Wrony w Ameryce - ebook
Wrony w Ameryce - ebook
Kiedy Marcin Wrona wyjechał za Atlantyk ważył około 100 kilo i Amerykanie chwalili go za szczupłą sylwetkę. A potem zaczął jeść po amerykańsku, dobił do 128 kilogramów i? zaczął się odchudzać. Też po amerykańsku. Korespondent TVN w Stanach Zjednoczonych obserwuje ten kraj z niezwykłej perspektywy. Jako dziennikarz opisuje z bliska najważniejsze wydarzenia: śmierć Michaela Jacksona, ataki uzbrojonych szaleńców czy wybory prezydenckie. Jako głowa czteroosobowej rodziny żyje życiem amerykańskiej klasy średniej: walczy z miłością do hamburgerów i absurdalnymi przepisami (tak, tak w USA też są takie), próbuje sprzedać gigantyczny samochód, bawi się z dziećmi na piknikach, czasami pada ofiarą rasizmu. I marzy, żeby kiedyś zamieszkać na Florydzie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-21-3 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wrony Amerykę pokochały. Pamiętam, jak Marcin, starając się o ten wyjazd i jakby nie wiedząc, czy ten sen w ogóle może się spełnić, opowiadał mi o pomyśle na pokazywanie zaoceanicznej rzeczywistości, na to, kim powinien być dziennikarz, który tam pojedzie. Co powinien prezentować, jak zainteresować widza „Faktów” tym, co tysiące kilometrów od Wisły. Z każdą minutą zapalał się bardziej, rozwodził nad zaletami miejsc, które trzeba pokazać, zdarzeń, wobec których nie możemy przejść obojętnie, naszego sojuszu z Wielkim Bratem, tego wszystkiego, co dla milionów Polaków mieści się pod hasłami: american dream i american way of life. Po godzinie wiedziałem, że mam przed sobą idealnego kandydata na tę trudną placówkę. Kogoś, kto godnie zastąpi tam wracającą do kraju Kasię Sławińską. A jeśli z czymkolwiek będę miał problem, to raczej z nadmiarem entuzjazmu i pomysłów lądujących w skrzynce mailowej z adresu Wro[email protected].
Dziś widać, jak bardzo Olę i Marcina ta Ameryka wciągnęła, jak zaczynają się dziwić nie temu, co tamtejsze, ale temu, co zastają podczas podróży nad Wisłę. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle dla korespondenta. Moment, w którym zacznie myśleć po amerykańsku, może się okazać nie do przyjęcia dla polskiego widza. Ale w pewnym sensie tego zafascynowania Stanami Marcinowi zazdroszczę. Placówka za granicą to dla dziennikarza wielkie wyzwanie, ale też samotność, poczucie oddalenia, tęsknota za krajem. Marcin na to wszystko też choruje, ale ta nieprzemijająca fascynacja Stanami jest jak balsam na tęskniącą polską duszę. Dlaczego tak się dzieje? Co w tym kraju żółtej linii jest tak sexy? I dlaczego hamburgery po wielu latach za Oceanem wciąż smakują lepiej niż schabowy?
Żeby się tego dowiedzieć, żeby zrozumieć Wrona’s point of view, trzeba przeczytać tę książkę.
Miłej lektury.
Kamil DurczokTrudne początki
„Kaśka wraca. Szukają następcy” – wyszeptał mi na ucho przyjaciel podczas imprezy kończącej sezon produkcyjny TVN w czerwcu 2006. Ta „Kaśka” to Katarzyna Sławińska, która przez trzy lata była korespondentką „Faktów” w Waszyngtonie. Była pierwszą naszą korespondentką, czyli od zera musiała wszystko wymyślić, zrobić i sprawdzić, czy działa. Jak ta krucha istotka sama dała sobie z tym wszystkim radę? Do dziś nie wiem.
Przyjaciel zaczął delikatnie popychać mnie w kierunku amerykańskiej decyzji, a ponieważ zawsze trochę współzawodniczyliśmy, w pewnym momencie powiedział: „Sam bym pojechał, ale… szef mnie nie puści”. Tu mnie miał. Skoro on chce jechać, to ja też. Poza tym zawsze chciałem spróbować życia w Ameryce. W 1991 roku miałem gigantyczne szczęście. Jakimś cudem znalazłem się w grupie dziesięciorga dziennikarzy, którzy wyjechali na stypendium do USA. Pamiętam roboczą nazwę tego programu – „Stypendium dla Młodych, Obiecujących Dziennikarzy”. Ha, ha, ha.
Jedyne, co mogliśmy obiecać na początku lat dziewięćdziesiątych, to kłopoty. Mniejsza z tym, jak rozrabialiśmy podczas tego wyjazdu, bo jeden z nas ma dziś ważne stanowisko urzędowe i chwilowa amnezja jest tu w cenie.
Latem 2006 roku Ola przygotowywała się do powrotu do pracy w TVN (tak, tak, jesteśmy tak zwanym małżeństwem firmowym, poznaliśmy się w pracy), bo Marysia była już na tyle duża, że mogła pójść do przedszkola, ale do głosu doszedł mój paskudny egoizm i jeszcze paskudniejsze ego. Byłem potężnie zmęczony ośmioma latami pracy przy programie „Pod Napięciem” i, jak widać skutecznie, przekonałem Olę, że Ameryka to jest to, czego Wrony najbardziej potrzebują.
Nie dość, że Ola kolejny raz schowała do szuflady swoje plany i ambicje zawodowe, to jeszcze wykazała się sporą dawką wiary i zaufania. Zdecydowała się bowiem wyjechać na dwa lata (tyle w pierwotnym założeniu miał trwać nasz pobyt) do kraju, w którym nigdy nie była. Uwierzyła mi na słowo, że będzie dobrze. A na początku nie było dobrze. Było źle, bardzo źle.
Okazuje się, że kilkanaście wizyt turystycznych czy zawodowych w Ameryce nie ma nic wspólnego z prawdziwym życiem. Na przykład gdyby ktoś przed naszym przyjazdem powiedział mi, że w Ameryce, w Waszyngtonie, zaraz koło Białego Domu, kradną auta, roześmiałbym mu się w twarz. Przecież auta kradną w Polsce, z tego słyniemy, ale w Ameryce? Nie. Nigdy.
A guzik prawda. Pierwsze miesiące w Stanach oznaczały dla nas życie pod kreską. Byliśmy całkowicie spłukani. Koszty życia w Ameryce wcale nie są tak małe, jak może się wydawać po krótkich wypadach turystycznych, ale o tym nieco później. Zatem nie mieliśmy pieniędzy, a potrzebowaliśmy auta, bo bez auta nie można się tu nigdzie ruszyć. Wszędzie jest daleko, a komunikacja miejska to namiastka tego, co znamy z Polski.
Uwaga, tam z boku po lewej stronie zdjęcia kradną fury! Nawet te stare rozpady, na które porządny złodziej w Polsce nawet by nie splunął
Za ostatni grosz kupiliśmy osiemnastoletnią toyotę camry. Auto było złomem, który poruszał się chyba tylko siłą woli. Trzy tygodnie po kupieniu Cacuszka, tak pieszczotliwie nazwaliśmy grata, pojechałem w okolice Białego Domu. Wracam po godzinie i nie wierzę własnym oczom. Auta nie ma! Dzwonię na policję, a oni mi opowiadają, że może nie zapłaciłem za parking i samochód odholowano. Bzdura. Zatem czekam na radiowóz. Czekam i czekam, i czekam. Policjant przyjechał po dwóch czy trzech godzinach (nie do pomyślenia w Polsce) i oświadczył, że nie mam co liczyć na odnalezienie auta. I miał rację, jak kamień w wodę, Cacuszka nigdy nie znaleziono. Na dodatek nie opłaciłem ubezpieczenia od kradzieży, no bo kto kradnie osiemnastoletnie graty? Okazało się, że i owszem, kradną. Na części. Zostaliśmy całkowicie bez pieniędzy i bez auta.
Na tym nie koniec. Jakieś trzy miesiące po zniknięciu Cacuszka dostałem pocztą do zapłacenia mandat. Uwaga! Mandat za niedozwolone parkowanie znikniętego auta! Data – dwa tygodnie po kradzieży! Złodziej jeździł sobie autem po Waszyngtonie, parkował, gdzie chciał, a policja za złe parkowanie ścigała mnie. Zadałem kobiecie od mandatów proste pytanie – jakim cudem nie zorientowali się, że wypisują mandat za skradzione auto. Okazało się, że system komputerowy policjantów od kradzieży nie jest połączony z systemem tych od mandatów. Dziesięć miesięcy musiałem czekać na anulowanie mandatu za złe parkowanie auta, którego nie miałem, bo mi je ukradziono.
Zawodowo też było, mówiąc delikatnie, słabo. W Polsce praca reportera ogromnej telewizji komercyjnej jest dość przyjemna. Bierzesz telefon, dzwonisz do eksperta, urzędnika czy kogokolwiek innego, kogo chcesz nagrać, wypowiadasz magiczne trzy litery TVN i załatwione. W Stanach też działają trzy litery, ale inne: CNN, NBC, CBS itp., itd. TVN tu nie działa. Co więcej, często trzeba się nabiedzić, wyjaśniając, co to jest ten Poland.
Po pierwsze, wielu Amerykanów, słysząc „Poland”, mówi: „No jasne. Znam. U was można wszędzie palić marihuanę. Amsterdam to piękne miasto”. No i zaczyna się, że Holland to nie Poland, choć Poland ma też swoją Holland, ale to inna bajka.
Jak sympatyczny rozmówca załapie, że na początku jest literka P, trzeba mu szybko wyjaśnić, że nie ma to nic wspólnego z wodą butelkowaną do picia. Jest tu bowiem szeroko dostępna woda Poland Spring ze stanu Maine. Źródła są w niespełna pięciotysięcznej miejscowości Poland, której nazwa nie ma nic wspólnego z Polską. Wikipedia twierdzi, że miejscowość nazwano tak dla upamiętnienia indiańskiego wodza, który został zabity w 1756 roku. Wódz podobno nazywał się Poland (nie wierzę!). Inne źródła podają, że nazwa pochodzi od tytułu ulubionej pieśni Mosesa Emery’ego, jednego z pierwszych osadników na tych terenach.
Tak czy inaczej, w rozmowie ze statystycznym Amerykaninem lepiej nie wspominać o wodzu indiańskim, bo wtedy się już całkiem pogrążymy.
A poważnie sprawę traktując, nie ma się o co obrażać za to, że wielu nas tu nie kojarzy. Ameryka ma interesy na całym świecie. Są tu ludzie nie tylko z naszego zakątka Europy, ale również z całej Azji i Afryki, z Ameryki Południowej i Australii. Trudno wiedzieć wszystko o wszystkich krajach. My też mamy problemy z tym, gdzie znajdują się poszczególne amerykańskie stany. Nie mówiąc o ich wielkości czy zaludnieniu.
Jednym słowem, reporterowi z Polski trudno się tu przebić, a Amerykanie interesują się głównie tym, co się dzieje na ich podwórku. Nie ma co liczyć na wywiady z politykami dla telewizji z Europy. Europejczycy nie głosują w amerykańskich wyborach, po co zatem tracić dla nich czas. Zrozumienie amerykańskiego pragmatyzmu zajęło mi sporo czasu i kosztowało wiele nerwów.
Dziwnie czuje się też człek, który dwadzieścia lat przepracował w Polsce, dzielnie prowadził rachunek oszczędnościowo-rozliczeniowy w banku i pracował na wiarygodność kredytową. Taki jegomość wchodzi do amerykańskiego banku i zaczyna od zera. Mieliśmy w tych pierwszych, najtrudniejszych miesiącach spore problemy z tym, żeby założyć kartę kredytową, a później dostać kredyt na auto. Dla amerykańskiego systemu bankowego nie istnieliśmy nigdy wcześniej, pojawiliśmy się nagle i powoli musieliśmy się wciągnąć w tryby systemu, który chwilę później doprowadził do wielkiego bum na Wall Street.
Amerykańska bankowość miała dla nas kilka niespodzianek. Najbardziej zaskakującą był powrót do przeszłości, czyli czeki. W Polsce czeki były obecne przez chwilę na początku lat dziewięćdziesiątych, a później chyba jakoś zupełnie zniknęły. Tu czeki są i mają się bardzo dobrze. Co miesiąc do domu przychodzą rachunki z załączonymi kopertami zwrotnymi na czek. Od pewnego czasu za wodę, prąd czy kablówkę można płacić też przelewem, tak jak w Polsce robimy to już od bardzo dawna, ale mam wrażenie, że większość Amerykanów ciągle woli wypisywać czeki. Co więcej, czekami można też płacić w sklepach. Wystarczy wyobrazić sobie zniecierpliwioną kolejkę, która czeka, aż niewiasta w wieku późno średnim wypisze czek za swoje zakupy. Czasem trwa to w nieskończoność.
Tych pułapek na początku mieliśmy sporo. W pewnym momencie zaczęliśmy się z Olą nawet poważnie zastanawiać nad powrotem do Polski, tak bardzo było nam trudno. Dziś wiemy, że dobrze się stało, że zostaliśmy. Poznajemy kraj, który jest trochę jak inna planeta, choć z tego samego Układu Słonecznego. Jest tu trochę inne przyciąganie, trochę inny skład atmosfery i dzięki temu ten kraj potrafi zafascynować.
Mój kolega, który dwie dekady temu wprowadzał mnie w amerykańskie realia, powiedział: „Zapomnij o wszystkim, co czytałeś i słyszałeś o Ameryce, później zacznij obserwować i się uczyć. Nigdy nie oceniaj”.
Staramy się tę przestrogę pamiętać, choć czasem nie jest łatwo.Wpadka
„Czyli ciąża jest nieplanowana” – powiedziała pielęgniarka i spojrzała na nas z wyraźną dezaprobatą. Usiłowaliśmy raz jeszcze wytłumaczyć, że najwyraźniej nas nie zrozumiała. Że jak najbardziej planowaliśmy drugie dziecko, że z zapałem zabraliśmy się do pracy i oczekiwaliśmy na rezultat, z którym radośnie przybiegliśmy właśnie do przychodni.
Niczym niewzruszona pielęgniarka zaczęła znowu zadawać pytania:
– Czy lekarz prowadził państwa starania o dziecko?
– Nie.
– Czy chodzili państwo na kursy przygotowawcze?
– Nie, bo mamy już jedno dziecko i wiemy, jak się do wszystkiego zabrać.
– Czy pierwsze dziecko urodziło się w placówce naszej firmy ubezpieczeniowej?
– Nie.
– Czy urodziło się w Stanach Zjednoczonych?
– Nie.
– Czyli są państwo nieprzygotowani do ciąży i porodu, a ciąża jest nieplanowana.
Ręce opadły nam do kolan. Pokonała nas procedura. Pytania zadawał jakiś bezduszny system komputerowy, a pielęgniarka spokojnie je odczytywała. Tak oto dojrzałe małżeństwo ze sporym doświadczeniem zostało potraktowane jak para nieodpowiedzialnych młokosów.
Tu na marginesie trzeba dodać, że w Stanach Zjednoczonych połowa ciąż jest nieplanowana. Co przerażające, jak powiedział nam profesor James Tsuruta z Uniwersytetu Karoliny Północnej w Chapel Hill, połowa tych nieplanowanych ciąż kończy się aborcją. Straszliwie smutna informacja, której nie da się spokojnie przyjąć.
Nam po rozmowie z pielęgniarką nie pozostało nic innego, jak wybrać się na kurs rodzenia. Ponieważ nie mamy w Ameryce rodziny, nie mieliśmy wtedy opiekunki do dziecka, a Marysia miała zaledwie trzy lata, musieliśmy zabrać ją ze sobą. No i zaczęło się.
– Czyje to dziecko? – zapytała nauczycielka od rodzenia.
– Nasze – odparliśmy zgodnym chórem.
– Jak to? To dlaczego są państwo na kursie rodzenia?
– Bo nam kazali.
Z minuty na minutę sytuacja stawała się coraz dziwniejsza. Kursanci patrzyli na nas bez sympatii i zrozumienia. Jeszcze gorzej było z tymi niewiastami niezwykle przejętymi swoimi pierwszymi ciążami. Znowu potraktowano nas jak nieodpowiedzialną parę, która przyszła na poważny kurs robić sobie żarty z przejętych ludzi. Mówiąc krótko, wyszliśmy i nigdy już nie wróciliśmy na żadne kursy rodzenia.
Z Polski byliśmy przyzwyczajeni do jednego lekarza prowadzącego ciążę. Spotykasz się z lekarzem w regularnych odstępach czasu, on/ona dobrze cię zna, zna przebieg ciąży i zna malucha w brzuszku. To daje poczucie bezpieczeństwa, ciągłości i duży komfort w tych najważniejszych chwilach.
W Ameryce wygląda to trochę inaczej. Nie lepiej, nie gorzej, ale inaczej.
Jak powiedział nam lekarz, z którym spotkaliśmy się podczas pierwszej wizyty, najlepiej, gdy ciążę prowadzi zespół lekarzy. Podczas każdej wizyty bada mamę i dzidziusia inny doktor, dzięki temu ma świeże spojrzenie i może łatwo wyłapać ewentualne błędy popełnione przez kolegę, który przeprowadzał poprzednie badanie. Ma to sens. Dla nas najważniejsze było jednak poczucie komfortu i ciągłości, lekarz zrozumiał i zgodził się poprowadzić ciążę. Może poszło z nim łatwo dlatego, że jego rodzina kilka pokoleń temu wyemigrowała do Ameryki z Ukrainy i łamanie zasad miał we krwi. Tak jak my.
Gdy dzień przyjścia Janka na świat był coraz bliżej, znajomi Amerykanie zapytali, kiedy robimy Baby Shower, bo czasu już coraz mniej. Słowo shower można przetłumaczyć jako deszczyk albo prysznic, choć również oznacza imprezę. Nam przed oczami od razu stanął jednak Prysznic Dla Niemowlaka. Łatwo sobie wyobrazić nasze osłupienie. Jaki prysznic? O co chodzi?
Cierpliwi przyjaciele ze spokojem wytłumaczyli, że zwyczaj nie ma nic wspólnego z kąpaniem nienarodzonego malucha i nie musimy się obawiać niczego złego. Baby Shower to bardzo fajna amerykańska tradycja. Przyjaciółki i koleżanki przyszłej mamy niedługo przed rozwiązaniem organizują imprezę, na którą przynoszą prezenty dla nowego obywatela świata. Wcześniej przygotowuje się drobiazgową listę, tak żeby dzieciak nie miał dwóch podgrzewaczy do butli, które nie mają czego podgrzewać. Jednak na wypadek, gdyby wśród podarunków znalazło się coś, czego ani mama, ani dziecko nie potrzebują, sprzedawcy wydają tak zwane poświadczenie prezentu. Z takim poświadczeniem można wybrać się do sklepu i oddać bądź zamienić na coś innego ten niepotrzebny przedmiot.
Sama impreza przypomina wręcz wieczór panieński czy kawalerski. Oczywiście, bez ekscesów! Przed domem przyszłej mamy często pojawiają się dekoracje ogłaszające całemu sąsiedztwu, że właśnie tu odbywa się Baby Shower. Najczęściej są to plakaty, transparenty albo baloniki. Dom stroi się też po urodzeniu dziecka, wtedy plakatami z bocianem niosącym w dziobie zawiniątko z maluchem.
Sam dzień zero to ogromny komfort. Absolutnie nie chcemy tu narzekać na to, w jakich warunkach rodziliśmy Marysię w Polsce. Nasi lekarze, pielęgniarki i położne byli znakomici i bardzo dobrze ich wspominamy. Ale nasza przychodnia w Stanach każdej rodzinie zapewnia osobną salę porodową połączoną z gabinetem, w którym wykonuje się pierwsze badanie, mierzenie i ważenie dziecka. Pełna intymność.
Mąż przez cały czas może towarzyszyć żonie, ba, można nawet przyprowadzić dodatkowych członków rodziny, jeśli tylko przyszła mama ma na to ochotę.
Zaraz po porodzie rodzina trafia do najwyżej dwuosobowej sali. W szpitalu, w którym na świat przyszedł Janek, to właśnie były największe sale, jakimi dysponowali. My mieliśmy szczęście, bo dostaliśmy salę tylko dla jednej rodziny.
I znowu tak jak podczas porodu mąż może spędzić z mamą i dzieckiem noc we wspólnej sali rodzinnej. Dla taty przeznaczony jest specjalny rozkładany fotel i dodatkowa pościel. Dziecko ani na chwilę nie zostaje odłączone od mamy, cały czas jest z rodziną.
O ile nie myli nas pamięć, w warszawskim szpitalu, w którym urodziła się Marysia, mama i dziecko zostawali w szpitalu przez trzy dni po porodzie naturalnym i cztery albo pięć dni po cesarce. Tu przeżyliśmy największy szok. Następnego dnia rano po urodzeniu się Janka odwiedził nas lekarz, zbadał mamę, zbadał syna i powiedział: „Do widzenia”. Grzecznie odpowiedzieliśmy: „Do widzenia” i wróciliśmy do podziwiania Jana. Po jakiejś godzinie wróciła do nas pielęgniarka i spytała, co my tu jeszcze robimy. Dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że amerykańskim standardem jest wysyłanie rodziny do domu zaraz następnego dnia po porodzie naturalnym.
Powody są dwa. Po pierwsze, dzienny koszt pobytu rodziny w szpitalu liczony jest tu w tysiącach dolarów. Jeśli nie ma komplikacji, jeśli wszyscy są zdrowi, szpital, a co za tym idzie – firma ubezpieczeniowa, zaoszczędza mnóstwo pieniędzy. Po drugie, jak zauważyliśmy, Amerykanie traktują pobyt w szpitalu jak ostateczność, jeśli wszystko jest w porządku, sami garną się do powrotu do domu.