Bezdech - ebook
Bezdech - ebook
Andrzej Bart, scenarzysta znakomitego „Rewersu” i autor książki o tym samym tytule, stworzył kolejną historię, która prowadzi podwójne życie: jedno na ekranie, drugie na kartach powieści.
Jerzy, słynny polski reżyser od dwudziestu lat pracujący w Stanach Zjednoczonych, ulega wypadkowi samochodowemu. W malignie zdąży jeszcze wrócić do Polski, usiłując zrobić to, na co, jak sądzimy, zawsze będzie czas. Chce za wiele spraw przeprosić, ale też wyrównać rachunki. Przede wszystkim odnaleźć nigdy nie widzianego syna. Odwiedza ojca, rozmawia o śmierci ze słynnym filozofem, spotyka przyjaciół, wrogów i dawne miłości.
„Bezdech”, nawiązujący wyraźnie do „Kartoteki” Tadeusza Różewicza, jest próbą diagnozy nie tylko współczesnego artysty i inteligenta, ale każdego z nas w momencie ostatecznego rozrachunku.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-208-1 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy czas może mieć szczególne znaczenie dla pasażerów tego właśnie pociągu? Pewne jest tylko, że chcą punktualnie przybyć tam, dokąd jadą. Ostatni wagon obskurny, ale nie bardziej od innych. Na końcu korytarza, blisko drzwi do toalety, stoją dwaj mężczyźni. Nie zagrzeją tu długo miejsca, bo pociąg wkrótce dojedzie do końcowej stacji, wypada więc poświęcić im kilka chwil. Ostatecznie to od nich rozpoczyna się opowieść.
Pięćdziesięcioletniemu blondynowi żona starannie skleiła plastrem oprawki okularów. Przez to omal nie spóźnił się na pociąg. Młodszy, o ładnej pucołowatej twarzy, mógłby ozdobić sobą każdy serial, gdyby akurat potrzebowali kogoś zaraz po wojsku. Starszy, jak to starszy, ma na imię Czesław, imię młodszego niechże zabrzmi śmielej. Sebastian?
Obaj dobrze wychowani, bo wydmuchują dym przez otwarte okno, a przedtem nawet zamknęli drzwi do przedziału, z którego wyszli. Można przypuszczać, że nie chcą dymić dziewczynie z Gałkówka, która chorowita, a uczy się bankowości. Potrafią też pięknie się przekomarzać.
– Skąd mogę wiedzieć? Ja się tylko w nich wżeniłem... Może mam jeszcze odpowiadać za gnoja?
– Coś ty, Czesiu, tak tylko pytam... Ale opłatkiem się dzieliłeś ze zwyrodnialcem.
– A ty z nim piłeś piwo, i dobrze?
– Gdybym wiedział, że on dzieci nawleka, tobym skurwysyna załatwił.
– Za chudy w uszach jesteś.
– Znienacka bym butelką przypierdolił.
– Chyba że tak...
Z drugiego końca wagonu zbliża się mężczyzna ubrany w pognieciony garnitur w odcieniu przydymionego blue marine. Czapka dobrze dobrana kolorem, do tego nieduża skórzana torba. Konduktor na tym wagonie kończy poszukiwanie tych, którym zachciałoby się podróży bez biletu. Za miesiąc przejdzie na emeryturę. Nic więc dziwnego, że zna życie i niektórych pasażerów.
– Mało wam mówiłem, że nowe przepisy są?
– Kto tu pali, panie kierowniku? – Czesław zaciąga się i zgrabnie wyrzuca papierosa za okno. W jego ślady idzie Sebastian, ale ma problemy. Niedopałek trafia w ramę. Speszony Sebastian szybko zamyka okno i uśmiecha się do konduktora, że to niby tak specjalnie, dla humoru bardziej.
– Dostanie trzy lata, i to w osobnej celi, żeby go więźniowie nie dymali. Ja bym takiego za jaja powiesił... – Konduktor nawet nie patrzy na podsuwane mu bilety.
– Sam się, kurde blaszka, w sądzie prosił, żeby mu nabiał obcięli, ale mówią, że przepisu nie ma. – Czesław jakby ucieszony, że sprawa szwagra pedofila znana jest na kolei.
– Jak taki chętny, to niech sam sobie utnie, a potem woła klawiszów...
– Hanka też tak powiedziała teściowi.
Konduktor dla porządku otwiera drzwi do toalety. Jednym, lecz bacznym rzutem oka sprawdza, czy nie ukrywa się w niej chytrus chcący oszukać państwo lubjego kolejarską rodzinę. Uspokojony wraca w głąb pociągu.
– I co stary na to? – dopytuje jeszcze Sebastian.
– Powiedział, że sam go wytrzebi po ciemku, i to zaraz na pierwszej przepustce.
Po tych akurat słowach, ale bez żadnego z nimi związku, Jerzy objawia się dwóm poczciwcom. Skąd się tu wziął? Jest tu, bo za wszelką cenę chce tu być. Dlaczego jednak o świcie i w takim miejscu? Najważniejsze nie wpadać w panikę, a przede wszystkim nie litować się nad sobą. Tak właśnie mógł pomyśleć.
Kogo zobaczyli ci niebojący się żadnej pracy ludzie? Kto wyszedł z pustej, zdawałoby się, toalety pociągu podmiejskiego? Na pewno ktoś bardziej zdziwiony od nich, choć słowo „przerażenie” byłoby bliższe prawdy. Na pewno wstydzi się swoich ufarbowanych na biało włosów, bo to, co spodobało się dziennikarce z „Variety”, Czesławowi pewnie wydaje się śmieszne. Nie może, biedak, wiedzieć, że w ten prosty sposób Jerzy maskuje siedemset siwych włosów, które pojawiły się w ciągu jednej nocy. Sebastian wygląda na bystrzaka, więc na pewno gotów jest spytać: „Zaraz, zaraz, a jak je policzył?”. Obaj nie wiedzą, do kogo należała skórzana kurtka z dziwnym napisem na plecach, w której objawił się Jerzy. Może to i dobrze, bo jest możliwość granicząca z pewnością, że nic by to ich nie obeszło.
Czesław wie, jak trudno dorobić na boku, dlatego ma wyraźną ochotę krzyknąć do konduktora i wskazać mu pasażera na gapę. Nie robi tego, bo ten odszedł już dość daleko, ale też pewnie boi się wygłupić.
Jerzy uśmiecha się grzecznie i staje przed ostatnimi drzwiami pociągu, za którymi już tylko uciekający tor. Patrzy i nadsłuchuje, jak w synkopowym rytmie znikają podkłady szyn, jak kolejne słupy trakcji podbijają werbel. Dla złamania monotonii potrzebna jest trąbka. Żaden słodki Chet Baker. Wali po uszach! Gdyby Jerzy miał choćby najmniejszy wpływ na sytuację, w jakiej się znalazł, to właśnie w tym momencie nakazałby pojawić się tytułowi. Niechby brzmiał: Nic bardziej nieszczęsnego od nieszczęsnego człowieka. Oczywiście musiałby być Jerzy reżyserem rozmiłowanym w niemieckim teatrze.
Z megafonów spiker w trzech językach wita podróżnych na stacji Łódź Fabryczna i życzy im przyjemnego pobytu w mieście. Jerzy z głupią miną idzie wśród ludzi, którzy przybyli tu w konkretnym celu. Chcą pracować, uczyć się, a przed nocą wrócić do swoich miasteczek czy wiosek. Czesław zreperuje wtedy kurnik, a Sebastian zrobi rundkę wokół rynku. Zanim jednak tak się stanie, Czesław palcem wskaże Jerzego konduktorowi, ten jednak machnie tylko ręką, jakby mówił: „Teraz, to możesz mnie pocałować...”. Sebastian, który nie lubi kapować, poprzestanie na spojrzeniu w stronę oddalającego się szybko cudaka z białymi włosami. Postanowi za to zapamiętać obce słowo wyhaftowane na jego plecach. Uda mu się połowicznie, bo wieczorem będzie pamiętał tylko dwie pierwsze sylaby.
Taksówkarz jest konkretny, musi wiedzieć, dokąd ma jechać. Sytuacja niezręczna, dlatego Jerzy udaje, że czegoś zapomniał, i wysiada. Piekielne wycie wjeżdżającej na dworzec karetki pogotowia może przestraszyć. Jerzy na wszelki wypadek biegnie w stronę przejścia podziemnego prowadzącego do miasta. Swojsko w nim jak w schronie przeciwatomowym, który przetrzymał wybuch bomby. Automat telefoniczny na jednej ze ścian dzwoni mimo urwanej słuchawki. Jerzy przyspiesza kroku. Z podziemia prowadzi sześć wyjść. Zdawać się może, że Jerzy wybiera pierwsze lepsze. Nic bardziej mylnego, bo jak po sznurku trafia do Grand Hotelu.
Lubiłem ten początek. Wyjście Jerzego z pustej toalety podmiejskiego pociągu dobrze otwierało film, a rozmowy o grasującym po wsiach pedofilu pięknie wiodły na manowce wyobraźnię widza.
Rzadko zapisuję daty. A jednak ta wprowadza mnie w tak dobry humor, że niechże się zaprezentuje w całej krasie:
26 października 2012 roku. Z telefonu, który zastaje mnie w Paryżu, dowiaduję się, że jest przyzwolenie, aby w Teatrze TV jeszcze w tym roku zrobić Bezdech. Można więc mieć nadzieję, że ten piętnastoletni scenariusz nie całkiem sczeźnie w niepamięci.Pierwszy przebiśnieg
Skorupka jajka na miękko pęka dopiero za drugim uderzeniem łyżeczki. Nikt nie gra na fortepianie, ale poza tym jakby czas stanął w miejscu. Grupka mężczyzn przy stoliku w kącie sprawia wrażenie, jakby wciąż kupowała i sprzedawała dolary, choć przecież mogą już być dostojnikami. Jerzy nie zauważa, kiedy przy jego stoliku staje olbrzym w czarnym garniturze i niewiele jaśniejszych okularach.
– Przepraszam, czy można się dosiąść?
Wszędzie wolne stoliki, jednak Jerzy kiwa głową potakująco. Pewnie zdziwiony swoją grzecznością. Olbrzym odsuwa usłużnie krzesło i znika. Po chwili siada na nim mężczyzna ubrany w koszulkę koloru pistacji i biały sweter. Może nawet nie siada, ale zajmuje całym sobą. Całym sobą zajmuje też przestrzeń wokół siebie, i to do tego stopnia, że nie wiadomo skąd zjawia się pianistka i zaczyna grać Ostatnią niedzielę. Już tylko tym zasłużył, by go nazwać Bossem.
– Poznajesz mnie?
Jerzy bezradnie rozkłada ręce. Gdyby od natychmiastowego rozpoznania tego człowieka zależało jego życie, nie zdążyłby nawet posolić jajka.
– Grałem u ciebie w szkolnej etiudzie. Rozpędzałem potańcówkę, czy coś takiego...
Nagłe olśnienie. Jerzy zadowolony, że nie jest z nim tak źle. Nie wiadomo dlaczego przypomina mu się zdanie doktora Rubenfelda z pierwszej u niego wizyty. „Widzę, że skupienie się najtrudniej panu przychodzi”. Zdania Rubenfelda kosztowały go do tej pory już kilka tysięcy dolarów, ale nikt lepiej nie umiał potwierdzić tego, co Jerzy myślał o sobie.
– Pamiętam. Złamałeś wtedy szczękę komuś ważnemu.
– Jestem teraz w stroju do golfa. To mogło cię zmylić. Grasz też?
Jerzy kiwa głową, że nie, ale Boss nie ma mu tego za złe.
– Dobrze, że przyjechałeś. To miasto jest teraz na twoją miarę. Na Piotrkowskiej mamy już czterdzieści osiem pubów... Ludzie z całego świata walą tu napić się piwa, a najwięcej Anglicy... Jak to dlaczego? Żeby się na nas wzorować – szybko odpowiada na niezadane pytanie.
Przestaje mówić, rozgląda się wokół, a potem nachyla do ucha Jerzego. To, co chce powiedzieć, musi być ważne.
– Widziałem wszystkie twoje filmy. Jeszcze te czarno-białe.
– I nie nudziłeś się? – Tu akurat Jerzy jakby zapomniał, czym jest grzeczność.
– Tego nie powiedziałem. – W głosie Bossa wyraźna uraza, do której ma prawo.
Ciszę, która zapada, można nazwać wieloznaczną. Milkną nawet dostojnicy w rogu sali. Boss zdaje sobie z tego sprawę i próbuje pogodniejszego akcentu.
– Nadworne lekarzysko ciągle mi powtarza: „Mniej nerwów, a więcej pogody ducha...”. Dlatego ćwiczę się w dowcipach. Słyszałeś to? Pomidor idzie z synkiem do kina. Mały, jak to mały, wpada pod samochód. Stary pomidor odwraca się i tylko krzyczy do dzieciaka: „Keczup, pośpiesz się, bo nie zdążymy na Pulp Fiction...”.
Mężczyzna śmieje się zadowolony, a z nim zdaje się śmiać cały świat. Nawet Ostatnia niedziela brzmi jak ragtime.
– Możesz to wykorzystać. Ale gdybyś potrzebował czegoś specjalnego, to namów mnie, żebym ci opowiedział o swoim życiu. Świat się zatrzęsie z wrażenia... Nie patrz tak. Żaden ze mnie Al Capone. Raczej zwyczajny Rockefeller. A tak między nami, po co przyjechałeś? Będziesz coś kręcił?
– Na razie sam się pokręcę.
– Nieraz tak trzeba... ale pamiętaj, gdybyś potrzebował kasy na film, to znam ludzi, których by to interesowało...
Do tej pory w oczach Jerzego nic, tylko niedowierzanie i strach. Dopiero teraz nagłe przypomnienie sobie czegoś, o co mógłby poprosić.
– Jest coś, w czym mógłbyś mi pomóc...
– Zabrakło ci czegoś do powąchania? Chcesz się wzmocnić emocjonalnie? – W głosie Bossa szczera troska.
Tym razem to Jerzy nachyla się do ucha Bossa. Nie mówi długo, ale chyba robi odpowiednie wrażenie.
– No nie, wszystkiego bym się spodziewał... – Boss rozgląda się po sali bez strachu, ale uważnie. – Mało tego macie w Ameryce?
Pianistka wolałaby pewnie, aby nie pomyślano, że usłyszała cokolwiek. Dlatego zaczyna grać bardzo głośno, a nawet śpiewać, czego nigdy przedtem nie robiła.
Na wystawie Wojtka Ledera. Mimo że tak daleko odszedł od czystego malarstwa, jest jednym z niewielu współczesnych artystów, których obraz powiesiłbym w swoim domu.
Bezdech zaczynamy na początku grudnia. Bardzo mało czasu.
Dobrze, że w maju nagrałem dla Teatru Polskiego Radia słuchowisko zrobione z Bezdechu. Tym samym miałem okazję do próby z własnym tekstem, której w telewizji ze względu na pośpiech już nie będzie. No i podyrygowałem sobie jako pisarz Wiedeńskimi Filharmonikami. Zresztą nie za bardzo musiałem dyrygować. Wystarczyło słuchać.
Witek Adamek, producent i autor zdjęć, z którym pięknie mi się pracowało przy Boulevard Voltaire, dzwoni do wybranych przeze mnie aktorów i zaprasza do współpracy. Nie widzę tego dobrze, bo niełatwo przecież zebrać tak utalentowanych ludzi, jeśli się ich nie zaprasza odpowiednio wcześniej. Każdy ma swoje życie i plany.
Dla słuchowiska i Teatru TV wyrzuciłem wiele ze scenariusza Bezdechu. Najbardziej żałuję pierwszej sceny. Jednak nawet gdyby to był film, to Dworzec Fabryczny w Łodzi, do którego dojechał pociąg z Jerzym, jest teraz gigantyczną dziurą w ziemi, a w miejscu legendarnej kawiarni Grand Hotelu otworzono bodaj naleśnikarnię.
Dzwoni Witek. Głos ma grobowy, a więc już wiem, że ma dla mnie coś wesołego. I rzeczywiście. Bogusław Linda godzi się zagrać Jerzego!Ulica Zakątna
Kilka osób ogląda się za Jerzym, który skręca do jednej z bram. Jeszcze niedawno mogło mu to sprawić przyjemność, teraz zajmuje go tylko szukanie znajomej kałuży. Aby ją przeskoczyć, trzeba się było rozpędzić już od bramy właśnie. Teraz nie ma kałuży, bo sucho, jednak dół, w którym zbiera się woda, jakby głębszy. Jerzy chce widzieć tylko dobro, więc cieszą go wrzucone w środek dołu betonowe pustaki, po których w razie deszczu można przejść suchą stopą.
W drugim oknie, licząc od trzepaka, ta sama kobieta z łokciami na parapecie. Ta sama, choć inna, bo tamta nie może żyć tak długo. Dama w oknie przejęła po zmarłej nie tylko powierzchowność, ale też znajomości. Kiedy Jerzy kłania jej się grzecznie, ona kiwa mu głową, a nawet się uśmiecha. Jerzy przystaje i patrzy w okna na drugim piętrze. Nie może widzieć, co się za nimi rozgrywa, mimo że światło zapalone.Jak to w małżeństwie bywa
Tomasz jest w wieku Jerzego, ale wygląda poważniej. „Poważniej” to zasłona dymna, można go śmiało wziąć za wuja Jerzego. Stoi na tle dębowej biblioteki, trzyma dłoń za pazuchą i ogarnia świat wzrokiem. Gdyby nie broda, miałby dużo z Bonaparta. Niezadowolonego, i to nie bez racji. Bitwa, a może nawet wojna, przegrana. Biurko i fortepian pełne maszynopisów i szklanek z wyschniętymi torebkami herbaty. Na pluszowej kanapie stosy książek i gazet. Odpowiedzialnością za ten bałagan obarcza wiernego generała Davouta i już wie, że nigdy nie mianuje go marszałkiem.
Generał przekroczył trzydziestkę i jest kobietą. To żona Tomasza, ma na imię Eli.
– Czy wiesz, że oni w Wersalu mieli jedną toaletę na dziesięciu dworzan? Brudasy!
Słowa Tomasza nie są skierowane do generała. W pokoju jest ktoś trzeci. Mężczyzna dorodny, by nie powiedzieć piękny. Jeśli czymś się wyróżnia na pierwszy rzut oka, to słabością do żywych barw w ubiorze. „Po śmiałym traktowaniu kolorów poznać prawdziwego mężczyznę”. To jego ulubione powiedzenie. Przyjaciel domu i sąsiad. Każe mówić na siebie York. Tak go mieli nazywać przyjaciele w Nowym Jorku. Tomasz jest przekonany, że wyprowadzał tam pieski tej rasy.
– Tomciu, nie bądź taki okropny dla tego babiszona. My, mężczyźni, musimy być ponad porządki. A ty, Eluś, mogłabyś od czasu do czasu posprzątać w gabinecie mistrza...
– Myślisz, że pozwoli? Niczego nie można tu ruszyć... – Eli ani myśli się poddawać.
– Pożyczysz mi apaszkę w wielbłądy? Mam dzisiaj randkę. – York umiejętnie zmienia temat.
– W zoo? – mruczy pod nosem Tomasz.
– Eli, idź już po dziecko, bo twój uczony samiec dzisiaj nie w humorze. Zgadłeś, Tomciu. Spotkanie z tygrysem, no może z tygryskiem. Blondyn i dużo białych zębów...
– Uważaj, żeby ci czegoś nie odgryzł. – Tomasz już dobrotliwy, bez cienia złośliwości.
– A niechby tam... – York zamyśla się ładnie.
Tomasz pozwala się Eli pocałować w policzek: – Tylko się nigdzie nie zasiedź. Niech dziecko wie, że ma dom.
– Nie bądź taki naburmuszony, bo ci z tym nie do twarzy... – York idzie do drzwi. – Też już lecę... Muszę jeszcze namaścić ciało.
Kiedy wychodzą, Tomasz ostentacyjnie odwraca się plecami. Jednak gdy tylko usłyszy trzaśnięcie drzwi wejściowych, biegnie do przedpokoju i przypada do wizjera. Zobaczy już tylko puste schody. Odchodzi, ale coś każe mu spojrzeć raz jeszcze.Dwaj przyjaciele z boiska
Mimo że Jerzy rozciąga palcami usta i wykrzywia twarz do wizjera, Tomasz rozpoznaje go natychmiast i otwiera drzwi.
– Tyle lat na ciebie czekałem...
Ten sam zagracony przedpokój i to samo lustro, przed którym Tomasz jak zwykle przystaje.
– Patrz, co się ze mną stało. Przecież byłem ładnym chłopcem.
Stoją przed lustrem i każdy widzi to, czego nie chciałby widzieć. Jerzy starszego pana, Tomasz obrzydliwego młodzieniaszka, który nie może być młody.
– Ale trzeba z tym żyć... A co z twoimi włosami? Osiwiałeś czy zwariowałeś?
– Zwariowałem.
Tomasz prowadzi do gabinetu ojca, gdzie kiedyś chłopakom trudno się było dostać. „Stary wściekły, bo jest tylko radcą prawnym w spółdzielni Ogniwo, a miał być ministrem”. Jerzy zapamiętał u starszego pana muszkę w grochy i niezwykłą pedanterię. Tomasz odziedziczył po ojcu tylko muszkę i gabinet.
Dopiero w pokoju Tomasz obejmuje Jerzego, odsuwa go i znowu przyciska do siebie.
– Też się jednak postarzałeś. – Nie spuszcza Jerzego z oczu. – Już nie wierzyłem, że się zobaczymy. Siadaj. – Zrzuca z kanapy kilka książek. – Głodny? Musisz chwilkę zaczekać, aż przyjdzie Eli. Poszła odebrać chłopaka z przedszkola. To jej dziecko. Co nie znaczy, że mu nie dałem nazwiska... Piękny robaczek, sam zobaczysz... Oczywiście, zapomniałem o najważniejszym, już nalewam, już...
Tomasz zrywa się z fotela. Bez trudu znajduje butelkę schowaną za encyklopedią Brockhausa. Coś z ojca mu jednak zostało – powinien pomyśleć Jerzy na widok kieliszków dyskretnie przecieranych rękawem.
– Nie obraź się, ale wolałbym nie pić.
– Wiem, wy tam w Ameryce zdrowe odżywianie i inne głupstwa, żeby tylko dłużej pożyć... A gdzie namysł nad sensem życia?
– Ja właśnie w tej sprawie...
– Czyli jednak chcesz czegoś ode mnie...
Dłoń Tomasza, który rozlewa wódkę, trzęsie się z wrażenia, ale żadna kropla nie zostanie uroniona.
– Powspominamy?
– Dobrze. Trzeba jednak wspomóc pamięć. Co? Że niby mam mózg wielkości Mazowsza, to po co ją wzmacniać?
– Tak kiedyś powiedziałem...
– I nie bez racji. W takim razie ja osłabiam, ty wzmacniasz. Po małym musimy się napić. Najlepszego!
– Ale po małym...
– A po jakim?
Tomasz z uśmiechem wtyka Jerzemu kieliszek do ręki i uderza szkłem o szkło. Wypija z zamkniętymi oczami. Na jego twarzy na krótką chwilę coś z prerafaelitów. Podobna nieziemskość albo tylko wzruszenie.
Jerzy także wypija. Wódka ciepła, mocna, ale smakuje jak nigdy przedtem.
– Nie wykrzywiaj się tak. Ma działać i tyle. Na drugą nogę...
– Mnie już nie lej.
Jerzy może sobie mówić, Tomasz jest szybki jak iluzjonista.
– Nie krzywdź, proszę. Przyjeżdżasz ze świata i od razu pomiatasz... Wypijmy symboliczne pół litra...
– Pół litra nie, ale jeszcze po jednym...
– W takim razie za czasy, kiedy to obżerałeś się życiem, a ja płakałem.
– Było tak źle?
Nie mogło być dobrze, bo tym razem Tomasz wypija z miną człowieka obrażonego. Uderza nawet kieliszkiem o blat biurka.
– Zgasili mnie jak świeczkę!
Być może Jerzy patrzy w tym momencie z osłupieniem, ale tylko być może. Znowu szybkie nalanie do kieliszków i, co trzeba przyznać, po trzeciej kolejce twarz Tomasza znowu się rozluźnia. Spokojnie mówi o sprawach bolesnych.
– Dwie książki o Gdańsku, budowa Gdyni, przedwojenny Zoppot, wszystko opisałem, i co? Głupi Niemcy wolą Güntera Grassa. Albo Zagłada, piękna rzecz o Żydach z Drohobycza... Płakałem przy pisaniu. Myślisz, że jakiś Żyd z „New York Timesa” zapłakał ze mną?
– Chwalą cię przecież. Czytałem...
– A nie pytasz, kto chwali?
– Pytam.
– Gorsi ode mnie. Pijemy!
– O lepszych trudno.
Tomasz macha tylko ręką. Po kolejnym kieliszku wypitym już nie haustem, ale na dwa smakowite wciągnięcia, zaczyna wszystko rozumieć.
– Wiem, chcesz czegoś ode mnie. Robisz film w Berlinie. O jakimś kałmuckim koniu, zdaje się? Wybacz, ale ci nie pomogę. Tylko sięgając do własnych korzeni, odzyskasz dawną formę. Koń Przewalskiego na przykład? Wiesz, że profesor Przewalski, potomek polskiego zesłańca, zrobił w Gruzji dziecko służącej, które to dziecko zostało później Józefem Stalinem? Rosjanie nawet wycofali zdjęcie Przewalskiego z encyklopedii, bo podobieństwo było tak duże... Takim filmem ukazałbyś nasz wkład w historię świata.
– To już nieważne...
– Co nieważne? Historia świata czy twój film? A tak przy okazji... Jak ci się to wszystko udało? Nie patrz tak, przecież nie pytam, czy jesteś obrzezany...
Jerzy nie wie, co powiedzieć. Stąd pewnie mina nie najmądrzejsza.
– Pewnie musiałeś się spedalić. Zresztą co to mnie obchodzi. Nie chcesz, nie mów...
– A talent?
– Nie istnieje. Liczy się tylko układ, intuicja i spryt. Może jeszcze bycie we właściwym miejscu... Nic więcej.
– Jeśli tak uważasz... – Jerzy gotowy jest zgodzić się na wszystko. – A jaki byłem?
– Słucham? – Tomasz ma prawo nie zrozumieć, skąd nagła zmiana tematu.
– Jakim mnie zapamiętałeś?
– Wybacz, ale ledwie pamiętam siebie. Wiem tylko, że potrafiłeś drwić ze wszystkiego.
– Ja? – Zdziwienie Jerzego najprawdziwsze, bo wynikające z przekonania, że urodził się najżyczliwszym z ludzi.
– A kto pierwszy się zaśmiał, kiedy wykrzyczałem na szkolnym zebraniu, że zmienię świat?
– Jola Tarszyc z pierwszej ławki. Zawsze była śmieszką...
– Ty, Jureczku, ty. Ale pociesz się, teraz po pijanemu krzyczę coś innego.
– Z równym przekonaniem?
Tomasz nalewa wolno, z szacunkiem dla płynu, którego ubywanie w butelce bywa bolesne.
– Sprawdź mnie – mówi i podnosi w górę kieliszek.Taksówkarz
Gruby taksówkarz w dwunastoletnim mercedesie. Bywają tacy. Pan Henryk, bo tak ma na imię, z uwagą przygląda się plastikowej małpie, którą dostał od córki na urodziny. Kiedy małpa nie odpowiada spojrzeniem, trąca ją palcem. Wtedy też usłyszy głos pani Helenki, którą w przeciwieństwie do pani Lusi poważa, ale której jeszcze nie widział, bo pracuje na radiu dopiero od tygodnia.
– Koledzy, do profesora trzeba zawieźć dwa razy po trzy czwarte tego co zawsze. Dwa kartony soku pomarańczowego i cztery paczki marlboro. Przypominam, klatka B, w oficynie... Domofon się zacina...
Pan Henryk nawet się nie zastanawia: – Trzysta piętnaście. Jadę. – Przekręca kluczyk i rusza. Dopiero wtedy małpa zadowolona. Rytmicznie kiwa głową i tym samym daje znak, że czas na niezapowiedzianą wizytę u Yorka. Ruch niechże się na ruch nałoży.Jak to w małżeństwie bywa II
Niewielka kawalerka nad mieszkaniem Tomasza, wydzielona z dużego kiedyś apartamentu mecenasa Freudenreicha. To ten sam, którego ojciec był jednym z obrońców w słynnym przed wojną procesie Gorgonowej. Na niewielkiej kanapce, na której matka mecenasa lubiła wspominać Ostendę, York znęca się seksualnie nad generałem Davout. W niczym nie przypomina faceta pożyczającego apaszki w wielbłądy. Nawet głos niższy o trzy oktawy.
– Nie jęcz mi tu, bo słychać w całym domu – nakazuje Eli, która popiskuje, ale nieprzesadnie, bo róg pluszowej poduszki wchodzi jej w usta.
Kiedy jednak York sam zaczyna odczuwać wyższą przyjemność, to mimo własnego zakazu ryczy niczym ranny łoś. Kto choćby raz słyszał rannego łosia, wie, że w mieszkaniu nie jest cicho.Szum oceanu zagłusza
Toaleta w mieszkaniu Tomasza wygląda tak, jakby ostatni raz remontowano ją po ucieczce Niemców w czterdziestym piątym roku. Jednak trzeba przyznać, że wiele białych kafli nieźle trzyma się ściany, a wymalowane na nich granatowe żaglówki mogą jeszcze długo popływać.
– Nie udało mi się, bo tu nic nie może się udać... – Tomasz stoi przed muszlą i chciałby do siebie mówić dalej, kiedy z góry dobiegają go wrzaski Yorka. Słucha ich chwilę, a potem mocno pociąga metalowy łańcuszek. Z żeliwnego rezerwuaru wydobywa się odgłos spuszczonego z uwięzi oceanu, który zagłuszy wszystko.
Już sam wyrzuciłem ze scenariusza Yorka. Podrażał koszty. Zasmuci to Joachima Lamżę, który po przeczytaniu tekstu zapragnął pobyć fałszywym gejem. Zgodziłem się, bo kontrast jego niebanalnej aparycji i marsowej miny z urokiem Yorka mógłby niejednego obywatela zmusić do myślenia. W tej sytuacji Joachim zagra Bossa, a Eli stanie się już tylko ofiarą Tomasza.
Wszyscy aktorzy znajdują czas przed świętami. Odmawia tylko Wojciech Pszoniak, który i nie ma czasu, i rola filozofa wydaje mu się za mała. Ma rację, bo niestety, całość składa się ze spotkań, a więc role małe. W filmie, który miał kiedyś powstać, filozofa, czyli siebie, zgodził się przedstawić sam Leszek Kołakowski. Mieliśmy to nagrywać w jego oksfordzkim domku. Mistrz nie lekceważył żadnej możliwości zwrócenia się do ludzi z czymś mądrym.
Najbardziej cieszę się z Jerzego Stuhra w roli Lucjana. Wczoraj widziałem go na scenie z okazji wręczania Złotego Berła. W stosunkowo młodym wieku ten wspaniały aktor, ale też reżyser i człowiek pióra, był tam dopieszczany niczym Ludwik Solski. A do tego odbierał fawory z nieznanym pewnie Solskiemu dystansem i poczuciem humoru. Mieć kogoś takiego w zespole to szansa na dotknięcie czegoś więcej niż to, co zapisane w nutach.
Krzysztof Stroiński zgodził się zagrać Tomasza. Radość!
Lektura w pociągu Łódź–Warszawa. Tony Judt o Hannie Arendt: „Zbyt łatwo przychodzi jej potępianie Ostjuden za pasywność, a nawet de facto kolaborację; innymi słowy, oskarżanie ich za różne wymiary ich cierpienia. Ten brak wrażliwości sprowokował niektórych jej krytyków do stwierdzenia, że nie rozumie, w jakich warunkach Żydzi żyli w miejscach takich jak Łódź...”.
Przejeżdżając przez Skierniewice, odczuwam satysfakcję ze słów Tony’ego. Założę się, że niejedna dziewczyna z łódzkiego getta miałaby ochotę przełożyć ją przez kolano i dać parę klapsów w mądry tyłek.Podkład muzyczny
W powietrzu upojny powiew alkoholu. Tomasz gra na pianinie, lecz nie idzie mu dobrze, bo próbuje dwóch melodii jednocześnie. Jedną z nich Jerzy rozpoznaje bez trudu. Mało komu udaje się granie równoległe, zwłaszcza jeśli Lehara łączy z własną, nieukończoną jeszcze kompozycją. Tomasz zdaje sobie z tego sprawę i z trzaśnięciem zamyka klawiaturę. Wraca do wiśniówki, którą na wypadek głodu ukrył tydzień wcześniej w rękawie nienoszonego blezera. Nienawidzi wiśniówki, bo słodka, ale szanuje ją, bo czekała.
– Wszystko przez to, że w porę nie wyrwałem się w świat. – Stara się nie okazywać nadmiernego zainteresowania gęstą cieczą w kieliszkach.
– Teraz świat przyszedł do ciebie. – Jerzy już dawno przestał protestować. Nie czuje działania alkoholu, choć bardzo chciałby poczuć.
– Teraz to mam go w dupie. Z wzajemnością zresztą. Już wiesz, że jestem narkomanem? Prosty związek chemiczny... Na szczęście legalny i rozprowadzany ku chwale ojczyzny.
– Kiedyś nie wypiłeś nawet piwa.
– Może nie wiedziałem, że istnieje wódka. Najlepszego! – Tomasz łapie za kieliszek i ogląda go z wyraźną niechęcią.
– A poważnie?
– Byłem bezbronny. Nikt mi nie powiedział, że z cudownego dziecka może wyrosnąć poczwarka...
– O co ci chodzi? Jesteś profesorem... Zawsze lubiłeś nauczać...
– Wiem, chciałeś powiedzieć „pouczać”... I lubię do dzisiaj. Gdzie to nie jeżdżę, aby spotkać się z dawcami czesnego... Ale czuję, że jestem tylko muchą obsrywającą ściany.
– Zdrowie wszystkich much świata! – Po raz pierwszy to Jerzy wznosi kieliszek.
– W żadnym wypadku. Za to nie wypiję... – Nie dotrzymuje słowa. Wypija szybko i zaraz napełnia kieliszki resztką wiśniówki. – Wstawaj! Idziemy do szkoły. Trzecia klasa podstawówki. Pamiętasz? Już wtedy trzymałeś ręce w kieszeniach. No chodź...
– Mamy tornistry?
– Nieważne. Ważne, by iść!
Ruszają, lecz nie zajdą daleko, bo krążą wokół biurka. Przewrócą dwa krzesła, ale nic nie może ich zatrzymać.Ach, ten Rabelais
Tomasz, wściekły na dobiegającą z podwórka melodię, zamyka okno. Nie idzie mu dobrze, ale to wina rozeschniętych ram okiennych. Jerzy siedzi na kanapie z ogłupiałą miną, której powinien się wstydzić. Chciałby jednak tak siedzieć do końca świata.
– Przyjechał dealer – mówi Tomasz i wychodzi do przedpokoju.
Kiedy Jerzy zrozumie, o co chodzi, zamiast sprzedawcy narkotyków zobaczy przed sobą chłopczyka, który mu się przypatruje. Jakby tego było mało, za dzieckiem stoi kobieta i także patrzy. Nie więcej niż trzydzieści pięć lat i pewna uroda. Dopiero teraz pojawia się Tomasz.
– Eli, pozwól, że przedstawię ci mojego przyjaciela... Łowca kobiet i nagród...
Jerzy podnosi się szybko, lecz o mało się przy tym nie przewraca, bo zdrętwiała mu lewa noga, którą wstał. Nadrabia to uśmiechem człowieka, który udaje, że nie jest zamulony od urodzenia.
– Jerzy, to moja żona. Jest Francuzką, a w każdym razie była, bo odmieniłem jej los. Na swoje szczęście poznała wielkiego Polaka.
– Albo nieszczęście. – Eli z bliska wygląda gorzej. Dwie pionowe zmarszczki, na które za wcześnie, i pergaminowa cera. Być może lubi zapalić między zupą a drugim daniem.
– Prawda, że piękna?
– Niezwykle.
– A to Marek, nasz synek.
– Piłeś. – Eli nie wygląda na szczęśliwą.
– Jeszcze nic nie wiesz. Amerykanie chcą nakręcić mój scenariusz, ten według Pamiętników Paska...
– Bardzo mi miło panią poznać, ale chyba już muszę iść... – Jerzy wie, że na niego już czas, ale też chciałby być z nimi jak najdłużej.
– Nigdzie nie idziesz. Dopiero zaczęliśmy... – Dzwonek do drzwi i wreszcie uśmiech na twarzy Tomasza. – Teraz dopiero wódeczka. Jurek siadaj i opowiadaj, a ty, Mareczku, słuchaj o świecie, w którym się kiedyś znajdziesz.
Wychodzi, zostawiając Jerzego na pastwę spojrzenia pełnego wyrzutu.
– Tomek nie powinien pić.
– Ja już też nie.
– Boję się o niego. Niech pan go nie zawiedzie z tym filmem. Czuje się tak bardzo niedoceniony...
Jerzy nie chciałby już nigdy skłamać, a jednak rozkłada ręce z miną: „Zrobię, co w mojej mocy”.
– Jest pan blady, proszę wracać na kanapę, zaraz zrobię coś do jedzenia.
Chłopiec zostaje z Jerzym i nie przestaje się w niego wpatrywać. Jerzy, który lubi powtarzać, że wszystkie dzieci mogłyby być starsze, tylko przez grzeczność odwzajemnia spojrzenie. Z niewielkim ryzykiem błędu można sobie wyobrazić, że w oczach Marka dostrzeże coś, co go zaintryguje. Chłopiec wyraźnie w coś wierzy. Z kieszeni kurtki wyciąga jajko i pokazuje je z bezpiecznej odległości.
– Jajko? – upewnia się Jerzy
Chłopiec potwierdza skinieniem głowy i wybiega z pokoju. Jerzy pociesza się, że to tylko urojenie, i wraca na kanapę. Na pewno zamyka oczy. Śnić mu się może, że jest chirurgiem myjącym ręce przed operacją. Nie zdąży łokciem zamknąć dopływu wody, kiedy usłyszy wlewaną do kieliszków wódkę. Butelka jest już rozpita do połowy, a Tomaszowi nie trzęsie się ręka.
– Wiem, nie jestem dla niej dobry, ale nie mogę się powstrzymać. To moja zemsta na Francuzach. A już ten Rabelais szczególnie mnie drażni.
– Dlaczego on?
– Ty wiesz, jak on dawno to wszystko pisał? Eli, pozwól do nas na chwilę!
W drzwiach staje Eli. Ma na sobie fartuch w kratkę. Mina niezadowolona, jakby domyślała się, o co chodzi.
– Przepraszam, że ci przerywam, ale Jerzy chciałby się dowiedzieć, jaka jest według ciebie najważniejsza powieść świata.
– Jawnogrzesznica. – Trudno jej wymówić słowo, lecz daje sobie radę.
– Autorka?
– Irena Zarzycka.
– Bardzo dobrze. A coś z najgorszych?
– Może Madame Bovary? Gustaw Flaubert.
– Dziękuję ci, kochanie, wracaj do kuchni.
Eli obrzuca Jerzego smutnym spojrzeniem i wychodzi.
– Wierzy w to?
– Wątpię. Najpewniej nie chce drażnić umierającego. Co tak patrzysz? Nie pociągnę długo. Ale co to może obchodzić człowieka grającego w tenisa z najzdrowszymi bydlakami świata.
– Więcej, niż myślisz.
Ku zdziwieniu Jerzego niespodziewanie zmienia się konfiguracja butelek, pojawia się nawet obrus. Przy stole siedzi też Eli, przed którą do połowy napełniony kieliszek.
– Pokazał ci jajko? – pyta Tomasz.
– I uciekł...
– Chce dostać kamerę. Postawiłem sprawę jasno: „Dzieci nie potrafią się obchodzić z delikatnymi przedmiotami. Jak nie wierzysz, weź jajko i nie rozstawaj się z nim, nawet w nocy. Nie potłuczesz przez tydzień, dostaniesz kamerę”.
– Ma jakąś szansę?
– Nerwusik z niego.
– Kto tu jest nerwusikiem – Eli wtrąca się do rozmowy.
– Na pewno nie ja. Ty wiesz, że Jerzy dla zabawy odebrał mi dziewczynę, którą ewentualnie mógłbym pokochać? I co, wypominam mu to?
– Właśnie to robisz.
– Nie mam do łajdaka pretensji, bo mam ciebie. Nie rozumiesz tego?
W głosie Tomasza furia. Jerzy na wszelki wypadek zamyśla się nad tym, po co tu przyszedł. Kiedy sobie przypomina, Tomasz znowu przy pianinie. Akompaniuje Eli, która śpiewa. Dlaczego ma cylinder na głowie i siedzi z wysoko podwiniętą sukienką z błyszczącej tafty? Dlaczego śpiewa po niemiecku? Ich bin von Kopf bis Fuss auf Liebe eingestellt...
Tomek przyłącza się w ostatniej zwrotce. Jerzy nie bardzo w to wierzy, bo śpiewający Tomasz to absurd. Klaszcze jednak, kiedy skończą.
– Pokaż jeszcze, jak chodzisz w tej scenie, no wiesz. – Tomasz zadowolony z występu, chciałby więcej.
– Bolą mnie nogi, nachodziłam się dzisiaj z małym... – Eli nie chce już być Marleną Dietrich.
– Tylko kawałeczek, jak idziesz pocałować profesora Unrata.
Eli wstaje i krokiem zaspanej lamparcicy przechodzi przez pokój. Jerzy czuje, że kończy się jego czas.
– Nigdy nie wkłada do tego majtek... – Tomasz wypija, jednak krztusi się i dużo wylewa...
– Chciałbym cię o coś spytać...
– Francuzka śpiewa po niemiecku. Czujesz, jak rozgrywam przeciwko sobie starą Europę? Eli, pokaż Jurkowi, że nie masz majtek...
– Nie potrzeba, wierzę na słowo.
– Napij się, głupku, będziesz mądrzejszy. – Zdenerwowana Eli podchodzi do stołu, nalewa sobie i wypija, nie czekając na nikogo.
– Patrz, machnęła na raz... Uczy się mój kwiatek... O co chciałeś spytać? – Tomasz nie czeka na odpowiedź i także wypija. Jest usprawiedliwiony, bo wcześniej się zakrztusił.
– Wiesz coś o Teresie?
– To ta, której machnąłeś dziecko? Straciłem ją z oczu... Chociaż, poczekaj, niedawno spotkałem Wandę. Mówi, że ją widziała. Pamiętasz Wandę? – Tomasz krągłym gestem wypycha sobie piersi do przodu.
– Trudno ją zapomnieć. Mieszka, gdzie mieszkała?
– A gdzie ma mieszkać? My się tu nie szwendamy po preriach. Napijmy się! – Chce nalać, ale rękawem strąca butelkę ze stołu. Niespodziewanie Jerzy łapie ją przy podłodze z ekwilibrystyczną zręcznością. Nie doczeka się jednak pochwały.
– Żadnej grzeczności z twojej strony. Nie potrafisz się nawet upić!
– Ty za to jesteś grzeczny.
Słowa Eli sprawiają, że Tomasz patrzy gdzieś w pustkę. To jednak tylko pozór spokoju, bo kiedy się odezwie, lawa już blisko krateru.
– Nie podoba ci się? A może ja ci się już nie podobam? W takim razie zabieraj się i jedź za nim do Pernambuco. Niech zostanę sam jak palec... I nie patrzeć mi tu na siebie! Żadnych czułości w moim domu. Będziecie mieli na to dużo czasu. A ty zastąpisz przy niej fałszywego pedała, bo sam jesteś fałszywy od stóp do głów... Du bist falsch von Kopf bis Fuss. – Tomasz fałszuje, kto wie, czy nie dla podkreślenia wagi swoich słów. – Rozszyfrowałem cię po pierwszym kieliszku. Przyjechałeś zabrać, co mam najcenniejszego...
– Uspokój się. – Eli wie, że na nic jej słowa.
– Uspokoić się? Milczeć mi tu i słuchać! To, co teraz powiem, będzie miało olbrzymie znaczenie dla świata! – Głos Tomasza przechodzi w najwyższe rejony, omalże falset.
– Wykrztuś to wreszcie z siebie i będzie spokój. – Eli już wie, co usłyszą.
– Oświadczam wszem i wobec, że jestem nikim! Słyszycie? Nikim!
– No i dobrze, ale nie krzycz. Obudzisz dziecko.
– Ja krzyczę? Ja skomlę!
Wydaje się, że krzyk jeszcze bardziej pobudzi Tomasza, jednak oczy stają mu w słup, twarz zastyga i głowa opada na ramię Eli. Ta odsuwa się lekko, opiera mu głowę na swoich kolanach i zaczyna ją głaskać. Pod wpływem pieszczoty Tomasz zamyka oczy, a jego twarz wraca do normalnego wyrazu, a nawet pięknieje.
– Oprócz mojego ojca, nikogo na świecie nie znam dłużej od niego. – Czy Jerzy wie, że po raz ostatni widzi Tomasza? Może wiedzieć.
– Jaki był kiedyś? – pyta Eli
– Jako dziesięciolatek przepytywał nauczycieli ze znajomości Tacyta, a dziewczyny nosiły za nim tornister.
– Do dzisiaj potrafi ładnie namieszać w głowie. Jestem tego najlepszym przykładem.
Jerzy całuje Tomasza w czoło i głaszcze Eli po policzku. Wychodzi z palcem na ustach.
Przykro tak zostawiać Tomasza, zwłaszcza że przebudzenie może nie być miłe, ale przecież czas goni Jerzego, a Tomasz pod dobrą opieką.
W korytarzu mimo późnej pory czeka na Jerzego ubrany w piżamę Marek. Jerzy pyta go o coś wzrokiem. Chłopiec kiwa głową, że wszystko w porządku. Na dowód wyciąga zza pleców jajko. Uśmiechają się do siebie.
Jerzy wychodzi i cicho zamyka za sobą drzwi.
Kłopot z kurtką dla Jerzego. Przybywa do nas z okolic Los Angeles, a więc Jerzy będzie ubrany do figury. Jeżeli robię Bezdech w grudniu, to biedaczysko zmarznie. Kasia Piotrowska z Poznania kupiła na aukcji w Londynie lekką kurtkę, którą nosił John Cassavetes po premierze swoich Twarzy. W tej sytuacji mogę tylko poratować Bogusława Lindę dopisanymi słowami:
„Chłopiec kiwa głową, że wszystko w porządku. Na dowód wyciąga zza pleców jajko. Jerzy, wychodząc, odruchowo podnosi poniewierający się na podłodze szalik. Co każe mu go zabrać, nie wiadomo”.
Na zabranie rękawiczek z domu Tomasza nie mogę już jednak pozwolić.
Biedny Tomasz ma pretensje do Rabelais’go, że żył tak dawno temu. Ja też, ale tego nie wykrzykuję. I zawsze bronię okupowanych Francuzów, dając za przykład słowa Ernsta Jüngera, który wspomina, że kiedy ogłoszono w Paryżu nakaz noszenia żółtych gwiazd, Paryż się zażółcił. Cała studenteria na znak solidarności przypięła sobie żółte emblematy. Wyobrażam sobie, jakby się w takiej sytuacji zachowali w Warszawie specjaliści od ławkowego getta. A jednak własna córka boleśnie karci moją profrancuskość. W porannym mailu opisuje losy łódzkiego kiedyś chłopaka, Marcela Słodkiego. Ten syn urzędnika już w 1910 roku wyjeżdża na studia malarskie do Monachium. Później Paryż i życie w pracowni dziedziczonej po Rousseau. Wreszcie Szwajcaria, spotkanie Tristana Tzary, kolegowanie się z dadaistami i dużo pracy dla teatru. Jest też w Londynie i Berlinie. W Paryżu żeni z Machą Boulanger. W 1937 roku są w Warszawie na dużej wystawie indywidualnej Marcela. W okupowanej Francji chronią się w Brives, małej dziurze w centralnej części kraju. Liche to schronienie, bo interesuje się nimi policja. Przed aresztowaniem ostrzega ich zastępca prefekta. Mamy więc dobrego Francuza. Z fałszywymi papierami osiadają w Bourg Saint Maurice w Alpach, blisko włoskiej i szwajcarskiej granicy. Pobędą tam tylko chwilę, bo z kolei zły Francuz, sąsiad będący agentem gestapo, donosi na malarzy chcących malować jego Alpy. Teraz już idzie szybko. Osławione Drancy, z którego rodzina państwa Słodkich jedzie prosto do Auschwitz. W ofercie biura podróży specjalizującym się we francuskich Alpach znajduję takie oto zdanie: „Jeśli chcesz zatrzymać się w górach razem ze swoją rodziną, Bourg Saint Maurice jest idealne”.
Gdybym o sabaudzkim sąsiedzie Marcela wiedział wcześniej, to z samej łódzkiej solidarności inaczej bym zatańczył z Francuzką, nad którą znęca się Tomasz. Niejaka Eli dowiedziałaby się wtedy, co znaczy odpowiedzialność zbiorowa. A tak, pozostaje mi tylko pojechać do Bourg Saint Maurice, dowiedzieć się w prefekturze, gdzie zamieszkali państwo Słodcy, i popatrzeć uważnie w okna sąsiadów.