy na saksy, trzeba się ustawić w życiu, zarobić na dżinsy i wyprowadzić się z akademika do swojej kwatery. Jedziesz?

– Jasne, że jadę. Wchodzę w to! –zdobył się na odwagę Jurek.

Akademik w miarę mu odpowiadał, zwłaszcza ten na Kicu, ale zależało mu na dżinsach.

Nord Cup

Po gruntownych przygotowaniach, które polegały na zakupie puszek z jedzeniem i śpiworów, wyjechali do Norwegii. To było latem w osiemdziesiątym. Prom do Ystad. Po barach i pokładzie przetaczali się pijani Szwedzi. Rumiane ryje, w pyskach albo w krótkich, przypominających prosiakowe raciczki palcach trzymali cygara. W ogóle byli rudzi i raczej grubi. A może to byli Niemcy? Nie, chyba nie, Niemców poznał później i lepiej. Na pewno jacyś Skandynawowie w bluzach w szerokie pastelowe pasy. Zazdrościli im tej garderoby. Tak, dżinsy na pewno i jeszcze taka bluza były marzeniem. Reszty im zazdrościć jeszcze nie potrafili. No, może z wyjątkiem butów, bo na Zachodzie łatwo było Polaka rozpoznać po trepowatym obuwiu. Czekali, aż przestaną łazić po pokładzie, głównie w drodze do baru, wtedy mogli rozciągnąć śpiwory i przespać się do rana jak na akademikowej prerii.

Na promie bujało jak cholera. „Wawel” czy jakiś inny złom. Grunt, że nie zatonął. Kiedy się przebudzili, prom dobijał do kei. Na dachu budynku portowego stały potężne litery: YSTAD.

– O, kurwa, ale duże– powiedział Jurek.

– Duży kraj, duże litery – rezolutnie bąknął towarzysz wyprawy. W oddali z billboardu uśmiechał się Björn Borg, z kolorową opaską podtrzymującą długie blond włosy, z ręką na kierownicy dziarskiej bryki Saab 900. Równy gość, bekhendem walił z obydwu rąk, no i kumpel Fibaka.

Zeszli z promu marynarskim krokiem, dźwigając na grzbiecie plecaki w połowie wypełnione konserwami. U Jurka dominowały „Paprykarz szczeciński”, „Turystyczna” i „Paszteciki podlaskie” z drobiu. Paweł zabrał głównie „Śledzia w tomacie” i „Gulasz dolnośląski”.

Z portu wyruszyli w kierunku drogi do Malmö. Zbliżał się czas śniadania. Chleb mieli z Polski. Ze wspólnej kasy kupili szwedzkie mleko w kartonie. Jedli w przydrożnym rowie. Jurek dzielił chleb poniemieckim bagnetem na równe kromki. Smarował je pasztecikiem i do tego łyk mleka. Niebo w gębie. Wokół rozciągały się pola Skanii. Zboże na baczność. Jakieś gęste i lekko falujące.

– Oni tu mają pszenicę i krowy, a ja myślałem, że to północ i wszystko jak na Syberii – zażartował.

– Północ jest na Północy, tam są renifery, a tu jest normalnie. Co ty, myślałeś, że oni szyszki jedzą? To cwane plemię – wymądrzał się kolega Paweł Jędras. – Nas za potopu okradli, z hitlerowcami handlowali rudą, która szła na czołgi Guderiana. Przy każdej okazji chwalą się, że uratowali paru Żydów…, no może trochę więcej, od spaceru przez komin, od lat z nikim nie wojowali, a teraz mają socjalizm.

– Socjalizm jest u nas, tu jest kapitalizm. Wyzysk człowieka przez człowieka – Jurek odbił piłeczkę i poirytowany zarzucił plecak. Wnerwiał go ten mądrala, Jędras-Mędras, jak w takich razach o nim myślał. Coś we łbie miał, bo był rok wyżej i na ITS-ie, ale z tym socjalizmem przesadził. Później okazało się, że obaj mieli rację, bo to dwie rodziny, zresztą obce, najpierw nachapały się kasy do granic przedwymiotnych, a potem zorganizowały pracowitym Szwedom socjalizm, a to, co sobie zostawiły, i tak miało im wystarczyć na kapitalistyczne życie do końca świata.

Po dwóch godzinach machania na stopie ruszyli skrajem drogi z zatkniętą na tyle plecaka tabliczką „Göteborg”.

Kiedy tak szli wzdłuż linii pobocza, zatrzymał się przed nimi taunus, zapaliły się światła ostrzegawcze i automatycznie uchylił bagażnik. Kiedy zrównali się z okienkiem kierowcy, ten powiedział:

– Wsiadajcie, tyko szybko! – Po chwili byli w środku.

– Dzięki – Jurek odetchnął z ulgą.

– Thank you – poprawił go Paweł, ale kierowca od razu nawijał: – Mam czewczyna w Polska, to trochę gadam po waszemu. Z plecaki to tylko Polaki chodzo. – Teraz dostrzegli jego ciemną skórę i czarne kędzierzawe włosy. – Ja jestem Arab, Szwed czy Norweg sze boi zabieracz na hitch-hiking. Ja biore, bo Polaka równe ludzie, nie ma tam ramadan i ja moge tanio wiborowa – dodał. – Tutaj to kosztuje jävla massa pengar! – Po czym donośnie się roześmiał.

Podróż upływała im na paleniu jego papierosów i słuchaniu instruktażu, który sprowadzał się do hasła „jak żyć u Norwegów, żeby przeżyć”. Arab Ali im to wytłumaczył: – „Trzeba picz i jebacz, żeby z biedy sze wygrzebacz”, tak mnie nauczyli u was. Fajne, nie?

Zrozumieli, że jeśli zrezygnują z polskiego ego, choć trochę, to będzie im łatwiej. Wymienili adresy. Na koniec Ali ich jeszcze pocieszył:

– Dobrze, że wy do Norwegii, tam jest jeszcze mało Polaków.

Wywiózł ich za Göteborg. Gdzieś w rowie minęła im noc, bo nikt jakoś nie jechał. W nocy Skandynawia śpi, rano idzie się do pracy.

O świcie obudził ich hałas przejeżdżających samochodów. Później był posiłek: końcówka chleba, druga połowa konserwy i po pół litra mleka. Na deser po fajce od Alego, swoich papierosów zapomnieli i szybko trzeba było palić racjonowane skręty. Mieli do wyboru – albo dżinsy, albo palenie regularnych fajek.

W końcu zabrała ich miła i młoda pielęgniarka. Ładna nie była, ale była Norweżką. Typ: baba jak piec, lekko tylko ruda, ale za to całkiem piegowata. Mędras usiadł na przednim siedzeniu, coś tam bajerował. Ale trwały most polsko-norweskiej przyjaźni zbudował dopiero, jak jej powiedział, że są studentami z Polski i jadą z pielgrzymką do Narwiku, pokłonić się poległym polskim żołnierzom z Brygady Podhalańskiej walczącej z hitlerowcami u boku aliantów, a zwłaszcza dziadkowi Pawła, który skonał, a sztandaru brygady z rąk nie wypuścił. I jeszcze podsumował, że w trzydziestym dziewiątym alianci zrobili ich, czyli Polaków, delikatnie rzecz biorąc, w chuja. Ona zalotnie odgarniała włosy, kiwała głową, jakby chciała powiedzieć: zuchy, bohaterowie, on dalej nawijał makaron na uszy. Wszystko stało się jasne, kiedy wysiadła na stacji benzynowej i Mędras powiedział:

– Jakby co, no wiesz… to bierzemy ją na dwa baty. – I szybko dodał: – Ja pierwszy!

– A bierz se te Fokę w całości, wiking się znalazł! – Jurek wydął wargi i skręcił fajkę. Fujarka swędziała go jak sto pięćdziesiąt, ale uniósł się honorem. Ruda, piegowata, takie na Kicu dla świętego spokoju odpuszczali miejscowym. Niech ma, niech się udławi.

Dojechali do stolicy. Bardzo szybko pokazała im Oslo, a na koniec rzekła:

– Zaczyna się weekend. Nie macie szans na dalszą podróż do Narwiku. Ani tiry, ani osobowe was nie zabiorą. Podwiozę was jeszcze za miasto i zostanę tam na noc u rodziny.

W ten sposób wylądowali u jej wujostwa na wsi. Gdzieś po drodze do Tynsetu. Na szczęście w Norwegii wszystko jest od Oslo na północ. Narwik, wujostwo i Północ. Tak było wtedy i tak zostało.

Do spania przydzielono im stodołę ze świeżym sianem. Skonany Jurek usnął od razu. Kiedy się obudził, Mędrasa nie było, za to z domku dobiegały focze sygnały godowe: Pawel, take me, fuck me strong, kiss me… Usnął ponownie, ile spał, nie wiedział. Obudziło go delikatne poszturchiwanie. Nie otwierając oczu, warknął:

– Te, daj se siana – szturchanie było jednak coraz bardziej natarczywe. W końcu otworzył oczy. Coś wielkiego i nagiego stało nad nim z kwiatkiem w zębach, z flaszką bimbru w jednej ręce, kubkiem kawy w drugiej. To była ona, ruda jak ogień norweska Foka. Mędras konał w domku, a on miał teraz budować most przyjaźni. Rozpięła mu spodnie, wydobyła z nich Jurkowe przyrodzenie. Zanim zdążył dobrze otworzyć oczy, głowa jego członka znalazła się w jej ustach. Czuł, i nie mogło być inaczej, jak foczy, lekko szorstki język kręcił się i ocierał o jego żołądź. Po kilku chwilach nastąpiła eksplozja i cały ładunek z jego cygara został w jej ustach. Na koniec powiedziała: So, let’s start, you have much to do….

Ciało tej zuchwałej norweskiej pannicy było integralnie piegowate i tak szorstkie jak jej język. Miało również to piękne coś, słusznie nazywane skandynawskim kobiecym ciepłem. Była jak ciepła jurta na wietrznym i bezkresnym stepie otoczonym skalistymi górami Opdahl. Rankiem obudził się przy jej boku, a nad nimi stał Mędras i stroił małpie miny. To, co się potem działo, to było śniadanie szwagrów. Głupie uśmiechy i niepewne spojrzenia. Krępującą ciszę przerwała Foczka. Odgarnęła włosy z czoła i rzekła: – Obaj jesteście fajni, robicie to każdy inaczej i to jest najciekawsze.

W dalszą podróż wyruszali bogatsi o zwrot w języku wikingów, którego nauczyła ich bohaterka tej nocy: Vi er studenter fra polsk, haiket til Narvik! Najpierw jednak znowu siedzieli w rowie i machali rękami, robiąc głupie miny przed każdym nadjeżdżającym samochodem.

– Mędras, a dokąd my właściwie jedziemy? – spytał Jurek. Ten drugi, chwilę milczał. W końcu wydusił z siebie:

– Po pierwsze, nie mów do mnie Mędras, po drugie, ja jadę do Stanów. Wybacz, nie powiedziałem ci…

Jurek zbaraniał.

– OK, ale o czym ty gadasz, bilet masz? – robił za rezoluta, udając, że nie czuje się zaskoczony takim obrotem sprawy.

– Pobujamy się po tym Trøndelagu, znajdziemy jakąś robotę, będą pieniądze, będzie bilet – mówił Paweł.

– Wiza, skąd weźmiesz wizę do Ameryki, Mędrasie? – Jurek nie dawał za wygraną.

– Będziemy wracać przez Oslo, wtedy ja pójdę do ambasady USA i jak powiem tym od wuja Sama, że w Polsce jestem prześladowany politycznie, to wiesz, oni muszą dać mi azyl. Mam za sobą wszystkie konwencje międzynarodowe.

– Po pierwsze, kto cię prześladował, bo ja jakoś nie pamiętam? Po drugie, co ze mną? – dalej dręczył go Jurek, bo poczuł się jakoś nieswojo na myśl, że zostanie sam na sam ze swoją skąpą znajomością angielskiego i jednym zdaniem po norwesku. Paweł czytał w jego myślach.

– Dasz sobie radę, przez miesiąc podciągniesz się i w angielskim, i norweskim. Narwik zastąpisz słowem: Ystad, i wrócisz do Świnoujścia.

– Problem w tym, że nie jadę do Polski – powiedział Jurek.

– To ty też spierdalasz z komuny? Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś! – wykrzyczał Mędras wyraźnie zdenerwowany.

– Od-pier-dol-się – spokojnie odparował Jurek – to ty mi nie powiedziałeś, że wiejesz do Ameryki! Trzeba było od razu gadać!

– Co by to zmieniło?

– Sam byś jechał na foki i renifery, a ja prosto do Rajchu, mam tam dziewczynę na stypendium.

– Ty też mi tego nie powiedziałeś! – teraz Paweł się awanturował, całkiem na poważnie.

– Co ci miałem mówić, skoro jej nie znasz. None of your business! Zresztą ona mi powiedziała, że mogę do niej przyjechać tylko sam, bez żadnego kolesiostwa. Ma dość załatwiania roboty dla rodziny i wszystkich znajomych. Ja to rozumiem, potem wszyscy jej siedzą na karku. Przywiozą makatkę cepeliowską i żubrówkę, a ona lata po kampusie i musi tym handlować. Mówi, że się tego wstydzi.

– Za kogo ty mnie, kurwa, uważasz, ja mam poglądy polityczne i dlatego nie chcę siedzieć w peerelu, a ty mi pierdolisz o jakichś makatkach! – Mędras, czerwony na gębie jak Lucjan, sąsiad rodziców Jurka, latał wokół stojących przy rowie plecaków firmy Elbrus i darł się w niebogłosy: – Mielibyśmy metę u Helmutów. Ja bym sobie wyjechał, a ty miałbyś swoje dżinsy i mokasyny. A tak jedziemy do Rzymu przez Krym, co ja gadam, przez Spitsbergen! Ty głąbie! Fuck you!

Kiedy się tak awanturował, nie zauważył, że od dłuższej chwili stoi przed nimi hippisowski VW, tak zwany ogórek, czyli po polsku nyska. Zza szyby przyglądało im się dwóch młodzianów w ich wieku. Chwilę bawili się widokiem kolegów wykrzykujących na zmianę w niezrozumiałym dla nich języku i biegających wokół potężnych plecaków. W końcu jeden, zapewne po lekturze tabliczki na kominie plecaka, z mocno grasejowaną wymową i charakterystycznym akcentem spytał: – Narrrvik?

Odpowiedzieli entuzjastycznie, chórem, używając ulubionego zdanka w foczym narzeczu. Ci z ogórka, nie znając języka wikingów, wzruszyli ramionami i zaprosili ich do środka. Okazało się, że to Francuzi, a jeden z nich to nawet Bretończyk. Paweł i Jurek musieli wyglądać na mocno spragnionych, bo Francuzi bez zbędnych pytań dali im butelkę beaujolais-village, którą ci, ku ich zdziwieniu, walnęli z gwinta, wcześniej sprawnie odbijając korek. Ręka jednego z nich, trzymająca korkociąg, zawisła bez potrzeby w powietrzu. Dysponenci pojazdu mieli romantyczne widzenie świata. Przyjechali oglądać fiordy i góry, głównie chcieli zobaczyć renifery. Kilkakrotnie padło Nordkapp, na zmianę z North Pole, jazda odbywała się więc we właściwym kierunku, w Norwegii zresztą najczęściej jedzie się up to north albo odwrotnie, czyli down to south. W końcu trafili na tablicę z informacją, że rezerwat reniferów leży kilka kilometrów od głównej drogi. Zostawili auto na parkingu. Po kilkuset metrach ukazał się cel wędrówki Francuzów.

Te zupełnie niepłochliwe „jelenie” stały tysiącami w płaskodennej kamiennej dolinie. Panowała tam przedziwna cisza. Przedzierał się przez nią tylko lekki odgłos stojącego w bezruchu stada, które przeżuwało mchy i porosty. Ta cisza już po chwili stawała się nie do zniesienia. Złamanie źdźbła trawy brzmiało jak trzask pękającego konaru pokaźnego drzewa, zwielokrotniony echem odbijającym się pomiędzy zboczami gór, które okalały dolinę. Francuziacy przemówili natchnionym szeptem: – Incroyable!! – Nie mylili się, także Jurek po raz pierwszy w życiu właśnie tam doznał dziwnego błogostanu. Nad tą rajską doliną krążyły jakieś spore ptaki. A właściwie szybowały z szeroko rozpostartymi nieruchomymi skrzydłami. Szukały dobrych wirów, takich, które unoszą ku górze, wyżej i jeszcze wyżej, tak wysoko, że traci się je z widoku.

W rezerwacie w Opdahl Francuzi kupili sobie włóczkowe czapki z nausznikami w lapońskie wzory. Nie mogli zrozumieć, dlaczego Jurek i Paweł nie nabyli souvenirów, zwłaszcza tak oryginalnych. Przy swoim zakupie zaczęli się jednak spierać. Antoine, Bretończyk, uważał, że ornamenty zwierzęce i roślinne mają charakter celtycki. Pierre, żabojad, twierdził, że indiański.

Pojechali dalej, w stronę morza, lekko na północny zachód. Na kempingu Polacy w podziękowaniu za podróż postawili butelkę spirytusu. Tę, którą tata Jurka wręczył mu przed odjazdem jak relikwię, ze słowami: – Weź, na wszelki wypadek, przyda się, gdybyś się skaleczył, a jak nie, to ją wypij na zdrowie.

Zastosowali wariant drugi, rozcieńczając spiryt wodą ze strumienia. Współbiesiadnicy z kraju wina nie wiedzieli, że wódkę robi się ze spirytusu. Może dlatego uderzyła im do głowy i niedawny niewinny spór o ornamenty przerodził się w regularną kłótnię. Pijany Bretończyk wykonał taniec wokół ogniska, po czym z okrzykiem: Niech żyje wolna Bretania!, wrzucił czapeczkę żabojada do ognia, a tamten zaczął tak spazmatycznie płakać, aż się usmarkał. Coś mamrotał w języku Moliera, w końcu usnął. Rano suszył swój śpiwór. Mędras uważał, że zlał się ze strachu przed separatystą Bretończykiem. Jurek twierdził, że z żalu po stracie czapeczki. Fakt, ładna była.

Następnego ranka, popijając skummet melk, z tęgim bólem łba ruszyli na piechotę, chyba gdzieś w stronę Trondheim. Francuzi, mocno wczorajsi, w ogóle się nie podnieśli, Bretończyk ledwie kiwnął ręką i wymamrotał: – Bon voyage! Drugi udawał martwego. W kiepskim nastroju przekroczyli bramę obozowiska. Szli skrajem asfaltu gładkiego jak tyłek niemowlaka. Puszki trzymane na czarną godzinę przyginały ich do ziemi. W końcu jakiś farmer zabrał ich furgonetką do pobliskiego miasteczka.

Usiedli na ławce ustawionej na ładnym skwerku koło kostnicy. Szykowali sobie śniadanie. Zajechał karawan, jeden, potem drugi. Kromeczki leżały równo i czekały na ścierwo z puszki. Alejką szła staruszka z psem na smyczy. Pies z ciekawością skierował nos w stronę chleba, ale kiedy Jurek wbił bagnet w „Paprykarz szczeciński”, uwalniając jego zapach, wyszarpnął się właścicielce i rzucił do ucieczki. Szczupła staruszka o dobrej twarzy uśmiechnęła się i skinąwszy głową w ich stronę, dodała norweskie „przepraszam”.

Mędras spytał:

– Ciekawe, ile ma tej petroemerytury? Taki brytan musi zeżreć ze dwie puszki paszy treściwej od Chappiego dziennie – widziałem te psie delikatesy u nich w sklepie.

Jurek skomentował krótko:

– E tam, nasze poczciwe burki wtrząchają kartofle bez omasty i też żyją.

Po godzinie dopadł ich ból brzucha. Niemal na czworakach dotarli do WC na stacji benzynowej. Chyba jakiś Jun czy inny Uwe, lejczy od węża z benzyną, z litości na ten widok nie tylko im powiedział, że nad morzem, gdzie jest dużo cieplej, uprawia się truskawki, ale i pomógł namówić tankującego obok tirowca na wspólną podróż. I tak znów udawali się do Narwiku, o którym żadne polskie dziecko nic by nie wiedziało, gdyby nie krew i bohaterstwo polskiego regimentu. Jechali wąskimi półkami skalnymi wzdłuż rwących potoków. Kierowca puszczał jakąś straszną muzykę, palił jednego skręta za drugim, a kiedy skręcał następnego, puszczał kierownicę, ślinił bibułkę Rizla i z satysfakcją informował:

– Hej wy, tu jest przepaść, ze trzysta metrów! – Kabina jego tracka, istne rękodzieło, cała była wyklejona kobitkami. Brunetki miały trójkąty czarne albo łyse, blondynki – płowe albo też łyse. – No co chłopaki, podobają wam się moje dziewczyny? – pytał.

– Ooo tak, oczywiście! – komplementowali pośrednio panny i gust gospodarza. Coś jednak tych zachwytów było mu mało, bo dociekał:

– A u was, w komunizmie, jest pornografia?

– Zdarza się – mruknął Mędras.

W tym momencie kierowca wyjął ze schowka kilka świerszczyków w stylu hard porno.

– No, ale takich rzeczy to u was na pewno nie ma!

Teraz dla odmiany kontratakował Jurek:

– Wiesz, to, co ty nam pokazujesz, naprawdę nie robi na nas wrażenia, my nie takie rzeczy mamy w prenumeracie.

Mędrasowi nawet nie drgnęła powieka, udawał, że śpi. Nagle jakiś wstrząs, gwałtowne hamowanie. Stuknęli głowami w przednią szybę.

– Nie spodobała mu się twoja recenzja – szepnął Mędras. – Zaraz każe nam wysiadać.

Gospodarz kabiny otworzył drzwi po swojej stronie i zanurkował pod fotel. Gadał do siebie: „Do diabła, no przecież gdzieś tu były, muszą tu być! Mam je! Te naprawdę są niesamowite”.

W końcu mocno zmachany ponownie zasiadł w fotelu i podał im plik kolorowych pisemek. Samochód ruszył, a on z ukosa obserwował reakcję obdarowanych. Miny mieli nietęgie. Kierowca tryumfował: – Widzicie? Zawsze uważałem, że ze zwierzętami są najlepsze!

Tak oto i w takim towarzystwie wylądowali na półwyspie Inderøj. Kiedy stracili z oczu samochód pornofila, rozpostarł się przed nimi niezwykły widok. Z prawej fiord pełen makreli, z lewej fiord pełen śledzi, a w środku pola truskawkowe forever. Foki. Skały. Zero Francuzów i pornoli. Świeże powietrze. Kąpiel.

Z centrum wioski rozlokowanej w zakolu zatoki promieniście rozchodziły się szutrowe drogi. Ruszyli jedną z nich. Szli od farmy do farmy i pytali o pracę. Bodajże w trzecim obejściu poskutkowała gadka o Narwiku. Dostali robotę i mieszkanie na stryszku nad szopą. Znalazły się stare materace, uzyskali dostęp do kuchni, kibla i mycia. Kiedy słońce wysuszało poranną rosę, na stromym schodzącym ku zatoce polu zaczynało się zbieranie truskawek. Koło południa upał stawał się nie do zniesienia. Gospodarz Silvert siedział pod parasolem obok przyczepy z plakatem na burcie, na którym widniały wyszczególnione wyniki każdego zbieracza. Zwycięzca dnia otrzymywał premię od plantatora: dla chłopaków fajki, dla dziewczyn guma do żucia. Żeby jako tako zarobić, trzeba było schylać się dziesięć godzin dziennie, od czego rąbało w krzyżu. Za darmo gwiazdy latały przed oczyma. Paweł, kilka centymetrów wyższy, radził sobie gorzej od Jurka. Jurek, który obserwował go kątem oka, widział, że cierpi, ale z zaciśniętymi zębami zrywa owoce z lilipucich krzaczków. Gdy pojawiła się rodzina Wietnamczyków w dużych słomkowych kapeluszach i każde z nich zbierało czterokrotnie więcej kilogramów niż oni, naszedł ich kryzys psychiczny. Patrzyli, jak co chwila kolejny skośnooki pracownik sezonowy biegnie do wagi, jak właściciel zapisuje mu kolejne bezcenne kilogramy na planszy współzawodnictwa. Opuszczała ich wola walki. Osłabł duch sportowej rywalizacji. Nie widzieli już dla siebie szansy. Z ukrywaną zazdrością kątem oka podziwiali pracowitych Azjatów. W rankingu spadli o kilka miejsc, aż w końcu wylądowali na szarym końcu. Mędras wyrzucił z siebie z bezsilną kapitulacją: – Małe toto, to mu łatwiej. – A Jurek dorzucił: – Choć nie ma w Narwiku mogiły dziadka, to serce ma waleczne.

Wietnamczycy zauważyli chyba ich rosnące uznanie, bo prezentowali całą szerokość swoich uśmiechów i przy każdej okazji kłaniali się uprzejmie. Grzecznie, z polską szczerością, odwzajemniali te uśmiechy. Mędras mruczał pod nosem: – Jeszcze im się kłaniać chce.

Mijały dni. Ze starej opony wykonali nakolanniki. Na klęczkach praca szła szybciej, ale plecy bolały nadal. Wtedy przyszła do nich pani Ho Hu i powiedziała nienaganną angielszczyzną:

– Drodzy koledzy, kiedyś widziałam wysokiego pana, który zrywał na siedząco, z koszykiem między nogami, a przesuwał się w tył.

Rada okazała się skuteczna na tyle, że wylądowali aż w środku tabeli i znowu było ich stać na skręty.

Silvert swoim wyglądem, jak i zachowaniem zaprzeczał temu, co Paweł i Jurek rozumieli pod pojęciem chłop czy badylarz. Zarządzał kilkuhektarowym gospodarstwem, którego najcenniejszą część stanowiła plantacja. Ciepły Golfsztrom i duże nasłonecznienie właściwe dla tej pory roku pozwalały mu uzyskiwać niezłe plony. Wcześniej było biednie, jego rodzice pojechali za chlebem i dorobili się w Ameryce, kupili tę ziemię i maszyny, a on dalej pielęgnował spadek. Zapewne od rodziców nauczył się dobrze mówić po angielsku. Szczególnie był dumny z pary koni, kłusaków. Gonitwy sulek ciągniętych przez norweskie koniki były jego pasją, podziwiał też polskie konie rasy arabskiej. Mógł o tym mówić godzinami.

Pewnego wieczoru zostali zaproszeni na kolację. Oprócz puddingu było piwo, a oni mieli na dnie plecaka cudem ocalałą butelczynę żubrówki, rozmowa kleiła się więc szybko. Gospodarz dość dobrze znał historię i ciekawiła go Polska.

– Nie mówiliście, skąd dokładnie jesteście, Polska to spory kraj.

– Kielce, stamtąd pochodzimy, to między Krakowem a Warszawą, średniej wielkości miasto – powiedział Jurek.

– Kielce, Kielce… I’ve heard about „pogrom” there. Am I right? Who had killed so many Jews, just after the war, it’s so strange?

Popatrzyli po sobie, po chwili odezwał się Paweł:

– Dokładnie nie wiadomo, to była prowokacja sowieckiej bezpieki…

Następnego dnia przypadała niedziela, ale kościół w Sakshaug był od dłuższego czasu zamknięty. Miejscowi dawno przestali do niego chodzić, otwierano go tylko w dni pogrzebów, o ile taka była wola zmarłego. Na wiejskim cmentarzu, wokół kamiennej świątyni stało niewiele krzyży, jakieś płyty i symboliczne nagrobki. Wiadomo, Norwegia kraj żeglarzy. Silvert zaproponował połów ryb w fiordzie, tak dobrze widocznym z truskawkowego zbocza. Kiedy dopłynęli na miejsce, gdzie ryby miały brać najlepiej, Norweg wyłączył silnik motorówki. Zapuścili długie i grube żyłki zakończone wieloma haczykami. Panowała kompletna cisza, czasami przerywana delikatnym pluskiem wody, kiedy samotna ryba wyrywała się z otmętów wody, aby po chwili w nią opaść. Silvert raz po raz szarpał linkę i wyciągał dużą białą rybę.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: