Więcej gazu, Kameraden - ebook
Więcej gazu, Kameraden - ebook
Przedstawiciel IBM negocjuje warunki umowy na system ewidencyjny dla obozu w Auschwitz. Cieśla odkrywa oszustwa w kosztorysie szubienicy. Pijani chłopi kłócą się o dobytek z żydowskich domów. Zwłoki z pociągu jadącego do obozu śmierci zostają użyte jako paliwo dla parowozu. „Więcej gazu, Kameraden” to proza wpisująca się w nurt wyznaczony przez takie książki, jak „Sąsiedzi” czy „Strach” Jana Tomasza Grossa. Zagładę oglądamy tu oczami jej szeregowych uczestników, zwykle oprawców, beneficjentów i biernych świadków. Życie egzekwuje swoje prawa nawet w obliczu Apokalipsy, bohaterami Piwowarskiego kierują ambicja, zawiść i banalna głupota, ale także miłość i troska o bliskich. Apokryfy Piwowarskiego wyrastają z przeczucia niepełności wiedzy, jaką posiadamy o Zagładzie. Sięgając do świadectw z epoki i własnej wyobraźni, autor tworzy obraz codziennej ludzkiej krzątaniny. Obraz ten, pozbawiony jakiegokolwiek komentarza, wydaje się zaskakująco swojski. Raz jest smutny, raz wesoły. Ktoś nas irytuje, komuś gotowi jesteśmy współczuć. Jak w życiu...
Przyjąłem, że powinienem opisać Zagładę z zewnątrz. Uznałem za właściwe i dopuszczalne przyjąć punkt widzenia tych, którzy stali po drugiej stronie, a był to punkt, z którego pojmowało się uśmiercanie Żydów jako obowiązek, wyznanie wiary, ideał, biurokrację, wskazanie nauki, postęp cywilizacyjny, okazję do zarobku, wreszcie rzecz naturalną i powszednią.
Krystian Piwowarski
Stypka i Rataj wlekli w kopnym śniegu po dwa, a jeśli mniejsze, to i po cztery ciała do parowozu. Z początku próbowali miotać je w pojedynkę do tendra, ale tender był wysoko, a oni w dole, po pas w czerwonym śniegu, i nawet lekkie dziewczynki z mysimi ogonkami odbijały się od czarnej, tłustej blachy i spadały im na karki. Kapral się niecierpliwił, konwojenci robili uwagi.
(fragment)
Z recenzji Homo Polonicusa:
„Homo Polonicus” zawiera być może największą krytykę szlachty w polskiej literaturze od czasów Stanisława Brzozowskiego, który w Legendzie Młodej Polski pisał o zdziecinniałych szlachcicach, żyjących w izolacji od Europy na „tłustym połciu ziemi". [...] Gdyby Mikołaj Gogol jakimś trafem urodził się i tworzył w XIX-wiecznej Polsce, zapewne tak wyglądałyby polskie „Martwe dusze”.
Roman Pawłowski, „Gazeta Wyborcza"
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-428-0 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nagie kobiety. Wiele nagich, oddanych mi kobiet. Świeci słońce i jest gorąco, pot spływa mi po twarzy; czuję jego słono-gorzki smak. Bóg rozpiął błękitne niebo, rzucił garść chmur i kazał im pęcznieć jak brzuchom kobiet, które zgromadził w dole, by były mi posłuszne, cokolwiek z nimi uczynię. To nie jest sen, choć śniłem już takie obrazy; widziałem w nich moje ciotki, kuzynki, koleżanki ze szkoły, obce dziewczyny. Budziłem się oszołomiony, bolał naprężony członek. Przyglądam się uważnie i krytycznie. Metoda postępowania jest niezmienna od dnia, kiedy stanąłem naprzeciwko moich pierwszych nagich kobiet: najpierw patrzę w oczy, to spojrzenie jest szybkie, potem pod brzuchy, bo tam są kędzierzawe włosy. Włosy czarne, jasne, brązowe, a czasem rude, prawie czerwone. Kobiety zasłaniają je dłonią, drugą ręką zasłaniają piersi. Wstydzą się nas, obcych. Mężczyzn przy żółtym nasypie, czekających na swoją kolej, też się wstydzą. Mężów, ojców, synów, braci, narzeczonych. Mężczyźni są spokojni. Starych kobiet nie kadruję; przeklęte wiedźmy z krzyczącymi oczami. Wydaje się dziwne, żeby oczy krzyczały, ale tak jest; krzyk oczu jest nie do wytrzymania, dlatego odwracam głowę. Wyobrażam sobie, że tak musieli krzyczeć obdzierani ze skóry, łamani kołem albo rozrywani końmi. Nie chciałbym żyć w tamtych barbarzyńskich czasach.
Dziewczynom nie rosną pod brzuchem takie gęste włosy, jak kobietom dojrzałym, pod trzydziestkę i dalej. Małe dziewczynki w ogóle nic tam nie mają. Jak lalki mojej siostry. Na cipkach pionowe kreseczki. Wiadomo, co oznaczają, co tam się kryje. Kiedyś wsadziłem palec; nie chciał wejść głębiej, dziura była zimna i zamknięta. Dlatego. Gdybym się zdecydował wieczorem, na świeżo, nie byłoby problemu, ale poszedłem nad ranem, a noc była chłodna i na brzuchu dziewczynki leżała rosa.
Pomijam także mężczyzn; tym elementem krajobrazu w ogóle się nie interesuję. Nikt z naszych nie poświęca im uwagi. Trafiają się przystojni faceci w typie filmowym. Saulis się wścieka, że z taką urodą te świnie kradły nam najpiękniejsze kobiety. Albo staje przed nami, sędziami, taki, co mu wisi porządny kawał wurstu. Wtedy każdy porównuje w myślach swoją nędzną kutasinę z tym okazem. Czujemy impulsy elektryczne na ciele i gorycz w ustach. Krzycząca niesprawiedliwość domaga się zadośćuczynienia.
Wieczorami myślę o wybranej dziewczynie dnia, wyobrażam sobie, że leżę z nią w łóżku. Staje mi i muszę sobie ulżyć pod szarym kocem. Żartujemy jeden z drugiego, a w duchu jesteśmy poważni. Noce rozbrzmiewają naszym stękaniem i skrzypieniem sprężyn, a oczy powlekają się łuskami drżących powiek. Koce kleją się i śmierdzą, tyle dobrego nasienia z nas wypływa, niewykorzystanych możliwości. Szkoda, że robota idzie tak szybko. Powinno się robić przerwę na rozrywkę i w taki dzień jak ten pójść z dziewczętami do lasu, na polankę i tam, w trawach, w kwiatach i ziołach, nasycić się nimi do utraty tchu, mieć je po tysiąc razy, posiąść całą ich kobiecość, do samej kości, żeby potem móc rozstać się bez żalu, z przeświadczeniem, że wyrzuca się zużytą rzecz. Tymczasem mamy trzymać fason i z tymi dziewczętami się nie zadawać. Taka jest racja stanu, jak nam wyłożyli na szkoleniu politycznym, ale racja stanu i każda inna racja przegrywa z ładnymi kobietami w naszych myślach i uczynkach nocą. Trafiają się ślicznotki. Uważam, że naszym dziewczętom do nich daleko. Dowód? Długie nogi. I cycusie tak zuchwale sterczą, jakby się wyrywały i napraszały: Gnieć nas, Rolf, liż nas, bierz w usta brodawkę! Baw się nami, bo my bardzo lubimy, kiedy mężczyźni bawią się nami! Kiedy młode biegną na miejsce, to im te cudowności podskakują, jakby na sprężynach. Powiedziałem Saulisowi, że powinno się wybrać młode ciała, powiedzmy same dziewice, i dać nam na cały dzień. Saulis uważa, że jestem marzycielem, a mnie idzie tylko o niepotrzebne marnotrawstwo. Nikomu nie ubędzie. Można to jakoś zorganizować, nie? Odrobina dobrej woli, Saulis, świat się od tego nie zawali. Saulis na to, że przez takie gadanie skończy się wygodna robota na tyłach i pójdziemy na pierwszą linię.
Dziewczyna patrzy na mnie zachęcająco. Uśmiecha się i dotyka piersi, lecz nie po to, żeby je ukryć. Piękna. Jasne włosy i niebieskie oczy. I zadarty nosek. Myślę, że to może jakaś pomyłka. Pytam Saulisa, bo ona wygląda mi na Białorusinkę.
– Nie podpalaj się. Trafia się takich kilkadziesiąt dziennie – odpowiada Saulis, stary wyjadacz. – Gdyby było coś nie tak, jakieś problemy z identyfikacją, tobyśmy wiedzieli. Nie myśl jak urzędnik, Rolfi. Oni są różni. Często robią nas w konia. Zwłaszcza kobiety.
Mówi, że na tysiąc brunetek wypada nawet setka blondynek. Tego nikt nie liczy, ważna jest suma ogólna, która świadczy o naszej wydajności.
– Szefie! – krzyczy Saulis. – Ile już dzisiaj?!
Śmieje się na boku, że blondi na mnie leci. Faktycznie, dziewczyna gładzi się po udzie i błaga niebieskimi oczami, żebym ją wybrał, a już tam jej ciało odpłaci mi uległością i pieszczotą. Chciałbym, ale nie mogę. Prędzej słońce zgaśnie, ziemia się zapadnie, spadną martwe ptaki. Nie dziwi mnie, że wpadłem jej w oko. Jestem wysoki i silny, oczy szare, męska twarz o zdecydowanym wyrazie. Rękawy bluzy mam podwinięte i moje opalone muskularne przedramiona nieźle się prezentują. Nie odpowiadam na zaczepki niebieskookiej, więc ona próbuje z Saulisem. Saulis jest moim przeciwieństwem: niski, tęgi i już łysieje. Nie podoba się dziewczynom. Tymczasem ona bezwstydnie uśmiecha się do Saulisa i to mnie mocno gniewa. Zdrajczyni, myślę. Obłudnica.
W moje wąskie pole widzenia – widzę, jakbym fotografował, skupiam się na obiekcie – wchodzi dzieciak i łapie rękę blondi. Zawsze, jak przykładam oko, przypominam sobie, że ledwie miesiąc temu byłem w Alpach i robiłem kozicom zdjęcia. Leicą ojca. Zaraz też przychodzi męcząca myśl, że ojciec byłby zgorszony, gdyby wiedział, że oglądam nagie kobiety. Twierdzi, że mam czas na „drażliwe sprawy płci”, jak je nazywa. Najpierw powinienem dać coś ojczyźnie, a potem kobiecie. Daję litry spermy i co? Co ojczyźnie po mojej spermie? Nic, tylko na tym traci, bo walenie konia osłabia zapał bitewny, wprawia w stan rozmarzenia, a przecież mamy demonstrować kły i pazury. Większy byłby pożytek z tych tysięcy obcych, przez nas zapłodnionych kobiet. Robię zdjęcia chłopakom, które oni wysyłają do rodziców, narzeczonym i żonom; mam dużo zamówień, bo na moich fotografiach każdy wychodzi bohatersko, nawet pokraka Saulis z króliczymi zębami. Ja nie mam dziewczyny. Nie zakochałem się jeszcze i nie mam komu wysyłać zdjęć.
Przypatruję się dziecku cisnącemu się do nóg blondynki. Brat? Może. Dziecko? Ona ledwo rozkwitła, nie może być matką; blady brzuszek płaski, trochę nawet jakby zapadnięty, i te różowe pączki, twarde, mięsiste, z czerwonymi brodawkami. Jezu, naprawdę cudo z niej! Saulis pyta, w co pocałuję blondi.
– W cycek – odpowiadam.
– W który?
– W prawy.
– Jej prawy czy twój?
– Jej lewy. A ty swoją? – pytam Saulisa.
– W cipkas.
Ja na to, że za nisko.
– Ale – mówi Saulis – w cipkas to jakbym ją naprawdę zerżnął.
Uśmiecham się z politowaniem: masz pomysły, drogi Saulisie.
– Tysiąc dwieście siedemnaście!
To mówi Zygfryd, nasz szef, co powoduje, że znowu czuję w powietrzu zapach żelaza, jak przed chwilą czułem woń każdej z tysiąca dwustu siedemnastu nagich kobiet. Zygfryd uderza mnie w ramię, pyta:
– Idziesz na zabawę?
– Będą dziewczyny?
– Będą, ośle. Tych ci nie wystarczy? – Zygfryd puszcza oko do Saulisa.
Saulis chichocze. Zygfryd spogląda w niebo.
– Będzie burza – mówi – i cholerne błoto. Upieprzymy się po kolana, a buty trzeba czyścić sadzą i łojem, bo w magazynie brak pasty.
– Ktoś kradnie – zauważa Saulis.
– Możliwe – godzi się Zygfryd. – Tylko po co komu tyle pasty?
– Czarny rynek.
Zerkam na blondi. Chudy Zygfryd też musi być pod wrażeniem, bo mówi, że szkoda. Ja i Saulis kiwamy głowami. Zygfryd przechodzi dalej, zamienia słowa z chłopakami, pociesza, dodaje sił: jeszcze tylko osiemdziesiąt trzy sztuki i zamykamy rachunek. Powiedział mi na samym początku, że przypominam mu jego młodszego brata Aloisa. Ale może to wymyślił, żeby się do mnie zbliżyć. Po co? Czego będzie chciał ode mnie? Tak czy owak, mogę liczyć na jego poparcie. A Saulis przy okazji.
Ja sobie nie wybrałem tej dziewczyny; przypadek, że stanęła akurat naprzeciwko mnie. Wiele razy stawałem naprzeciw dziewcząt; na światłach, podczas przechodzenia przez ulicę, w sklepie, na chodniku, kiedy wychodziłem zza rogu, w drodze do szkoły, kiedy na przystanku wyskakiwałem z jadącego tramwaju wprost na piersi dziewcząt i młodych kobiet, z zamkniętymi oczami, jakbym skakał w łagodną przepaść. Mamrotałem przeprosiny i czerwieniłem się, a w domu usiłowałem przypomnieć sobie, jak pachniały i co czułem, kiedy dotykałem ich piersi.
Blondi nie przesunie się ani w lewo, ani w prawo, bo inne stoją ciasno, biodro w biodro. Ten dzieciak to jest nadprogram. Nie chciał czekać i sam się wepchnął. Jak to dzieciak. Blondi wskazuje na malca, porusza ustami. Może coś mówi, ale ja nie słyszę. Nawet gdybym usłyszał, to nic nie zrozumiem. A nawet jakbym zrozumiał, to co z tego? Najlepiej bez słów. Bez krzyków. Bez płaczu.
Pokazuję, żeby wzięła małego na ręce. Plecy dziecka zasłaniają piękne piersi z brodawkami żarzącymi się jak węgielki. Trudno, nie można mieć wszystkiego. Lepiej nie będzie. Ona rozumie i dziękuje mi oczami. Mały odwraca się, a dziewczyna przyciska jego buzię do smukłej szyi, nie pozwala mu się odwrócić ani nie pozwala mu patrzeć na to, co jest za nią.
– Widziałeś? – Saulis pokazuje tęgą dziewczynę obok mojej.
– Co?
– Zesrała się!
Saulis marszczy nos, patrzy z odrazą.
– Bydło – mówi.
Teraz widzę, że brzydula stoi tyłem do nas, patrzy w dół, a po nogach cieknie jej rzadki kał; wypływa spomiędzy białych pośladków. Tego mogła nam oszczędzić! Do końca dnia będę miał przed oczami wstrętny widok usmarowanej gównem kobiety, a to się nie godzi, to jakby... sam nie wiem... to jest jakoś sprzeczne z naturą, ze słońcem, z żółtymi, niebieskimi i białymi kwiatkami, które rosną wokół nas.
– Po co się odwracała? – rzuca Saulis, równie zawiedziony.
– Ona jest tysiąc dwieście trzydziesta trzecia – liczę wyciągniętym palcem.
– Co? – pyta Saulis złym głosem. – Dlaczego to mówisz?
– Podsumowuję.
– Po co?
– Tak sobie. Po nic.
– Świnia. – Saulis zaciska szczęki. – Nie umie się zachować. Widzisz? Nie umie się zachować!
Blondi jedną ręką przyciska dziecko, drugą łapie posraną za kark i siłą odwraca, mówi coś do niej. Podbrzusze tłuścioszki zarośnięte aż po pępek czarnymi kłakami, nogi krótkie. Brzydula zaczyna wrzeszczeć, właściwie to wyje, unosi twarz i wyje, podnosi ręce i potrząsa nimi. Grozi. Nie nam, bo na nas nie patrzy, na dwudziestu zmęczonych, spoconych chłopaków. Zygfryd dokądś biegnie.
Na zegarku za siedem piąta. Jesteśmy tu od szóstej rano. Stopy parzą, w ramiona i plecy wszedł rwący ból. Ojciec mówi, że praca na powietrzu jest zdrowa, pobudza apetyt. Pod warunkiem że stoisz z wiatrem. Czyli nie tutaj i nie teraz. Na obiad dostaliśmy po pół kury i ćwiartce wódki. Nażarłem się do rozpuku, a teraz znowu czuję głód.
– Saulis – pytam – co na kolację?
– Jajeczka.
– Znowu?
– Ale prawdziwe.
– Skąd?
– Baby z wioski przyniosły. Odwdzięczyły się. Porządne baby.
Kiedy rozmawiam z Saulisem, twarz mam odwróconą, a kiedy znowu patrzę przed siebie, widzę w szeregu kobiet wyrwę po grubasce; stoi w niej Zygfryd, wychylony w tył. A teraz biegnie skosem na początek szeregu chłopaków, spogląda na zegarek, ociera pot z czoła. A moja blondi robi coś takiego, że wsuwa rękę w tę wąską pustkę w krajobrazie letniej łąki z kobietami i mną i chwyta dłoń, której tam już nie ma. Żadna nie krzyczy. Dobrze, że pogodziła się z losem. Jest mądra. Te kobiety, jak zauważyłem, nie sprzeciwiają się woli Boga. Czasem w ostatniej chwili wariują, ale nie uważam, żeby mu bluźniły. Po prostu ogarnia je szaleństwo.
Słyszę za sobą silnik opla blitza pełznącego ciężko przez piaski z nową dostawą.
– Tutaj za nadgodziny nie płacą – mruczy Saulis. – Organizacja do dupas. Tydzień harujesz jak wołas, a następny gnijesz bezczynnie albo cię wożą na głupie akcje.
Szukam wzrokiem Zygfryda, spoglądam z wyrzutem. Zygfryd uśmiecha się przepraszająco, rozkłada ręce.
– Kurwas, po zabawie i dziewczynkach! – klnie Saulis, a ja mu odpowiadam, że takie jest życie.
– Ciesz się chwilą, Saulisie – dodaję. – Ciesz się, że nie pada.
Z początku to, co się dzieje, jakoś do mnie nie trafia; wbrew własnym słowom jestem zniechęcony, przymykam oczy, myśli mam zajęte łóżkiem i miękkością jej ciała.
– Rolfas! – Saulis się śmieje. – Rolfas! Dziewczyna ci ucieka!
Stoję jak kołek, widzę wąskie plecy, rozwiane włosy i mleczną pupę. Pieszczę ją w myślach; pachnie słodko i jest gładziutka jak aksamit. I zamiast wykadrować sylwetkę biegnącej, wydzielić ostrym konturem z krajobrazu, zachować się jak fotograf, pozwalam opaść powiekom, teraz przed oczami innych chroni nas cień lasu i nikt nie widzi, że biegnę za nią, radosny, szczęśliwy, i śmiejemy się oboje.
– Rolf, co ty robisz! – słyszę odległy krzyk Zygfryda.
Zygfryd mierzy z pistoletu.
– Nic, nic – odpowiadam. Jeszcze mam usta rozciągnięte w uśmiechu, kadr z kobietami jest pusty, one już są w dole, zawinięte w czerwoną błonę, tylko moja blondi ożywia krajobraz, wdrapuje się na skarpę, wypina na nas wszystkich pupę, wszystkich nas równo nią obdziela, wyrzuca w przód rękę, przebiera nogami, zapada się w piasek, zsuwa, opada na kolana i znowu się podrywa i wypina pupę, porusza się z wielkim trudem, bo przyciska do piersi dziecko, a ono obejmuje ją rękami i nogami jak małpka.
– Rolfas! Opamiętaj się! – Saulis uderza mnie w twarz. – Ona ucieknie!
– Nie – odpowiadam. – Nie ucieknie.
Nieśpiesznie unoszę karabin, dając Zygfrydowi i chłopakom – a może i tamtym ojcom i mężom, synom i braciom – znać, że to tylko zabawa, pewne drobne odstępstwo od procedury, pozwólmy dziewczynie jeszcze chwilę uciekać.Brzuch, który się trząsł
– Jak się trzęsie wielki brzuch, to z nim cały świat – powiedział Andreas.
Andreas śmiejący się. Andreas na dachu.
– Dziw, dziw – mówił Mykoła i dreptał w kółko. Pochylał się nad kominem, zaglądał do środka przez zapocone szkiełka, mówił głośno: – Tuktuk! Tuktuk! – przykładał ucho, nasłuchiwał i znowu: – Tuktuk! Tuktuk!
Do uszu Mykoły wpadło dudnienie. A wydostało się ono nie z dołu, jak się spodziewał, ale z boku, spod gumy na twarzy Andreasa.
– Co być? – Mykoła uniósł brwi.
Andreas pokręcił głową, że nic. Westchnął demonstracyjnie. Pokazał na komin i na Mykołę, potem na zegarek na szerokim, włochatym przegubie. Piękny zegarek!
– Tak, szef – zabuczał Mykoła pod swoją gumą. – Ajmomenbite.
Szurnął butem kryształy, które rozsypał. Andreas najpierw pogroził palcem, co miało znaczyć: Nie przykładasz się do nauki, potem stuknął się w czoło: Nie wyciągasz wniosków, a na koniec wskazał dwoma palcami na swoje oczy, co miało znaczyć: Nie rób ze mnie durnia, wszystko widziałem.
Mykoła zeskoczył pierwszy. Podstawił drewniane schodki, które sam zrobił, a to dlatego, że kiedy Andreas zeskakiwał, to skakał również jego brzuch, a to już było nieprzyjemne i głupio wyglądało. Mykoła nie lubił, kiedy Andreas tracił dostojny wygląd.
– Masz, poniesiesz. – Andreas oddał chłopakowi sprzęt, otarł twarz z potu kraciastą chustką, wytarł dłonie. – Musisz stać z wiatrem, synku, kapujesz?
– Ty mówić – poprosił Mykoła.
Poczęstował Andreasa papierosem. Trzymał je w tombakowej papierośnicy z monogramem. Sam też zapalił.
– Byłem w kinie – powiedział Andreas.
– Po co?
– Głupi jesteś.
– Co?
Andreas przyglądał się krytycznie Mykole: jasne, wesołe oczy, nos jak guzik, czaszka wygolona do skóry, uszy jak pierogi; Mykoła wyglądał niepoważnie.
– Ale z ciebie szczeniak. Otwierasz i wsypujesz. Koniec.
– Co?
– Słyszysz?
– Co?
– Pszczoły.
Mykoła spojrzał w górę.
– Tu. – Andreas pokazał na dach.
– Czemu pczoły?
– Nie wiem. Bzzzz! Słyszysz?
– Nie.
Andreas przewrócił oczami; on słyszał. Ale to nie wszystko – rój brzęczał odmiennie, uparcie, rój był niespokojny.
– Puszka być pusta?
– Pusta. Wszytko. – Mykoła uderzył się pięścią w pierś. – Być. Na Chrysta Zbawiciela. – Przeżegnał się.
Andreas położył dłoń na papie, potem dotknął ucha.
– Ul – powiedział. – Posłuchaj.
– Aha – rzekł Mykoła z wdzięcznością i przytknął ucho do papy.
Robił, co mu kazał Andreas. Szef przekroczył czterdziestkę, a Mykoła nie miał dwudziestu; szef był wysoki i tęgi, a Mykoła niski i chudy; szef stawiał piwo, a Mykoła pił. I upijał się. Pijany śpiewał, płakał i mówił po swojemu, podczas gdy szef dłubał w szparach wykałaczką i zachęcał: Dawaj, mołodiec!
– Oni krzyczeć.
– Brzęczeć – powiedział Andreas.
– Nie krzyczeć? – zdziwił się Mykoła.
– Nie, synku.
– Oni brzenczeć – zgodził się Mykoła.
Pokazał kilka zębów, między nimi dziury.
– Miód dobry. – Mlasnął. – Ach, jaki dobry! U nas pczoły kaput.
– U nas też.
Mykoła znowu przytknął ucho do papy.
– Dziw, dziw – powiedział.
– Widzisz? Sam kombinuję, czemu oni brzęczą.
– Zagadka – powiedział Mykoła.
– Żebyś wiedział – zgodził się Andreas.
Mykoła zapytał:
– Co być na dach, ty się śmiać?
– Być w kinie.
– Na dach?
– Aleś ty głupi. Być głodny? – Szturchnął Mykołę w brzuch.
– Ja być, szef. O, jak bardzo ja być! Furt głodny! Ajmomenbite!
– Na pewno sprzątnęli lepsze kąski – gderał Andreas w drodze do stołówki. – Kamraci. O innych nie pomyślą. Wszystko ma być dla nich: żarcie, złoto, letnie koszule, zegarki i tak dalej. Żebyś się nie grzebał, to zaoszczędzilibyśmy z dziesięć minut. Wiesz, co to dziesięć minut? W jedzeniu to jest wieczność. Kiedyś zjadłem w kwadrans trzydzieści wieprzowych serdelków. Takie grube. – Pokazał palec wskazujący obwiązany bandażem, bo się gdzieś, nawet nie wiedział gdzie, skaleczył. A Mykoła pobiegł do lazaretu po opatrunek, bo co to będzie, jak szef zarazi się jadem i umrze! – Musztarda. Tak, synku. Musztarda. Bez musztardy mowy nie ma. Lubić musztardę?
– Lubić. Ja być też pusto – Mykoła klepał się po brzuchu – i nie płakać. Ja rozumieć sytuacja. Ona być chuda.
– Komu to mówisz? Mnie? A widzisz wilka? – Andreas poklepał się po brzuchu. – On się domaga, jak mu nie dam, to na mnie warczy.
Mykoła parsknął śmiechem.
– U nas to być wilki! Jak konie! – pochwalił się. – Oni żreć trupy. Żreć i żreć, i oni się zrobić takie grube jak twój brzuch, szef.
Usiedli przy oknie, w strumieniu wonnego wiatru. Byli sami, stołówka opustoszała. Pozostał zapach jedzenia.
– Resztka zupy, sama woda, mięsa oczywiście brak. – Andreas przeszukiwał talerze. – Co do drugiego, to miała być ryba, tak stało w menu, a co jest? Okruchy, na widelec nie nabierzesz. Nikolas, nabierzesz na widelec powietrze albo wodę?
– Nie – odparł Mykoła. – Na łyżke wode umieć, ale powiecze na nic. Nie złapać. Powiecze być jakby... jego nie widać, to jak złapać? Widać, jak być wiater i w powieczu być takie coś jak suche. O, wtedy ludzie się dusić i oni zdychać.
– To się nazywa burza piaskowa – objaśnił Andreas. – Tu nie ma. Tylko smród i dym. Od smrodu nikt jeszcze nie umarł.
Kucharz słuchał z cierpką miną, drapał się w podbródek.
– Patrz! – Andreas pokazał kucharza Mykole. – Nażarty kot. Zaraz pójdzie leżeć na słońcu. Rzuć! – Wytrącił widelec z dłoni Mykoły. – Pomyje i resztki można żreć łyżką – oznajmił. – To jemy: pomyje i resztki. Żebyś pamiętał. Tak się tutaj traktuje ciężko pracujących. Myślisz, że możesz liczyć na kolegów? Uważaj, bo się pomylisz. Egoiści i złodzieje. Pierwsi do koryta, ostatni do roboty.
– Uuuu! Dobre! – Mykoła machał łyżką. – Dobre! Szmaczne!
– Głupio ci? – zapytał kucharz Andreasa. – Z francuskim przełykiem to do restauracji.
– Nikolas wszystko zeżre. – Andreas wzruszył ramionami. – Żaden dowód, że twoje wypociny są jadalne. – Pchnął talerz po stole.
– Wszytko! Tak, ja wszytko! Ajmomenbite! – zapewnił Mykoła. – Daj! Dawaj! Wszytko! Ja być wilk!
– Klaus, daj mu jeszcze – polecił Andreas.
– Musi coś zostać dla świniaków – sprzeciwił się kucharz. – To jest, bracie, świńska szarża. Może dostać kompot. Ukrainiec, chcesz kompot?
– Mnie też daj – poprosił Andreas.
Wywinął dolną wargę w grymasie zadumy.
– Nawet kompot do dupy – rzekł do siebie. – Kompletna katastrofa.
– Kompot? – zdziwił się kucharz.
– No, ale jak się kradnie cukier...
– Pohandlujemy? – zagadnął kucharz.
– Zły adres, kolego.
– Mam kupca na zegarki.
– My też mamy.
– Mieć zegarek! O! – Mykoła wyciągnął rękę nad stołem. – Szanowny zegarek od szef. O! I ja mieć tyż porcygar od szef! – Pokazał papierośnicę.
Kucharz obejrzał.
– Tandeta. Ja mam zegarki z Wiednia.
– Patrzcie go, jak łże! – zdumiał się Andreas. – Wiedeńskie transporty przychodziły rok temu. Wtedy była kanada. Owszem, wtedy mogłeś mieć.
– Co być kanada? – zainteresował się Mykoła.
– Zegarki – wyjaśnił kucharz.
– Aha. Ty mieć kanada zegarki?
– Nikolas! – Andreas trzepnął Mykołę w ucho. – Nie gadaj z nim, bo się będziesz musiał dzielić forsą. To jest lepszy cwaniak.
– Nie nastawiaj go przeciwko mnie! – zaprotestował.
– Nie nastawiam.
– Robisz ze mnie łobuza.
– Idź po ten kompot – powiedział Andreas. – Nie bałamuć chłopaka.
Kucharz przyniósł dwa garnczki kompotu agrestowego. Mykoła z wyrazem błogości na twarzy pochłaniał gęstą papkę. Andreas podsunął mu swój garnczek.
– Nikolas – spytał – ile ty zjesz? Na jeden raz?
Mykoła wzniósł oczy ku sufitowi.
– Ilu was... – Andreas przejechał dłonią po gardle.
– Dobry, uuuu! Dobry, szef, szmaczne! – stękał Mykoła znad garnczka.
– Dużo was wyzdychało?
– Dużo. Duuużo!
– Ile?
– Wszytko. Ociec, mać, braty, siostra. I dziadko. Babka nie. Babka znikła. Leży, leży i buch! – Mykoła klasnął – nie ma! Czary! I tyż żony bratów i dzieci bratów, ojce i macie żonów bratów tyż. Wszytko zdechło. Braty żonów bratów i siostry żonów bratów, i dzieci siostrów.
Wrócił do kompotu.
– Jedliście ludzi?
– Aha.
– Ty jadłeś?
– Aha.
– Wpieprzaj, dzikusie. – Andreas poklepał chłopaka po plecach. – Słyszałeś, Klaus?
– Taa... Ty, Nikolas, a ludzie smakują? – Kucharz przysunął krzesło.
– Nie.
– Ani gotowane, ani pieczone?
– Nic szmaczne. Gówno. Tfu! – Mykoła splunął.
– A coście jedli?
– Wszytko.
– Nogi?
– Aha.
– Mięso z dupy?
– Z moja siostra. O, piękna siostra!
– No i powiedzcie, gdzie był Bóg? – zastanowił się Andreas.
– W psim zadku – odrzekł kucharz.
– Źle mówić, Klaus. – Mykoła stuknął łyżką w stół. Kucharz podsunął tłustą pięść pod nos Mykoły.
– Żarłeś siostrę? – spytał.
– Sama zdechnonć! Mówić: Ja zdechnonć, wy żreć.
– Ale żarłeś! Nie wypieraj się!
– Przecież się nie wypiera – rzekł Andreas. Zapytał: – A jak twoja siostra miała na imię?
– Oksana. O! – Mykoła cmoknął.
– Stara?
– Młoda.
– Ile lat?
– Nie wiem. Mieć cycki.
– Duże?
Mykoła pokazał.
– Dziewica?
– Nie wiem.
– Pierdoliłeś ją?
– Nie.
– Jadłeś jej cycka? – zainteresował się kucharz.
– Nie.
– Czemu?
– Głupie pytanie! – zdenerwował się Andreas. – Zeżresz krowie wymię?
Kucharz pomacał cofniętą brodę.
– Bo co?
– Kucharz nie wie?
– Wiem. Wymiona – kucharz złapał swoje obfite piersi i ścisnął – przerabia się na przykład na parówki.
– Twoim zdaniem – Andreas z politowaniem kiwał głową – mieli zrobić z cycków jego siostry parówki?
– Jakby nie byli dzikusami, toby zrobili.
– A zastanowiłeś się czym? Nikolas, mieliście maszynkę do mielenia?
– A co to?
– Słyszysz, Klaus? A gdzie jakieś inne składniki? A dodatki smakowe? Oni nawet soli nie mieli. Nikolas, mieliście sól?
– Nie, szef, Ruski wszytko zabrać.
Kucharz powiedział, że zaraz wraca, i zniknął.
– Durny buc – mruknął Andreas. – Pamiętaj, żebyś z nim nie handlował, bo zdzierca. Nikolas, a jaka Oksana była w smaku? Smaczna?
– Takie coś słodki – odparł Mykoła. – Niedobre.
– Marność nad marnościami – skwitował Andreas. – Tym jest człowiek: wstrętna dusza i niejadalne ciało. Jaki pożytek? Nie ma czego żałować, synku.
Kucharz przyniósł sznapsa; po kolei łyknęli z porcelitowego kubka.
– Co to? – zapytał Mykoła, kręcąc językiem w ustach i mlaskając.
– Koniak, zacofany chłopcze – wyjaśnił Andreas.
– Nie kapuję, Nikolas – rzekł kucharz – czemu twoi krewni nie jedli trupów?
Mykoła wzruszył ramionami.
– Nie smakowali im?
– To się rozumie samo przez się – wtrącił Andreas. – Jemu smakowali i przeżył, a im nie. Rzecz gustu. Są rzeczy, których za nic nie wezmę do ust. Na przykład ostrygi.
– Szef, dziś kino? – zagadnął Mykoła.
– Zależy, synku.
– Co?
– Jaki film.
– Jaki?
– Nie wiem. Jak wesoły, to może.
– A co szef śmiać się na dach?
– Bo przypomnieć, co widzieć.
– Co widzieć? Ja patrzeć i nie widzieć.
– Gdzie?
– Co?
– Gdzie się gapić i nie widzieć?
– Na dach. Co my ich... – Mykoła zacharczał, wywalił język.
– Przypomnieć film, synku – rzekł Andreas. – Puknij ty się.
– Wy głupio gadać – zakpił kucharz, pokazał obu palcem. Na Andreasie nie zrobiło to wrażenia.
– Kop, króliku, norę – rzekł.
– Czemu?
– A po co kopie się norę?
– Żeby się schować?
– Zgadza się.
– Ja mam się chować?
– Boś królik.
– Ja? Niby jak?
– Czego tu można nie rozumieć? – Andreas spojrzał przez otwarte okno na krzew jaśminu. Nad pękami odurzających wonią kwiatów unosiły się pszczoły. – Czego tu można nie rozumieć? – powtórzył, patrząc ponad krzewem, przed siebie. – Przecież kiedyś się to skończy. Zaczną sprawdzać przepływy, grzebać w księgach...
– Co? – spytał kucharz. – Co się skończy?
– Co wtedy?
Andreas prosił wzrokiem o odpowiedź.
– Zakapowali mnie? – zaniepokoił się kucharz.
– Kto?
– Ja mam wiedzieć? Ty wiesz, mądralo.
– Skąd? Ja też nie wiem. Coś taki nerwowy?
Kucharz przypomniał, stukając palcem w stolik:
– Intendent siedzi u mnie w kieszeni.
– I dobrze mu tam?
– Najlepiej.
– No widzisz?
Andreasem wstrząsnął śmiech. Trójkąt małżeński i komedia omyłek. Przypominały mu się sceny z filmu. Wspomniał także sceny z własnego życia, które nie było zabawne. Życie kłopotliwe, karkołomne. Zostawił w domu żonę, a trzy przystanki tramwajem dalej kochankę. Dzielił czas między obie mniej więcej po równo, a mimo to spóźniał się i z trudem znajdował wytłumaczenia. A teraz śmiał się ze swojego życia; wydało mu się niewarte tych zachodów. Kucharz i Mykoła przyglądali się szeroko uśmiechnięci, bo nie było na świecie niczego, co trzęsłoby się przyjemniej i wspanialej niż pobudzony wspomnieniem brzuch Andreasa. Dopiero pojawienie się żołnierza i jego słowa: – Ty, szukają cię – zatrzymało figlarny brzuch. Jakby to o brzuch tylko chodziło, a nie o Andreasa w całości.
– Dobre sobie – odparł Andreas. – Niech się pocałują. Jestem po służbie i może skoczymy do kina, co, Nikolas?
– O, ja kochać kino! – ucieszył się Mykoła.
– Chryja jak diabli! – emocjonował się żołnierz.
– Gadaj! – zezłościł się nieoczekiwanie kucharz. – Coś dzisiaj wszyscy nerwowi. Ta atmosfera nie służy zdrowiu. Miałem do dupy sen, że byłem kupcem i mnie okradli. Zły znak.
– Typowy sen złodzieja – zauważył Andreas. – W piekle też będą cię okradać. Rano wstajesz, a towaru nie ma. Mordujesz się cały dzień i pod wieczór znajdujesz, cieszysz się, a rano znowu nie ma. Codziennie. Taka będzie twoja męka.
– Ukraińca też szukają – rzekł żołnierz.
– Nikolasa? – zapytał Andreas; niepotrzebnie. – Chłopak się uczy. Druga lekcja. Nie ma wprawy, ale się wyrobi. Jest inteligentny.
Spoglądał na Mykołę bezradnie i ze smutkiem. Mykoła uciekł wzrokiem.
– Otwierają – opowiadał żołnierz – a tu, bracie, paru niedorobionych.
Oczy wszystkich spoczęły na Mykole.
– Ja chować puszka.
Andreas milczał. To kucharz zapytał: