Za kulisami zła - ebook
Za kulisami zła - ebook
To nieprawda, że śledztwo zawsze kończy się wraz z sądowym wyrokiem. Często, gdy wymiar sprawiedliwości zamyka sprawę, do akcji wkraczają dziennikarze. Bo wiele przestępstw skrywa tajemnice, których nie udało się rozwikłać prokuratorom i sędziom; bo niektóre wyroki pozostają w sprzeczności nie tylko z poczuciem sprawiedliwości, ale także z wiedzą, do jakiej organom ścigania nie udało się dotrzeć. Bo są ludzie, których niesłusznie naznaczono piętnem zbrodniarzy, i są zbrodnarze, którzy pozostają bezkarni.
– Wciąż nie wiadomo, czy to Marchwicki był „wampirem z Zagłębia”
– Kobiety szaleją za brutalnymi przestępcami
– Mafiozi potrafią się nawrócić
– Kuklinski mordował, nie czując żadnych skrupułów
– Najemnicy wracają na front
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7778-235-4 |
Rozmiar pliku: | 671 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W polskich kościołach wciąż jest co kraść. Dla przestępców kuszące są zwłaszcza relikwiarze.
Adam Węgłowski
W lubelskiej bazylice ojców Dominikanów od 600 lat przechowywano relikwię nad relikwiami – kawałki z krzyża Chrystusa. Pod względem wielkości fragmenty te były trzecie na świecie. Trafiły do Lublina prawdopodobnie z Rusi Kijowskiej. Zapewniono im godną oprawę: srebrno-złote relikwiarze o wysokości ok. 100 i ok. 70 cm. Bezcenne skarby były ozdobą bazyliki aż do 1991 roku, kiedy w nocy z 8 na 9 lutego zostały skradzione. Rabusie do dziś nie zostali schwytani.
Lubelska kradzież to wierzchołek góry lodowej. Z polskich kościołów giną zabytki, w tym relikwiarze. Dlaczego to właśnie one są szczególnie atrakcyjne dla złodziei? Po pierwsze, ze względu na wyjątkową wartość historyczną, kulturową i duchową. Po drugie, z powodu bogatego wykończenia, które można sprzedać z wielkim zyskiem. – Przy kradzieżach z obiektów sakralnych dominują przedmioty interesujące dla złodziei ze względu na kruszec, z którego są zrobione. Relikwiarze mają oprawę z metali szlachetnych, najczęściej ze srebra. To często misterna robota o dużej klasie artystycznej – mówi magazynowi „Śledczy” PiotrOgrodzki, dyrektor Ośrodka Ochrony Zbiorów Publicznych przy Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Jak dodaje, w wielu przypadkach zabytki zostają zniszczone, jak np. relikwiarz św. Wojciecha skradziony z gnieźnieńskiej katedry ćwierć wieku temu.
20 marca 1986 roku o godzinie 7.40 do komendy MO (zwanej wówczas Miejskim Urzędem Spraw Wewnętrznych) w Gnieźnie zadzwonił proboszcz parafii archikatedralnej. Poinformował, że ktoś zrabował z katedry srebrne ozdoby z zabytkowego sarkofagu św. Wojciecha: postać świętego, orły i anioły. W tym wypadku złodziejom nie chodziło o sam XVII-wieczny relikwiarz, ale o kruszec. Po chamsku, łomami i brzeszczotami wyrwali i wycięli ozdoby, dewastując całość. Śledztwo znalazło się w impasie, pomogło dopiero wyznaczone kilkaset tysięcy złotych nagrody. Milicjanci dostali cynk i 26 marca odnaleźli fragmenty zrabowanych przedmiotów w Gdańsku, w garażu wynajmowanym przez braci bliźniaków Marka i Krzysztofa M. oraz Waldemara B. Odciski z obuwia z domu braci M. opowiadały śladom znalezionym w katedrze. Na jednym z odzyskanych brzeszczotów odkryto odcisk palca Marka M., a ślady po srebrze wykryto też na ubraniach zatrzymanych.
Wszystkim postawiono zarzut kradzieży z włamaniem na sumę 53 mln 740 tysięcy złotych. Na podstawie zeznań Krzysztofa M. aresztowano pomysłodawcę napadu – Piotra N. Odpowiedzialni za kradzież dostali po 12-15 lat więzienia.
Stygmaty rabusia
Sprawa miała smutny epilog. W postaci… serii napadów na 27 kościołów na terenie województw lubuskiego, wielkopolskiego i dolnośląskiego, których dokonano od listopada 2004 roku do kwietnia 2006 roku. 14 lipca 2006 lubuscy i dolnośląscy policjanci wraz z funkcjonariuszami Centralnego Biura Śledczego zatrzymali trzy podejrzane osoby. Wśród nich był Piotr N., skazany wcześniej za kradzież ozdób z relikwiarza św. Wojciecha! Jak się okazało, złodziej opuścił zakład karny w roku 2001 i szybko wrócił do dawnego procederu. Dowody jego przestępstw były niezbite, policjanci odzyskali ponad 100 zabytków. Podczas śledztwa wyszło na jaw, że głównym odbiorcą zrabowanych dzieł był Massimiliano P., Włoch mieszkający w Niemczech. Dzięki współpracy z niemiecką policją odzyskano kolejne zabytki o samej wartości materialnej przekraczającej milion złotych.
Kto wie, czy Piotr N. jeszcze kiedyś nie uderzy? Kradzieże z kościołów weszły mu w krew. – Piotr N. już w 1978 roku przyjechał z dwoma kolegami z Gdańska w okolice Siedlec, tam obrabowali kościół, a potem kradzioną syrenką udali się na Mazury. Na terenie Wojnowa, gdzie znajdują się słynne obiekty prawosławne i starowierców, dokonali zaboru ikon. Zostały one odzyskane na Jarmarku Dominikańskim, gdy miały już trafić do Skandynawii – mówi „Śledczemu” Mirosław Karpowicz, szef Krajowego Zespołu do Walki z Przestępczością przeciwko Dziedzictwu Narodowemu. Dodaje też: – Nie chciałbym nikogo stygmatyzować na całe życie i przypominać, że za świętokradztwo karano kiedyś paleniem na stosie. Jednak wieloletnia praktyka kryminalistyczna wskazuje, że powrót do przestępstwa wśród włamywaczy i złodziei tej kategorii jest zjawiskiem niemal powszechnym. Potwierdzają to smutne konstatacje konferencji międzynarodowych: wysokość kar nie odstrasza sprawców, a więzienia ich nie wychowują.
Na szczęście jeśli przestępcy nie myślą o przetopieniu dzieła, wciąż istnieją szanse na jego odzyskanie. – Może minąć nawet kilkadziesiąt lat, ale w końcu takie rzeczy wypływają. Osoby, które wiedzą, że dany przedmiot pochodzi z przestępstwa, umierają, a obiekt trafia do ludzi, którzy nie mają pojęcia o kradzieży. Próbują sprzedać spadek, ujawniają się, a wtedy wkraczamy my – wyjaśnia Piotr Ogrodzki z OOZP.
ZĄB ŚWIĘTEGO ZA DOLARA
Relikwie potrafią być naprawdę tanie. I to w legalnym obrocie. Ale tylko te drugorzędne. Z badań magazynu „Forbes” wynika, że w Nowym Jorku ząb świętego można nabyć już za 300 dolarów, a rzekomą drzazgę z Krzyża Świętego (tak matą, że praktycznie niewidoczną) za okoto tysiąc. Antykwariat A.R. Broomer Ltd. na Manhattanie oferuje też czaszki świętych już po 4500 dolarów za sztukę.
Cena rośnie wraz z rangą relikwii, jej historią i oprawą.
W 2007 roku dom aukcyjny Christie's sprzedał maleńki relikwiarz w kształcie krzyża, zawierający kość świętego w wosku, za 31 tysięcy dolarów. Zaś inny, misternie wykonany, z kamieniem z Góry Tabor aż za 430 tysięcy!
Pytani przez nas polscy antykwariusze i przedstawiciele domów aukcyjnych nie skomentowali faktu czarnorynkowego obrotu skradzionymi relikwiami. Nie chcieli bowiem być w żaden sposób kojarzeni z takim procederem. Wielu z nich z powodów religijnych i wizerunkowych w ogóle nie handluje relikwiami. Nawet pochodzącymi z pewnego, legalnego źródła. Anonimowo przyznają jednak, że np. skradziony duży relikwiarz z Lublina mógłby być wart dla kolekcjonerów nawet kilka milionów złotych.
Ośrodek, którym kieruje, śledzi rynek i prowadzi działalność prewencyjno-doradczą. Wszystkie muzea mają obowiązek uzgadniać z OOZP dokumentację dotyczącą poprawy stanu bezpieczeństwa. Pozostałe instytucje, np. zabytkowe budynki sakralne, mogą korzystać z nieodpłatnego doradztwa. Ośrodek szkoli muzealników, bibliotekarzy, księży. Śledzi też informacje o zabytkach pojawiających się w obrocie, a w podejrzanych przypadkach zawiadamia policję. Ma jeszcze jedną broń: krajowy rejestr zabytków skradzionych i wywiezionych za granicę niezgodnie z prawem. Liczy on obecnie ok. 10 tysięcy obiektów, a na jego początku znajdują się m.in. relikwie z Lublina.
PiotrOgrodzki podkreśla, że dobra dokumentacja to wielki atut. – Na stronie www.skradzionezabytki.pl mamy krajowy rejestr zrabowanych zabytków – mówi. – W polskim systemie prawnym udało się stworzyć ogólnodostępną bazę danych (za granicą podobną ma Interpol), prowadzoną przez Ministerstwo Kultury i Sztuki. Nikt w Polsce nie może się już tłumaczyć, że coś nabył i nie miał gdzie sprawdzić, czy zakup nie pochodzi z przestępstwa. Nie może zasłaniać się zasiedzeniem własności rzeczy ruchomej w dobrej wierze.
Jak długo trzeba czekać, by skradziony zabytek „wypłynął”? Czasami nawet kilkadziesiąt lat.
Kwestia czasu
W 1990 roku na rynku amerykańskim pojawił się ewangeliarz św. Samuela, ponadtysiącletni łaciński manuskrypt w pysznej oprawie, inkrustowanej szlachetnymi kamieniami. Kupili go Niemcy, rozpoznając w nim dzieło skradzione z ich kraju podczas wojennej zawieruchy. Pochodziło z bogatego skarbca w Kwedlinburgu, który przeniesiono do kopalni w obawie przed alianckimi nalotami, a potem powierzono opiece amerykańskich żołnierzy. W efekcie tej „opieki” kilkanaście zabytków przepadło.
Po nitce do kłębka, dochodzenie z lat 90. doprowadziło do sprzedawców ewangeliarza. Byli nimi Jane i Jack Meador, rodzeństwo nieżyjącego już żołnierza US Army Joe Meadora, mieszkające w Teksasie. Ich brat faktycznie służył podczas II wojny w Kwedlinburgu. W jego sejfie spoczywały kolejne skarby: kilka relikwiarzy ze szlachetnych kruszców, XVI-wieczna księga w cennej oprawie i średniowieczny grzebień z kości słoniowej. Po kilkuletnich przepychankach prawnych Niemcy doszli do porozumienia z rodziną szabrownika i odzyskali wart grube miliony skarb. Poza kilkoma drobiazgami, które Joe Meador prawdopodobnie dał swoim kochankom. Ale może i one kiedyś się odnajdą?
Tego, że odzyskanie cennego dzieła nawet po dłuższym czasie jest możliwe, dowodzi także polski przypadek z Zuzeli. W sierpniu 2005 roku pewien warszawski dom aukcyjny zaoferował barokowy relikwiarz w kształcie krzyża ołtarzowego (pacyfikał). Wykonany ze srebra i złota, zawierał relikwie św. Andrzeja. Pochodził z XVII wieku, a cena była okazyjna – 38 tysięcy złotych. Okazało się, że prawie 30 lat wcześniej został skradziony z kościoła w Zuzeli, rodzinnej miejscowości prymasa Stefana Wyszyńskiego. Sprzedający twierdził, że otrzymał go w prezencie od umierającego dziadka.
– Jeden z pracowników muzeum w Krakowie zawiadomił nas, że na rynku pojawił się relikwiarz, który w latach 60. znajdował się w kościele w Zuzeli. W katalogu skradzionych zabytków relikwiarza nie było, a miejscowy ksiądz niewiele pamiętał. Zawiadomiliśmy policję, a ta znalazła zgłoszenie o kradzieży w archiwalnych rejestrach – odsłania kulisy sprawy PiotrOgrodzki. Wynika z nich, że brakowało dowodów potwierdzających, iż zabytek został skradziony. Na szczęście w tym wypadku policja nie zawiodła. – Inspektor Mirosław Karpowicz ustalił, że w latach 50. i 60. dzieci przystępujące do pierwszej komunii fotografowały się przy tym pacyfikale. Dzięki tym zdjęciom udało się dowieść, że chodzi o ten sam przedmiot, co wystawiony na aukcji. Ostatecznie został odzyskany, mimo że nowy właściciel się procesował – mówi Ogrodzki.
– Wychodzimy z założenia, że nawet przedawnienie ścigania sprawcy kradzieży (ostatnio wydłużone z 10 do 15 lat) nie przenosi na niego własności. Inaczej byłby to triumf rabusiów i paserów – mówi Mirosław Karpowicz.
Mafijne koneksje
Kradzieże sakralnych dzieł sztuki, w tym relikwiarzy, mogą łączyć się z działalnością mafii. – Nawet jeśli przestępstwa dokonują pospolici złodzieje, wejście na rynek ze skradzionym dobrem przejmują czasem zorganizowane grupy przestępcze. Zdarza się, że takie grupy, parające się handlem narkotykami i bronią, przy okazji zajmują się też obrotem zabytkami – opowiada Karpowicz.
Zabytki są łakomym kąskiem zwłaszcza dla przestępców mających międzynarodowe powiązania. – Przynajmniej za granicą traktuje się je jako zabezpieczenie transakcji w handlu bronią oraz narkotykami. W tych rozliczeniach ich wycena czarnorynkowa sięga 10 procent rzeczywistej wartości – wyjaśnia Piotr Ogrodzki z OOZP.
Nic więc dziwnego, że nasze zabytki odnajdujemy czasem w obcych rękach. W 1994 roku na wystawie w Jeleniej Górze skradziono zabytkowe figurki lwów, przechowywane zwykle w sejfie Świątyni Wang w Karpaczu. Sprawców kradzieży nie zatrzymano, ale postawiono zarzuty niemieckiemu paserowi – adwokatowi, który zabrał je swoim klientom. I to nie byle jakim: rosyjskim przestępcom, skazanym za udział w zorganizowanej grupie przestępczej o charakterze zbrojnym.
Mapa zagrożeń
– W 2010 roku mieliśmy tylko kilka udokumentowanych przypadków kradzieży zabytków sakralnych w skali całego kraju. Kiedy powstawaliśmy 20 lat temu, kradzieży w obiektach sakralnych było 1500 rocznie i sporą ich część stanowiły zabytki – opowiada PiotrOgrodzki. – Ktoś oczywiście może powiedzieć, że zbiory zostały już tak przetrzebione, iż nie ma co kraść. Ale tak nie jest. Jeśli chodzi o teren Małopolski, to zawsze należał on do najbardziej zagrożonych w Polsce. Ze względu na to, że z punktu widzenia przestępców jest tam co penetrować – komentuje Karpowicz.
Oczywiście, plaga kradzieży relikwii dotyczy całego świata. Tylko w ostatnich kilku miesiącach zrabowano m.in. w Moskwie ikonę-relikwiarz św. Sergiusza, a w Madrycie domniemane resztki krzyża Chrystusa.
Czy zabytki te odnajdą się, czy też przepadną gdzieś na czarnym rynku? I czy Lublin odzyska swoje relikwie Krzyża Świętego? Policjanci nie tracą nadziei, że je odnajdą. Prędzej czy później, na Wschodzie bądź na Zachodzie.
Adam Wentowski
Dziennikarz „Focusa Historia”, publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Zwierciadle” oraz „Metropolu” Specjalizuje się w nierozwiązanych zagadkach historii i polskich wątkach w kulturze masowej.Zew krwi kameleona, czyli seryjni zabójcy znad Wisły
Jeszcze kilka lat temu policja zapewniała, że problem seryjnych morderców u nas nie istnieje. Dziś, choć oficjalnie nadal ich nie ma, funkcjonariusze są w tej kwestii o wiele bardziej ostrożni.
Rafał Zalewski
Określenia „seryjny” należy używać z rozwagą. Nie wolno nim szafować, jak często robią to media. Czasem na pozór oczywiste i łatwe do skojarzenia fakty okazują się znacznie bardziej skomplikowane… i o wiele mniej sensacyjne – mówi Mariusz Sokołowski z Komendy Głównej Policji.
– Jeszcze rok temu dziennikarze twierdzili, że w Zielonej Górze grasuje seryjny gwałciciel – nieuchwytny i wyjątkowo brutalny. Nazywano go nawet „lubuskim wampirem”. Dziś wiemy, że wiele z opisywanych wówczas zdarzeń nigdy nie miało miejsca. Z całej tej seryjności właściwie też nic nie zostało.
A jednak seryjni zabójcy nie są tylko wymysłem hollywoodzkich scenarzystów i żądnych krwi dziennikarzy. To ludzie z krwi i kości. W dodatku ci, których najmniej byśmy o to podejrzewali. Są wokół nas.
W najbliższym otoczeniu seryjni mordercy często funkcjonują jako „uczciwi, porządni” ludzie. – Mają rodziny – zapewnia prof. Bohdan Wasilewski, psychiatra. – Są przykładnymi mężami, wychowują dzieci. Emocje kłębią się w ich wnętrzu w sposób zupełnie niezauważalny dla innych. Aż do chwili, w której sami pozwolą im znaleźć ujście – na miejscu zbrodni. Często bardzo oddalonym od miejsca, w którym prowadzą normalne życie.
Samo morderstwo to rytuał, który przebiega niemal zawsze w taki sam sposób. Jeśli śledczy nie dostrzeże tego sposobu, nie ma szans, aby zapobiec kolejnym śmierciom. To właśnie modus operandi – schemat działania sprawcy pozwala stwierdzić, że stajemy do wyścigu z seryjnym zabójcą. Aby to zrobić, trzeba jednak umiejętnie kojarzyć fakty. I uwierzyć, że tacy zabójcy naprawdę istnieją.
Naśladowcy Karola Kota
Najsłynniejsi polscy seryjni mordercy działali jeszcze w czasach komunistycznych. Nazwiska takie jak Zdzisław Marchwicki, Karol Kot i Bogdan Arnold znane są każdemu, kto choć trochę interesuje się tematyką kryminalną. O ile w przypadku tego pierwszego kwestia winy lub niewinności po latach budzi kontrowersje, to historie pozostałych do dziś przyprawiają o dreszcze. Wszyscy trzej zostali skazani na karę śmierci. Wyroki wykonano, a społeczeństwo odetchnęło z ulgą. Tym samym rozdział dotyczący seryjnych zabójców został w polskiej kryminalistyce raz na zawsze zamknięty. Są jednak sprawy, które aż krzyczą, żeby go ponownie otworzyć.
We wrześniu 1993 roku w centrum Zakopanego znaleziono zwłoki młodej kobiety. Była w szóstym miesiącu ciąży. Przed śmiercią zgwałcono ją przy użyciu kija oraz butelki. Ponadto ofiarę bito i torturowano. – To było wyjątkowo makabryczne znalezisko – mówi biorący udział w śledztwie policjant. – Ciało miało kilkanaście ran – w różnych miejscach, zadanych różnymi narzędziami. Najpoważniejsze znajdowały się na klatce piersiowej. Ale nas najbardziej zainteresowała rana podudzia. Był tam wyrwany kawałek ciała. Tak, jakby ktoś wbił jej coś w nogę, a później pociągnął w dół. Byliśmy zdezorientowani, bo nie za bardzo wiedzieliśmy, czym takie obrażenia można by zadać. Kiedy skonsultowaliśmy się z biegłymi, okazało się, że był to hak.
Następnego dnia po zabójstwie w Zakopanem miał miejsce kolejny atak. W pobliżu dworca znów napadnięta została młoda kobieta. Sprawca użył haka, zawieszonego na łańcuchu długości jednego metra. Tym razem ofierze udało się uciec. Nigdy jednak nie zgłosiła się na policję. W ciągu kolejnych tygodni wydarzyły się trzy identyczne napady. Wszystkie w rejonie Równi Krupowej – w ścisłym centrum miasta. W Zakopanem zapanowała psychoza strachu. Wśród mieszkańców błyskawicznie rozeszła się plotka, że w okolicy grasuje seryjny zabójca. – Przy przestępstwie popełnionym na tle seksualnym zawsze trzeba liczyć się z tym, że to początek serii. Powód jest prosty – seks, tak jak odżywianie się, jest czynnością, którą człowiek powtarza – mówi kolejny śledczy i dodaje: – Tutaj w klasyczny sposób mieliśmy do czynienia z polowaniem. Podchodził do jakiejś kobiety, wyciągał z rękawa kurtki łańcuch i atakował ją hakiem. Gdyby miał doświadczenie, od tego momentu kontrolowałby już całą sytuację. Na szczęście dopiero zaczynał. Dzięki temu pozostałym dziewczynom udało się przeżyć.
Lokalne media nadały szaleńcowi pseudonim „Hakowy”. Ale po nieudanych próbach zabójstw jego ataki z dnia na dzień nieoczekiwanie ustały. Przez 11 lat sprawa zabójcy owiana była tajemnicą. Aż do października 2004 roku, kiedy to na policję zgłosiła się jego żona. „Hakowym” okazał się Piotr S. – szanowany i lubiany powszechnie mieszkaniec Krupówek. Mąż, ojciec, żarliwie praktykujący katolik. Gdyby nie zwierzył się swojej rodzinie, do dziś pozostawałby na wolności.
Skórzany płaszcz z Wisły
7 stycznia 1999 roku w Krakowie, w turbinę płynącej po Wiśle barki wkręcił się makabryczny pakunek. Był to fragment ludzkiej skóry. Pozbawiony tkanki tłuszczowej i idealnie wypreparowany. Kształtem przypominał płaszcz lub damskie body. Zupełnie jakby morderca zakładał go na siebie, jednocząc się w ten sposób z ofiarą. Tydzień później w pobliżu położonej nieopodal elektrowni wodnej odnaleziono ludzką nogę oraz skrawki kobiecego ubrania. Badania DNA potwierdziły, że to szczątki tej samej osoby. Po kilku tygodniach śledztwa udało się ustalić, że ofiara to 23-letnia Katarzyna Z. – studentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na tym jednak ustalenia śledczych w zasadzie się kończą.
Sposób, w jaki działał sprawca, wyraźnie sugeruje, że mamy do czynienia z mordercą seryjnym. Takim, który zabija na chłodno. Dokładnie obmyślając i planując wszystkie swoje poczynania. Świadczy o tym chociażby fakt niezwykle precyzyjnego, fachowego wręcz zerwania skóry ze zwłok. Opanowanie i umiejętności, jakimi się wykazał, wprawiły w osłupienie nawet poproszonych o pomoc w śledztwie amerykańskich ekspertów. Zupełnie jakby oprawca robił to po raz setny.
Problem w tym, że mimo upływu lat polska policja nigdy więcej nie spotkała się z niczym podobnym. Żadnych kolejnych skór. Nie oznacza to jednak, że takich nie ma. Równie dobrze morderca mógł wpaść na pomysł ukrywania ich bardziej skutecznie. Niewykluczone, że sam niecierpliwie czeka teraz na ich odnalezienie. – To możliwe – mówi prof. Hołyst.
– Może go to napawać pychą, niemal radością. Czuje, że jest kimś. Że się wybił. Zasługuje na wielkie uznanie, bo dokonał czegoś, co aż tak bulwersuje opinię publiczną.
Seryjni mordercy potrafią być jak kameleony. Umieją wtopić się w tłum i miesiącami czekać na odpowiedni moment do ataku. Aby zmylić pościg, w poszukiwaniu ofiar często zapuszczają się w rejony bardzo odległe od miejsc, w których żyją na co dzień.
W ten sposób znajdują się poza kontekstem. Zbrodnia gubi motyw, a policja staje przed poważnym problemem.
17 czerwca 1994 roku wędrujący po lesie w pobliżu Gdańska grzybiarz zauważył dryfujący w zalanym wodą żwirowisku jutowy worek. Wystawała z niego ludzka noga. Wezwana na miejsce policja stwierdziła, że w środku znajdują się zwłoki 18-letniej Justyny W. Dziewczyna zaginęła trzy dni wcześniej. Jeden ze świadków widział ją, jak łapała okazję – 35 km od miejsca, w którym przyszło jej zginąć. Dziewczynę związano, a później brutalnie zgwałcono. Na koniec morderca udusił ją i porzucił jej zwłoki. Ten sam schemat powtórzył się niecały rok później.
Siedemnastoletnia Ewa M. miała do przejścia zaledwie około 500 metrów. Szła do szkoły. Ale ją również zauważono wsiadającą do niezidentyfikowanego do dziś auta. Podobnie jak poprzedniczka zniknęła około godziny 10. W biały dzień, w pobliżu ruchliwej trasy. Mimo to mordercy udało się pozostać niezauważonym. Ciało Ewy odnaleziono po kilkunastu miesiącach na dzikim wysypisku śmieci, w oddalonym od zabudowań lesie. Dziewczyna była identycznie uduszona i skrępowana. Podobnie jak w pierwszym przypadku zabójca oblekł jej zwłoki w jutowy worek.
– Mówienie o seryjnym mordercy jako sprawcy tych zabójstw, byłoby zbyt pochopne – zastrzega Jan Kościuk z Komendy Wojewódzkiej Policji w Gdańsku. – Faktem jest, że obydwa zabójstwa łączy wiele szczegółów, wiele jednak również je różni. Nie mogę o nich mówić ze względu na dobro śledztwa. Wciąż możliwych jest jednak wiele hipotez. Również i ta, że obydwie zbrodnie to dzieło zupełnie niezwiązanych ze sobą osób.
Rzeczywiście – dopóki trwa śledztwo, w sprawie teoretycznie zdarzyć może się wszystko. W praktyce, prawdopodobieństwo wystąpienia dwóch przypadkowych, tak zbliżonych do siebie zabójstw jest jednak właściwie bliskie zera.
Czas działa na ich korzyść
Jednym z największych utrudnień w chwytaniu seryjnych morderców jest upływ czasu pomiędzy poszczególnymi udokumentowanymi przez policję zabójstwami. W przypadku krakowskiej skóry i gdańskiego dusiciela od zbrodni minęło już kilkanaście lat. Sprawy te są wprawdzie nieustannie analizowane przez specjalne grupy śledcze, tzw. Archiwa X, ale jeżeli jakimś cudem nie wpadną one na trop kolejnych ciał, szanse na wyjaśnienie morderstw z każdym rokiem coraz bardziej maleją. Można też założyć, że jeśli sprawca żyje, prędzej czy później uderzy znowu.
Seryjny zabójca może pozostawać w uśpieniu nawet przez dwie dekady. W tym czasie zakłada maskę. Żyje i zachowuje się jak całkowicie zwyczajny człowiek. Niejednokrotnie zmienia miejsca zamieszkania, umykając tropiącym go śledczym. Wielu fantazjuje o dniu, w którym następny mord stanie się faktem. Obmyśla szczegóły – tak, aby w decydującej chwili nie popełnić żadnego błędu. – Kiedy przystępują do kolejnego mordu, mają już w głowie jego konkretny obraz. Wiedzą, czego chcą i jak to osiągnąć – twierdzi dr Jan Gołębiowski, były policyjny psycholog i doświadczony profiler.
Bardzo możliwe, że właśnie z taką sytuacją zetknęli się stołeczni policjanci kilka lat temu.
2 sierpnia 2006 roku dwójka bawiących się w Parku Bródnowskim dzieci dokonała makabrycznego odkrycia. W pobliskich zaroślach znajdowały się nagie zwłoki kobiety. Ciało było już w stanie rozkładu. Mimo to dało się z niego odczytać wiele na temat sprawcy. – Okazało się, że mamy do czynienia z kobietą w wieku od 40 do 60 lat. Była przywiązana do drzewa. Morderca wręcz ją wokół niego owinął – wspomina prowadzący dochodzenie funkcjonariusz.
– Widać było, że panował nad nią dłuższy czas. Bił na różne wyrafinowane sposoby. Prawdopodobnie świetnie się bawił, słuchając, jak błaga o litość. Na koniec rozszarpał jej narządy rodne jakimś ostrym narzędziem – czymś na kształt szpikulca – i pozostawił, żeby się wykrwawiła. Możliwe, że patrzył, jak umierała.