Autor przychodzi wieczorem Antologia jubileuszowa na 20-lecie Wydawnictwa W.A.B. - ebook
Autor przychodzi wieczorem Antologia jubileuszowa na 20-lecie Wydawnictwa W.A.B. - ebook
Wydawnictwo W.A.B. w 2012 roku obchodzi 20. rocznicę istnienia. Postanowiliśmy uczcić ten jubileusz, wydając antologię tekstów napisanych za naszą inspiracją przez autorów związanych z naszą oficyną.
Motywem przewodnim antologii jest SPOTKANIE Z CZYTELNIKIEM. Chcieliśmy stworzyć książkę przybliżającą tych, dzięki którym obcujemy z literaturą i którzy dostarczają nam radości. Będącą spotkaniem z pisarzami, którzy są cenieni, budzą zainteresowanie i emocje. Z drugiej strony zależało nam na tym, by w tych tekstach mogli przejrzeć się czytelnicy.
Autorzy, którzy odpowiedzieli na zaproszenie do udziału w przedsięwzięciu, wykazali się wielką pomysłowością. Wśród nadesłanych tekstów są m.in. opowiadania kryminalne, science-fiction, proza psychologiczna, utwory satyryczne, wspomnieniowe, nowela historyczna, prelekcja, a nawet jednoaktówka. Powstał zbiór pełen niespodzianek. Z tego rogu obfitości tematycznej i gatunkowej wyłania się obraz relacji między pisarzem a czytelnikiem, o której rzadko jest okazja mówić i pisać. Naszej antologii nie należy mylić z patetyczną księgą okolicznościową - to kolekcja krótkich form zapewniająca rozrywkę i refleksję.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-355-9 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rezultat pojedynku, który właśnie stoczyłem, wydawał się przesądzony. Klęska – i to wyłącznie z własnej winy! Zawierzyłem zbytnio mocy zdroworozsądkowych argumentów; za słabo poruszyłem emocje. Zanadto zaufałem swoim retorycznym talentom. Co gorsza, zlekceważyłem zalecenie autorów programu, by sprowadzić do studia swoje audytorium – wszystkich, którzy zechcieliby wysłuchać tego, co miałem do powiedzenia. Joanna i Fryderyk to siły zbyt skromne, by w końcowej dyskusji dać odpór dużej i karnej grupie dowodzonej przez doktora K. Nie mogłem, niestety, liczyć na sympatyczne i urodziwe Białorusinki siedzące w pierwszym rzędzie po mej prawicy – mocno onieśmielone sytuacją. Tym bardziej na kilkanaście przypadkowych osób, którymi w ostatniej chwili wypełniono puste miejsca po „mojej” stronie widowni.
Studenci doktora K. kolejno zabierali głos. Nie, nie żeby czytali z kartki. Ale czuło się, że kwestie mieli wyuczone na pamięć. To, co powiedzieli, wyraźnie rozmijało się z tematem – za to zgodne było z poglądami doktora K. oraz nauczaniem ich uczelni. Mój adwersarz sprawiał wrażenie zadowolonego; podobnie asystujący mu ksiądz S. Byli pewni, że zwycięstwo mają w kieszeni.
Prowadzący, redaktor P., udzielił teraz głosu Joannie, potem Fryderykowi. Prościej niż ja sam przedstawili korzyści płynące z tolerancji. Akceptacji odmienności kulturowych i religijnych, odmienności i różnorodności jako takich. Lewa strona audytorium nie słuchała, podobnie jak prowadzący. Ten pilnował głównie, aby eksponować własną rolę w programie. Redaktor P. wykonał efektowny piruet, wskoczył na stopnie amfiteatru od strony studenckiej i oznajmił:
– A teraz głosowanie, drodzy państwo! Kto zwyciężył w naszej debacie, w konfrontacji dwóch zasad i idei? W pojedynku wolności z poprawnością, siły z anarchią, woli z permisywizmem! Czy zwycięzcą jest…
– Chwileczkę, panie redaktorze! – przerwał mu starszy mężczyzna siedzący pośród młodzieży. – Stanowczo dopraszam się głosu!
W istocie, siwy pan w kurtce czekał dotąd cierpliwie z wyciągniętą ręką… Teraz zaś podniósł się; niewysoki, niepozorny.
Prowadzący wykonał kolejny piruet i skierował mikrofon ku niemu.
– Baaardzo proszę! Ma pan trzydzieści sekund na wypowiedź.
Starszy pan wzruszył ramionami.
– Wystarczy mi dwadzieścia. Chciałem jedynie zauważyć, że nikt spośród wypowiadających się tu adwersarzy profesora – wskazał na mnie – nie ustosunkował się do przedstawionych przez niego racji. Nie uczynił tego również doktor K. Trudno tu mówić o jakiejś debacie.
– Doprawdy? – zdziwił się prowadzący. – Zaskakująca opinia! Kto jest tego samego zdania, co pan tu… w jasnej kurtce? Proszę podnieść rękę!
O dziwo, także w szeregach szkoły doktora K. uniosło się kilka rąk. Zapewne przez nieuwagę.
Prowadzący ocenił to widać podobnie, gdyż zawołał:
– Proszę państwa o uwagę! Powtarzam pytanie…
Tym razem co najmniej kilkanaście osób zgodziło się ze starszym panem. Doktor K. wraz z księdzem S. notowali wzrokiem niesubordynowanych. Nie mieli łatwego zadania – w panującym po ich stronie ścisku nie było widać, czyja ręka jest czyja. Zmagania woli z anarchią dalekie były od rozstrzygnięcia.
Obróciłem się ku mojemu stronnictwu: Fryderyk był pozornie obojętny, a Joanna wyraźnie rozbawiona. Gdy prowadzący zarządził głosowanie, triumf na twarzy Joanny i lekki uśmiech na ustach Fryderyka mówiły, że wynik nie jest zgodny z oczekiwaniami.
Mniej więcej połowa audytorium uznała, że debatę wygrał mój polemista, doktor K. Ten wraz z księdzem S. zaczął liczyć głosy po swojej stronie – zapewne po to, by wyłowić zdrajców we własnych szeregach. Czas przecież naglił; gospodarz programu musiał zarządzić ostatnie głosowanie.
– Kto z państwa uważa, że w debacie zwyciężył profesor Jan Pasterz?
Podniosło się wiele rąk, znacznie więcej niż przy poprzednim głosowaniu. Poparcia udzieliły mi Białorusinki, a nawet kilka osób spośród „przypadkowej” publiczności. Wydawało się jednak, że starszy pan, którego interwencja tak wpłynęła na losy debaty, teraz powstrzymał się od głosu. Nie było jednak wątpliwości co do innej sprawy: część studentów doktora K. zagłosowała dwukrotnie. Najpierw za, potem zaś przeciw swojemu mentorowi. Ogólna wesołość, która wyparła atmosferę napięcia, stanowiła nieoczekiwany finał debaty.
Redaktor P. z trudem krył niezadowolenie.
– Przebieg naszej dyskusji i wynik głosowania dowodzą, że trudno uznać sprawę za zamkniętą. Dlatego do kwestii tolerancji i anarchii w życiu publicznym wrócimy jeszcze w przyszłości – oznajmił. – Dziękuję państwu za uwagę, a wszystkim w studiu za udział w programie „Trzeba pomyśleć”. Dobranoc i do zobaczenia za miesiąc!
Zgasły czerwone lampki kamer. Po chwili zgasły też reflektory w studiu na Woronicza. Podszedłem do Joanny i Fryderyka, rozglądając się równocześnie za panem w jasnej kurtce. Ten jednak szybko zmieszał się z wychodzącymi i zniknął nam z oczu.
W holu przy wyjściu czekał ksiądz S. w asyście swego kierowcy.
– Chętnie podwiozę państwa do domu, jeśli nie macie, oczywiście, innego transportu – powiedział, wskazując na czarnego mercedesa parkującego naprzeciw schodów.
Podziękowałem grzecznie w imieniu naszej trójki i wskazałem jakiegoś starego malucha w głębi parkingu. S. uśmiechnął się z wyrazem zrozumienia.
Postąpiłem, jak się za chwilę okazało, słusznie. Kiedy ksiądz zniknął nam z oczu, przed budynkiem pojawił się starszy pan w jasnej kurtce.
– Czekałem na pana, profesorze – oznajmił. – Nie byłem jednak pewien, czy zechce mi pan poświęcić chwilę… widzę, że nie jest pan sam, może więc innym razem…
Wyglądał na emerytowanego nauczyciela lub urzędnika pośledniej rangi. Popelinowa kurtka była znoszona i słabo chroniła przed chłodem jesiennego wieczoru. Zaproponowałem nieznajomemu taksówkę. Odmówił, ale też postanowił wykorzystać czas, jaki pozostał do jej przyjazdu. Ruszyliśmy więc w stronę głównej bramy, a starszy pan przedstawił się:
– Nazywam się Morawiec, Jan Krzysztof Morawiec. Wiem, że moje nazwisko niewiele panu powie. Jeśli jednak przypomnę panu, że kiedyś mieliśmy okazję się spotkać… Było to z górą czterdzieści lat temu; po tak długim czasie nie rozpoznalibyśmy się zapewne. Dlatego przyszedłem tu dziś; przyszedłem, by upewnić się, że się nie pomyliłem, że pan to pan…
Tu wtrąciła się przysłuchująca się nam Joanna:
– Jednak mój mąż to swoisty fenomen. Niewiele się zmienił od tamtego czasu. No, może nieco przytył, ale też nigdy nie był zbyt szczupły.
– Dobrych dwadzieścia kilogramów – doprecyzowałem.
– Ale zostawmy już mój wygląd. Proszę wreszcie przypomnieć, w jakich to okolicznościach się poznaliśmy.
– W Wojewódzkim Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk – oznajmił Jan Krzysztof Morawiec.
– Wielkie nieba! To pan był cenzorem! Ale przecież nie pan uwalił nasz program „Szef kuchni poleca seks”?! Spec od kultury studenckiej, który to zrobił, był młody! Ktoś niemal w moim wieku!
– Tamten, polonista z wykształcenia, nazywał się Konarzewski.
– W rzeczy samej! Pastwiąc się nad naszym scenariuszem, nieustannie podkreślał, że tekst jest bardzo zabawny, tylko że… A on jako polonista chętnie pomoże. Podpowie, jak przerobić scenariusz tak, by dostał zgodę…
– Został zwolniony do rozpowszechniania – poprawił mnie ekscenzor. – To nie to samo.
Nie interesowała mnie egzegeza formalna cenzorskich praktyk. Powiedziałem:
– Wkurzał mnie cynizm tego, jak pan mówi, Konarzewskiego. Bardziej jeszcze fałszywie koleżeński, naprawdę zaś protekcjonalny ton, jakim się do mnie zwracał: „Ten numer jest rzeczywiście dobry; obśmiałem się jak norka, czytając. Tylko, kolego, dlaczego oni wykonują pieśń pionierów koreańskich? A nie mogliby to być angielscy skauci lub choćby nawet harcerze?”. Wtedy nie byłoby to śmieszne, odpowiadałem. I w końcu zabrałem mu maszynopis. Kabaret miał próbę generalną i na tym musiał zakończyć się jego żywot. Szkoda, bo był bardzo na czasie…
– Wszystko to działo się dość nieformalnie – wyjaśnił pan Morawiec. – Mieliśmy zasadę, by przyjmować tekst do cenzury dopiero po naszych uwagach. Wtedy nie było w nim śladów ingerencji, nie było tym samym cenzury. Jedność moralna partii z narodem utrzymana. Zachowana autonomia studencka…
– I wszyscy byli szczęśliwi – dopowiedziałem. Wspominając ów studencki kabaret – był początek 1971 roku i nowy, gierkowski, reżim aż prosił się o satyryczny komentarz – odnalazłem w lamusie pamięci mojego rozmówcę! Ale nie w tym przełomowym roku. Nie wtedy go spotkałem. Musiało to być kilka lat później… Kiedy konkretnie? Oczywiście wtedy, gdy złożyłem u wydawcy swoją powieść! Debiutancki tekst… Mój Boże, co stało się z tą powieścią?
Ekscenzor przyglądał mi się uważnie. Domyślił się, że wiem już, z kim mam do czynienia. Jednak nie dałem mu satysfakcji. Nie byłem też ciekaw jego opowieści. Książka była kiepska; po czterdziestu latach nie było czego wspominać. Dobrze się stało, jak się stało.
Nadjechała wreszcie taksówka i szybko się pożegnaliśmy. Jan Krzysztof Morawiec wcisnął mi do ręki karteczkę z numerem telefonu. Zgubiłem ją jeszcze w wozie, szukając drobnych po kieszeniach. Jednak sprawa tamtej, „niezwolnionej” do druku, książki odżyła niespodziewanie w pamięci. Opublikowałem właśnie powieść – powód zaproszenia mnie do programu. Po nieudanej próbie z siedemdziesiątego szóstego roku zarzuciłem literaturę. Tak, datę „1976” szybko sobie przypomniałem. Także z powodu tego, co działo się w moim prywatnym światku.
Zapragnąłem przeczytać swój debiutancki tekst. Bez względu na to, co był wart jako literatura, stanowił kronikarski niemal zapis ważnych dla mnie wydarzeń. Był powieścią z kluczem, czytelną również dla ludzi takich, jak ten Konarzewski. Dlatego podpaść musiał cenzurze. Pomyślałem poniewczasie, że Jan Krzysztof Morawiec z urzędu na Mysiej należał – wraz z wydawcą – do grona mych pierwszych, najważniejszych i chyba też jedynych czytelników! Chcąc nie chcąc, powierzyłem cenzorowi ważne dla mnie, trudne i intymne sprawy. Podobnej satysfakcji nie dałem już więcej nikomu…
Nie miało to już dziś znaczenia. Chciałem tylko odzyskać z pomocą zapomnianej powieści czas całkiem niemal zatarty. Liczący dobrych trzysta stron maszynopis zaginął podczas jednej z wielu przeprowadzek. Spółdzielnia wydawnicza Sojusz, która zainteresowała się zrazu tekstem, zbankrutowała na początku lat dziewięćdziesiątych. Pamiętałem jednak, że różne fragmenty rękopisu zdeponowałem w domu rodziców na Starym Mieście. Obecnie przemieszkiwał tam mój młodszy brat, Fryderyk, więc korzystając z jego bytności w Warszawie, umówiłem się na poszukiwanie szarej tekturowej teczki opatrzonej etykietą: Różne literackie. 1976.
Fryderyk czekał na mnie, wymachując triumfalnie teczką, którą bez trudu odnalazł w swym świetnie zorganizowanym archiwum.
– Mam nadzieję, że nie pogniewasz się za to, iż zajrzałem już do tego skarbu…
– I co?
Skrzywił się.
– Niewiele tego, może trzydzieści stron rękopisu, dla mnie nieczytelnego. I drugie tyle w maszynopisie, z odręcznymi poprawkami. Ten fragment tylko przejrzałem; nie miałem czasu na dokładną lekturę. Razem jedna szósta, może jedna piąta całości, jeśli w istocie liczyła tych trzysta stron znormalizowanego tekstu.
– Dokładnie trzysta siedem plus spis rozdziałów.
– To, co zostało, na pewno ci się przyda. Po latach ma walor dokumentu, lecz tylko dokumentu.
– Wiem: typowe juwenilia, płód niedojrzały, nieforemny! – uprzedziłem dalszą krytykę. Nie spodobało mi się to, że zaglądał do rękopisu; tym bardziej nie życzyłem sobie jego recenzji.
– Nie chciałem cię urazić – powiedział pojednawczo. – A jeśli kiedyś uporządkujesz to wszystko, daj mi, proszę, do przeczytania. Jest tam przecież mowa i o mnie, to po pierwsze. Po drugie, znalazłem naprawdę ciekawy ustęp: opis intrygi, której ofiarą stał się narrator. jak rozumiem, twoje alter ego.
– Więc jednak czytałeś, nie tylko przeglądałeś!
– Naprawdę tylko kilka stron. Nie miałem czasu na więcej.
Choć czekało na mnie mnóstwo pracy, pozwoliłem sobie ulec pokusie. Otworzyłem teczkę i przeczytałem wszystko jak leci. Potem zabrałem się do układania skrawków powieści w sensowną całość. Całość nową, bo plan utworu zaginął. Pozostała za to starannie wykaligrafowana strona tytułowa: Panika w mieście. Ów tytuł, w pełni adekwatny do treści, wzbudził zastrzeżenia cenzora Morawca. Zgodziłem się, by „panikę” zastąpić bardziej neutralnym „skandalem”. Debiutancka powieść miała więc nosić tytuł Skandal w mieście. Miasto to rodzinny Kraków, choć opisane wypadki mogły się zdarzyć w każdym innym miejscu.
Na tym skończyły się moje ustępstwa. Broniłem charakterystyki głównej postaci, dziennikarza Stefana Grodyńskiego. Ten, podobnie jak ja sam, był dygnitarskim synalkiem – trochę zdemoralizowanym, trochę zbuntowanym. Wmieszanym w jakieś afery na wysokim szczeblu; w dodatku uwikłanym w związek z dwiema kobietami, siostrami Weroniką i Michaliną. Cenzor Morawiec uparł się, by zamazać rodzinne millieu bohatera lub – jeszcze lepiej – zastąpić je „zwykłym inteligenckim”. Tezę wyjściową mojej historii o samoreproducji nomenklatury – dziedziczeniu funkcji i pozycji – uznał za nieprawdziwą i obraźliwą dla socjalistycznego społeczeństwa. W tym punkcie utknęły moje negocjacje w gmachu przy ulicy Mysiej. I na tym też wyczerpywała się teraz moja pamięć.
Dziś już niczego, literalnie niczego nie pamiętałem ze skomplikowanej, wielowątkowej fabuły Paniki/Skandalu w mieście. Denerwowało mnie, że intryga, o której wspomniał Fryderyk, nie znajdowała rozwiązania w zachowanych notatkach. Była produktem wyobraźni, nie mogłem więc skonfrontować jej z żadnym konkretnym wydarzeniem. Najobszerniejszy z zachowanych fragmentów dotyczył wprawdzie sytuacji wziętej z życia, ale i w nim pojawiał się niespodziewanie imaginacyjny wątek. Wątek romantyczny i sensacyjny zarazem, suspens, którego rozwiązanie chętnie bym teraz poznał.
Od swojskiej szarości krakowskiego Podgórza kamieniczkę pod numerem dziewiątym oddzielała świeża, ostentacyjnie żółta fasada. Wraz z zielonymi, zamkniętymi teraz okiennicami oraz drzwiami z kołatką sprawiała wrażenie, iż przeniesiono ją wprost ze Śródziemnomorza – Włoch lub Hiszpanii. Skojarzenie całkiem naturalne, jeśli zważyć, że właścicielka domu większą część życia spędziła na słonecznym Południu.
Niezdecydowaną wciąż ręką szukałem dzwonka po prawej stronie framugi. Stwierdziwszy jego brak, zastukałem delikatnie kołatką, której metalowe kółko zdobił motyw węża pożerającego własny ogon. Pomyślałem, że krakowski dom Weroniki aż nadto podkreśla jej obcość w rodzinnym mieście.Weronika Mikoś,teraz Veronique Vitello, urodziła się w kamieniczce pod dziewiątym nie – długo po zakończeniu wojny. Tu spędziła dzieciństwo – z rodzicami, siostrą oraz gromadką niechcianych lokatorów na parterze i w suterenach. Takim też – pełnym ludzi i ich hałaśliwej krzątaniny – zapamiętałem go z czasów, gdy zaglądałem tu w wakacyjne popołudnia.
Teraz panowała cisza współgrająca z sennym nastrojem uliczki, pustej o przedpołudniowej porze. Zielone drzwi otworzyły się raptownie. Na znanej mi z filmów i fotografii wciąż młodej twarzy kobiety odmalowało się zaskoczenie, potem jednak ulga.
– Tutti Santi! Myślałam już, że pan… że nie przyjdziesz, Stefanie!
– Cóż, Weroniko, zmieniłem się odrobinę.Zmieniłem od czasów, gdy bawiliśmy się pod tarasem tego domu. Również i ty nie przypominasz mi tamtej dziewczynki: drobnej, nieśmiałej – a może tylko powściągliwej – z wyrazem zdziwienia w wielkich zielonych oczach…
– Niebieskich – poprawiła mnie. – Nigdy nie miałam zielonych oczu!
Roześmialiśmy się. Uwaga Weroniki na temat koloru jej oczu pozwoliła rozładować nieco napięcie. Towarzyszyło dwojgu nieznających się, w gruncie rzeczy, ludzi. Weronika zaskoczyła mnie propozycją spotkania, zakomunikowaną dzień wcześniej przez telefon. Także wyrażoną wprost nadzieją, że wyjawię jej pewne sprawy związane z Michaliną, młodszą o kilka lat siostrą. Szedłem na spotkanie nieufny i niepewny, choć przyznać muszę, że również zaintrygowany tym, co zdążyła mi już powiedzieć. Tego zaciekawienia starałem się teraz nie okazywać. Powiedziałem:
– Twoje oczekiwanie, a właściwie żądanie, bym pomógł ci rozwikłać tajemnicę Michaliny, zaskoczyło mnie. Powiem więcej: wydało mi się odrobinę niestosowne… zważywszy na to, co się wydarzyło.
– Mam tego świadomość – odparła. – Proszę jednak, wybacz moją natarczywość. To determinacja, nie tylko brak manier.
– Wybaczam… Także twój pośpiech w załatwianiu starych spraw, jak łatwo się domyślić, bolesnych dla mnie. Na szczęście też dawno odchorowanych, zamkniętych. Ale pamiętam: za kilka dni wracasz do Włoch, masz napięte terminy związane z nowym filmem.
– Na Sycylię, nie do Włoch – poprawiła mnie. – Najważniejsze, że w końcu odkryłam: dziennikarz publikujący jako Jan Pasterz to Stefan Grodyński, towarzysz mojego dzieciństwa. A więc i przyjaciel Michaliny z czasów, gdy mieszkałam za granicą. Pojęłam, że rodzi się szansa na zamknięcie sprawy mej siostry.
Mówiąc to, poprowadziła mnie drewnianymi schodami na piętro, a z obszernego, pogrążonego w półmroku pokoju, który był kiedyś sypialnią rodziny Mikosiów, na taras. Taras otwarty w stronę Wisły, na którym bawiłem – tylko raz – w dniu urodzin Weroniki. Jedliśmy owocowe ciasto, a potem budyń wiśniowy przygotowany przez matkę dziewczynek. Ta druga, Michalina, moja późniejsza miłość, bawiła się obok w łóżeczku. Wówczas jednak kochałem się w Weronice. Rozważałem, czy nie jest to dobry moment, aby jej o tym powiedzieć. Być może zdobyłbym się na odwagę, gdyby nie banalne zdarzenie: spokojna dotąd siostrzyczka zaczęła głośno płakać. Poderwało to Weronikę, a w dodatku sprowadziło na taras czujną zawsze matkę. Uspokajanie małej zajęło trochę czasu – tego czasu, który jak myślałem, mógłby odmienić moje życie.
Ciekawe, zastanawiałem się, czy Weronika pamięta ten moment? Swoje dziesiąte urodziny, prezent, który jej wówczas ofiarowałem: laleczkę w krakowskim stroju, kupioną w Sukiennicach. Raczej nie, bo to przecież ja, a nie ona, znajdowałem się w tym osobliwym stanie ducha, który utrwala się w pamięci na całe życie. Tymczasem bohaterka tamtego wspomnienia mówiła:
– Mam tu widoki nie gorsze niż na Sycylii. Zamierzam wrócić na Podgórze po zakończeniu filmu. Film, który zaczęłam rok temu z Vitellem, będzie też moim ostatnim.
Usiadłem w ratanowym foteliku obróconym ku rzece. Weronika krzątała się, przygotowując kawę oraz coś do kawy. Obserwowałem kątem oka szczupłą, w gruncie rzeczy niepozorną kobietę. Myślałem o kolejach losu, który nieoczekiwanie zetknął mnie z tą uwielbianą kiedyś w Polsce aktorką. W latach sześćdziesiątych stała się symbolem młodego, zbuntowanego pokolenia. A też i wyzwolonej, spontanicznej kobiecości. W 1968 – lub też może następnym roku – wyjechała z kraju, by kontynuować karierę na Zachodzie. Niewiele jednak wyszło z ambitnych planów aktorki zza żelaznej kurtyny.
Z krótkiej korespondencji, która poprzedziła telefon Weroniki oraz dzisiejsze spotkanie, dowiedziałem się, że jej mąż, Andrea Vitello, zmarł nagle na planie reżyserowanego we Włoszech filmu. Pomyślałem, że owa kariera Weroniki to raczej drugoplanowe role w produkcjach klasy B, w filmach, którymi trudno się było w Polsce pochwalić. Nie tylko dlatego, że były marne – zawierały treści niecenzuralne zarówno pod względem politycznym, jak i obyczajowym. Z tych samych powodów nie pokazywano u nas robiących furorę w świecie filmów o Jamesie Bondzie, a właśnie jeden z nich stanowił kulminacyjny punkt w karierze Weroniki. W krótkim epizodzie wystąpiła u boku (a raczej w łóżku) Seana Connery'ego. Wtedy też poznała przyszłego męża, włoskiego reżysera pracującego w Stanach Zjednoczonych. Vitello po długich staraniach o fundusze na nową produkcję we wrześniu ubiegłego roku rozpoczął zdjęcia na Sycylii. Główną rolę w filmie Wakacje ze szpiegiem zagrać miała piękna Polka.
– Andrea mógł odmienić moje życie – powiedziała Weronika. – Miał mi pomóc wznieść się na wyżyny, ale tylko po to, bym syta chwały wycofała się z zawodu. Znał moje plany i nie oponował. Przeciwnie, zawsze podkreślał, że trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny. Za przykład podawał Brigitte Bardot, która zakończyła karierę przed czterdziestką i zamknęła się w swej rezydencji w Saint-Tropez. Śmierć Andrei pozostawiła mnie samą, beznadziejnie samą wśród obcych mi ludzi. Ciekawych, sympatycznych, ale żyjących dla innych niż ja celów.
Słuchałem w skupieniu, nie przerywałem i o nic nie pytałem, choć w jej opowiadaniu pojawiało się coraz więcej momentów niejasnych, wręcz zagadkowych.
– W niesłychanym szumie, jaki powstał po śmierci Andrei, słychać było głosy, co prawda tylko bulwarowej prasy, że śmierć ta nie była naturalna, że krótko mówiąc, został zamordowany! Otruty, porażony prądem lub laserem… Według jednych stało się tak na rozkaz mafii, z którą miał zadrzeć, gdy kręcił Syndykat, film o ciemnych interesach amerykańskich Włochów. Inni z kolei twierdzili, że za jego śmiercią stał wywiad rosyjski, dla którego jakoby pracował w Hollywood, kiedy asystował Guy Hamiltonowi w dwóch Bondach. Nic nie wskazywało na to, aby któraś z tych sensacyjnych plotek miała być prawdziwa. Ja jednak, znając Vitella lepiej niż ktokolwiek inny, wiedziałam, że jego niespokojna natura i łatwość w wydawaniu pieniędzy mogły przysporzyć mu problemów. Ale czy od razu takich, by ktoś chciał pozbawić go życia? Podejmując przy tym skomplikowaną grę rodem z powieści Agathy Christie – nie z Sycylii! Tu rozprawiano się z ludźmi brutalnie, w biały dzień, na oczach świadków, po to, by zastraszyć, by pokazać siłę i bezkarność mafii. Wersję z radzieckimi agentami w tle z góry odrzuciłam jako niepoważną, zbyt bondowską. To, że w Diamonds Are Forever zagrałam jedną z dziewczyn Bonda, nie znaczyło przecież, że Andrea szpieguje na rzecz Kremla – lub odwrotnie: pracuje dla CIA. Młody i zdrowy mężczyzna zmarł na atak serca. Tak, to było rzeczywiście niepokojące. Brakowało jakiegoś śladu, choćby i cienia motywu, dla którego ktoś chciałby zamordować Andreę Vitella.
Przerwała, sięgając po papierosy i zapalniczkę leżące na parapecie okna.
– Atmosferę niepewności podsycała również sycylijska policja – podjęła, rozglądając się za popielniczką. Pomyślałem, że dziwny jest spokój, z jakim relacjonuje mi te dramatyczne wydarzenia. A może jednak spokój pozorny? Zobaczyłem jej palce zaciskające się na pudełku papierosów. Jeśli gra, to czyni to perfekcyjnie. W końcu jest aktorką. W dodatku dobrą aktorką! O tym wiedział każdy, kto oglądał jej dawne filmy. – Policja wyraźnie nie dawała wiary oficjalnej wersji śmierci Andrei. Komisarz Leopardi, a potem sędzia śledczy z Palermo, Giancarlo Buzzi, badali amerykański okres jego życia. Oczywiście, pytali także o moje losy; interesowało ich, kiedy i w jakich okolicznościach wyjechałam z Polski. Wyjaśnienia, że poprosiłam o paszport z zamiarem pozostania na Zachodzie, by tu kontynuować karierę aktorską, uznali za niewiarygodne. Dostałam zakaz opuszczania miasta do czasu zakończenia śledztwa. Moje życie, tak jak produkcja Wakacji ze szpiegiem, legło w gruzach.
Panowie Leopardi i Buzzi zamknęli w końcu śledztwo. Nie wspominałabym jednak o tym dziś, niemal rok od śmierci Andrei, gdyby nie moja ostatnia rozmowa z sędzią Buzzim. A także gdyby nie decyzja producenta Wakacji, aby wznowić prace nad filmem pod nowym kierownictwem. Już w najbliższy poniedziałek zaczynamy zdjęcia w Syrakuzach; potem przenosimy się do Neapolu, na stoki Wezuwiusza. – Przerwała relację, by nalać kawy, a potem zapalić kolejnego papierosa.
Zapach świeżo palonej kawy zmieszał się z delikatną wonią papierosa. Od strony Wisły dobiegały dalekie odgłosy życia. Nagły podmuch podniósł obrus na stoliku, a potem rozsypał włosy aktorki. Nastrój chwili zmąciła nagła wątpliwość co do koloru oczu Weroniki. Nie byłem daltonistą: to, że siedząca przede mną Veronique Vitello ma niebieskie oczy, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Podobnie jak to, że szarozielone oczy w ciemnej oprawie brwi tamtej Weroniki stanowiły najpiękniejszą parę oczu, jaką kiedykolwiek widziałem. Tamtego widoku nie dało się ani zapomnieć, ani tym bardziej podrobić. To, co powiedziała teraz Weronika, skierowało moją uwagę w inną stronę:
– Wyobraź sobie scenę mojego rozstania z sędzią, signorem Giancarlem Buzzim, sześćdziesięcioletnim Sycylijczykiem z arystokratycznymi, wbrew pospolitemu nazwisku, pretensjami. Przesiąkniętym zapachem cygar, koniaku i ciężkich, podpartych piżmem perfum. Mówiącym zazwyczaj literacką włoszczyzną, lecz w chwilach uniesienia lub zdenerwowania – nader częstych – przechodzącym na dialekt sycylijski. Skorym do wykwintnych, lecz powierzchownych komplementów na równi z grubymi impertynencjami. Człowiekiem niebezpiecznym i podstępnym, krótko mówiąc, hrabią Fosco z Kobiety w bieli.
Buzzi, aktualnie pan mojego życia, był ujmująco uprzejmy. Zaproponował koniak, a potem, nie czekając na zgodę, rozlał trunek, mrugając do mnie wielkim ametystem na palcu białej, wypielęgnowanej dłoni. Wyciągnął z szuflady grubą teczkę, położył na blacie biurka i zastukał wskazującym palcem w okładkę. „Mam tutaj, droga pani Vitello, całe pani życie, począwszy od narodzin w Polsce, po dzień wczorajszy, kiedy to postanowiłem zamknąć sprawę pani męża, świętej pamięci Andrei Vitella, naszego znakomitego rodaka, a także, o czym pani wiedzieć nie mogła, członka mojej rodziny”.
Przyznałam, że koligacje mojego męża są mi mało znane. Urodził się tutaj, na Sycylii, więc siłą faktu musiał mieć licznych krewnych! Hrabia Fosco, czyli sędzia Giancarlo Buzzi, uśmiechnął się wyrozumiale. „Pomówmy teraz o pani – oznajmił. – Jest w pani życiu jakiś tajemniczy, zarazem tragiczny cień, coś, co kazało mi zainteresować się pani osobą w stopniu większym, niżby to wynikało z okoliczności”. I jakby uprzedzając moje pytanie, powiedział: „Nie, nigdy nie podejrzewałem, że miała pani udział w nagłej śmierci Andrei Vitella. Rzecz w czymś zupełnie innym. Otóż, powiedziała mi pani, że jej młodsza siostra, Michalina Mikoś, zaginęła w nader zagadkowych okolicznościach oraz że mimo starań polskiej policji, a także krewnych i przyjaciół, los dziewczyny pozostaje do dziś nieznany. Nieprawdaż?”
Przytaknęłam. Podczas jednego z pierwszych przesłuchań nieopatrznie wyjawiłam Buzziemu sprawę Michaliny. Nie sądziłam, że zainteresuje go aż tak bardzo. „Tak, droga pani Vitello – ciągnął sędzia. – Choć sprawa zaginięcia pani siostry nie mogła mieć żadnego związku z tym, co wydarzyło się tutaj, podjąłem ów wątek. Taki zwyczaj czy metoda śledcza, by nie pominąć niczego, choćby nie wiadomo jak odległego od prowadzonej sprawy. Postanowiłem skontaktować się z policją w pani kraju. Zamiar niemal szalony, jeśli zważyć wszystkie polityczne i biurokratyczne przeszkody! Zwyciężyła przecież moja cierpliwość oraz – stwierdź – my z satysfakcją – solidarność policji całego świata, taka nieformalna międzynarodówka psów śledczych. Otrzymałem więc całkiem obszerny raport polskiej policji – mówiąc to, otworzył teczkę i chwilę wertował jej zawartość – raport spisany co prawda w waszym języku, ale od czegóż tłumacze? Dowiedziałem się z tego raportu sporo o pani, o wielkim uznaniu, jakim cieszyła się pani w swojej ojczyźnie. Pomyślałem, że może szkoda, że wyjechała pani z Polski, by szukać szczęścia właśnie tutaj. Ale to sprawa poboczna. Raport rzuca nieco światła na okoliczności zaginięcia pani siostry. Charakteryzuje jej sytuację prywatną, osoby, z którymi była związana. Na plan pierwszy wysuwa się postać dziennikarza z Warszawy, niejakiego Stefana Grodyńskiego, urodzonego, tak jak pani i siostra, w Krakowie. Tegoż to Grodyńskiego podejrzewała zrazu polska policja. Jednak z braku dowodów dała mu w końcu spokój. Na tę decyzję, być może przedwczesną, wpłynęła interwencja wysoko postawionych osób. Tego, co prawda, nie napisano w raporcie, ale – mój Boże – nie tak trudno było to wyczytać między wierszami. Pan Grodyński jest bowiem – jak zaznaczono – synem ważnej w waszym kraju osobistości”.
Weronika przerwała relację. Spostrzegłszy moje poruszenie, zapytała, czy może mi – wzorem hrabiego Fosco – zaproponować kieliszek koniaku.
– Z przyjemnością – zgodziłem się. Czekałem niecierpliwie na dalszy ciąg opowieści.
Przed wyjazdem mojego brata z Warszawy zdołałem uporządkować, a gdzie tylko było to możliwe, poprawić fragmenty Paniki w mieście. Przepisałem całość i wysłałem Fryderykowi mejlem w nadziei, że pomoże mi w uzupełnieniu niektórych wątków. Jeśli fikcyjność sytuacji takich, jak rozmowa Weroniki z hrabią Fosco, była oczywista, to w innych miejscach udało mi się całkiem skutecznie – jak się okazało po trzydziestu kilku latach – przemieszać fikcję z rzeczywistością. W tej drugiej, realnej sferze Weronika ma na imię Zuzanna i nie jest aktorką, lecz dobrze zapowiadającą się poetką. Siostry mają żydowskie pochodzenie – okoliczność, którą starałem się nieudolnie przemycić w powieści. Pamiętałem wysiłki, aby nagłą zmianę nastawienia sycylijskiego śledczego do Weroniki wytłumaczyć odkryciem jej żydowskich korzeni i tym samym prawdziwej przyczyny wyjazdu z Polski. Ten fragment tekstu nie zachował się. Temat marca sześćdziesiątego ósmego roku oraz emigracji pomarcowej stanowił absolutne tabu; jego zaszyfrowanie to jedyny ukłon w stronę cenzury, wykonany podczas pisania Paniki w mieście.
Ewa – pierwowzór powieściowej Michaliny – szczęśliwie odnajduje się po blisko trzech miesiącach zagadkowej nieobecności. Po prostu wraca do domu, do rodziców, jakby nic się nie wydarzyło! Ewa zbywa upartym i konsekwentnym milczeniem wszystkie prośby i żądania, by wyjawiła przyczynę swojego zniknięcia, a także miejsce pobytu. Naprawdę też staje się bohaterką milicyjnego raportu, ale głównie dlatego, że cudownie odnaleziona, odmawia wyjaśnień poszukującym jej wcześniej bezskutecznie służbom.
Wszystko to wydarzyło się dwa lata przed moim spotkaniem z dorosłą już Michaliną-Ewą, toteż nie mogłem być podejrzanym w sprawie jej zaginięcia. Także ze mną Ewa nie rozmawiała na temat owych trzymiesięcznych wakacji, a ja postanowiłem nie pytać, co przyjęła z wdzięcznością. Historia mojej przyjaciółki skryła tajemnicę, której nigdy nie miałem poznać.
Ta prawdziwa historia przyniosła niespodziewane, absurdalnie tragiczne zakończenie. Ewa zginęła w wypadku samochodowym w drodze z Krakowa do Warszawy.
Śmierć zabrała więc moją Ewę, a nie powieściowego męża Weroniki!
Tydzień po przesłaniu Fryderykowi wszystkiego,co pozostało z powieści, otrzymałem pocztową przesyłkę – bez zwrotnego adresu – a w niej odręczny list oraz pożółkłą ze starości kserokopię maszynopisu: dokładnie czterdzieści dwie strony początkowych rozdziałów mojego utworu. Osłupiałem. List, podpisany „Pański oddany czytelnik, Jan Krzysztof Morawiec, były cenzor”, rzucał nieco światła na sprawę, ale też rodził nowe pytania, na które nie miałem odpowiedzi:
Szanowny Panie Profesorze!
Po pewnym wahaniu zdecydowałem się ujawnić fakt, iż jestem w posiadaniu całości Pańskiej powieści, której tekst złożony został w Okręgowym Urzędzie Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk w dniu 23 września 1976 r. (vide pieczęć i adnotacja na stronie tytułowej). Do podjęcia takiego kroku skłoniły mnie dwa przynajmniej powody: ukazanie się nowej powieści Pańskiego autorstwa, w zajmujący sposób naświetlającej kulisy wydarzeń lat siedemdziesiątych, a także to, że Pański młodzieńczy utwór, Panika w mieście (w uzgodnionej przez nas wersji: Skandal w mieście), choć niepozbawiony literackich usterek, posiada poważny walor dokumentalny. Zawiera lekko zawoalowaną (zatarte personalia) relację o autentycznych zdarzeniach, które przypadkiem znane były – choć z innej strony – także i mnie. Właśnie to sprawiło, że postanowiłem wykonać kopię tekstu powieści i zachować ją dla siebie. Pański oryginalny maszynopis, zarchiwizowany – zgodnie z ustawą – na lat dwadzieścia, zniszczony jednak został w chwili likwidacji Urzędu w 1991 lub następnym roku.
O tym wszystkim zamierzałem poinformować Pana podczas naszego – nieprzypadkowego przecież – spotkania w telewizji, lecz – jak zapewne Pan pamięta – okoliczności nie sprzyjały takiej rozmowie. Sądzę, że i Pan zainteresowany jest, aby zachować w sprawie powieści daleko idącą dyskrecję. Ujawnienie dziś jej tekstu mogłoby wywołać bolesne reperkusje w gronie osób, których dotyczy, a zwłaszcza rodziny tragicznie zmarłej Ewy P., w chwili śmierci Pańskiej życiowej partnerki.
Jak dowodzi historia utraconej przez Pana powieści, zbawienne działanie cenzury widoczne jest nawet dziś, dwie dekady po jej, niewątpliwie przedwczesnej, likwidacji.
Z wyrazami szacunku…
Pierwsze pytanie, jakie nasuwało się po przeczytaniu listu Morawca, to skąd mógł, u licha, wiedzieć, że poszukuję tekstu Paniki w mieście? Czyżby miał dostęp do mojej lub brata poczty elektronicznej? Lub jakieś inne źródła informacji? List „oddanego czytelnika” zawierał też, prócz sensacyjnych faktów, wyraźną groźbę. Groźbę tym poważniejszą, że nie miałem pojęcia, jakie konkretnie informacje zawarte w powieści mogłyby „wywołać bolesne reperkusje” wśród bliskich mi kiedyś ludzi? Z rodzicami Ewy nie miałem kontaktu od wielu lat. Nie wiedziałem nawet, czy jeszcze żyją. Jej siostra, Zuzanna, zniknęła mi z oczu wkrótce po pogrzebie Ewy. Ze wzmianek prasowych mogłem się jedynie dowiedzieć, że wydała w Rzymie dwa lub trzy tomiki poezji, z których obszerny wybór przełożony został na włoski i nagrodzony prestiżowym poetyckim wawrzynem. Było to w połowie lat osiemdziesiątych. I to wszystko… Żadna z książek Zuzanny nie wpadła mi w ręce. Zresztą, nie starałem się o to.
Czy jednak tylko siostry Zuzannę i Ewę miał na myśli autor listu, wskazując na krąg osób, które dotknąć mogłaby publikacja Paniki w mieście? A jeśli Morawiec podsuwa mi fałszywy trop, jeśli naprawdę chodzi o rodziny dygnitarzy w nie najlepszym świetle ukazanych w powieści? Co dalej? Czy i jak zareagować na list Morawca? Czekać bezczynnie, oddając inicjatywę ekscenzorowi? Zastanawiałem się, czy list stanowi zapowiedź szantażu, i co zrobić, jeżeli okaże się to prawdą. Mejlowałem do Fryderyka, pytając, co on uczyniłby na moim miejscu. Na wszelki też wypadek powiadomiłem o wszystkim Joannę. Moja żona, jak łatwo mogłem przewidzieć, wzruszyła ramionami i powiedziała: „Pij piwo, którego sobie kiedyś nawarzyłeś”. Nie, nie była już zazdrosna o Ewę i tamtą historię, ale też nie zamierzała angażować się w moją walkę z cieniami przeszłości.
„Oddany czytelnik” sprawił, że jak po pierwszym z nim spotkaniu zapragnąłem odzyskać Panikę w mieście, tak teraz najchętniej zapomniałbym o utraconej powieści. Tylko Weronika, spoglądająca na mnie raz zielonymi, innym zaś razem niebieskimi oczyma, nie dawała mi odtąd spokoju.
*
Ten pokój wyglądał jak kafkowska scenografia: ciasne i duszne pomieszczenie pozbawione okien, wypełnione po pochyły sufit regałami książek i szarych teczek. Brudne światło sączące się z sufitu. Człowieczek za biurkiem przyglądający mi się z nieskrywanym rozbawieniem.
– Naprawdę sądził pan, że będę szantażował pana tymi oto młodzieńczymi ejakulacjami? – pomachał jednym z plików papierów walających się po stole. – Co za nonsens! Jak mógł pan, profesorze, odczytać tak mój zamiar, zdezawuować moją misję!
– Pańską misję, panie Morawiec? Nie rozumiem…
– Szlachetną misję byłego cenzora, pańskiego najstarszego i najwierniejszego czytelnika!
– Doceniam tę pańską rolę! Doceniam też fakt, że dzięki panu odzyskałem tekst powieści, którą uznałem za bezpowrotnie zaginioną. Nie rozumiem jednak motywu pańskiego działania. Po co ten cały trud, wizyta w telewizji i dwuznaczne w treści listy? Po co wreszcie wezwał mnie pan do siebie?
– To wszystko właśnie mieści się w misji, o której wspomniałem przed chwilą.
Od początku wizyty w domu Jana Krzysztofa Morawca, do której zmusiły mnie jego kolejne listy, miałem wrażenie, że jest szaleńcem. Jak bardzo niebezpiecznym dla mnie – i dla innych w podobnej do mnie sytuacji – to miało się dopiero okazać.
Morawiec wstał z krzesła, stanął tyłem do biurka, na którym leżał maszynopis mojej Paniki w mieście. Raczej reszta maszynopisu, bo zdążył już przesłać mi w ratach dobre dwie trzecie tekstu. Jednak najważniejsza część, zawierająca wyjaśnienie tajemnicy obu sióstr, pozostawała wciąż w rękach ekscenzora. Pochylił się nade mną, zyskując tym samym dodatkową przewagę:
– Drogi panie profesorze, a czyż nie jest prawdziwą misją to, co robiłem jako cenzor, ale także to, czym zajmuję się dziś?
– Cóż, jeśli za misję uważa pan sprawowanie władzy nad twórcami, a pośrednio nad społeczeństwem, to oczywiście rozumiem…
Przerwał mi gniewnie, pierwszy raz od początku rozmowy:
– „Sprawowanie władzy”, „wszechwładna cenzura”? To frazesy, surogaty myśli! Wstyd mi za pana, panie profesorze!
Chciałem replikować, ale nie dopuszczał mnie do głosu.
– Nie pojął pan w ogóle istoty cenzury, jej zasadniczego zadania. Nie dostrzegł pan, że bez tonizującego działania cenzury świat byłby jeszcze gorszy, niż jest w istocie.
Udało mi się w końcu powiedzieć, że słyszałem już to wszystko i by darował sobie dalszą agitację. Jednak on niezrażony ciągnął:
– To nie cenzura posiadała i sprawowała władzę, panie profesorze! Jej rola była wybitnie służebna zarówno wobec władzy politycznej, jak i samych twórców, a poprzez oba te podmioty wobec społeczeństwa. Cenzura miała nie władzę, lecz właśnie misję! Nie ona podejmowała decyzje o treści gazet, książek, filmów i spektakli teatralnych! Weźmy za przykład pańską książkę. Strategiczną, a więc polityczną, decyzję o jej druku podjął redaktor naczelny spółdzielni wydawniczej Sojusz. Postanowił drukować tę całą Panikę w mieście, mimo wszystkie jej wady, błędne treści, niesprawiedliwe oskarżenia, niedyskrecje wreszcie. Do pracy nad tym ułomnym tekstem usiadł teraz redaktor. Proszę przyznać – zrobił, co mógł, by nie tylko usunąć błędy, udoskonalić język, lecz także zmienić to i owo. Czyż nie tak?
Przytaknąłem, prosząc jednak, by nie robił mi wykładu na temat produkcji książki.
– A więc to ów skromny redaktor był de facto pierwszym pana cenzorem! Co więc robił stojący tu przed panem Jan Krzysztof Morawiec? Mnie w tym przedsięwzięciu przypadła rola tyleż skromna, co konieczna. Konieczna – rozumie pan? Miałem, wraz z panem, zadecydować o ostatecznym kształcie książki, sprawić, by wyjściowy produkt – pański maszynopis – zyskał pełną doskonałość, by mógł trafić do rąk najbardziej nawet wymagającego czytelnika. A pan co zrobił, panie Pasterz? – zapytał z wyraźnym bólem. – Swoim niewczesnym buntem, niezgodą na mądre, sprawdzone reguły gry zniszczył to wszystko!
Odparłem, że nie żałowałem tego, co się stało, i nadal nie zamierzam żałować.
– Bzdura! W głębi duszy żałuje pan, lecz nie chce tego okazać. A był już pan na dobrej drodze. Przykładem owe passusy, które poddał pan zbawiennej autocenzurze, dotyczące żydowskiego pochodzenia dziewcząt z Podgórza. Uniknął pan dosłowności w ekspozycji tematu. Możemy tylko się domyślać, że Weronika, wdowa po Andrei Vitellu, jest Żydówką: wyjechała wszak z Polski w sześćdziesiątym ósmym. Dzięki temu „zawieszeniu” pojawić się mogła subtelna, ironiczna scena z hrabią Fosco, jedna z najlepszych w pańskiej powieści! Sędzia śledczy, fałszywy arystokrata z Sycylii, jest Żydem – tak jak jego pierwowzór z Kobiety w bieli. Jak w powieści Collinsa, tak i u pana nigdzie nie zostało to wprost powiedziane. Powstał ciekawy suspens; zrodziła się tajemnica, której rozwikłanie mógł pan pozostawić czytelnikowi. W takich momentach – i tylko takich – rodzi się prawdziwa literatura. Reszta to publicystyka, literatura użytkowa, Zweckliteratur, jak mówią Niemcy!
Nie zaskoczył mnie tym wywodem, ale dowiódł, że rozumie pisarskie rzemiosło. No, w końcu był cenzorem dzieł literackich, a nie wiadomości agencyjnych. Morawiec, prawidłowo odczytawszy moją reakcję, atakował dalej:
– Zaprzepaścił pan swoją pisarską karierę, sprawił, że kolejna powieść powstała nie dwa, trzy lata później, lecz czekać musiała całych trzydzieści pięć lat! Tyle zmarnowanego czasu! A w jak niekorzystnych warunkach rodziła się ta nowa powieść…
– O tak! Bez autocenzury, redaktora-cenzora, bez cenzora Morawca z Mysiej – ironizowałem. Niepotrzebnie, bo pora była zakończyć dyskusję z fanatycznym obrońcą przebrzmiałych racji. Postanowiłem cierpliwie wysłuchać go do końca, o nic nie pytać, i poprosić o ostatni fragment Paniki w mieście.
Morawiec, ku memu zaskoczeniu, nie powiedział już nic więcej. W milczeniu wręczył mi maszynopis.
– A jednak – powiedziałem, ważąc w ręku strony zawierające rozwiązanie wszystkich intrygujących mnie zagadek – oczekuje pan czegoś jeszcze poza uznaniem dla swojej cenzorskiej misji. A więc, czego?
– Och – spuścił skromnie oczy – w tym zawiera się już wszystko!
– Konkretnie zaś, co jeszcze?
– Kontynuacja współpracy, panie profesorze. Kontynuacja…