O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu - ebook
O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu - ebook
W roku 1982 Haruki Murakami sprzedał jazzowy bar i poświęcił się pisaniu, a chcąc utrzymać się w formie, zaczął biegać. Po roku treningów przebiegł samodzielnie z Aten do Maratonu. Od tamtej pory zaliczył dziesiątki maratonów i kilka triatlonów, piszą między wyczynami kilkanaście cieszących się ogromnym uznaniem książek. W O czym mówię… rozważa wpływ biegania na swoje życie i przede wszystkim na pisarstwo.
Książka ta jest po części rejestrem treningów, dziennikiem intymnym, pamiętnikiem z podróży, a po części wspomnieniami. Obejmuje czteromiesięczny okres przygotowań do Maratonu Nowojorskiego z roku 2005. Świat Murakamiego oglądany przez soczewkę biegania jest na zmianę zabawny i otrzeźwiający, radosny i filozoficznie zadumany, ale nade wszystko odkrywczy - zarówno dla tych, którzy biegają i nie czytają książek, jak i dla tych, którzy czytają i nie biegają.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-0584-5 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jest takie mądre powiedzenie, które brzmi: „Prawdziwy dżentelmen nigdy nie rozmawia o kobietach, z którymi zerwał, ani o wysokości zapłaconych podatków”. Mówiąc szczerze, to wierutne kłamstwo. Właśnie je wymyśliłem. Wybaczcie! Ale gdyby naprawdę było takie powiedzenie, sądzę, że kolejnym warunkiem bycia dżentelmenem byłoby zachowanie dyskrecji na temat tego, co należy robić, żeby mieć dobrą kondycję. Dżentelmen nie powinien opowiadać na prawo i lewo, jak dba o formę. Takie przynajmniej jest moje zdanie.
Wszyscy wiedzą, że nie jestem dżentelmenem, więc może w ogóle nie powinienem się takimi rzeczami przejmować, ale trochę mi wstyd pisać tę książkę. Być może to, co teraz powiem, zabrzmi jak unik, ale ta książka mówi o bieganiu i nie jest traktatem o tym, jak zachować zdrowie. Nie mam zamiaru dawać w niej rad w rodzaju: „Posłuchajcie mnie wszyscy – jeśli chcecie zachować zdrowie, biegajcie każdego dnia!”. Zamiast tego chcę przedstawić w niej zebrane przeze mnie przemyślenia, dotyczące tego, czym dla mnie, jako człowieka, jest bieganie. To książka, w której tylko rozważam różne sprawy i głośno myślę.
Somerset Maugham napisał kiedyś, że każde golenie jest filozofią. Trudno się z nim nie zgodzić. Bez względu na to, jak przyziemna wydaje nam się jakaś czynność, jeśli zajmuje nas wystarczająco długo, staje się aktem kontemplacyjnym, a nawet medytacyjnym. Zatem jako pisarz i jako biegacz uważam, że napisanie i opublikowanie książki z osobistymi przemyśleniami o bieganiu nie sprowadza mnie na manowce. Być może należę do ludzi nazbyt drobiazgowych, ale nie potrafię niczego pojąć dogłębnie bez przelania myśli na papier, więc musiałem czymś zająć ręce i zapisać te słowa. W przeciwnym razie nigdy bym się nie dowiedział, czym jest dla mnie bieganie.
Leżałem sobie kiedyś w pokoju hotelowym w Paryżu i czytając „International Herald Tribune”, natknąłem się na duży artykuł o maratonie. Były w nim rozmowy ze słynnymi maratończykami, którym zadano pytanie, jaką mantrę powtarzają w głowach, żeby się zmobilizować podczas biegu. To było bardzo ciekawe. Duże wrażenie zrobiły na mnie najróżniejsze myśli kryjące się w głowach biegaczy pokonujących dystans 42 kilometrów i 195 metrów. Myśli dowodzące, jak prawdziwie wyczerpującym przedsięwzięciem jest taki bieg. Jeśli nie powtarza się w głowie jakiejś mantry, nie da się go przetrwać.
Jeden z maratończyków powiedział o mantrze, której nauczył go starszy brat – również biegacz – i którą ów długodystansowiec powtarzał, odkąd tylko zaczął biegać. Brzmiała ona tak: „Ból jest nieunikniony. Cierpienie jest wyborem”. Powiedzmy, że biegniesz i myślisz sobie: „Cholera, tak mnie boli, że dłużej nie wytrzymam”. Fragment z „boli” jest nieuniknioną rzeczywistością, ale to, czy się wytrzyma, czy nie, zależy tylko i wyłącznie od biegacza. Ta myśl podsumowuje z grubsza najważniejszy aspekt biegu maratońskiego.
Pomysł na książkę o bieganiu przyszedł mi po raz pierwszy do głowy jakieś dziesięć lat temu; mijał rok za rokiem, próbowałem raz takiego podejścia, raz innego, i nie zabierałem się w zasadzie za pisanie. Zacznijmy od tego, że „bieganie” jest dosyć mglistym pojęciem i niełatwo było mi zdecydować, co powinienem o nim powiedzieć.
Ale w pewnym momencie doszedłem do wniosku, że muszę napisać uczciwie o tym, co myślę i czuję w związku z bieganiem, trzymając się przy tym własnego stylu. Przyszło mi do głowy, że to jedyny sposób na rozpoczęcie pracy, i zacząłem pisać tę książkę kawałek po kawałku latem 2005 roku, kończąc ją jesienią roku 2006. Poza kilkoma fragmentami, w których cytuję wcześniejsze artykuły i notatki, większość tej książki jest zapisem moich przemyśleń i odczuć w czasie rzeczywistym. Zauważyłem, że uczciwe pisanie o bieganiu i uczciwe pisanie o samym sobie jest niemal jednym i tym samym. Myślę więc, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby czytać tę książkę jako swego rodzaju wspomnienia obracające się wokół czynności biegania.
Choć nie nazwałbym tego „filozofią” per se, w książce tej jest nieco tak zwanych „życiowych nauk”. Nie są one niczym wielkim – to lekcje, które odebrałem, wprawiając własne ciało w ruch i przekonując się dzięki temu, że cierpienie jest wyborem. Być może nauk tych nie da się uogólnić, a jeśli tak, to dlatego, że przedstawiam tutaj siebie, takiego, jakim jestem.
sierpień 2007Rozdział pierwszy 5 SIERPNIA 2005 – KAUAI, HAWAJE Czy ktoś się wyśmiewa z Micka Jaggera?
Dzisiaj, w piątek 5 sierpnia 2005 roku, jestem na wyspie Kauai na Hawajach. Dzień jest niewiarygodnie przejrzysty i słoneczny, ani jednego obłoczka na niebie. Jakby w ogóle nie istniało pojęcie chmur. Przyjechałem tu pod koniec lipca i jak zwykle wynajęliśmy domek. Rano, kiedy jest chłodno, siadam przy biurku i piszę najrozmaitsze rzeczy. Jak teraz: piszę coś tam o bieganiu i mogę temu czemuś nadać z grubsza taką formę, jaka mi się najbardziej podoba. Mamy lato, więc naturalną koleją rzeczy jest gorąco. Hawaje określa się mianem wysp wiecznego lata, ale ponieważ leżą na półkuli północnej, są tu możliwe cztery pory roku. Lato jest nieco gorętsze od zimy. Spędzam dużo czasu w Cambridge w Massachusetts i w porównaniu z Cambridge – parnym i gorącym, zbudowanym z cegieł i betonu, jakby dla zadawania tortur – lato na Hawajach jest prawdziwym rajem. Nie potrzeba tu klimatyzacji – wystarczy otworzyć okno i wpuścić do środka rześką bryzę. Mieszkańcy Cambridge zawsze się dziwią, kiedy słyszą, że spędzam sierpień na Hawajach. „Dlaczego chce ci się spędzać lato w tak gorącym miejscu?” – pytają nieodmiennie. Nie wiedzą, jak tutaj jest. Nie wiedzą, że wiejące nieustannie z północnego wschodu pasaty sprawiają, że lato jest chłodne. Nie wiedzą, jak dobrze się tutaj żyje, jak można się cieszyć leniuchowaniem, czytaniem książki w cieniu drzew lub tym, że jeśli tylko przyjdzie nam ochota, możemy zejść, tak jak stoimy, nad morze i wykąpać się w zatoczce.
Odkąd przyjechałem na Hawaje, biegam codziennie około godziny przez sześć dni w tygodniu. Minęło już dwa i pół miesiąca od czasu, gdy wróciłem do starego stylu życia, wymagającego ode mnie – o ile tylko się da – codziennego biegania. Dzisiaj biegałem przez godzinę i dziesięć minut, słuchając w walkmanie dwóch albumów Lovin’ Spoonful – Daydream i Hums of the Lovin’ Spoonful – które nagrałem także na minidysku.
W tej chwili moim celem jest zwiększenie odległości, jaką przebiegam, więc szybkość nie jest najważniejsza. Jeśli tylko zdołam przebiec pewien dystans, nie martwię się niczym innym. Czasem – kiedy mam taką ochotę – biegnę szybko, ale jeśli przyspieszam kroku, skracam czas biegania, bo chodzi o to, żeby radość, jaką odczuwam na końcu każdego biegu, przetrwała do dnia następnego. Tę samą taktykę stosuję, gdy piszę powieść. Każdego dnia przerywam w miejscu, w którym wiem, że mógłbym pisać dalej. Spróbujcie tego, a praca pójdzie wam kolejnego dnia zaskakująco łatwo. Wydaje mi się, że Ernest Hemingway robił coś takiego. Żeby wytrwać w czymkolwiek, trzeba utrzymać rytm. To ważne przy długoterminowych przedsięwzięciach. Kiedy ustali się tempo, reszta pójdzie jak z płatka. Problem polega na tym, by koło zamachowe obracało się z wyznaczoną prędkością, a dotarcie do takiego punktu wymaga całej naszej uwagi i wysiłku.
Kiedy biegłem, przez jakiś czas padało, ale był to orzeźwiający deszczyk, który dobrze się znosi. Znad oceanu nadpłynęła tuż nad moją głowę ciężka chmura i przez chwilę kropiło z niej delikatnie, a potem chmura śmignęła gdzie indziej, nie oglądając się za siebie, jakby przypomniawszy sobie, że ma coś ważnego do załatwienia. Wróciło słońce, bezlitośnie przypiekając ziemię. To łatwy do ogarnięcia wzorzec pogodowy. Nie ma w nim żadnych zawiłości ani niejasności, ani krzty metafory czy symbolizmu. Po drodze minąłem kilku biegaczy – mniej więcej tyle samo mężczyzn, co kobiet. Żywiołowi biegacze pędzili drogą, przecinając powietrze, jakby ich goniono. Inni, ci z nadwagą, pocili się i dyszeli z przymkniętymi powiekami, opuszczonymi ramionami, jakby wcale nie chcieli robić tego, co robili. Wyglądali jak ludzie, którym przed tygodniem powiedziano, że mają cukrzycę, i zalecono uprawianie sportu. Jestem gdzieś w połowie drogi między pierwszymi a drugimi.
Uwielbiam słuchać Lovin’ Spoonful. Ich niewymuszona muzyka nigdy nie jest pretensjonalna. Słuchanie takiej kojącej muzyki przywodzi na myśl mnóstwo wspomnień z lat sześćdziesiątych. Zresztą nic naprawdę wyjątkowego. Gdyby ktoś chciał nakręcić film o moim życiu (już sama myśl o tym napawa mnie przerażeniem), wspomnienia te zostałyby na podłodze w pokoju montażysty. „Ten epizod trzeba wyciąć”, tłumaczyłby montażysta. „Nie jest zły, tylko całkiem zwykły i niewiele wnosi”. Takie to są wspomnienia – bezpretensjonalne i zwykłe. Ale dla mnie są ważne i cenne. Kiedy po kolei przelatują mi przez głowę, z pewnością uśmiecham się nieświadomie albo marszczę lekko brwi. Może są i zwykłe, ale ich nagromadzenie przyniosło pewien rezultat: mnie. Mnie tu i teraz, na północnym wybrzeżu Kauai. Czasem, kiedy myślę o życiu, czuję się jak kawałek drewna wyrzucony przez morze na brzeg.
Kiedy biegnę, pasaty wiejące od latarni morskiej szumią w liściach eukaliptusów nad moją głową.
Zamieszkałem w Cambridge w stanie Massachusetts pod koniec maja tego roku i od tamtej pory bieganie stało się podstawą mojego codziennego rozkładu dnia. Teraz traktuję bieganie całkiem poważnie. Mówiąc o „poważnym bieganiu”, mam na myśli sześćdziesiąt kilometrów tygodniowo. Innymi słowy, dziesięć kilometrów dziennie przez sześć dni w tygodniu. Byłoby lepiej, gdybym biegał przez siedem dni, ale muszę brać pod uwagę dni deszczowe i dni, podczas których jestem zbyt zajęty pracą. Mówiąc szczerze, zdarzają się również i takie dni, kiedy jestem zbyt zmęczony, żeby biegać. Biorąc to wszystko pod uwagę, robię sobie w tygodniu jeden dzień wolny od biegania. Przy sześćdziesięciu kilometrach tygodniowo pokonuję każdego miesiąca 240 kilometrów, co jest moim standardem „poważnego biegania”.
W czerwcu wykonałem dokładnie ten plan, przebiegając ni mniej, ni więcej tylko 240 kilometrów. W lipcu poprawiłem wynik i przebiegłem blisko 300 kilometrów. Pozostałem przy średniej dziesięciu kilometrów dziennie, ale biegałem każdego dnia bez dni wolnych. Nie jest tak, że codziennie przebiegam dokładnie dziesięć kilometrów. Jeśli któregoś dnia zdarzy mi się przebiec piętnaście kilometrów, następnego dnia biegnę tylko pięć. (Biegnąc truchtem, jestem zazwyczaj w stanie pokonać dziesięć kilometrów przez godzinę). Moim zdaniem jest to z całą pewnością bieganie w poważnym wymiarze. A odkąd przyjechałem na Hawaje, utrzymuję ten rytm, bo stwierdziłem, że minęło stanowczo zbyt dużo czasu od chwili, kiedy ostatnio byłem w stanie pokonywać takie odległości i utrzymać tego rodzaju stały rozkład.
Istnieje kilka powodów, dla których w pewnym momencie życia przestałem biegać poważnie. Przede wszystkim przybyło mi obowiązków i coraz bardziej zaczęło mi brakować wolnego czasu. Kiedy byłem młodszy, wcale nie miałem tyle wolnego czasu, ile bym sobie życzył, ale nie musiałem zajmować się tyloma drobiazgami, którymi zajmuję się teraz. Nie wiem dlaczego, ale im starszy człowiek się staje, tym więcej przybywa mu obowiązków.
Innym powodem jest to, że bardziej od maratonów zainteresowałem się triatlonem. Triatlon, rzecz jasna, obejmuje, oprócz biegania, pływanie i jazdę na rowerze. Bieganie nie stanowi dla mnie problemu, ale chcąc opanować dwie pozostałe dyscypliny, musiałem poświęcić więcej czasu na trenowanie pływania i kolarstwa. Pływanie zaczynałem od początku, ucząc się odpowiedniego stylu, podobnie było z jazdą na rowerze – musiałem opanować technikę i wytrenować właściwe mięśnie. Wszystko to wymagało czasu i wysiłku, więc w rezultacie pozostało mi mniej czasu na bieganie.
Wszelako głównym powodem było zapewne to, że w pewnym wieku najzwyczajniej zmęczyłem się bieganiem. Zacząłem biegać jesienią 1982 roku i od tamtej pory biegałem przez blisko dwadzieścia trzy lata. W tym czasie truchtałem niemal każdego dnia, brałem udział w przynajmniej jednym maratonie w ciągu roku – do tej pory w dwudziestu trzech – i uczestniczyłem w tylu długodystansowych biegach na całym świecie, że nie chce mi się ich liczyć. Biegi długodystansowe odpowiadają mojemu typowi osobowości i muszę przyznać, że ze wszystkich nawyków, jakich nabrałem przez całe życie, ten okazał się najbardziej pomocny i najbardziej sensowny. Bieganie bez przerwy przez ponad dwie dekady uczyniło mnie silniejszym – zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie.
Chodzi o to, że nie nadaję się za bardzo do sportów zespołowych. Taki już jestem. Zawsze kiedy gram w piłkę nożną albo baseball – a w zasadzie odkąd dorosłem, nie grywam ani w jedno, ani w drugie prawie wcale – czuję się nieswojo. Być może przyczyną jest to, że nie miałem braci, ale nie potrafię się przekonać do sportów uprawianych z innymi. Nie jestem też dobry w dyscyplinach jeden na jednego, takich jak tenis. Lubię squasha, ale gdy przychodzi mi grać z przeciwnikiem, rywalizacja wywołuje we mnie skrępowanie. A jeśli chodzi o sztuki walki, zupełnie się w nich nie liczę.
Nie zrozumcie mnie źle – nie jestem całkiem pozbawiony zmysłu rywalizacji. Problem polega na tym, że z jakiejś przyczyny nigdy nie dbałem specjalnie o to, czy pokonam innych, czy raczej oni pokonają mnie. To przeświadczenie nie zmieniło się, odkąd dorosłem. Nieważne, o jakiej dziedzinie mówimy – wygrywanie z innymi po prostu mi nie odpowiada. Znacznie bardziej interesuje mnie to, czy zdołam osiągnąć cele, które sobie wyznaczam, zatem pod tym względem biegi długodystansowe nadają się idealnie dla takiej mentalności jak moja.
Maratończycy zrozumieją, o co mi chodzi. Nie dbamy specjalnie o to, czy pokonamy jakiegoś konkretnego przeciwnika. Biegacze klasy światowej chcą rzecz jasna wyprzedzić największych rywali, ale przeciętny, zwykły maratończyk nie bierze pod uwagę indywidualnego współzawodnictwa. Jestem pewien, że są niedzielni biegacze, dla których pragnienie pokonania konkretnego przeciwnika staje się motywacją do cięższych treningów. Ale co się stanie, jeśli rywal – obojętnie z jakiej przyczyny – wycofa się z konkurencji? Ich motywacja do biegania zniknie, a przynajmniej się zmniejszy, i nie wytrwają długo w biegach.
Dla większości zwykłych biegaczy najsilniejszą motywacją jest pokonywanie wyznaczonego czasu. Jeśli biegacz temu podoła, będzie czuł, że wypełnił to, co sobie założył, a jeśli nie, będzie miał poczucie, że nie wypełnił postawionego przed sobą zadania. Lecz nawet jeśli nie pobije rekordu, jaki przed sobą postawił, a czerpie satysfakcję z tego, że bardzo się starał – odkrywszy może po drodze coś ważnego na swój temat – wówczas już samo to jest osiągnięciem niosącym pozytywne emocje, które przechowa w sobie do następnego biegu.
To samo da się powiedzieć o zawodzie, który uprawiam. Wśród powieściopisarzy nie ma, moim zdaniem, zwycięzców ani przegranych. Istnieją zewnętrzne oznaki literackich osiągnięć, choćby liczba sprzedanych egzemplarzy książki, zdobyte nagrody, dobre czy złe recenzje, ale żadna z nich w istocie się nie liczy. Liczy się tylko to, czy pisarstwo spełnia standardy, jakie sobie wyznaczamy. Niepowodzenia w przeskoczeniu poprzeczki na zaplanowanej wysokości nie da się tak łatwo wytłumaczyć. Jeśli chodzi o innych, zawsze można znaleźć sensowne usprawiedliwienie, ale samego siebie nie da się oszukać. Pod tym względem pisanie powieści i bieganie pełnego maratonu są bardzo do siebie podobne. Pisarz kieruje się zazwyczaj cichą wewnętrzną motywacją i nie szuka potwierdzenia w tym, co widać na zewnątrz.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji