Facebook - konwersja
  • Empik Go W empik go

Jądro ciemności - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.

Jądro ciemności - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Jacht krą­żow­ni­czy „Nel­lie” ob­ró­cił się na ko­twi­cy bez naj­lżej­sze­go trze­po­tu ża­gli i sta­nął bez ru­chu. Przy­pływ się skoń­czył, wiatr ucichł pra­wie zu­peł­nie, a że jacht kie­ro­wał się w dół rze­ki, nie po­zo­sta­wia­ło nic in­ne­go, tyl­ko za­trzy­mać się i cze­kać od­pły­wu.

Przy­mor­ski ob­szar Ta­mi­zy roz­cią­gał się przed nami jak po­czą­tek nie­skoń­czo­ne­go wod­ne­go szla­ku. Mo­rze i nie­bo w od­da­li spa­ja­ły się z sobą bez śla­du, a w świe­tli­stej prze­strze­ni wy­su­szo­ne na słoń­cu ża­gle szkut dry­fu­ją­cych w górę z przy­pły­wem zda­wa­ły się tkwić spo­koj­nie w kęp­kach czer­wo­nych, moc­no na­pię­tych płó­cien, bły­ska­jąc po­ko­sto­wa­ny­mi rej­ka­mi. Na ni­skich brze­gach sta­ła mgła ście­lą­ca się ku mo­rzu co­raz cień­szą war­stwą. Po­wie­trze było ciem­ne nad Gra­ve­send, a jesz­cze da­lej w głąb zda­wa­ło się zgęsz­czać w po­nu­ry mrok, sku­pio­ny w po­sęp­nym bez­ru­chu nad naj­bar­dziej roz­le­głym i naj­po­tęż­niej­szym mia­stem świa­ta.

Na­szym ka­pi­ta­nem i go­spo­da­rzem był dy­rek­tor róż­nych to­wa­rzystw. Wszy­scy czte­rej spo­glą­da­li­śmy ku nie­mu ser­decz­nie, gdy stał na baku ty­łem do nas pa­trząc w stro­nę mo­rza. Na ca­łej rze­ce nie było ni­ko­go, kto by choć w czę­ści wy­obra­żał po­stać tak wy­bit­nie ma­ry­nar­ską. Przy­po­mi­nał pi­lo­ta, któ­ry dla ma­ry­na­rza jest wcie­le­niem tego, co za­słu­gu­je na naj­wyż­sze za­ufa­nie. Trud­no było so­bie wy­obra­zić, że te­ren jego pra­cy nie leży het tam, u świe­tla­ne­go uj­ścia rze­ki, lecz w gó­rze Ta­mi­zy, wśród po­sęp­ne­go mro­ku.

Jed­no­czy­ła nas – jak już gdzieś po­wie­dzia­łem – więź mo­rza. Nie tyl­ko że nie po­zwa­la­ła, aby­śmy o so­bie za­po­mnie­li w cza­sie dłu­gich okre­sów roz­sta­nia, ale uczy­ła nas wza­jem­nej po­błaż­li­wo­ści dla na­szych opo­wia­dań, a na­wet po­glą­dów. Praw­nik – naj­mil­szy z to­wa­rzy­szy – miał ze wzglę­du na po­kaź­ną ilość lat i cnót je­dy­ną po­dusz­kę na po­kła­dzie i le­żał na je­dy­nej der­ce. Bu­chal­ter wy­do­był już pu­deł­ko z do­mi­nem i za­ba­wiał się usta­wia­niem dom­ków z ko­stek. Mar­low sie­dział, skrzy­żo­waw­szy nogi, w głę­bi rufy, opar­ty o tyl­ny maszt. Miał za­pa­dłe po­licz­ki, żół­tą cerę, pro­ste ple­cy, wy­gląd asce­ty, a ze swy­mi ob­wi­sły­mi ra­mio­na­mi i rę­ka­mi le­żą­cy­mi na ko­la­nach dło­nią ku gó­rze po­dob­ny był do boż­ka. Dy­rek­tor upew­niw­szy się, że ko­twi­ca do­brze trzy­ma, przy­szedł aa rufę i za­siadł mię­dzy nami. Za­mie­ni­li­śmy le­ni­wie kil­ka słów. Po­tem za­pa­dło na jach­cie mil­cze­nie. Dla ja­kiejś tam przy­czy­ny nie roz­po­czy­na­li­śmy par­tii do­mi­na. Opa­no­wa­ła nas za­du­ma i by­li­śmy zdol­ni tyl­ko do spo­koj­ne­go pa­trze­nia przed sie­bie. Dzień się koń­czył wśród ci­chej po­go­dy, wspa­nia­łej, nie­ska­zi­tel­nej. Woda ja­śnia­ła spo­koj­nie, nie­bo bez żad­nej plam­ki było do­bro­tli­wym bez­mia­rem nie­ska­la­ne­go świa­tła; na­wet mgły na mo­kra­dłach Es­se­xu wy­glą­da­ły jak zwiew­na, pro­mie­ni­sta tka­ni­na, któ­ra za­wi­sła z le­si­stych wy­nio­sło­ści w głę­bi lądu ukła­da­jąc się na ni­skich brze­gach w fał­dy przej­rzy­stej dra­pe­rii. Tyl­ko ku za­cho­do­wi mrok tkwił po­sęp­nie nad gór­nym bie­giem rze­ki i ściem­niał się z każ­dą mi­nu­tą, jak­by roz­gnie­wa­ny zbli­ża­niem się słoń­ca.

Wresz­cie słoń­ce zsu­nę­ło się ni­sko, za­kre­śla­jąc nie – do­strze­gal­ny łuk, i od go­re­ją­cej bia­ło­ści prze­szło w ciem­ną czer­wień bez pro­mie­ni i bez cie­pła, jak­by mia­ło na­gle za­ga­snąć, ra­żo­ne śmier­cią przy ze­tknię­ciu z owym mro­kiem ście­lą­cym się po­sęp­nie nad ciż­bą lu­dzi.

Woda zmie­ni­ła ob­li­cze na­tych­miast, a po­god­na ja­sność sta­ła się mniej świet­na, lecz jak­by głęb­sza. Sta­ra rze­ka, roz­la­na sze­ro­ko, wy­po­czy­wa­ła bez ru­chu u schył­ku dnia – po ca­łych wie­kach dziel­nej służ­by u rasy za­lud­nia­ją­cej jej brze­gi – roz­po­star­ta spo­koj­nie w swej god­no­ści wod­ne­go szla­ku wio­dą­ce­go do naj­dal­szych krań­ców zie­mi. Nie pa­trzy­li­śmy na czci­god­ną rze­kę prze­lot­nym spoj­rze­niem krót­kie­go dnia, któ­ry zja­wia się i od­cho­dzi na za­wsze, ale wi­dzie­li­śmy ją w do­stoj­nym świe­tle trwa­łych wspo­mnień. I za­iste, nic ła­twiej­sze­go dla lu­dzi, któ­rzy – jak to się mówi – „po­świę­ci­li się mo­rzu” z sza­cun­kiem i przy­wią­za­niem, niż wy­wo­łać wiel­kie­go du­cha prze­szło­ści na przy­mor­skim ob­sza­rze Ta­mi­zy. Przy­pływ i od­pływ bie­gną tam i z po­wro­tem w nie­usta­ją­cej służ­bie, prze­peł­nio­ne wspo­mnie­nia­mi o okrę­tach i lu­dziach, któ­rych nio­sły ku do­mo­we­mu wy­tchnie­niu lub ku wal­kom na mo­rzach. Prą­dy te zna­ły wszyst­kich mę­żów, któ­ry­mi szczy­ci się na­ród, i słu­ży­ły im wszyst­kim – od sir Fran­ci­sa Dra­ke'a do sir Joh­na Fran­kli­na – ry­ce­rzom uty­tu­ło­wa­nym lub nie, wiel­kim, błęd­nym ry­ce­rzom mo­rza. Prą­dy te dźwi­ga­ły wszyst­kie stat­ki, któ­rych imio­na są jak dro­go­cen­ne ka­mie­nie błysz­czą­ce w po­mro­ce wie­ków, od „Zło­tej Łani” po­wra­ca­ją­cej z ło­nem peł­nym skar­bów – stat­ku, co po od­wie­dzi­nach jej kró­lew­skiej mo­ści zni­ka z gi­gan­tycz­nej opo­wie­ści – aż do „Ere­bu” i „Ter­ro­ru”, któ­re pu­ści­ły się na inne pod­bo­je, aby nig­dy nie wró­cić. Prą­dy te zna­ły i okrę­ty, i lu­dzi. Zna­ły tych, co wy­pły­nę­li z Dept­ford, z Gre­en­wich, z Erith – awan­tur­ni­ków i osad­ni­ków; zna­ły okrę­ty kró­lew­skie i okrę­ty fi­nan­si­stów, ka­pi­ta­nów, ad­mi­ra­łów, zna­ły ciem­ne fi­gu­ry z han­dlu ze Wscho­dem i upeł­no­moc­nio­nych „ge­ne­ra­łów” wschod­nio­in­dyj­skich flot. Łow­cy zło­ta lub łow­cy sła­wy, wszy­scy pły­nę­li tą rze­ką dzier­żąc miecz, a czę­sto i po­chod­nię – wy­słan­ni­cy po­tę­gi z głę­bi kra­ju, nio­są­cy iskry świę­te­go ognia. Któ­raż wiel­kość nie pły­nę­ła z prą­dem tej rze­ki dą­żąc ku ta­jem­ni­cy nie­zna­nych ziem!… Ma­rze­nia ludz­kie, na­sio­na rze­czy­po­spo­li­tych, za­rod­ki ce­sarstw.

Słoń­ce za­szło, zmierzch padł na rze­kę i świa­tła za­czę­ły się uka­zy­wać wzdłuż brze­gu. La­tar­nia mor­ska Chap­ma­na, sto­ją­ca na trzech no­gach wśród błot­nej ła­wi­cy, rzu­ca­ła sil­ny blask. Okrę­to­we świa­tła dą­ży­ły że­glow­nym szla­kiem – od­by­wał się wiel­ki ruch świa­te­łek w górę i w dół rze­ki. A da­lej na za­chód, nad gór­nym bie­giem, leże mia­sta-ol­brzy­ma zna­czy­ło się wciąż zło­wiesz­czo na nie­bie – po­sęp­ną mgłą w słoń­cu, męt­nym bla­skiem pod gwiaz­da­mi.

– A i to miej­sce – rzekł na­gle Mar­low – było ongi jed­nym z mrocz­nych za­kąt­ków zie­mi.

On je­den je­dy­ny spo­śród nas wciąż jesz­cze „słu­żył na mo­rzu”. Naj­gor­szy za­rzut, jaki mógł spo­tkać Mar­lo­wa, to że nie był on ty­po­wym przed­sta­wi­cie­lem swe­go za­wo­du. Był (ma­ry­na­rzem, ale był rów­nież wę­drow­cem, gdy tym­cza­sem więk­szość ma­ry­na­rzy pro­wa­dzi, je­śli moż­na się tak wy­ra­zić, ży­cie osia­dłe. Ich uspo­so­bie­nie na­le­ży do ka­te­go­rii do­ma­tor­skich, a dom za­wsze jest z nimi – okręt; tak samo jak ich kraj… – mo­rze. Je­den okręt jest bar­dzo po­dob­ny do dru­gie­go, a mo­rze za­wsze jest jed­na­ko­we. Wśród nie­zmien­no­ści oto­cze­nia obce wy­brze­ża, obce twa­rze, zmien­ny ogrom ży­cia, prze­su­wa­ją się koło nich prze­sło­nię­te by­najm­niej nie po­czu­ciem ta­jem­ni­cy, lecz nie­co po­gar­dli­wą nie­wie­dzą; gdyż nie ma dla ma­ry­na­rza nic ta­jem­ni­cze – go – chy­ba samo mo­rze, któ­re jest wład­cą jego ist­nie­nia, wład­cą rów­nie nie­zbęd­nym jak los. Co zaś do resz­ty świa­ta, przy­pad­ko­wy spa­cer poza go­dzi­na­mi służ­by lub przy­pad­ko­wa pi­ja­ty­ka na wy­brze­żu wy­star­cza, aby od­sło­nić przed ma­ry­na­rzem ta­jem­ni­cę ca­łe­go kon­ty­nen­tu, i ma­ry­narz uwa­ża na ogół, że ta­jem­ni­ca nie była war­ta po­zna­nia. Opo­wia­da­nia że­gla­rzy są pro­ste, bez­po­śred­nie i zbyt­kiem sen­su nie grze­szą. Lecz Mar­low nie był ty­po­wym że­gla­rzem (wy­jąw­szy jego skłon­ność do opo­wia­dań) i we­dług nie­go sens ja­kie­goś epi­zo­du nie tkwił w środ­ku jak pest­ka, lecz ota­czał z ze­wnątrz opo­wieść, któ­ra tyl­ko rzu­ca­ła nań świa­tło – jak blask oświe­tla opa­ry – na wzór mgli­stych au­re­oli wi­dzial­nych cza­sem przy wid­mo­wym oświe­tle­niu księ­ży­ca.

Uwa­ga Mar­lo­wa nie za­sko­czy­ła nas wca­le. To było zu­peł­nie w jego sty­lu. Przy­ję­li­śmy ją w mil­cze­niu. Nikt nie zdo­był się na­wet na mruk­nię­cie, a on wkrót­ce za­czął znów mó­wić po­wo­li:

– Mam na my­śli bar­dzo daw­ne cza­sy, kie­dy Rzy­mia­nie przy­by­li tu po raz pierw­szy, ty­siąc dzie­więć­set lat temu – wczo­raj… Świa­tło biło póź­niej z tej rze­ki – wspo­mi­na­li­ście o ry­cer­zach? Tak, ale to wszyst­ko jest jak blask prze­bie­ga­ją­cy rów­ni­ną, jak bły­ska­wi­ca wśród chmur. Ży­je­my w tym bla­sku – oby trwał, póki sta­ra zie­mia to­czyć się bę­dzie! Lecz wczo­raj była tu ciem­ność. Wy­staw­cie so­bie uczu­cia do­wód­cy pięk­nej – jak to się na­zy­wa­ło? – try­re­my na Mo­rzu Śród­ziem­nym, do­wód­cy od­ko­men­de­ro­wa­ne­go na­gle na pół­noc: prze­bie­ga Ga­lię w po­śpie­chu; po­wie­rza­ją mu je­den z tych stat­ków, któ­re le­gio­ni­ści – mu­sie­li to być cu­dow­ni lu­dzie i bar­dzo ob­rot­na – bu­do­wa­li, jak się zda­je, ca­ły­mi set­ka­mi w prze­cią­gu mie­sią­ca lub dwóch, je­śli moż­na wie­rzyć temu, co się czy­ta. Wy­obraź­cie go so­bie tam: ist­ny ko­niec świa­ta, mo­rze bar­wy oło­wiu, nie­bo bar­wy dymu, okręt o zwar­to­ści con­cer­ti­ny – a do­wód­ca pro­wa­dzi go w górę rze­ki wio­ząc za­pa­sy czy roz­ka­zy, czy co tam chce­cie. Ła­wi­ce pia­sku, ba­gna, lasy, dzi­cy lu­dzie, zni­ko­ma ilość po­ży­wie­nia od­po­wied­nie­go dla cy­wi­li­zo­wa­ne­go czło­wie­ka, a do pi­cia nic prócz wody w Ta­mi­zie. Fa­ler­neń­skie­go wina ani śla­du; wy­sia­dać na brzeg nie moż­na. Tu i tam obóz woj­sko­wy za­gu­bio­ny w dzi­czy jak igła w kop­cu sia­na – zim­no, mgła, bu­rze, cho­ro­by, wy­gna­nie i śmierć cza­tu­ją­ca 'w po­wie­trzu, w wo­dzie, w gąsz­czu. Mu­sie­li tu gi­nąć jak mu­chy. Ale z pew­no­ścią do­wód­ca po­pro­wa­dził bar­dzo do­brze tę wy­pra­wę, nie­wie­le o tym my­śląc – chy­ba póź­niej, kie­dy się cheł­pił wszyst­kim, co prze­szedł swo­je­go cza­su. Byli to lu­dzie dość męż­ni, by sta­wić czo­ła ciem­no­ści. A może ta­kie­mu do­wód­cy do­da­wa­ła ciu­cha na­dzie­ja, że do­sta­nie się z cza­sem do flo­ty w Ra­wen­nie – je­śli miał do­brych przy­ja­ciół w Rzy­mie i je­śli wy­trzy­mał strasz­ny kli­mat.

Albo wy­obraź­cie so­bie, że przy­zwo­ity, mło­dy oby­wa­tel w to­dze – może co­kol­wiek aa gor­li­wie upra­wia­ją­cy grę w ko­ści – zja­wia się tu­taj w świ­cie ja­kie­goś pre­fek­ta albo po­bor­cy po­dat­ków, albo wresz­cie kup­ca, by po­pra­wić swój los. Lą­du­je na trzę­sa­wi­sku, ma­sze­ru­je przez lasy i osiadł­szy na ja­kiejś pla­ców­ce w głę­bi lądu czu­je, że dzicz, osta­tecz­na dzicz za­mknę­ła się wko­ło nie­go – ta­jem­ni­cze ży­cie dzi­czy, któ­re tęt­ni w le­sie, w dżun­gli, w ser­cach dzi­kich lu­dzi. Nie ma wta­jem­ni­cze­nia w ta­kie mi­ste­ria. Nasz oby­wa­tel musi żyć po­śród nie­po­ję­te­go, któ­re jest tak­że czymś obrzy­dłym. A jed­no­cze­śnie to nie­po­ję­te ma czar, któ­ry za­czy­na na nie­go dzia­łać. Czar ohy­dy, ro­zu­mie­cie? Wy­obraź­cie so­bie ro­sną­cy w tym czło­wie­ku żal, pra­gnie­nie uciecz­ki, bez­sil­ny wstręt, pod­da­nie się, nie­na­wiść.

Za­milkł.

– Zważ­cie – za­czął znów i sie­dząc ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi pod­niósł rękę ob­ró­co­ną dło­nią na ze­wnątrz, zu­peł­nie jak Bud­da na­ucza­ją­cy w eu­ro­pej­skim ubra­niu i bez lo­to­su – zważ­cie, że ża­den z nas nie czuł­by tego sa­me­go. Ra­tu­je nas wia­ra w sku­tecz­ność na­szej pra­cy – po­świę­ce­nie się dla niej. Ale tam­ci lu­dzie nie przed­sta­wia­li do­praw­dy nic nad­zwy­czaj­ne­go. Ko­lo­ni­sta­mi nie byli; po­dej­rze­wam, że ich ad­mi­ni­stra­cja nie róż­ni­ła się ni­czym od uci­sku. Byli zdo­byw­ca­mi, do tego zaś po­trze­ba tyl­ko bez­myśl­nej siły; i nie ma się czym szczy­cić, je­śli się ją po­sia­da, po­nie­waż siła ta jest po pro­stu przy­pad­kiem i wy­pły­wa ze sła­bo­ści in­nych. Za­gar­nia­li, co mo­gli, ze zwy­kłej chci­wo­ści. Była to po pro­stu kra­dzież z wła­ma­niem, ma­so­we mor­der­stwo na wiel­ką ska­lę, a lu­dzie rzu­ca­li się w to na oślep – jak przy­stoi tym, któ­rzy na­pa­stu­ją mrok. Zdo­by­wa­nie zie­mi, po­le­ga­ją­ce prze­waż­nie na tym, że się ją od­bie­ra lu­dziom o od­mien­nej ce­rze lub tro­chę bar­dziej pła­skich no­sach, nie jest rze­czą pięk­ną, je­śli się w nią wej­rzy zbyt bli­sko. Od­ku­pia ją tyl­ko idea. Idea tkwią­ca w głę­bi; nie sen­ty­men­tal­ny po­zór, tyl­ko idea; i al­tru­istycz­na wia­ra w tę ideę – coś, co moż­na wy­zna­wać i bić przed tym po­kło­ny, i skła­dać ofia­ry…

Urwał. Pło­my­ki śli­zi­ga­ły się po rze­ce: małe, zie­lo­ne pło­my­ki, czer­wo­ne pło­my­ki, bia­łe pło­my­ki, któ­re się ści­ga­ły na­wza­jem, do­pę­dza­ły, łą­czy­ły, krzy­żo­wa­ły – aby się roz­stać śpiesz­nie lub po­wo­li. Ruch han­dlo­wy wiel­kie­go mia­sta trwał na bez­sen­nej rze­ce wśród gęst­nie­ją­ce­go mro­ku.

Przy­pa­try­wa­li­śmy się cze­ka­jąc cier­pli­wie – nic in­ne­go nie moż­na było ro­bić aż do koń­ca przy­pły­wu; lecz do­pie­ro po dłuż­szym mil­cze­niu Mar­low rzekł wa­ha­ją­co: – Pa­mię­ta­cie pew­no, ko­le­dzy, że by­łem czas ja­kiś ma­ry­na­rzem na słod­kich wo­dach – i wów­czas wie­dzie­li­śmy już, że jest nam są­dzo­ne, nim za­cznie się od­pływ, wy­słu­chać jed­nej z roz­licz­nych przy­gód Mar­lo­wia, nie do­pro­wa­dza­ją­cych do żad­nej kon­klu­zji.

– Nie chcę nu­dzić was dłu­go tym, co spo­tka­ło mnie sa­me­go – za­czął zdra­dza­jąc tą uwa­gą sła­bość wła­ści­wą wie­lu ga­wę­dzia­rzom, któ­rzy tak czę­sto zda­ją się nie wie­dzieć, co ich słu­cha­czy naj­bar­dziej in­te­re­su­je – lecz aby zro­zu­mieć wpływ, jaki to na mnie wy­war­ło, mu­si­cie wie­dzieć, jak się tam zna­la­złem, co zo­ba­czy­łem, jak po­pły­ną­łem w górę rze­ki aż do miej­sca, gdzie spo­tka­łem się po raz pierw­szy z tym nie­bo­ra­kiem. Był to naj­dal­szy punkt mo­jej wy­pra­wy i kul­mi­na­cyj­ny punkt mych prze­żyć. Rzu­cił jak gdy­by pe­wien ro­dzaj świa­tła na to, co mnie ota­cza­ło, i na moje my­śli. Wszyst­ko to było dość po­nu­re i ża­ło­sne, i wca­le nie nad­zwy­czaj­ne – i nie bar­dzo ja­sne. Nie, nie było bar­dzo ja­sne. A jed­nak zda­je mi się, że rzu­ci­ło pew­ne­go ro­dza­ju świa­tło.

Po­wró­ci­łem wów­czas, jak pa­mię­ta­cie, do Lon­dy­nu po dłuż­szej że­glu­dze na Oce­anie In­dyj­skim, Spo­koj­nym, na mo­rzach chiń­skich, po po­rząd­nej por­cji Wscho­du – trwa­ło to oko­ło sze­ściu lat. Wa­łę­sa­łem się tu i ów­dzie prze­szka­dza­jąc ko­le­gom w pra­cy i na­cho­dząc wa­sze domy, zu­peł­nie jak­by mi nie­bo po­ru­czy­ło mi­sję, aby was cy­wi­li­zo­wać. Przez pe­wien czas bar­dzo to było przy­jem­ne, lecz wkrót­ce zmę­czy­łem się wy­po­czyn­kiem.. Wów­czas za­czą­łem roz­glą­dać się za okrę­tem – co jest chy­ba naj­cięż­szą pra­cą na świe­cie. Ale okrę­ty nie chcia­ły na­wet na mnie pa­trzeć. I ta za­ba­wa zmę­czy­ła mię rów­nież.

Otóż, kie­dy by­łem ma­łym chłop­czy­kiem, mia­łem na­mięt­ność do map. Wpa­try­wa­łem się ga­dzi­na­mi w Po­łu­dnio­wą Ame­ry­kę i Afry­kę lub Au­stra­lię po­grą­ża­jąc się we wspa­nia­ło­ściach od­kryw­czych po­dró­ży. W owych cza­sach było jesz­cze wie­le miejsc pu­stych na zie­mi, a je­śli któ­re z nich wy­da­wa­ło mi się na ma­pie szcze­gól­nie po­nęt­ne (ale one wszyst­kie tak wy­glą­da­ją), kła­dłem nań pa­lec i mó­wi­łem: „Po­ja­dę tam, jak do­ro­snę.” Pa­mię­tam, że bie­gun pół­noc­ny na­le­żał do tych miejsc. No, nie za­je­cha­łem tam jesz­cze, a te­raz już pró­bo­wać nie będę. Czar prysł. Inne znów miej­sca były roz­rzu­co­ne w oko­li­cach rów­ni­ka i po wszel­kich sze­ro­ko­ściach geo­gra­ficz­nych obu pół­kul. Zwie­dzi­łem nie­któ­re z nich i… no, nie bę­dzie­my o tym mó­wi­li. Ale było tam jed­no – naj­więk­sze, naj­bar­dziej pu­ste, że tak po­wiem – do któ­re­go cią­gnę­ło mię naj­sil­niej.

Praw­da, że w owej chwi­li to miej­sce nie było już pu­ste. Od cza­sów mego dzie­ciń­stwa za­peł­ni­ły je rze­ki i je­zio­ra, i na­zwy. Prze­sta­ło być próż­ną prze­strze­nią peł­ną roz­kosz­nej ta­jem­ni­cy – bia­łą pla­mą, bu­dzą­cą w chłop­cu wspa­nia­łe ma­rze­nia. Prze­obra­zi­ło się w miej­sce, gdzie pa­nu­je mrok. Ale była tam przede wszyst­kim jed­na rze­ka, wiel­ka, po­tęż­na rze­ka, któ­rą się oglą­da­ło na ma­pie, po­dob­ną do ol­brzy­mie­go, wy­cią­gnię­te­go węża, ze łbem w mo­rzu, z tu­ło­wiem wi­ją­cym się po­przez roz­le­głą kra­inę, z ogo­nem za­gu­bio­nym w głę­bi lądu. A gdy przy­glą­da­łem się ma­pie przez okno wy­sta­wy, przy­ku­wa­ła mię ta rze­ka, jak wąż przy­ku­wa wzro­kiem ptasz­ka – nie­mą­dre­go, ma­łe­go ptasz­ka.

Przy­po­mnia­łem so­bie, że ist­nie­je wiel­kie to­wa­rzy­stwo, spół­ka do han­dlu na tej rze­ce. Do li­cha! Przy­szło mi na myśl, że prze­cież nie mogą pro­wa­dzić han­dlu bez po­słu­gi­wa­nia się ja­ki­miś stat­ka­mi na tej ogrom­nej wod­nej prze­strze­ni – bez pa­row­ców! Dla­cze­go­bym nie miał się po­sta­rać o do­wódz­two któ­re­goś z nich? Sze­dłem da­lej przez Fle­et Stre­et, ale nie mo­głem się po­zbyć tych my­śli. Wąż mnie ocza­ro­wał.

To han­dlo­we to­wa­rzy­stwo było spół­ką z kon­ty­nen­tu; ale mam mnó­stwo krew­nych na kon­ty­nen­cie, po­nie­waż – jak mó­wią – ta­niej tam i wca­le nie tak nie­przy­jem­nie, jak­by się zda­wa­ło.

Z przy­kro­ścią mu­szę wy­znać, że za­czą­łem swych krew­nych nu­dzić. Już to samo było dla mnie czymś zu­peł­nie no­wym. Ro­zu­mie­cie, nig­dy nie mia­łem zwy­cza­ju w taki spo­sób brać się do rze­czy. Sze­dłem za­wsze swo­ją wła­sną dro­gą, na wła­snych no­gach, tam do­kąd mia­łem ocho­tę. Nie był­bym wie­rzył, że je­stem zdol­ny do cze­goś po­dob­ne­go, tyl­ko że – wi­dzi­cie – ja­koś czu­łem, że mu­szę się tam do­stać – tak czy in­a­czej. Więc ich za­nu­dza­łem. Męż­czyź­ni mó­wi­li: „Mój dro­gi” – i nic nie ro­bi­li. Wów­czas – czy uwie­rzy­cie? – wzią­łem się do ko­biet. Ja, Char­lie Mar­low, za­przą­głem do ro­bo­ty ko­bie­ty, aby do­stać po­sa­dę. Sło­wo daję! No, wi­dzi­cie – prze­śla­do­wa­ła mię ta myśl. Mia­łem ciot­kę, za­cną, en­tu­zja­stycz­ną du­szę. Na­pi­sa­ła mi: „To bę­dzie cu­dow­ne. Go­ta­wam zro­bić dla Cie­bie wszyst­ko, wszyst­ko. Myśl jest wspa­nia­ła. Znam żonę jed­ne­go z człon­ków ad­mi­ni­stra­cja po­sta­wio­ne­go bar­dzo wy­so­ko; znam tak­że czło­wie­ka, któ­ry ma wiel­kie wpły­wy” – itd., itd. Po­sta­no­wi­ła póty su­szyć gło­wę lu­dziom, póki mnie nie mia­nu­ją ka­pi­ta­nem rzecz­ne­go pa­row­ca, po­nie­waż taka jest moja fan­ta­zja.

Do­sta­łem no­mi­na­cję, oczy­wi­ście, i do­sta­łem ją bar­dzo pręd­ko. Zda­je się, że to­wa­rzy­stwo do­wie­dzia­ło się o śmier­ci jed­ne­go z ka­pi­ta­nów, któ­ry zo­stał za­bi­ty w bój­ce z kra­jow­ca­mi. To było moje szczę­ście i tym bar­dziej za­chcia­ło mi się je­chać. Do­pie­ro w dłu­gie mie­sią­ce po­tem, gdym usi­ło­wał od­zy­skać cia­ło owe­go ka­pi­ta­na, do­wie­dzia­łem się, że źró­dłem kłót­ni było nie­po­ro­zu­mie­nie co do kur. Tak, dwóch czar­nych kur. Fre-słe­ven – tak się ów czło­wiek na­zy­wał – Duń­czyk, uwa­żał, że go po­krzyw­dzo­no przy kup­nie, wy­siadł więc na ląd i za­czął okła­dać la­ską na­czel­ni­ka wsi. Ach, nie zdzi­wi­łem się wca­le, gdy mi to opo­wia­da­li za­zna­cza­jąc rów­no­cze­śnie, że Fre­sle­ven był naj­ła­god­niej­szą, naj­spo­koj­niej­szą isto­tą pod słoń­cem. Było tak z pew­no­ścią;

ale prze­cież znaj­do­wał się tani już od paru lat słu­żąc wznio­słej idei i praw­do­po­dob­nie uczuł na­resz­cie po­trze­bę stwier­dze­nia w ja­ki­kol­wiek spo­sób sza­cun­ku dla sie­bie sa­me­go. Dla­te­go też łu­pił bez li­to­ści sta­re­go Mu­rzy­na; na­oko­ło ga­pił się tłum ska­mie­nia­łych kra­jow­ców, aż wresz­cie je­den z nich – po­dob­no syn na­czel­ni­ka – słu­cha­jąc z roz­pa­czą wrza­sków star­ca, rzu­cił w bia­łe­go włócz­nią dla pró­by – i oczy­wi­ście włócz­nia uwię­zła z ła­two­ścią mię­dzy ło­pat­ka­mi. Po­tem cała lud­ność ucie­kła do lasu w ocze­ki­wa­niu wszel­kich moż­li­wych klęsk, zaś pa­ro­wiec do­wo­dzo­ny przez Fre-sle­ve­na od­pły­nął rów­nież w wiel­kim po­pło­chu, pod ko­men­dą ma­szy­ni­sty, o ile so­bie przy­po­mi­nam. Póź­niej nikt już nie zda­wał się trosz­czyć o szcząt­ki Fre­sle­ve­na, póki się tam nie zna­la­złem jako jego na­stęp­ca. Nie mo­głem tej spra­wy za­nie­dbać, ale gdy wresz­cie na­strę­czy­ła mi się spo­sob­ność ze­tknię­cia z mym po­przed­ni­kiem, tra­wa ro­sną­ca mię­dzy jego że­bra­mi dość była wy­so­ka, aby za­sło­nić ko­ści. Zo­sta­ły wszyst­kie na miej­scu. Nikt nie tknął nad­na­tu­ral­nej isto­ty le­żą­cej na zie­mi. Wieś opu­sto­sza­ła, cha­ty sta­ły otwo­rem, czar­ne, bu­twie­ją­ce, krzy­we wśród roz­wa­lo­nych pło­tów. Klę­ska spa­dła istot­nie na wieś. Lud­ność zni­kła. Obłą­ka­ny strach roz­pro­szył wszyst­kich – męż­czyzn, ko­bie­ty i dzie­ci; za­szy­li się w gąszcz i nie wró­ci­li już nig­dy. Nie wiem do­praw­dy, co się sta­ło z ku­ra­mi. Przy­pusz­czam, że spra­wa po­stę­pu po­zy­ska­ła je ja­koś dla sie­bie. Tak czy owak, wsku­tek tej sław­nej afe­ry do­sta­łem no­mi­na­cję, nim się jesz­cze za­czą­łem na­praw­dę jej spo­dzie­wać.

La­ta­łem na wszyst­kie stro­ny jak wa­riat, aby się przy­go­to­wać do wy­jaz­du, i przed upły­wem czter­dzie­stu ośmiu go­dzin je­cha­łem już przez ka­nał dla po­ka­za­nia się pryn­cy­pa­łom i pod­pi­sa­nia kon­trak­tu. W bar­dzo nie­wie­le go­dzin przy­by­łem do mia­sta, któ­re przy­po­mi­na mi za­wsze po­bie­la­ny grób. Z pew­no­ścią to uprze­dze­nie. Zna­la­złem bez tru­du biu­ra kom­pa­nii. Był to naj­więk­szy bu­dy­nek w mie­ście i każ­dy, kogo tyl­ko spo­tka­łem, mó­wił o tym to­wa­rzy­stwie. Spół­ka mia­ła się za­brać do za­ło­że­nia za­mor­skie­go ce­sar­stwa i zdo­być nie­skoń­czo­ne mnó­stwo pie­nię­dzy za po­mo­cą han­dlu.

Wą­ska, opu­sto­sza­ła ulicz­ka w głę­bo­kim cie­niu, wy­so­kie domy, nie­zli­czo­ne okna o we­nec­kich ża­lu­zjach, mar­twa ci­sza, tra­wa mię­dzy ka­mie­nia­mi, im­po­nu­ją­ce wjaz­do­we ar­ka­dy na pra­wo i lewo, ol­brzy­mie ma­syw­ne, nie­co uchy­lo­ne po­dwo­je. Wśli­zgną­łem się przez jed­ną z tych szpar, wsze­dłem po za­mie­cio­nych, na­gich scho­dach, ja­ło­wych jak pu­sty­nia, i otwo­rzy­łem pierw­sze z na­po­tka­nych drzwi. Dwie ko­bie­ty, jed­na tęga, a dru­ga szczu­pła, sie­dzia­ły na krze­słach wy­pla­ta­nych sło­mą, ro­biąc coś na dru­tach z czar­nej weł­ny. Szczu­pła pod­nio­sła się i szła wprost na mnie ze spusz­czo­ny­mi oczy­ma – nie prze­sta­jąc po­ru­szać dru­ta­mi – i do­pie­ro gdy po­my­śla­łam, że trze­ba ustą­pić jej z dro­gi jak lu­na­tycz­ce, za­trzy­ma­ła się i pod­nio­sła oczy. Mia­ła suk­nię pro­stą jak fu­te­rał od pa­ra­so­la; od­wró­ci­ła się bez sło­wa i za­pro­wa­dzi­ła mię do po­cze­kal­ni. Wy­mie­ni­łem swo­je na­zwi­sko i za­czą­łem się roz­glą­dać. W środ­ku był stół z so­sno­we­go drze­wa, zwy­kłe krze­sła sta­ły pod ścia­na­mi, w jed­nym koń­cu po­ko­ju wi­sia­ła wiel­ka, błysz­czą­ca mapa, zna­czo­na wszyst­ki­mi ko­lo­ra­mi tę­czy. Była tam wiel­ka ilość czer­wie­ni – któ­rą za­wsze miło jest wi­dzieć, po­nie­waż z góry wia­do­mo, że od­by­wa się tam bar­dzo kon­kret­na pra­ca – całe mnó­stwo błę­ki­tu, tro­chę zie­le­ni, pa­sma po­ma­rań­czo­we, a na wschod­nim wy­brze­żu pur­pu­ro­wa łata, aby po­ka­zać, gdzie we­se­li pio­nie­rzy po­stę­pu po­pi­ja­ją we­so­łe piwo la­gro­we. Ale nie… wy­bie­ra­łem się do żad­ne­go z tych ko­lo­rów. Wy­bra­łem się do żół­te­go. W sa­mym środ­ku mapy – jak strze­lił. I rze­ka była tam tak­że – przy­ku­wa­ją­ca – śmier­tel­na – niby wąż. Brd

Otwo­rzy­ły się drzwi, uka­za­ła się bia­ło­wło­sa gło­wa se­kre­ta­rza o współ­czu­ją­cym wy­ra­zie twa­rzy i ko­ści­sty pa­lec kiw­nął na mnie. Wsze­dłem do sank­tu­arium. Świa­tło tu było przy­ćmio­ne, a cięż­kie biur­ko przy­kuc­nę­ło w środ­ku po­ko­ju. Do­zna­łem wra­że­nia, że za tym gma­chem tkwi bla­da oty­łość w sur­du­cie. Był to ów wiel­ki czło­wiek we wła­snej oso­bie. Li­czył za­pew­ne ja­kieś pięć stóp sześć cali, a dzier­żył w ręku bar­dzo wie­le mi­lio­nów. Po­dał mi dłoń, o ile pa­mię­tam, szep­nął coś nie­okre­ślo­ne­go, wy­ra­ził uzna­nie dla mo­jej fran­cusz­czy­zny. Bon voy­age.

Po upły­wie czter­dzie­stu pię­ciu se­kund mniej wię­cej zna­la­złem się znów w po­cze­kal­ni w to­wa­rzy­stwie współ­czu­ją­ce­go se­kre­ta­rza, któ­ry – stra­pio­ny i pe­łen sym­pa­tii – dał mi do pod­pi­sa­nia ja­kiś do­ku­ment. Zda­je mi się, że mię­dzy in­ny­mi zo­bo­wią­za­łem się do za­cho­wa­nia wszyst­kich han­dlo­wych se­kre­tów. No i nie za­mie­rzam ich zdra­dzić.

Za­czą­łem od­czu­wać lek­ki nie­po­kój. Wie­cie, że nie je­stem przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kich ce­re­mo­nii, a przy tym w tej at­mos­fe­rze było coś zło­wiesz­cze­go. Zu­peł­nie jak­by mnie wta­jem­ni­czo­no w ja­kiś spi­sek – nie umiem tego okre­ślić – jak­by coś było nie­zu­peł­nie w po­rząd­ku; cie­szy­łem się, kie­dym się stam­tąd wy­do­stał. W przy­le­głym po­ko­ju owe dwie ko­bie­ty ro­bi­ły go­rącz­ko­wo na dru­tach coś z czar­nej weł­ny. Zja­wia­li się in­te­re­san­ci i młod­sza z ko­biet wpro­wa­dza­jąc ich cho­dzi­ła tam i na po­wrót. Sta­ra sie­dzia­ła na krze­śle. Pła­skie su­kien­ne pan­to­fle opar­ła o ogrze­wacz do nóg, a na jej ko­la­nach spo­czy­wał kot. Na gło­wie mia­ła ja­kąś bia­łą, wy­kroch­ma­lo­ną hi­sto­ryj­kę, bro­daw­kę na po­licz­ku i oku­la­ry w srebr­nej opra­wie zsu­nię­te na ko­niec nosa. Po­pa­trzy­ła na mnie znad szkieł. Zmie­szał mię obo­jęt­ny spo­kój tego szyb­kie­go spoj­rze­nia. Wpro­wa­dzo­no wła­śnie dwóch mło­dzi­ków o głup­ko­wa­tych, we­so­łych twa­rzach, a sta­ra rzu­ci­ła im ta­kie samo szyb­kie spoj­rze­nie, mą­dre i obo­jęt­ne. Zda­wa­ło się, że wie o nich wszyst­ko, a tak­że i o mnie. Po­czu­łem za­bo­bon­ny lęk. Wy­da­ła mi się nie­sa­mo­wi­ta i zło­wro­ga. Czę­sto – gdy by­łem już da­le­ko – my­śla­łem o tych dwóch ko­bie­tach, odźwier­nych u wrót Ciem­no­ści, ro­bią­cych na dru­tach jak­by cie­pły ca­łun z czar­nej weł­ny; wspo­mi­na­łem, jak jed­na z nich wpro­wa­dza, wpro­wa­dza bez koń­ca w nie­zna­ne, a dru­ga bada obo­jęt­nie sta­ry­mi ocza­mi we­so­łe i głu­pie twa­rze. Ave! sta­ra pra­cow­ni­co, mi­ga­ją­ca dru­ta­mi nad czar­ną przę­dzą. Mo­ri­tu­ri te sa­lu­tant. Nie­wie­lu z tych, na któ­rych spoj­rza­ła, zo­ba­czy­ło ją zno­wu – znacz­nie mniej niż po­ło­wa. Cze­ka­ła mię jesz­cze wi­zy­ta u dok­to­ra. „Pro­sta for­mal­ność” – za­pew­nił mię se­kre­tarz z ta­kim wy­ra­zem twa­rzy, jak gdy­by brał po­kaź­ny udział we wszyst­kich mo­ich stra­pie­niach. Ja­kiś mło­dzik w ka­pe­lu­szu na­ci­śnię­tym na lewą brew, za­pew­ne urzęd­nik – mu­sie­li tam być i urzęd­ni­cy w tej spół­ce, choć dom był ci­chy, jak­by się znaj­do­wał w mie­ście umar­łych – ze­szedł skądś z góry i po­pro­wa­dził mnie. Ob­szar­pa­ny był i za­nie­dba­ny, rę­ka­wy kurt­ki miał po­pla­mio­ne atra­men­tem, a pod bro­dą, przy­po­mi­na­ją­cą czu­bek sta­re­go buta, tkwił wiel­ki, fa­li­sty kra­wat. Na dok­to­ra było jesz­cze tro­chę za wcze­śnie, więc za­pro­po­no­wa­łem, że­by­śmy się cze­goś na­pi­li, dzię­ki cze­mu mój to­wa­rzysz pu­ścił wo­dze swej we­so­ło­ści. Gdy­śmy już sie­dzie­li przy kie­lisz­kach we­rmu­tu, za­czął się uno­sić nad in­te­re­sa­mi spół­ki; od sło­wa do sło­wa, wy­ra­zi­łem mi­mo­cho­dem zdzi­wie­nie, że on sam nie wy­bie­ra się do Afry­ki. Ochłódł na­tych­miast i stał się bar­dzo opa­no­wa­ny.

– Nie taki du­reń ze mnie, na ja­kie­go wy­glą­dam, rzekł Pla­ton do swo­ich uczniów – po­wie­dział sen­ten­cjo­nal­nie i wy­chy­lił kie­li­szek z wiel­ką sta­now­czo­ścią, po czym wsta­li­śmy z miejsc.

Sta­ry dok­tor wziął mnie za puls my­śląc naj­wi­docz­niej zu­peł­nie o czym in­nym.

– W po­rząd­ku, może pan je­chać – mruk­nął i za­py­tał z pew­ną skwa­pli­wo­ścią, czy­bym mu nie po­zwo­lił zmie­rzyć swej gło­wy. Od­rze­kłem: „do­brze” – nie­co tym za­sko­czo­ny, a on wy­cią­gnął coś w ro­dza­ju cyr­kla i zro­bił po­mia­ry z tyłu, z przo­du i ze wszyst­kich stron, no­tu­jąc sta­ran­nie. Był to nie­ogo­lo­ny czło­wie­czek w wy­tar­tym ka­fta­nie po­dob­nym do opoń­czy i pan­to­flach; wy­glą­dał na nie­szko­dli­we­go dur­nia.

– W in­te­re­sie na­uki – rzekł – pro­szę za­wsze tych, któ­rzy tam jadą, aby mi po­zwo­li­li zmie­rzyć swe czasz­ki.

– A gdy wra­ca­ją, robi pan to samo? – za­py­ta­łem.

– Ach, nig­dy się już z nimi nie sty­kam – za­uwa­żył – a przy tym, wi­dzi pan, zmia­ny za­cho­dzą w środ­ku. – Uśmiech­nął się jak po wy­po­wie­dze­niu przy­jem­ne­go żar­tu. – Więc pan tam je­dzie. Świet­nie. To bar­dzo zaj­mu­ją­ce. – Spoj­rzał na mnie ba­daw­czo i znów coś za­no­to­wał. – Czy nie było kie­dy w pań­skiej go­dzi­nie wy­pad­ku obłą­ka­nia? – za­py­tał rze­czo­wym to­nem.

Za­czy­na­ło mnie to moc­no draż­nić.

– Pan pyta o to rów­nież w in­te­re­sie na­uki?

– By­ło­by rze­czą zaj­mu­ją­cą – od­rzekł nie zwra­ca­jąc uwa­gi na moje roz­draż­nie­nie – gdy­by moż­na dla ce­lów na­uko­wych śle­dzić tam, na miej­scu zmia­ny psy­chicz­ne za­cho­dzą­ce w jed­nost­kach, ale…

– Czy pan jest psy­chia­trą? – prze­rwa­łem.

– Każ­dy le­karz po­wi­nien być tro­chę psy­chia­trą – od­parł z nie­wzru­szo­nym spo­ko­jem ory­gi­nał. – Mam pew­ną teo­ryj­kę, do któ­rej udo­wod­nie­nia wy, pa­no­wie, uda­ją­cy się tam, mu­si­cie mi po­móc. To jest mój udział w ko­rzy­ściach, ja­kie kraj mój po­wi­nien osią­gnąć z po­sia­da­nia tej wspa­nia­lej ko­lo­nii. Bo­gac­twa zo­sta­wiam in­nym. Pro­szą mi wy­ba­czyć te py­ta­nia, ale pan jest pierw­szym An­gli­kiem, któ­ry się do­sta­je pod moją ob­ser­wa­cję…

Po­spie­szy­łem go za­pew­nić, że nie je­stem by­najm­niej ty­po­wy.

– Gdy­by tak było – rze­kłem – nie roz­ma­wiał­bym z pa­nem w ten spo­sób.

– To, co pan mówi, jest dość głę­bo­kie i praw­do­po­dob­nie błęd­ne – rzekł ze śmie­chem. – Niech pan się wy­strze­ga iry­ta­cji jesz­cze bar­dziej niż prze­by­wa­nia na słoń­cu. Adieu. Jak to mó­wi­cie po an­giel­sku, co? Go­od­bye. Aha! Go­od­bye. Adieu. Pod zwrot­ni­ka­mi trze­ba przede wszyst­kim za­cho­wy­wać spo­kój… – Pod­niósł ostrze­gaw­czo pa­lec… – Du cal­me, du cal­me. Adieu.

Po­zo­sta­wa­ło mi jesz­cze jed­no – po­że­gnać się z moją za­cną ciot­ką. Za­sta­łem ją try­um­fu­ją­cą. Wy­pi­łem fi­li­żan­kę her­ba­ty – ostat­nią fi­li­żan­kę po­rząd­nej her­ba­ty na dłu­gi prze­ciąg cza­su – i w po­ko­ju, któ­ry wy­glą­dał wła­śnie tak, jak so­bie wy­obra­ża­my ko­bie­cy sa­lon, co po­dzia­ła­ło na mnie nie­zmier­nie ko­ją­co, ucię­li­śmy przy ko­min­ku dłu­gą, spo­koj­ną ga­wę­dę. W cią­gu tych zwie­rzeń zro­zu­mia­łem, że opi­sa­no mnie żo­nie wy­so­kie­go dy­gni­ta­rza – i poza tym Bóg ra­czy wie­dzieć ilu in­nym oso­bom – jako wy­jąt­ko­wą i szcze­gól­nie ob­da­rzo­ną przez los isto­tę, czło­wie­ka opatrz­no­ścio­we­go dla spół­ki, ja­kie­go się czę­sto nie spo­ty­ka. Mi­ło­sier­ny Boże! a ja mia­łem ob­jąć ko­men­dę na ja­kimś tam mar­nym rzecz­nym pa­row­cu, za­opa­trzo­nym w ta­niut­ką gwiz­daw­kę. Oka­za­ło się przy tym, że je­stem tak­że Dzia­ła­czem, przez duże „D”– ro­zu­mie­cie. Ni – by wy­słań­cem świa­ta, niby apo­sto­łem po­śled­niej­sze­go ga­tun­ku. W owych cza­sach roz­pusz­cza­no masą ta, kich bred­ni w dru­ku i sło­wie i za­cna moja ciot­ka, ży­ją­ca po­środ­ku tej ca­łej bla­gi, stra­ci­ła rów­no­wa­gę. Póty roz­pra­wia­ła o tym, że „trze­ba od­zwy­cza­ić mi­lio­ny tych ciem­nych lu­dzi od ohyd­ne­go ich ży­cia”, aż wresz­cie – daję wam sło­wo – zro­bi­ło mi się ja­koś głu­pio. Ośmie­li­łem się nad­mie­nić, że prze­cież spół­ka zo­sta­ła za­ło­żo­na dla zy­sku.

– Za­po­mi­nasz, ko­cha­ny Char­lie, że każ­da pra­ca za­słu­gu­je na za­pła­tę – rze­kła we­so­ło.

To cie­ka­we, jak da­le­ce ko­bie­ty nie mają po­czu­cia rze­czy­wi­sto­ści. Żyją we wła­snym świe­cie, któ­ry wła­ści­wie nig­dy nie ist­niał i ist­nieć nie może. Jest na to o wie­le za pięk­ny, a gdy­by moż­na taki świat zbu­do­wać, roz­le­ciał­by się przed za­cho­dem słoń­ca. Pierw­szy lep­szy nie­zno­śny fakt, z któ­rym my męż­czyź­ni współ­ży­je­my zgod­nie od chwi­li stwo­rze­nia, wy­rwał­by się i dał­by w łeb ca­łej hi­sto­rii.

Zo­sta­łem uści­ska­ny, przy­ka­za­no mi, abym no­sił fla­ne­lę, abym czę­sto pi­sy­wał, i tak da­lej – i po­że­gna­łem się. Na uli­cy – nie wiem dla­cze­go – opa­no­wa­ło mię dziw­ne wra­że­nie, iż je­stem oszu­stem. Szcze­gól­na rzecz, że ja, któ­ry przy­wy­kłem był wy­ru­szać w ja­ką­kol­wiek stro­nę świa­ta w prze­cią­gu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, po­świę­ca­jąc temu mniej uwa­gi niż inni przej­ściu na dru­gą stro­nę uli­cy, mia­łem chwi­lę, nie po­wiem wa­ha­nia, ale ocią­ga­nia się i lęku wo­bec ta­kiej zwy­kłej hi­sto­rii. Naj­le­piej wam to wy­tłu­ma­czę, gdy pa­wiem, że przez parę se­kund do­zna­łem uczu­cia, jak­bym się wy­bie­rał nie do środ­ka ja­kie­goś kon­ty­nen­tu, ale do środ­ka zie­mi.

Wsia­dłem na fran­cu­ski pa­ro­wiec, któ­ry za­jeż­dżał do wszyst­kich za­ka­za­nych por­tów, ja­kie Fran­cu­zi mają tam po dro­dze – je­dy­nie po to, o ile się mo­głem po – ła­pać, aby wy­sa­dzać na ląd żoł­nie­rzy i urzęd­ni­ków ko­mo­ry cel­nej. Przy­pa­try­wa­łem się wy­brze­żu. Ob­ser­wo­wa­nie brze­gu, któ­ry prze­su­wa się koło okrę­tu, przy­po­mi­na roz­wią­zy­wa­nie za­gad­ki. Oto leży przed wami wy­brze­że, uśmiech­nię­te, chmur­ne, po­wab­ne, wspa­nia­łe, nędz­ne, ba­nal­ne albo dzi­kie – a za­wsze nie­me, choć zda­je się szep­tać: chodź i prze­ko­naj się. Ten zaś brzeg był pra­wie zu­peł­nie bez cha­rak­te­ru, jak­by się jesz­cze nie ukształ­to­wał, a wy­gląd miał po­nu­ry i mo­no­ton­ny. Skraj ol­brzy­miej dżun­gli – o zie­le­ni tak ciem­nej, że wy­da­wa­ła się pra­wie czar­na – ob­ra­mo­wa­ny bia­łą frędz­lą nad­brzeż­nych fal, biegł pro­sto jak na­kre­ślo­ny przy po­mo­cy li­nii – da­le­ko, hen, da­le­ko wzdłuż błę­kit­ne­go mo­rza, któ­re­go po­łysk był przy­ćmio­ny przez peł­za­ją­cą mgłę. Słoń­ce pa­li­ło okrut­nie, zie­mia zda­wa­ła się błysz­czeć i ocie­kać kro­pla­mi pary. Gdzie­nieg­dzie po­pie­la­to­bia­łe plam­ki uka­zy­wa­ły się grup­ka­mi na wy­brze­żu poza bia­łą li­nią fal; cza­sem po­wie­wa­ła nad nimi fla­ga. Były to osa­dy li­czą­ce po kil­ka wie­ków, a jed­nak nie więk­sze niż głów­ki od szpi­lek na nie­tknię­tym ob­sza­rze kra­ju. Sta­tek su­nął cięż­ko wzdłuż brze­gu, za­trzy­my­wał się, wy­sa­dzał żoł­nie­rzy; je­chał da­lej, wy­sa­dzał urzęd­ni­ków ko­mo­ry cel­nej, aby po­bie­ra­li cło na wy­brze­żu, któ­re wy­glą­da­ło jak pust­ka za­po­mnia­na przez Boga, >z za­gu­bio­ną w niej bla­sza­ną szo­pą i słu­pem od fla­gi; i znów wy­sa­dzał żoł­nie­rzy – praw­do­po­dob­nie, aby pil­no­wa­li urzęd­ni­ków ko­mo­ry cel­nej. Mó­wio­no mi, że kil­ku z nich uto­nę­ło w nad­brzeż­nych fa­łach, ale nikt nie zda­wał się o to trosz­czyć. Wy­rzu­co­no ich tam po pro­stu i je­cha­li­śmy da­lej. Dzień po dniu brzeg wy­glą­dał tak samo, jak­by­śmy nie po­ru­sza­li się wca­le; prze­jeż­dża­li­śmy koło róż­nych miejsc – osad han­dlo­wych – o na­zwach ta­kich jak Gran'Bas­sam, Lit­tle Popo; na­zwach, któ­re zda­wa­ły się na­le­żeć do ja­kiejś plu­ga­wej far­sy od­gry­wa­nej na tle po­sęp­nej kur – tyny. Bez­czyn­ność pa­sa­że­ra, osa­mot­nie­nie wśród tych wszyst­kich lu­dzi, z któ­ry­mi nie mia­łem żad­nych punk­tów stycz­nych, ole­iste i le­ni­we mo­rze, jed­no­staj­na po­sęp­ność wy­brze­ża, trzy­ma­ły mię jak­by z dala od rze­czy­wi­sto­ści – uwi­kła­ne­go w sie­ci ża­łob­nej i bez­sen­sow­nej ułu­dy. Głos nad­brzeż­nych fal, do­cho­dzą­cy nie­kie­dy, sta­no­wił dla mnie praw­dzi­wą przy­jem­ność jak ode­zwa­nie się bra­ta. Był to ob­jaw ma­tu­ral­ny, coś, co mia­ło swo­ją przy­czy­nę i ja­kieś zna­cze­nie. Nie­kie­dy łódź z wy­brze­ża da­wa­ła mi chwi­lo­wy kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Wio­sło­wa­li w niej czar­ni lu­dzie. Moż­na było doj­rzeć z da­le­ka po­ły­sku­ją­ce biał­ka ich oczu. Krzy­cze­li, śpie­wa­li; cia­ła ich ob­le­wał pot, twa­rze przy­po­mi­na­ły gro­te­sko­we ma­ski; ale mie­li ko­ści, mu­sku­ły, dzi­ką ży­wot­ność, in­ten­syw­ną ener­gię w ru­chach, co było rów­nie na­tu­ral­ne i praw­dzi­we jak fale roz­bi­ja­ją­ce się o brzeg. Ich obec­ność nie wy­ma­ga­ła uspra­wie­dli­wie­nia. Wi­dok tych lu­dzi sta­no­wił wiel­ką po­cie­chę. Przez pe­wien czas czu­łem, że na­le­żę jesz­cze do świa­ta pro­stych fak­tów; ale to nie trwa­ło dłu­go. Za­wsze coś za­szło i prze­pło­szy­ło to uczu­cie. Raz, pa­mię­tam, na­tknę­li­śmy się na sta­tek wo­jen­ny za­ko­twi­czo­ny da­le­ko od brze­gu. Na lą­dzie nie było na­wet szo­py, a jed­nak sta­tek ob­rzu­cał gąszcz po­ci­ska­mi. Oka­za­ło się, że Fran­cu­zi pro­wa­dzą woj­nę w tam­tych oko­li­cach. Fla­ga stat­ku zwi­sa­ła jak łach­man; lufy dłu­gich, sze­ścio­ca­lo­wych ar­mat wy­sta­wa­ły ze wszyst­kich stron ni­skie­go ka­dłu­ba; sta­tek wzno­sił się le­ni­wie i opa­dał na tłu­stej, mu­li­stej fali, chwie­jąc cien­ki­mi masz­ta­mi. Wśród nie­zmie­rzo­nej pust­ki zie­mi, nie­ba i wody tkwił ten nie­po­ję­ty okręt i strze­lał w głąb kon­ty­nen­tu. Bum! od­zy­wa­ła się jed­na z sze­ścio­ca­lo­wych ar­mat; drob­ny pło­myk wy­ska­ki­wał i zni­kał, nie­wiel­ki kłąb bia­łe­go dymu roz­pły­wał się w po­wie­trzu, drob­ny po­cisk za­skrze­czał sła­bo – i nic nie na­stę­po­wa­ło. Nic na­stą­pić nie mo­gło. Było w tym coś obłą­ka­ne­go, wi­dok ten przy­po­mi­nał po­nu­rą kro­to­chwi­lę i nie roz­pro­szył tego wra­że­nia ja­kiś czło­wiek z po­kła­du za­pew­nia­ją­cy mnie po­waż­nie, że tam jest obóz kra­jow­ców – na­zy­wał ich nie­przy­ja­ciół­mi! – ukry­ty gdzieś w głę­bi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: