Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziś będzie inaczej. Dzień z życia Eleonor Flood - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziś będzie inaczej. Dzień z życia Eleonor Flood - ebook

Większość ludzi może tylko pomarzyć o życiu, które przypadło Eleanor w udziale. Kochający mąż, mądry syn.
Błyskotliwa kariera rysowniczki. A jednak kobieta od jakiegoś czasu ma poczucie, że przechodzi przez życie jak Jaś Fasola, zostawiając za sobą pas spalonej ziemi. Walczy, by przetrwać bez większych strat każdy kolejny dzień.
Dość tego.
Dziś Eleanor zamieni ciuchy do jogi na elegancką sukienkę. Zawiezie Timby’ego do szkoły i po zajęciach go odbierze. Pójdzie na lekcję poezji. Zje lunch z Sydney Madsen, chociaż jej nie znosi. Zagra z dzieckiem w planszówkę, porozmawia z mężem. Może nawet zaproponuje mu seks?
Będzie swobodna, cierpliwa, zabawna, rozluźniona.
Słowem: dziś będzie inaczej.
Plan zaczyna się sypać już podczas lekcji poezji. To wtedy telefonują ze szkoły, że Timby’ego rozbolał brzuch.
A to dopiero początek przykrych niespodzianek. Meg Wolitzer, autorka Wyjątkowych, określiła tę powieść mianem „pani Dalloway na gazie rozweselającym”!

Skandalicznie zabawne!
„New York Times”

Maria Semple - (ur. 1964) – amerykańska pisarka i scenarzystka. Współtworzyła takie seriale jak Beverly Hills 90210 czy Szaleję za tobą. Zadebiutowała w 2008 roku powieścią This One Is Mine. Międzynarodowy sukces odniosła ej druga książka, Gdzie jesteś, Bernadette? (2012; wyd. pol. 2014), przetłumaczona na ponad
30 języków. Dziś będzie inaczej (2016) również doczekała się kilkunastu edycji zagranicznych.
HBO rozpoczęło prace nad serialem telewizyjnym na podstawie książki, z Julią Roberts w roli głównej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-5785-2
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dziś będzie inaczej. Dziś będę się skupiać na tu i teraz. Dziś będę patrzeć ludziom w oczy i słuchać uważnie wszystkich rozmówców. Dziś zagram z Timbym w jakąś grę planszową. Zainicjuję seks z Joem. Nie będę się wstydzić tego, jak wyglądam. Wezmę prysznic, ubiorę się w przyzwoite ubrania, a ciuchy do jogi założę tylko na jogę, na którą dzisiaj faktycznie pójdę. Dziś nie będę przeklinać. Nie będę rozmawiać o pieniądzach. Dziś będę pełna swobody. Twarz będę miała rozluźnioną, a moje usta mimowolnie ułożą się w uśmiech. Dziś będę oazą spokoju. Nie zabraknie mi życzliwości ani samokontroli. Dziś będę kupować lokalne produkty. Dziś będę najlepszą wersją siebie, będę człowiekiem, którym jestem w stanie być. Dziś będzie inaczej.Sztuczka

Bo po prostu nie mogło tak dalej być. To budzenie się wyłącznie po to, żeby jakoś przetrwać dzień do czasu, gdy znowu nadejdzie pora snu. To ciągłe wrażenie żmudy – co za bezczelność, co za afront wobec nieprawdopodobnego zaszczytu, jakim jest fakt, że w ogóle żyję. To błąkanie się jak po omacku, ta niezdolność do skupienia się i ciągłe zniecierpliwienie, ta mgła pośpiechu (wszystko to tylko domysły, tak naprawdę nie mam pojęcia, jak wyglądam w oczach innych ludzi – zgadza się, aż do tego stopnia brak mi świadomości, żyję niczym ropucha w zimie, zagrzebana głęboko pod ziemią). To poczucie, że świat jest gorszym miejscem tylko dlatego, że ja po nim chodzę. Ta ślepota na szlak zniszczenia, który się za mną ściele. Przechodzę przez życie niczym Jaś Fasola.

Jeśli mam mówić szczerze, oto jaki był przeze mnie świat w ciągu ostatnich siedmiu dni: gorszy, gorszy, lepszy, gorszy, bez zmian, gorszy, bez zmian. Nie jest to podsumowanie, od którego serce rośnie. Już nawet nie wymagam, żeby dzięki mnie było lepiej. Dziś będę żyć zgodnie z zasadą Hipokratesa – przede wszystkim nie szkodzić.

Przecież to nie może być takie trudne, prawda? Odwiozę Timby’ego do szkoły, pójdę na lekcję poezji (to mój najulubieńszy moment w całym tygodniu!), potem na jogę, zjem lunch z Sydney Madsen, której nie znoszę, ale przynajmniej odhaczę ją z listy (więcej o tym później), a na koniec odbiorę Timby’ego i poświęcę trochę uwagi Joemu, dzięki któremu mogę sobie pozwolić na tak luksusowe życie.

Pewnie próbujecie zrozumieć, w czym problem, bo przecież opisałam właśnie najzwyklejszy dzień w życiu białej kobiety z wyższej klasy średniej. Otóż chodzi o to, że istnieję ja i istnieje zwierz we mnie. Byłoby super, gdybym mogła odmalować tego zwierza na gigantycznym płótnie, które wstrząsałoby i budziło podziw, siało cudowne zniszczenie, po wsze czasy stało się pożywką dla intelektualnych rozmów. Gdyby stać mnie było na coś takiego, może bym się na to porwała: unicestwiłabym się we wspaniałym akcie performance’u. Ale smutna prawda? Zwierz we mnie grasuje na żałośnie małą skalę: ujawnia się w pożałowania godnych mikrointerakcjach, których drugą stroną jest zazwyczaj Timby, moi znajomi albo Joe. W ich obecności łatwo ulegam irytacji i dręczą mnie lęki; z dala od nich zaczynam się rozrzewniać i wygadywać głupoty. Ha! Pewnie się cieszycie, że dzieli nas bezpieczna odległość i możecie się przede mną ukryć za zamkniętymi drzwiami i zasuniętymi żaluzjami? Oj tam, spokojnie. Jestem całkiem sympatyczna. Przesadzam tylko dla większego efektu. Wcale nie jest tak źle.

Wreszcie zatem rozpoczął się ten dzień – od momentu, gdy zsunęłam z siebie kołdrę. Szybkie tup, tup, tup pazurków Yo-yo na drewnianej podłodze ucichło pod drzwiami sypialni. Dlaczego Yo-yo nigdy nie przybiega z rozpaczliwą nadzieją, kiedy to Joe się budzi? Jakim cudem potrafi rozpoznać zza zamkniętych drzwi, że to właśnie ja, a nie mój mąż? Kiedyś pewien treser psów wyjaśnił mi to w przygnębiająco prozaiczny sposób: chodzi o węch. Yo-yo wyczuwał mój zapach. Fakt, że ucieleśnieniem raju jest dla niego woń zdechłej foki wyrzuconej na plażę, sprawia, że znowu zadaję sobie pytanie: kiedy przyjdzie pora położyć się spać? Ale nie, dosyć tego. Nie dzisiaj.

Nie chciałam być złośliwa w stosunku do Sydney Madsen.

Kiedy dziesięć lat temu przenieśliśmy się z Joem z Nowego Jorku do Seattle, byliśmy gotowi, żeby założyć rodzinę. Miałam za sobą pięć wyczerpujących lat pracy przy Dnie i kołomyi. Gdziekolwiek spojrzałam, wszędzie były koszulki, naklejki na zderzaki i podkładki do myszek z motywami z serialu. „Ja jestem jak Vivian. A ja jak Dot”. Sami rozumiecie. A jak nie wiecie, o co chodzi, to zajrzyjcie do najbliższego sklepu z tanimi drobiazgami, do kosza z DVD w promocji „dwa w cenie jednego”, bo minęło już trochę czasu.

Joe jest chirurgiem specjalizującym się w urazach rąk. Cieszy się niemal legendarną sławą, od kiedy udało mu się zrekonstruować dłoń rozgrywającego, któremu kciuk odgiął się w drugą stronę i wszyscy myśleli, że już nigdy nie będzie mógł grać, a on tymczasem po roku pojawił się na boisku w zwycięskim finale Super Bowl (nie pamiętam, o kogo dokładnie chodziło, a zresztą i tak nie mogłabym powiedzieć z uwagi na klauzulę poufności na linii lekarz – pacjent – wścibska żona).

Od razu posypały się oferty pracy. Dlaczego wybraliśmy właśnie Seattle? Bo Joe, porządny chłopak z katolickiej rodziny mieszkającej pod Buffalo, nie wyobrażał sobie wychowywania dzieci na Manhattanie, z czym ja z kolei nie miałabym najmniejszego problemu. Dobiliśmy targu. Co dziesięć lat będziemy się przeprowadzać: najpierw tam, gdzie on będzie chciał, potem z powrotem do Nowego Jorku; dziesięć lat w jego mieście, dziesięć w moim, w tę i z powrotem, póki śmierć nas nie rozłączy (przy okazji wspomnę, że Joe najwyraźniej zapomniał o swojej części zobowiązania, bo właśnie upływa nasz dziesiąty rok w Seattle, a on słowem się nie zająknął o pakowaniu manatków).

Jak wiadomo, każdy katolik z odrobiną oleju w głowie staje się w końcu ateistą. A na pewnej konferencji dla sceptyków (tak, zgadza się, wczesne lata małżeństwa naprawdę spędziliśmy na takich rzeczach, jak samochodowe wyprawy do Filadelfii, żeby posłuchać debaty pewnego znanego ateisty z rabinem! Ach, być znowu bezdzietną kobietą… albo lepiej nie) Joe usłyszał, że to najmniej religijne miasto w całej Ameryce. I tak padło na Seattle.

Pewna członkini rady Lekarzy bez Granic urządziła przyjęcie powitalne na naszą cześć. Wpłynęłam nonszalancko do jej rezydencji nad Lake Washington, wypełnionej współczesną sztuką i przyszłymi znajomymi, wszystko było na wyciągnięcie ręki. Przez całe życie mnie lubiano. No dobrze, powiem wprost: byłam uwielbiana. Nie mam pojęcia, jak to możliwe przy tym moim paskudnym charakterze, ale jakoś tak wychodziło. Joe mówi, że to dlatego, że jestem najbardziej „facetowatą” babką, jaką zna, tyle że z seksapilem i bez emocjonalnej membrany (co za komplement!). Przechodziłam z pokoju do pokoju, zapoznając się z kolejnymi kobietami. Wszystkie były tak urocze i życzliwe, że z trudem je odróżniałam. Zupełnie jak w jednej z tych niezręcznych sytuacji, kiedy na przykład wpadasz na kogoś, kto mówi, że lubi biwakowanie, więc ty na to: „O! Właśnie rozmawiałam z człowiekiem, który wybiera się na dziesięciodniowy spływ po Snake River. Koniecznie musisz z nim pogadać!”, a wtedy ta osoba mówi: „To byłem ja”.

Cóż mogę rzec? Zupełnie nie mam głowy do twarzy. I do imion. I liczb. I godzin. I dat.

Całe przyjęcie upłynęło mi jakby w zamgleniu. Jedna kobieta proponowała, że pokaże mi różne fajne sklepy, druga – ukryte szlaki wędrowne, trzecia – włoską restaurację, którą ojciec Maria Bataliego prowadzi na Pioneer Square, czwarta – że przedstawi mnie najlepszemu dentyście w Seattle, który na suficie gabinetu ma brokatowe malowidło tygrysa na spadochronie, wreszcie piąta – że użyczy mi swojej gosposi. Jedna z nich, Sydney Madsen, zaprosiła mnie na lunch następnego dnia do Tamaryndowca w International District.

(Joe wierzy w coś, co nazywa testem prasowym. Chodzi o pierwszą reakcję, kiedy otwierasz skrzynkę pocztową i wyciągasz z niej czasopismo z prenumeraty. Od razu wiesz, czy numer ci się spodoba, czy nie. Dlatego właśnie nie prenumeruję „New Yorkera”, za to „Us Weekly” owszem. Odwołując się do terminologii testu prasowego, Sydney Madsen to ludzki odpowiednik miesięcznika o zaburzeniach słuchu).

Tamten pierwszy lunch: jak ona uważała na słowa, jak gorliwie się we mnie wpatrywała, zauważyła małą plamkę na widelcu i jak uprzejmie poprosiła kelnera o inny, przyniosła własną herbatę i poprosiła tylko o wrzątek, powiedziała, że nie jest zbyt głodna, więc może zjemy moją sałatkę z zielonej papai na spółkę, i wyznała, że nigdy nie widziała Dna i kołomyi, ale wypożyczy DVD.

Mam nadzieję, że to wystarczy, aby nakreślić obraz jej nudnawego sztywniactwa, nieogarniętego samolubstwa i odstręczającego skąpstwa. W końcu nikt jeszcze nie umarł od widelca ze śladem wody po myciu! I może byś tak kupiła sobie to DVD, co? A w restauracji wypada coś zamówić, po to się tam chodzi! Co najgorsze, Sydney Madsen była niemrawa, wszystko brała na poważnie, brakowało jej choćby szczypty poczucia humoru i mówiła… bardzo… wolno… tak jakby… jej… banalne… spostrzeżenia… były… na wagę… złota.

Byłam w szoku. Tak się kończy długoterminowe mieszkanie w Nowym Jorku – człowiek nabiera złudnego przeświadczenia, że świat jest pełen interesujących ludzi. Albo przynajmniej ludzi szurniętych w interesujący sposób.

W którymś momencie zaczęłam się wiercić na krześle tak mocno, że Sydney spytała wprost: „Może musisz się udać w ustronne miejsce?” (Ustronne miejsce? Ustronne miejsce? Nic, tylko ją zamordować!). A najgorsze w tym wszystkim, że te pozostałe kobiety, z którymi tak ochoczo umawiałam się na piesze wędrówki i zakupy, były dokładnie takie same. Normalnie klony! Niech diabli wezmą to moje zamglenie na tamtym przyjęciu! Rękami i nogami broniłam się przed zalewem jej kolejnych propozycji: może weekend w jej wakacyjnym domku na Vashon Island, a może przedstawi mnie czyjejś tam żonie albo jakiemuś tam dramaturgowi?

Uciekłam z krzykiem do domu i męża.

Joe: Ja na twoim miejscu od razu bym nabrał podejrzeń w stosunku do kogoś, kto tak usilnie próbuje się z tobą zaprzyjaźnić, bo to pewnie oznacza, że nie ma żadnych innych przyjaciół.

Ja: I dlatego właśnie cię kocham, Joe. Od razu trafiasz w punkt. (Joe Punktownik. Jak go nie kochać?).

Przepraszam za to przynudzanie o Sydney Madsen. Rzecz w tym, że przez dziesięć lat nie zdołałam jej spławić. Stała się moją przyjaciółką, choć wcale jej nie lubię i nawet nie wiem, czym się zajmuje, bo za pierwszym razem tak mnie znudziła, że zapomniałam spytać, i teraz już byłoby to niegrzeczne (a ja nie jestem niegrzeczna). Przyjaciółką, wobec której nie potrafię zachować się na tyle wrednie, by wreszcie do niej dotarło, że wcale nie chcę się z nią przyjaźnić (bo nie jestem wredna). Przyjaciółką, której można powtarzać w kółko nie, nie i nie, a ona i tak nie da ci spokoju. Jest jak choroba Parkinsona – nie zdołasz się jej pozbyć, możesz co najwyżej złagodzić objawy.

I dzisiaj wreszcie znowu zabił dzwon. Jemy razem lunch.

Nie zrozumcie mnie źle, ja naprawdę zdaję sobie sprawę, że posiłek z kimś niezbyt interesującym to nie koniec świata. Kiedy mówię, że mam problemy, wcale nie chodzi mi o Sydney Madsen.

Yo-yo truchtał po ulicy niczym pan na włościach. Och, Yo-yo, ty głupie stworzonko z tą twoją werwą, ślepym oddaniem i naderwanym uszkiem kłapiącym przy każdym energicznym kroku. Z jaką roztkliwiającą dumą pozwalasz się wyprowadzać na spacer – mnie, twej nieśmiertelnej ukochanej. Gdybyś tylko wiedział!

Co za zniechęcający widok – kolejny miesiąc, kolejny apartamentowiec, jeszcze wyższy od poprzednich, a wszystkie zaludnione przez tysiące pracowników Amazona, którzy co rano wylegają ze swoich nowoczesnych, przestronnych mieszkań, uzbrojeni w niebieskie przepustki, w coraz bardziej zaawansowanym stadium smartwicy (jak ktoś pracuje dla Amazona, to wiadomo, że zaprzedał duszę. Pytanie tylko do jakiego stopnia). Od razu ogarnia mnie tęsknota za dawnymi dniami, kiedy na naszej ulicy poza mną były tylko puste witryny sklepowe i jeden ćpun, który wrzeszczał: „Tak się pisze Ameryka!”.

Pod naszym budynkiem stał Dennis ze śmietnikiem na kółkach i uzupełniał w dyspenserze torebki na psie kupki.

– Dzień dobry.

– Dzień dobry, Dennis! – Zamiast jak zwykle go wyminąć, przystanęłam i popatrzyłam mu w oczy. – Jak leci?

– Nie mogę się uskarżać – odparł. – A u pani?

– Ja mogę, ale nie będę.

Dennis zarechotał.

Dziś – już jestem na plusie.

Otworzyłam drzwi do mieszkania. Na drugim końcu korytarza: Joe z twarzą na stole, czołem opartym o gazetę i ramionami rozłożonymi pod kątem prostym jak do rewizji osobistej.

Coś mi w tym obrazie zgrzytało. Zionął porażką, a to ostatnie słowo, które kiedykolwiek skojarzyłoby mi się z Joem…

Trzask.

Drzwi się zamknęły. Odpięłam smycz Yo-yo. Zanim zdążyłam się wyprostować, mój załamany mąż wstał i zniknął w swoim gabinecie. Cokolwiek się stało, nie chciał o tym rozmawiać.

Moja reakcja? Super!

Yo-yo popędził do swojej miski niczym ogar idący w las, jakby chciał przegonić tylnymi łapami przednie. Odkrywszy, że czeka na niego ta sama sucha karma co przed spacerem, spojrzał na miskę z niezrozumieniem i wyrzutem. Cofnął się i wlepił oczy w jakąś plamkę na podłodze.

W pokoju Timby’ego włączyło się światło. Złoty chłopak, wstał jeszcze przed budzikiem. Weszłam do łazienki i zastałam go w piżamie na podnóżku przed umywalką.

– Cześć, skarbie. No proszę, jak wcześnie dziś wstałeś.

Timby przerwał to, co robił.

– Mogę dostać na śniadanie bekon?

Patrzył na mnie w lustrze i czekał, aż wyjdę. Spuściłam wzrok. Timby, z refleksem Lucky Luke’a, poruszył się szybciej niż moje oczy. Zepchnął coś do zlewu, nim zdążyłam to zobaczyć. Usłyszałam charakterystyczny stukot lekkiego plastiku. Zestaw Sephora 200!

Sama jestem sobie winna, bo do świątecznej pończochy Timby’ego wrzuciłam zestaw do makijażu. W ten właśnie sposób kupowałam sobie dodatkowy czas w centrum handlowym – posyłałam syna, żeby pooglądał kosmetyki. Ekspedientki za nim przepadały; oczarował je łagodnym charakterem, krępym ciałkiem i piskliwym głosikiem. Nie minęło wiele czasu, a zaczęły go malować. Nie wiem, czy bardziej podobał mu się sam makijaż, czy stadko obskakujących go blondynek, ale dla żartu kupiłam mu zestaw wielkości książki w formacie kieszonkowym, mieszczący w sobie sześć osobnych tacek (!), zawierających łącznie dwieście (!) cieni do oczu, błyszczyków, różów i Bóg wie czego. Ktokolwiek zdołał pomieścić to wszystko na tak niewielkiej przestrzeni, powinien pracować dla NASA. O ile jeszcze istnieje.

– Przecież wiesz, że nie wolno ci się malować do szkoły – powiedziałam.

– Wiem, mamo. – Westchnienie i wzruszenie ramionami rodem z seriali na Disney Channel.

I znowu: to mój błąd, że ciągle pozwalam mu je oglądać. Dziś po szkole – puzzle!

Wyszłam z pokoju syna. Yo-yo, który czekał niespokojnie pod drzwiami, zadrżał z ulgi, widząc, że nie rozpłynęłam się w powietrzu. Domyślił się, że teraz pójdę do kuchni, aby przygotować śniadanie, więc znowu rzucił się do swojej miski. Tym razem łaskawie raczył nawet coś zjeść, choć ani na chwilę nie spuszczał ze mnie oka.

Joe już wrócił i robił sobie herbatę.

– Jak tam? – spytałam.

– Ale ładnie dziś wyglądasz – stwierdził.

Zgodnie z moim wielkim planem na dzisiaj wzięłam rano prysznic i ubrałam się w sukienkę i oksfordki. Gdybyście mogli zajrzeć do mojej szafy, uznalibyście mnie za kobietę o bardzo konkretnym guście. Sukienki z Francji i Belgii, z których zrywam metki, żeby Joe nie dostał wylewu, a do tego płaskie czarne buty w każdym możliwym wydaniu… Ich ceny także lepiej przemilczeć.

– Wieczorem przychodzi Olivia – powiedziałam, puszczając do męża oko i czując już smak różnych próbek win oraz rigatoni w restauracji Tavolàta.

– A może zabrałaby gdzieś Timby’ego? Mielibyśmy czas tylko dla siebie. – Joe chwycił mnie w pasie i przyciągnął do siebie, jakbyśmy nie byli parą pięćdziesięciolatków.

Wiecie, komu zazdroszczę? Lesbijkom. Dlaczego? Z powodu lesbijskiej śmierci łóżkowej. Podobno po pierwszym okresie namiętnych baraszków lesbijki w ogóle przestają uprawiać seks. To całkowicie logiczne. Gdyby kobiety miały wybór, po urodzeniu dzieci dawałyby sobie spokój z życiem erotycznym. Z punktu widzenia ewolucji nie ma żadnego powodu, żeby je wtedy kontynuować. Wiedzą to i nasze mózgi, i ciała. No bo kto by się czuł zmysłowo, kiedy musi się użerać najpierw z maluchami, a potem z tłuszczykiem i coraz bardziej płaskim zadkiem wieku średniego? Która kobieta chciałaby, żeby ktokolwiek oglądał ją wtedy nago, że nie wspomnę o mizianiu piersi, sflaczałych jak niewyrośnięte ciasto drożdżowe, albo dotykaniu brzucha miękkiego jak gąbka? Kto by chciał udawać, że nagrzał się jak sauna, kiedy i tak nie będzie pary?

Ja, oto kto, bo inaczej zostanę wymieniona na nowszy model.

– W takim razie wieczór w domu – powiedziałam do Joego.

– Mamo, popsuło mi się. – Wszedł Timby ze swoim ukulele i ciapnął je na kuchenny blat. Podejrzanie blisko kosza na śmieci. – Strasznie dziwnie brzmi.

– I co mam ci na to poradzić? – spytałam, tylko czekając, jak odpowie: „Kup mi nowe”.

Joe podniósł ukulele i brzdęknął w struny.

– Po prostu trochę się rozstroiło i tyle. – Zaczął kręcić kołeczkami.

– Hej – odezwałam się. – Od kiedy to potrafisz nastroić ukulele?

– Jestem prawdziwą studnią tajemnic – odparł Joe i wygrał na instrumencie piękny akord.

Zaczęło się pochłanianie bekonu i francuskich tostów oraz siorbanie koktajli owocowych. Timby siedział z nosem w komiksie o Archiem. Ja chodziłam z uśmiechem przyklejonym do twarzy.

Dwa lata temu, kiedy zaczęłam robić z siebie męczennicę i narzekać, że codziennie przypada mi robienie śniadania, Joe powiedział:

– To ja płacę za cały ten cyrk. Więc czy mogłabyś łaskawie zejść z krzyża i zrobić śniadanie bez tych cierpiętniczych westchnień?

Wiem, co myślicie: Co za palant! Seksistowska świnia! Ale Joe miał trochę racji. Mnóstwo kobiet zgodziłoby się na o wiele gorszy los w zamian za szafę pełną szmatek z Antwerpii. Od tamtej pory obsługuję rodzinę z uśmiechem. Trzeba wiedzieć, kiedy jest się na przegranej pozycji.

Joe pokazał Timby’emu gazetę.

– Znowu organizują wystawę pinballa. Chcesz iść?

– A myślisz, że naprawili już tę maszynę z Evelem Knievelem?

– Jestem przekonany, że nie – odparł Joe.

Wyciągnęłam wiersz, który wydrukowałam i zabazgrałam notatkami.

– No dobra, to kto mi pomoże? – spytałam.

Timby nawet nie podniósł głowy znad komiksu.

Joe sięgnął po kartkę.

– O, Robert Lowell.

Zaczęłam z pamięci:

– „Dziedziczka z Nautilus Island nigdy nie opuszcza – zima, nie zima – pustelni spartańskiego domku; jej owce wciąż się pasą na łąkach nad morzem. Jej syn jest biskupem. Dzierżawca jej majątku to członek rady miejskiej…”.

– „Dzierżawca jej majątku jest członkiem rady miejskiej” – poprawił Joe.

– Szlag. „Dzierżawca jej majątku jest członkiem rady miejskiej”.

– Mamo!

Uciszyłam Timby’ego i ciągnęłam z zamkniętymi oczami:

– „Staruszka od dawna ma sklerozę. Wskrzeszając wiktoriańską idyllę – z czasów, gdy wyższe sfery kultywowały «prywatność», gdy jeszcze można było mówić o «wyższej sferze» – wykupuje wszystkie wille, którym ma za złe, że szpecą wybrzeże, i pozwala im stać, aż się rozpadną. Zaczyna się zła pora roku – wyjechał już siedzący tu latem milioner, ten, co wygląda, jakby wypadł z katalogu L.L. Beana…”.

– Mamo, patrz na Yo-yo. Widzisz, jak opiera brodę na łapkach?

Yo-yo siedział na swojej okrągłej różowej poduszce i krzyżując elegancko białe łapki, wypatrywał jedzenia, które spadnie ze stołu.

– Ooo… – zachwyciłam się.

– Mogę mu zrobić zdjęcie twoim telefonem? – spytał Timby.

– Ciesz się pieskiem i już – odparłam. – Nie wszystko musi być w formacie elektronicznym.

– Patrz, jaką masz supermamę – powiedział Joe do Timby’ego. – Ciągle się uczy nowych rzeczy.

– Uczę się i od razu zapominam. Ale dziękuję.

Joe posłał mi całusa.

Parłam dalej:

– „Jolka (robiła dziesięć węzłów bez problemu), wystawiona na aukcję, przypadła któremuś z poławiaczy homarów…”.

– Prawda, że Yo-yo jest kochany? – spytał Timby.

– Zgadza się.

Bo to faktycznie szczera prawda. Yo-yo to najsłodszy psiak na świecie, częściowo boston terrier, częściowo mops, częściowo jeszcze coś innego… Biały z kolorowymi plamami i czarną łatką na oku, uszy jak u nietoperza, płaska mordka i zakręcony ogonek. Przed najazdem Amazonu, kiedy po ulicy kręciłam się tylko ja i dziwki, jedna z nich stwierdziła: „On wygląda jak skrzyżowanie Barbie z pitbullem”.

– Tato – powiedział Timby – a ty kochasz Yo-yo?

Joe popatrzył na psa z namysłem (kolejny dowód wyższości mojego męża: myśli, zanim coś powie).

– Jest trochę dziwaczny – stwierdził wreszcie i znowu skupił się na wierszu.

Timby’emu opadł widelec. Mnie opadła szczęka.

– Dziwaczny?! – zawołał Timby.

Joe podniósł wzrok.

– No tak. A co?

– Och, tato! Jak możesz tak mówić?

– No bo on po prostu siedzi przez cały dzień z przygnębioną miną – wyjaśnił Joe. – Kiedy wracamy, nie wita nas przy wejściu. A gdy jesteśmy w domu, to tylko śpi, czeka, aż ktoś mu da coś do jedzenia, albo gapi się na drzwi, jakby miał migrenę.

Timby i ja zwyczajnie nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.

– Rozumiem, co on ma z nas – ciągnął Joe. – Tylko nie wiem, co my mamy z niego.

Timby zeskoczył z krzesła i położył się na Yo-yo. Był to jego sposób przytulania.

– Yo-yo! Ja i tak cię kocham!

– No dalej. – Joe machnął kartką z wierszem. – Świetnie ci idzie. „Zaczyna się…”.

– „Zaczyna się zła pora roku” – wyrecytowałam. – „Wyjechał już siedzący tu latem milioner, ten, co wygląda, jakby wypadł z katalogu L.L. Beana…”. Ty – powiedziałam nagle do Timby’ego. – Szykuj się.

– Podrzucisz mnie tylko czy wejdziesz do szkoły?

– Tylko podrzucę. O ósmej trzydzieści mam Alonza.

Skończyliśmy śniadanie. Yo-yo podźwignął się z poduszki. Razem z Joem patrzyliśmy, jak podchodzi do drzwi wyjściowych i zaczyna się na nie gapić.

– Nie zdawałem sobie sprawy, że moja opinia wzbudzi taką kontrowersję – powiedział Joe. – „Zaczyna się zła pora roku”.

Od razu widać, kto chodził do katolickiej szkoły – wystarczy popatrzeć na zachowanie ludzi, kiedy podjeżdżają na Queen Anne Hill i przed nimi wyrasta gmach Galer Street. Ja chodziłam do zwykłej podstawówki, więc dla mnie to tylko imponujący ceglany budynek z wielkim trawnikiem i niesamowitym widokiem na Puget Sound. Joemu jednak to miejsce kojarzy się wyłącznie z zakonnicami bijącymi po rękach linijką, księżmi straszącymi gniewem Bożym i panoszącymi się łobuzami kradnącymi innym dzieciakom okulary.

Zanim dojechaliśmy na miejsce, zdołałam dwa razy bezbłędnie wyrecytować wiersz i właśnie zaczynałam od nowa – do trzech razy sztuka.

– „Pewnej nocy, w zupełnym mroku, mój ford wspiął się na czaszkę wzgórza”. Czekaj, dobrze mówię?

Złowróżbna cisza z tylnego siedzenia.

– Hej – powiedziałam. – Sprawdzasz to w ogóle?

– Tak, mamo. Świetnie tobie idzie.

– Ci. W środku zdania używamy krótszych form zaimków. – Przekręciłam wsteczne lusterko, żeby spojrzeć na syna, i zobaczyłam, że nad czymś się nachyla. – Co ty robisz?

– Nic. – I znowu rozległ się ten cichutki grzechot plastiku.

– Hej! Tylko żadnego makijażu!

– To po co Mikołaj dał mi ten zestaw?

Odwróciłam się, ale drzwi Timby’ego zdążyły się otworzyć i zamknąć. Zanim z powrotem usiadłam przodem, on wbiegał już po schodach. W drzwiach szkoły zobaczyłam odbicie jego powiek umazanych różem. Opuściłam szybę.

– Wracaj tu! Mały spryciarz!

Samochód za mną zatrąbił. No trudno, teraz to już problem nauczycieli.

Wyjechałam z Galer Street. Przede mną rozpościerała się perspektywa siedmiu godzin bez dziecka. Pora zapuścić tę muzyczkę na banjo, która akompaniuje filmowym ucieczkom.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: