Nieprzyzwoite - ebook
Nieprzyzwoite - ebook
Rozpacz i szaleństwo. Czy przywiodą do zbrodni?
Katania, sycylijskie miasto u podnóży Etny. Przykładne małżeństwo z klasy średniej oczekuje na przyjazd młodziutkiej pomocy domowej, Ukrainki. Podczas gdy mąż oddaje się głównie karierze zawodowej, żona, po utracie dziecka, powoli pogrąża się w rozpaczy. Rezygnuje z pracy, ogranicza kontakty z ludźmi i coraz bardziej się zaniedbuje. Ratunkiem dla jej zszarganych nerwów ma być ład i porządek, który zapanuje w domu dzięki pomocy Ludmiły. Dziewczyna bardzo szybko przyzwyczaja się do nowego miejsca, czy jednak rzeczywiście jest tak przywiązana do swoich pracodawców, jak deklaruje? Z domu zaczynają znikać przedmioty, atmosfera gęstnieje. Coraz trudniej odróżnić codzienne życie od fantazmatów i omamów. Wszystkie elementy mają tu do odegrania ważną rolę – pokój dziecka, ukryta lalka, zgubiona biżuteria, trutki na myszy, wijący się bluszcz… Precyzyjne opisy rzeczywistości przenikają się w tej powieści z nierealnym światem, w jakim zanurza się główna bohaterka, a czytelnik staje się cichym obserwatorem coraz bardziej wstrząsających wydarzeń i w napięciu oczekuje na finał.
Najprościej byłoby powiedzieć tak: gdyby Roman Polański był kobietą i pisał powieści, mógłby napisać „Nieprzyzwoite”. […] Tutaj nic się nie układa, a trauma z przeszłości nie zostaje przepracowana.
Joanna Ugniewska
Jest to fascynująca lektura dzięki językowi, który wykracza poza ramy gatunku noir i wciąga czytelnika w intrygującą grę form i myśli. Jest to pisarstwo malarskie, gdyż opisowy styl autorki rzuca snop światła na istotne detale oraz na przestrzeń, by ożywić obrazy, które się w niej materializują.
„La Repubblica”
Istnieją książki, które porażają czytelnika i długo po odwróceniu ostatniej strony, po zakończeniu lektury nie pozwalają mu zapomnieć o historii i jej bohaterach. Do takich właśnie książek należy debiutancka powieść Elviry Seminary.
„Corriere Naizonale”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-028-5 |
Rozmiar pliku: | 584 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Można by pomyśleć, że w czasie naszej nieobecności ogród urządził sobie zabawę, tańczył aż do świtu i na koniec się wyrzygał (wyczuwałam także, ale może była to tylko moja wyobraźnia, odór zepsutego jedzenia, skwaśniałego wina, robaków zmiażdżonych stopą).
Ominęłam kałużę, w której pływały insekty i długie źdźbła traw. Przed sobą widziałam bluszcz, który tygrysim skokiem sięgnął schodów i splótł się z płatkami solandry, wpijając pazurki w kielichy kwiatów.
Mięsista żółć kwiatów i jaskrawa zieleń liści roiły się na przecięciu alejki, zduszone w uścisku, opadając ze znużeniem na mur.
Osunęłam się na ławkę. Jeden liść oderwał się od gałęzi i zasyczał u moich stóp. Czerwone języki bugenwilli rozpełzały się z klombu na zmęczoną glicynię i wszędzie, wszędzie mnożyły się liście, łapczywie otwarte, napęczniałe i wycieńczone usta liści, orgia połyskliwych i cętkowanych liści, które wślizgiwały się drżące w każdą dostępną przestrzeń, w szczelinę, w pękniętą donicę, w szparę między cegłami. I zębate liście, które wysysały żelazo z krzeseł, kurczyły się i rozprężały. Szkielety liści na ziemi, jęczące, gdy się na nie stąpnęło. Omdlałe i bezwładne liście, z których zostały same tkanki, nerwy i kurz. Liście zmoczone i włochate, które miauczały, potrącane przez wiatr, i zwilżały swoje krawędzie. Macki młodych pędów, przyczepiające się do silniejszych gałęzi. Nawet pniak przeznaczony na opał do kominka zmienił się w drzewo. Niski, pokraczny, szczęśliwy pień.
Nie byłam się w stanie zmusić, by go dotknąć.
O mur ocierały się także rośliny pnące z sąsiedniego ogrodu, które przepełzły ponad ogrodzeniem i zaatakowały agawę, tworząc plątaninę mającą w sobie coś przerażającego i fascynującego jednocześnie.
A najlepsze było to, że wcale nie wyjeżdżaliśmy z domu.
Kiedy to wszystko zdążyło się stać?
Zapadł zmierzch. Poczułam na sobie śliskie spojrzenie bluszczu sunącego po poręczy. Pod kwiecistą spódnicą pędy oplatały moje nogi.
Zerwałam się oblana potem.
Nadeszła pora, by wezwać ogrodnika. Ubrać się. Ósma, Ludmiła zjawi się za pół godziny.
Poszłam sprawdzić jej pokój. Wszystko w porządku. Żółta kapa i pasiaste poduszki na łóżku, równo poskładane ręczniki, wieszaki w szafie.
Powietrze wciąż jeszcze było trochę stęchłe, jak zawsze w od dawna zamkniętych pomieszczeniach, dlatego otworzyłam na oścież okna. Poprawiłam przekrzywioną na prawo martwą naturę z drzewem cytrynowym, być może gwóźdź nie był przybity na samym środku. Taki wybór wydał mi się najbezpieczniejszy, bo nie wiedziałam, jakiego jest wyznania. Lepiej niż Budda czy krucyfiks, czy jakiś Kriszna. Każda z moich dziewcząt miała swojego boga i wszystkim zostawiałam wolny gwóźdź przy łóżku.
Zamknęłam za sobą drzwi, podniesiona na duchu. To było ważne. Żeby zastała przytulny pokój, mniejsza o zadbany ogród. Żeby dobrze się czuła w tym domu, z nami. Znaleźliśmy ją, zaprosiliśmy i teraz czekaliśmy na nią.
Byłam gotowa. Pociągnęłam usta szminką, pokropiłam się perfumami na szyi i przegubach. Zadzwoniono do drzwi. Otworzył mój mąż. Nie zeszłam od razu, bawiłam się wyobrażaniem sobie, jak wygląda. Usłyszałam dźwięczny głos, który płynął po schodach i wciskał się pomiędzy rzeczy, owijał je jak tasiemka, przecinał. Mój mąż zawołał mnie głośno, dwa razy. Już idę.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, była torba podróżna u jej stóp, poplamiona i wypłowiała. Potem nerwowy, ale otwarty uśmiech. Wycierała ręce o dżinsową spódnicę. Zanim jeszcze do niej podeszłam, wyciągnęła do mnie dłoń w zamaszysty, nieco komiczny sposób. Jej uśmiech przypływał i odpływał, jak gdyby się jej wymykał i powstrzymywała go siłą.
Miała spocone ręce.
Usiedliśmy na kanapie, jakby chodziło o normalne odwiedziny. Potem zaprowadziłam ją do jej pokoju. Kolację zjadła już wcześniej w autobusie. Poszła do łóżka, nie wysłuchawszy pytań, które sobie przygotowałam, ani zaleceń na następny dzień. Byłam zmęczona, miałyśmy przed sobą dużo czasu. Ona też była zmęczona długą podróżą.
Była piękna.
Tą pierwotną, nieskalaną urodą.
Następnego dnia wstałam trochę zdenerwowana. Był wtorek, mój pierwszy dzień z Ludmiłą.
Mój mąż, który jest adwokatem i ceni sobie precyzję, przed wyjściem do kancelarii napisał mi jej imię na karteczce. Jak się je pisze i jak wymawia? Ludmiua. U zamiast l. Mówił, że nie powinno się przekręcać imion cudzoziemców, bo to tak jakby się im zniekształcało tożsamość, nie uznawało jej.
To smutne, że aby zyskać akceptację i ułatwić nam wymowę, Chandrike przemianowują się na Sandry, a Burak staje się Brunem. Także Rumunka miała imię inne niż to, które widniało w dokumentach, ale nosiła z dumą swoją nową Giorgię, „podarowaną” jej przez poprzednią pracodawczynię, jak gdyby było to eleganckie ubranie od projektanta. Dzięki temu zyskiwała „większą wartość handlową”, jak twierdziła. Była to wielka dziewucha, tuż przed dyplomem z ekonomii w Bukareszcie. Wróciła tam po trzech miesiącach.
Okej, Lud-mi-ua.
Piękne imię, wypływało z ust niczym nocny dzwoneczek, Lud-mi-ua, strzała wypuszczona nad falami morza. Powtarzałam je, czesząc włosy.
Ubrałam się w pośpiechu, nawet się nie umywszy. Przed wyjściem z łazienki poprawiłam klamrę we włosach. Ubrana domowo, ale starannie. Wygląd pani domu, aby wzbudzić szacunek, nie chciałam jednak, by poczuła zawiść. Lepiej wydać się bardziej dziewczęcą, nawet ryzykując zbytnią poufałość.
Dołączyłam do niej w kuchni. Oto ona. Stała pośrodku pomieszczenia, już z daleka wyciągała do mnie swoją długą rękę. Na stole leżał słownik, otwarty na literze s.
Być może się nie wyspała, łatwo to zrozumieć. Upał, nowe łóżko.
Przywitała mnie tą spoconą ręką, a ja nie wiedziałam, od czego zacząć. Brudne naczynia, jej rodzina, umiesz pływać, byłaś już kiedyś we Włoszech? Masz narzeczonego, kim jest twój ojciec? Masz jakieś alergie pokarmowe, umiesz prasować, mówię zbyt szybko?
Na któreś z pytań odpowiedziała skinieniem głowy twierdząco, a na policzki wypłynął jej rumieniec. Nosiła szerokie dżinsy, jaskrawe tenisówki, które robiły „plaf” przy każdym kroku, i koszulkę nabijaną cekinami, które tworzyły napis I LOVE. Wydała mi się szczuplejsza, niż kiedy widziałam ją poprzedniego wieczoru, bardziej dziecinna. Być może z powodu warkocza związanego niebieską wstążką. Zdjęła także zegarek i zarówno gestami, jak i wyrazem twarzy wyrażała gorliwość, aby szybko się uczyć i okazać użyteczną. Usprawiedliwić swą obecność.
Przygotowałam jej kawę z mlekiem. W międzyczasie pokazywałam, gdzie znajdują się garnki, filiżanki, cukier, zapalniczka do gazu. Śledziła uważnie moje ruchy i powtarzała sobie wszystko, bezgłośnie poruszając wargami. Wyglądała jak piętnastolatka. W rzeczywistości miała dziewiętnaście lat. Dwadzieścia mniej ode mnie, rachowałam w pamięci, gdy zajadała z entuzjazmem pistacjowe ciasteczka. Okruchy przylepiały się jej do warg, zlizywała je językiem, jej oczy były roześmiane. To była ona, nie pomyliliśmy się. Jej śmiech rozsypał się po pomieszczeniu, zawieszony między sztućcami a talerzami.
Dałam jej jeszcze trochę ciastek oraz jogurt. Rozłożyła z namaszczeniem na kolanach papierową serwetkę, jak gdyby była czymś cennym.
Była piękna świeżą, dopiero co rozkwitłą w pełni pięknością, do której może sama się jeszcze nie przyzwyczaiła, dlatego nieświadomą, zbijającą z tropu. Od czasu do czasu śmiała się, ukrywając twarz w dłoniach lub przygryzając wargi, jakby chciała je zassać.
Być może jako dziecko wstydziła się swoich pełnych ust. Być może wyrosła zbyt szybko i dlatego trzymała pochyloną głowę, nie zauważyła, że natura ukończyła swoje dzieło.
Zorientowałam się, że się jej przyglądam. Żeby nie wprawić jej w zakłopotanie, sama także zjadłam jedno ciasteczko. Potem wstała i podała mi z namaszczeniem, jak gdyby była to jakaś święta relikwia, swój dokument w plastikowej oprawce.
Kiedy go otwierałam, wypadł na ziemię obrazek z ukrzyżowanym Jezusem.
Prezes Towarzystwa Przyjaźni Ukraińsko-Sycylijskiej, który nawiązał z nią kontakt i zorganizował jej podróż, udzielił mi wielu informacji na jej temat. Uczyła się włoskiego i chciała zapisać się na uniwersytet w Kijowie, ale miała za mało pieniędzy. Dlatego przyjechała do Włoch, żeby pracować jako pomoc domowa. Na Sycylii.
Pokazałam jej zmywarkę do naczyń, opowiadałam o wyspie. Było coś irytująco śmiesznego we mnie, a może w jej nerwowym śmiechu.
Wzięłam ją więc za rękę i zaprowadziłam na górę, na taras. Widać stamtąd niekończące się morze, pokazałam jej Faraglioni i port, a w oddali wybrzeże Kalabrii. Lazur morza był spokojny, gładki jak lustro. Ona trzymała się poręczy i chwiała się potrącana wiatrem, którego nie było. Nic nie mówiła. Potem zamknęła, otworzyła i znowu zamknęła oczy. Z kącika ust spływała jej strużka śliny.
Ledwie zdążyłam ją złapać. Zemdlała w moich ramionach.
Położyłam ją delikatnie na posadzce, klepałam po policzkach. Chciałam ją zawołać, ale nie pamiętałam jej imienia.
Rozciągnięta na ziemi, sztywna i nieruchoma, z włosami rozsypanymi na kafelkach, wyglądała jak olbrzymia lalka. Potworna, zepsuta lalka o ślepych, białych oczach. Mogłabym ją zabić i nikt by się nie dowiedział. To nie stałoby się z mojej winy.
Po chwili, która wydała mi się bez końca, jej usta poruszyły się i odzyskała przytomność. Widmowy i przesadny błękit jej oczu zaczął znowu pulsować, jej piękność jakby powróciła z dalekiej podróży, zbielała i zdradziecka, nieufna.
Poprosiła mnie o wybaczenie z westchnieniem, jak gdyby się obnażyła. Nigdy wcześniej nie widziała morza. To było dla niej zbyt wiele, dodała. Zbyt wiele. I zamilkła.
Zbyt wiele czego?
Ludmiła. Na szczęście przypomniałam sobie, jak ma na imię. Sprowadziłam ją na dół, podtrzymując pod ramię, czułam zapach jej spoconej skóry, przypominający odór skwaśniałego jogurtu. Jeszcze ją pamiętam, tę woń pierwszych dni. Ja też byłam zażenowana z powodu tej manifestacji uczuć.
Pomogłam jej wyciągnąć się na kanapie. Szklanka wody z cukrem. Ludmiła. Było jej zimno, więc przyniosłam koc. Cholera. Ludmiła. Trochę soli, żeby podnieść ciśnienie.
W końcu zasnęła, ale to nie był dobry początek, zależało mi, żeby narzucić porządek i dyscyplinę.
Co miałam zrobić z chorą pomocą domową? Ludmiła.
Ale przynajmniej nauczyłam się imienia.
Ludmiła.
Jeśli nie ustanowimy od razu jasnych reguł, mówił mój mąż, który często przemawia jak adwokat, trudno będzie o harmonijne i bezkonfliktowe współżycie. Trzeba rozróżniać role, powiedział, myjąc zęby, dlatego nie zrozumiałam wszystkich słów. Porządek i dyscyplina, ale delikatnie, sprawia wrażenie dziewczynki, zauważyłaś? Białe robaki przyklejały się bezładnie do ceramiki i nie odrywały się od niej nawet pod wodą. Zawsze zostawiał na umywalce połowę pasty do zębów.
Najwyższy szacunek, ale bez spoufalania się. Solidarność, ale nie intymność. Wyznaczone godziny pracy, wyliczał, podczas gdy ja się rozbierałam.
Ile ważysz?, zapytał w tej chwili, zaglądając mi za piżamę.
Jak zwykle, zgadzaliśmy się. Trzeba włożyć więcej wysiłku w pierwszym tygodniu – przede wszystkim ja, on wracał wieczorem – ucząc, kontrolując, uczestnicząc. Potem wszystko stanie się łatwiejsze. Przypomniałam sobie zarumienioną twarz Ludmiły, gdy spytała mnie, mogę wyjść, poproszę, czasami na taras? Oczywiście, odpowiedziałam. Dziękuję pani... nawet kiedy jestem sama?
Ile ważę. Mój mąż, burcząc pod nosem, otworzył drzwi balkonowe, ale nie wpadła ani odrobina świeżego powietrza. Upał przytłaczał niby ciężki płaszcz, nawet bez ubrania nigdy nie można się było poczuć nagim, rozebranym.
Może dlatego przestaliśmy się kochać. Nie tylko z powodu gorąca. Nie podobałam mu się tak, jak wcześniej. I miał rację, zrobiłam się ociężała i miękka, zwiotczała.
Ja też nic już nie czułam. Może tkliwość, ale potem irytację, mdłości i odrazę.
Ale teraz była Ludmiła. Wszystko się zmieni.
Odpocznę, będę mogła o siebie zadbać. Jakaś dieta, trochę sportu.
Co mówiłaś?, spytał.
Nic, dobranoc. Nie zauważyłam, że zaczęłam myśleć na głos. Nie powinnam się pochylać nad lazurowym błękitem jej oczu. Ludmiła. Poczułam oddech nocy na prześcieradłach. Potem zakryły mnie mięsożerne kwiaty.
Dziewczynka była obcą.
Dziewczynka – tak ją nazywał mój mąż – przybyła z miejsca dalekiego w czasie i przestrzeni. I bardzo dwuznacznego, tłumaczyłam mu, bo pochodziła z Europy, ale jej rodzina mieszkała na zapadłej wsi i żywiła się warzywami z ogrodu, ona oglądała telewizję, ale jej matka chowała pieniądze w puszce zakopanej w ziemi zrytej racicami krów i pazurami kur. Pokazała mi zdjęcia, zrobione na pamiątkę tuż przed jej wyjazdem, przywoływały woń słomy i łajna.
Ściszyłam telewizor. Przybliżyłam się do męża, żeby mnie nie usłyszała. Jej pokój znajdował się blisko, za ścianą salonu.
Banki znikają w mgnieniu oka wraz z pieniędzmi ludzi. Pewnego dnia jej wuj zastał zamknięte drzwi, szyld zniknął, jakby wszystko mu się przyśniło. Nie można było nawet wnieść oskarżenia. Korupcja, powtarzała, hańba.
Musieliśmy zrozumieć różnice, by zrozumieć ją, Ludmiłę. Złodzieje każdego miesiąca okradali domy, opowiadała, hańba, opowiadała. W policji też byli sami złodzieje.
Dlatego trzeba zrozumieć także jej nieufność, mówiłam, i może zawiść, zazdrość, strach. Ale nie jest chora, pocieszałam sama siebie. Zaklinała się, że w całym życiu zemdlała tylko dwa razy.
Mój mąż zasnął, z lekko otwartymi ustami, jak gdyby się uśmiechał. Zaczęłam się zastanawiać, od kiedy mówię tylko do siebie.
Kiedy pojawiła się na jego czole ta zmarszczka w kształcie v.
Dziewczynka marzyła o adidasach i nosiła adidasy. Dlatego pojechałyśmy do centrum handlowego i kupiłam jej najpiękniejszy prezent na jej dwudzieste urodziny, parę srebrnych nike, które pieściła przez godzinę, najpierw oczami, potem rękami, przez całą drogę do domu.
Po kolacji otwierała w kuchni swój słownik i z rękami wspartymi na skroniach zagłębiała się w nowy świat. To tutaj uczyła się szpetoty, emfazy, smętku, które wkradały się w jej dziwną włoszczyznę. Był to słownik z 1952 roku, znalazła go na targu w swojej wsi. Jej matka oprawiła go w gazetę, żeby się nie zniszczył.
Siadałam obok i patrzyłam na nią w milczeniu. Powtarzała słówka, najpierw po ukraińsku, potem po włosku, poważnym głosem małej dziewczynki. Czułam w jej gardle wysiłek l, które nie chciało wydobyć się na zewnątrz, i tego r, które z kolei wciskało się do środka i ryczało. Ale ona wstydziła się mówić w mojej obecności i milkła. Zaczajałam się za drzwiami i podsłuchiwałam.
Nauczyła się właściwych gestów, pauz i przemilczeń już po kilku dniach. Wtopiła się harmonijnie w nasze domowe życie. Nie była gadatliwa, ale odpowiadała grzecznie, zawsze obecna, lecz nie natrętna. Była powolna, niedoświadczona, i pościelone przez nią łóżka po godzinie były skotłowane, bo nie potrafiła wsunąć prawidłowo prześcieradła pod materac, ale umiała poruszać się z wdziękiem, bezszelestnie i nic nie tłukąc, a to było dla mnie najważniejsze.
Mój mąż powiedział jednak, że jeszcze za wcześnie na wyciąganie wniosków, minęło dopiero pięć dni. Dziwne, zdawało mi się, że więcej. Wyszliśmy do ogrodu, by zaczerpnąć powietrza, był już wieczór.
Wobec tego powinieneś być milszy, kiedy z nią rozmawiasz, czasami jesteś taki chłodny.
Przecież wiesz, że taki mam charakter.
Powiedziałam tylko, trochę milszy. Uśmiechnij się czasem, zadaj jej jakieś pytanie, niedługo zacznie tęsknić.
Pod tym względem się nie zmienił. Zawsze nienawidził zwierzeń i nadmiernego roztrząsania uczuć. Także kłócenie się z nim było trudne, ucinał od razu sprzeczkę i wolał przyznać mi rację, niż obstawać przy swoim.
Czego konkretnie od niej oczekujesz?, pytałam.
Żeby w domu zapanował większy porządek i logika. Chcę, żebyś znowu stała się pogodna. Żebyś pewnego dnia mogła wrócić do pracy.
Jego spojrzenie było wilgotne, powłóczyste.
Wzięłam go za rękę, gwiazdy wyglądały zza gałęzi drzewa chlebowego, jakby chciały zeskoczyć na ziemię. Tylko tego chciał, żebym poczuła się lepiej i zapomniała.
Nie mówiliśmy nawet o tym, nauczyliśmy się unikać automatycznie pewnych słów, wystarczało jednak skrzywienie twarzy czy to nieokreślone i nagłe ściemnienie oczu, by wyrazić tę samą niewypowiedzianą pustkę.
Zapalił papierosa.
W rzeczywistości już kilka dni po tej rzeczy nauczyliśmy się rozmawiać z wielką ostrożnością, omijać pewne słowa i zdradliwe pauzy, aby nie wpadać w pułapki pamięci i mimowolnych skojarzeń myśli. Dlatego też dialog zmienił się w rodzaj slalomu między dozwolonymi i zabronionymi słowami, w niewdzięczny i ogromny wysiłek, tym większy, iż udawaliśmy, że nim nie jest.
Także haniebny wysiłek, gdyż przemilczany przed nami samymi, coś w rodzaju diabolicznego paktu o nieagresji i obojętności, wzajemnej niemej negacji.
Wiatr powiewał leniwie od drzewa chlebowego, dmuchał mi w twarz. Może dlatego zamilkliśmy. Po trochu. Zapadliśmy w nasze specjalne, gęste i otulające milczenie.
Ale wtedy tego nie wiedziałam.
O czym myślisz? Jesteś nieobecna.
O niczym, o gwiazdach.
Skupiły się wszystkie w jednym punkcie nieba, niczym uciekające stado. On odwrócił się, by na nie popatrzeć.
Gdybym miała sieć, zgarnęłabym je wszystkie za jednym zamachem, jak ryby. Chociaż mógłby być też pistolet, myślałam, wystarczyłby jeden strzał. Niebo wokół księżyca zabarwiło się na czerwono.
Ale teraz nie, teraz była Ludmiła. Wszystko się zmieni.
Jutro nauczę ją robić sos pomidorowy.
O tak, z dużą ilością cebuli. I risotto.
Ryż to może lepiej, kiedy już zrobi się chłodniej.
Jeśli chcesz, wejdziemy do domu, widzę, że jesteś zmęczona.
W sobotę wieczorem Ludmiła, myjąc naczynia, jak zwykle powoli, zapytała mnie, w jakich godzinach jest odprawiana msza w najbliższym kościele. Miała włosy zaczesane do góry i emanował z niej, skrytej w półcieniu, jakiś dziki i sprężysty wdzięk.
Pamiętam to dobrze, bo wieczorami zapisywałam wszystko w kalendarzyku, byłam pełna determinacji. Zapisywałam rzeczy, których chciałam ją nauczyć, o niebezpieczeństwie używania wybielacza, przepisy kulinarne, ale także pieniądze, które dawałam jej z góry.
Cykady grały tak głośno, że prawie nie słyszałam jej głosu. Zamknęłam okno. Nie byłam zorientowana w rozkładzie mszy, od dawna nie chodziłam do kościoła. Zmieniłam temat.
Wtedy odłożyła sitko i wytarła dłonie w fartuch, wbijając we mnie, niczym widelce, swoje stalowe oczy. Musi iść jutro na mszę, i mówiła to sztywno, stanowczym, władczym głosem, muszę się dowiedzieć, o jakich godzinach są msze, bardzo proszę, precyzyjnie, prawidłowo. Zdziwiła mnie ta nieoczekiwana twardość, nie spodziewałam się tego po niej. A ona rozpłomieniła się: nie pójść do kościoła byłoby bezbożnością, nieobyczajnością.
Trzeba jej kupić nowy słownik.
I zawieźć ją jutro do kościoła, bo nie nauczyła się jeszcze tras autobusowych oraz normalnych ścieżek naszego języka.
Napisałam sobie w kalendarzyku: kupić słownik, pilne.
Trzeba było także dać jej budzik, ten, który przywiozła z Ukrainy, zepsuł się od razu. My też nie mieliśmy budzika, używaliśmy w tym celu komórki, co znaczy, że następnego dnia będę musiała wstać i manewrować tak, by zbudzić Ludmiłę, ale nie przeszkadzać mojemu mężowi.
Byłam dość poirytowana. Ale potem zobaczyłam, jak wychodzi ze swojego pokoju.
Promieniowała alarmującą, bezlitosną bielą. Dwa blond warkocze nadawały jej twarzy idealną i krzepiącą symetrię, którą powtarzał kołnierzyk z białej koronki i zdyscyplinowany szereg guzików koszuli, pozapinanych starannie w podwójnych rzędach, łącznie z tym najwyższym, pod brodą, który zdawał się ją dusić. Zapięte były także mankiety długich rękawów z bufkami. Bluzka, idealnie wyprasowana (ale kiedy?), stanowiła całość z niebieską spódniczką, trochę przyciasną, sądząc z zakładek rozchodzących się na brzuchu. Może ostatnio utyła, a może była to spódniczka, którą nosiła od dzieciństwa. Ostatni guzik lakierowanych bucików był dokładnie zapięty na jej szczupłej kostce.
Zadałam sobie pytanie, czy nie zapieczętowała także ust, bo nie powiedziała ani słowa, ale może nie chciała pobrudzić zębów jaskrawą szminką, którą nałożyła szczodrze na wargi z dość żenującym rezultatem.
Również oczy zdawały się pochodzić z jakiegoś obrazu Pollocka. Pozostałość duszących, nieznośnie słodkich perfum unosiła się w kuchni jeszcze przez długą chwilę.
Trzeba jej kupić także nowe perfumy, bo te, które przywiozła z domu, były okropne.
I nie przywiązywać się do niej, podkreśliłam w swoim dzienniku. Bo potem, w imię Buddy, Chrystusa czy Mahometa, wszystkie niespodziewanie cię opuszczają.
Dlatego też, i tylko dlatego, po powrocie do domu weszłam do jej pokoju.
Żeby otworzyć okno i przewietrzyć pomieszczenie. Zostawiłam ją w kościele, z jej modlitewnikiem oprawionym w masę perłową. Mój mąż jeszcze spał.
Od jej przybycia nigdy nie weszłam do tego pokoju, nie chciałam się wydać wścibska.
Było ciemnawo, chociaż na dworze świeciło słońce. Otworzyłam na oścież drzwi balkonowe, ale rośliny pnące na daszku były zbyt długie i gęste, zabierały światło. Trzeba jak najszybciej je prześwietlić.
Włączyłam lampkę stojącą.
W ciągu kilku dni pokój zmienił zapach i atmosferę. Łóżko było pościelone. Na ścianie, w miejsce mojego obrazka z drzewem, powiesiła zdjęcie rodziny: babcia siedząca na krześle i stojący z tyłu rodzice, był także kotek i chudy pies. Na szafce nocnej polska gazeta o modzie, słownik i jakiś flakonik. Na podłodze, w pudełku, wciąż owinięte w bibułkę nowe nike. Wszystko utrzymane w idealnym, wzruszającym porządku.
Szuflady w szafie były wyłożone kartkami z gazet, które znalazła w schowku, głównie z reklamami torebek i okularów przeciwsłonecznych, a w środku, starannie złożone, leżały biały dres, dwa swetry domowej roboty i para spodni w kratkę. Pod łóżkiem spała jej opróżniona spłowiała torba oraz gałgankowe kapcie w kształcie kotków.
Nie powinnam była otwierać szuflad. Czerwieniłam się, rozwiązując jedwabny woreczek, ręcznie wyszywany i ozdobiony na brzegach koronką, ale robiłam to dla niej, mówiłam sobie, jestem za nią odpowiedzialna i muszę jej pilnować.
Na ziemię spadła Biblia i przestraszyłam się. Zostałam przyłapana. Nie było jednak nikogo i zamknęłam od razu szufladę, ułożyłam wszystko tak, jak ona zostawiła. Z dziwnym poczuciem zagubienia, niejasnym i zabarwionym wstydem, poszłam zrobić sobie długi prysznic.
Ludmiła wróciła na piechotę, o pierwszej, komiczna i nadąsana. Pot rozmazał jej makijaż i sapiąc, rozpinała sobie bluzkę. Wokół pach pojawiły się wielkie mokre plamy, była zziajana i zmęczona.
Ja i mój mąż, boso i w bermudach, kroiliśmy sałatę i pomidory, woda wrzała w garnku, a ona stała, patrząc na nas i wycierając spocone ręce o spódnicę. Zdjęła buty.
Wiedziałam, za ciepło się ubrałaś, powiedziałam, idź się przebrać.
Ona jednak dalej stała i wpatrywała się w nas z tym głębokim smutkiem w oczach.
Wrzuciłam spaghetti do garnka i spytałam, czy coś jest nie w porządku. To była niedziela. Jej wolny dzień. Nie chciała być z nami w domu? Bała się, że będzie musiała pracować?
Nie odpowiadała. Być może to rozmazana szminka na nadąsanej twarzy dziewczynki nadawała jej ten dziwny, niejednoznaczny wygląd.
Sycylijczycy są niemili, wyrzuciła z siebie nagle, nie patrząc na nas i rozplatając jeden z warkoczy. Potem powoli poszła do swojego pokoju, z butami w ręku, nic już nie dodawszy. Może jest rozczarowana, powiedział mój mąż z porozumiewawczym uśmieszkiem, bo nikt jej nie zaczepił.
Wzięłam wodę z lodówki.
Kiedy odchodziła w rozproszonym świetle, zobaczyłam, jak rozbiera się powolnymi i wystudiowanymi ruchami. Spódnica opadała, pokazując czarny pas do pończoch, smukłe i giętkie sprężyste nogi w siatkowych pończochach, gorset ze sztucznej koronki, z którego wyskakiwały pełne, jędrne piersi, zmęczone upałem i ciasnotą.
Mój mąż mieszał makaron, nie mógł jej widzieć. Ale nawet gdyby na nią popatrzył, nie zobaczyłby tego, co wyobrażałam sobie ja pod zapiętymi jeszcze ubraniami. Nie miałam zamiaru mu powiedzieć o bieliźnie, którą odkryłam w jedwabnym woreczku.
Nie miałam zamiaru mu o tym powiedzieć, bo nie ma nic złego w noszeniu takich rzeczy, to ja nie powinnam była węszyć, co za podłość. Ja też, w normalnych czasach, miałam takie rzeczy. A ona z pewnością nigdy nie widziała w swoim kraju czegoś takiego. Pewnie kupiła je tamtego dnia w supermarkecie, podczas gdy ja stałam w kolejce do kasy.
Nie powiedziałam nic, zauważyłam tylko, że w spaghetti brakuje soli, ale można to nadrobić większą ilością parmezanu. I gotowałam się ze wstydu.
Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się rozbierać kobiety oczami, sprowadzać świata do intymności damskiej bielizny.
W rzeczywistości gotowaliśmy się wszyscy.
Nadszedł już październik, ale powietrze wciąż było rozpalone. Upał zaczynał się o siódmej rano, kiedy tłuste i zarozumiałe słońce pojawiało się nad dachami, i uspokajał się dopiero o ósmej wieczorem, kiedy chowało się za Etną na spoczynek. Dzienniki rozpisywały się o zmianie klimatu na tropikalny. Być może dlatego od czasu do czasu przechodziły niespodziewane ulewy, które moczyły jednak tylko liście, po czym parowały, pozostawiając w powietrzu wilgoć, oblepiającą nas niczym pokrywa z azbestu.
Ja pociłam się jak jeszcze nigdy dotąd. Pociłam się w dziwnych miejscach, takich jak wgłębienie na plecach i zakamarki za uszami, na nosie, na którym ślizgały mi się okulary, i pod pierścionkami na palcach.
Było to wielkie i haniebne powszechne pocenie się. Plastikowe fotele w ogrodzie, ceramiczne donice w domu, talerze, szklanki, terakotowa podłoga. Wszystko pokrywał lepki i śliski nalot. Nawet liście oddychały z trudem i po jednym dniu istnienia spadały z gałęzi. Jaszczurki leżały sparaliżowane pod kamieniami, tak gorącymi, że można by na nich usmażyć befsztyk. Na rozżarzonym metalu poręczy gałęzie skręcały się w bezwstydne kształty. Wszystko dyszało, rozkładało się. Nawet światło rozpadało się i pozostawiało kawałeczki cienia na zwiędłych przedmiotach. Lub też niespodziewanie oświetlało inne, jak gdyby chciało podłożyć pod nie ogień.
Ludmiła pytała, kiedy to się skończy, a tymczasem chodziła coraz bardziej rozebrana, nogi w krótkich spodenkach tańczyły niespokojnie, podskakujące piersi, między którymi ściekały strużki potu, z trudem mieściły się pod różowym podkoszulkiem.
W niektóre dni, jeśli zostawiło się na dworze gazetę, już pod dwóch godzinach robiła się zżółknięta i pomarszczona, z rozmazaną czcionką, a banany niewłożone do lodówki tego samego wieczoru były brązowe i rozmiękłe.
Ludmiła polowała na cień w ogrodzie lub rzucała się na kanapę z otwartą Biblią na kolanach, mój mąż szedł na taras lub pocieszał ją na kanapie, ich głosy stapiały się, traciły kontury, sprawiały wrażenie bezładnych wersów. Nie obgryzaj paznokci, mówił jej, widzisz, że ja... ale zdania urywały się w połowie, upał wysuszał głos.
Na nic nie przydawało się zasuwanie zasłon, one też cierpiały od słońca, zlepiały się pomarszczone i wzdęte. Blakły nawet poduszki i kanapy, niebieski kolor bladł w błękit, a czerwony w róż.
Ludmiła piła coca-colę. Mój mąż kładł wszędzie lód, w szklankach, na czole, w donicach z roślinami. Psy wyły z wyczerpania, a błękit oczu Ludmiły rozkruszał się i wyciekał na jej twarz. Wilgoć zbierała się w krople na szybach, a ja brałam krople na podwyższenie ciśnienia.
Mój mąż podlewał rośliny, a Ludmiła mówiła chwilami po ukraińsku, wydawała się dziwna, bo brakowało jej słów. Cały dom dyszał, wydawał mdlące wonie. Na podstawkach pod doniczkami w wodzie roiły się jajka i larwy, wyrzucało się je na ziemię, ale nie można się było ich pozbyć.
Wokoło, na murach i na twarzach, tworzyły się zacieki, plamy, strużki.
Ludmiła zaczesywała włosy do góry, jej biała skóra pokrywała się plamami. Wachlowała się kwiecistym wachlarzykiem przywiezionym z Moskwy i przy okazji przeganiała komary. Ale swędzenie twarzy pozostawało.
Wtedy zaczynałam szukać kremu, ale był kwaśny jak biały ser, flakoniki były nagrzane, rzeczy w szufladzie rozpuszczały się, szminka, żel, czopki przeciwgorączkowe.
Mojemu mężowi pociły się skronie i jednodniowa broda.
Ludmiła zostawiała na ścianach ślady spoconych dłoni.
Dlaczego się nie golisz?, pytałam, ale broda rosła mu tak szybko. Najważniejsze było, aby wolno się poruszać, mało mówić, dużo pić. I czekać. Nie myśleć o tym, zapomnieć. Kiedyś się skończy.
Potem szłam do łóżka i zamykałam oczy niczym okiennice. Słyszałam ich głosy, które oddalały się, zacierały i na koniec, kołysana ich szeptami, zasypiałam. Albo przynajmniej zapadałam w dobroczynną drzemkę.
Potem, pod wieczór, wynurzałam się po omacku na świat. Wychodziliśmy do ogrodu, szukać ochłody pod drzewem chlebowym, ale roje komarów rzucały się do światła, a potem osiadały na ramionach. Wilgoć przysysała się do ciał. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek tak często wchodziła pod prysznic, on i Ludmiła także, ale oni woleli brać je razem w ogrodzie, czasami bawiąc się jak dzieci.
Mój mąż martwił się o Ludmiłę, która nie była przyzwyczajona do takiego gorąca. Poszedł zapukać do niej, żeby sprawdzić, czy śpi, wrócił, kiedy byłam już w łóżku i udawałam, że śpię.
On także miał na sobie zapach Ludmiły i poczułam się jak w chmurze pary. Pomyślałam, że może ona marzy o bogatym włoskim narzeczonym i zadaje sobie pytanie, co tutaj właściwie robi. W tej rozpalonej klatce pełnej liści.
Czy ty także słyszysz nocą te kroki na schodach?
On przerzucał pilotem kanały w telewizji, Ludmiła już spała.
Jakie kroki?, odpowiedział.
Kroki na schodach, słyszysz je?
Nie zwróciłem uwagi. A może tak, czasami. Pewnie sąsiedzi.
Ta staruszka, powiedziałam. Może cierpi na bezsenność, widziałeś, jak wygląda ostatnio jej twarz.
Nic na to nie poradzisz, uspokój się. To drewno, przenosi hałas.
Jednocześnie, nie patrząc na mnie, położył mi rękę na brzuchu, jakby w geście pieszczoty. Instynktownie odsunęłam ją gwałtownym ruchem. Nienawidziłam tego gestu i on o tym wiedział.
Wyszłam z pokoju. Chciałam się rozejrzeć. Rano usłyszałam w piekarni o bandzie Cyganów, którzy zjawiają się, gdy jesteś w domu, usypiają cię gazem z pojemnika, szybko okradają mieszkanie i uciekają. Wchodzą przez balkon. Upatrzyli sobie ten rejon, mówił jakiś facet, wystarcza im minuta, aby wyciąć dziurę w szybie. Dlatego zjawiają się, kiedy jest włączony telewizor i wszystko zagłusza, ale lepiej, jeśli śpisz, także dla ciebie. A u mnie była jeszcze ta zasłona z roślin pnących, gdzie każdy mógłby się ukryć. Nie czułam się spokojna, wiedząc, że czają się gdzieś w pobliżu. Poza tym upał zmuszał nas do otwierania wszystkich okien. Ludmiła musi być ostrożniejsza. Pamiętać o zamykaniu krat, nie otwierać rano na oścież drzwi balkonowych, nie otwierać nikomu drzwi, kiedy nas nie ma w domu, nie kręcić się półnago po mieszkaniu.
Zadzwoniłam do ogrodnika, już trzeci raz.
Odwiesiłam słuchawkę po trzecim dzwonku, było już zbyt późno, prawie północ.
Wyciągnęłam się nago na łóżku, otworzyłam drzwi na balkon, żeby rozkoszować się powiewem, i zamknęłam oczy. Moje ciało na prześcieradle wydawało się olbrzymie, było bezkształtną i zwiotczałą masą mięsa.
Włożyłam koszulę nocną i skuliłam się na łóżku od strony balkonu.
Kilka dni później, gdy szukałam w pralni nożyc ogrodowych, uderzyła mnie w nozdrza fala ohydnego smrodu.
W rzeczywistości już od jakiegoś czas prześladowała mnie dziwna mdląca woń, wytyczając nieprawdopodobne i obrzydliwe szlaki w przestrzeniach dni. Dlatego też nie zwróciłam na to uwagi, wzięłam nożyce, wstrzymałam oddech i potykając się o buty i szmaty, wyszłam.
Tym razem jednak smród dochodził wprost ze schowka. Nagle przypomniałam sobie o chomikach. Jak mogłam o nich zapomnieć?
Mój mąż podarował mi je, żeby mnie trochę rozerwać. Umieścił je w klatce o przezroczystych ścianach, a kilka dni później dodał im domek i kołowrotek do biegania dla zabawy. Na początku, kiedy wchodziły do kołowrotka, przyglądałam się im zahipnotyzowana i prawie rozczulona, bo były miękkie i białe. Włożyłam do klatki ziemię i liście, żeby stworzyć im bardziej naturalne otoczenie.
Problem polegał na tym, że od czasu do czasu trzeba było czyścić klatkę. Ale tym na szczęście zajmował się on.
Otworzyłam szybko drzwi, wzięłam klatkę, wstrzymując oddech, i postawiłam w otwartych drzwiach balkonu. Potrzebne było powietrze, światło. Musiały być głodne. Wlałam wodę do pojemnika, ale nie mogłam ich dostrzec.
Potem coś poruszyło się w kupce liści.
Dwie malutkie istotki, ledwie widoczne.
Dopiero co się urodziły, nie do wiary, moje chomiki miały młode. Nigdy czegoś takiego nie widziałam. Zawołałam głośno Ludmiłę, popatrz, powiedziałam i ku jej zdziwieniu objęłam ją.
Było coś fantastycznego w tej scenie, wszystkie cztery wydawały się jedną miękką piłką, rozróżnić można było tylko ogony. Potem rodzice przesunęli się, a małe pozostały nieruchome w kącie klatki, dwie bezbronne kulki, jeszcze bez oczu.
Może mogłam je wziąć do ręki, powinnam była. Ale klatka była zbyt brudna. Nieprzyzwoicie. Jaki wstyd, że nie przygotowałam odpowiedniego, przytulnego miejsca dla tych nowo narodzonych.
Ludmiła przyglądała się scenie z uprzejmą ciekawością. Prawdopodobnie zastanawiała się, dlaczego w naszych stronach zamożna rodzina hoduje w klatce myszy.
Stała w oddaleniu, próbowała się uśmiechać.
Starałam się jej wyjaśnić, jaka jest różnica między myszami a chomikami (sama tak do końca jej nie znałam), kiedy nagle krzyknęła. Odwróciłam się.
Duży chomik wskoczył na małego, zacisnął zęby na jego szyi i odgryzł mu głowę, która potoczyła się po dnie klatki w strużce krwi. Matka zrobiła to samo z drugim młodym. Nadjadła je i poszła się napić. Podeptała łapkami poszarpane ciałko, pobiegła do kołowrotka i schowała się w nim.
Rzuciłam się do łazienki, żeby zwymiotować, zaraz po mnie zrobiła to Ludmiła.
Tego samego wieczoru mój mąż w rękawicach ogrodniczych zabrał z domu tę jatkę. Myślę, że wypuścił chomiki w jakimś polu, za murem ogrodu, a potem wyrzucił klatkę do pojemnika na śmieci na ulicy. Razem z rękawicami.
Potem dowiedziałam się, że to normalne, matka chomików zabija młode.