Parlament Antyeuropejski - ebook
Parlament Antyeuropejski - ebook
Parlament Antyeuropejski jest zabawnym opisem najdziwniejszej instytucji świata. Wybrańcy narodów opływają w niej w luksusy niewyobrażalne dla zwykłego zjadacza chleba, mając jednocześnie usta pełne frazesów o równości. Książka pełna jest smakowitych anegdot, ciekawych plotek i zabawnych historyjek z życia europosłów. Zarazem jednak to smutny zapis tego, jak politycy pracujący w Brukseli i Strasburgu oddalili się od swych wyborców, jak niedemokratyczne są ich decyzje i w jak głębokiej pogardzie mają interesy tych, którzy na nich głosowali. Książka ta więcej mówi o Unii Europejskiej i Parlamencie Europejskim niż setki publicystycznych opracowań. Bawiąc uczy. Ucząc przeraża.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61808-45-9 |
Rozmiar pliku: | 432 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Europoseł podróżuje i liczy
Zastanawiałem się, jak opisać Parlament Europejski. Jak uchwycić jego absurd i zakłamanie? Zacznę może od pokazania, jak dojeżdżają do pracy członkowie Europarlamentu, czyli Members of the European Parliament, potocznie zwani MEP-ami. Pod hotel lub mieszkanie MEP-a zajeżdża czarna limuzyna, wysiada z niej kierowca zawsze ubrany w garnitur. Staje przy prawych tylnych drzwiach, żeby – otworzywszy je wcześniej – wpuścić do środka utrudzonego życiem eurodeputowanego, po czym delikatnie je zamyka. Przez pięć lat próbowałem z tym walczyć. Uważam, że nikt nie musi otwierać mi drzwi do samochodu. Mimo próśb i nalegań szoferzy nadal to robili, powtarzając, że należy to do ich obowiązków. Przy wysiadaniu zaś… oczekiwali napiwku w kwocie jednego euro. Tu z kolei ja stawiałem opór nie dlatego, że jestem sknerą, lecz nie widzę powodu, żeby za wykonanie pracy należały się im dodatkowe pieniądze. Byłem więc dla kierowców podwójnym problemem – nie pozwalałem otwierać sobie drzwi, ale także nie dawałem napiwków. Uważam bowiem, że w instytucji, która ma być symbolem demokracji i wpływu ludzi na Unię Europejską, obie czynności są żenujące i zawstydzające – wybrańcy narodów europejskich wożeni są jak książęta, po czym traktują swoich kierowców jak podwładnych, częstując ich napiwkami. Kłóciło mi się to z obrazem „parlamentu”.
***
Jeśli jednak mowa o samochodach… Na koszt Parlamentu Europejskiego, czyli europejskiego podatnika, utrzymywany jest cały park maszynowy czarnych limuzyn. Dziewięćdziesiąt procent z nich to mercedesy klasy S. Zupełnie nie wiadomo, po co są one kupowane i serwisowane przez Parlament Europejski. Nawet gdyby władze Parlamentu chciały przychylić nieba eurodeputowanym i płacić im za każdą taksówkę, i tak wyszłoby to taniej niż utrzymywanie armii kierowców i całej masy (myślę, że ponad setki) luksusowych limuzyn. Widocznie władze Parlamentu Europejskiego uważają inaczej i muszą dopieścić wybrańców narodów Unii, którzy tak ciężko pracują.
Mercedes z kierowcą należy się każdemu europosłowi, jeśli mieszka do dwudziestu kilometrów od Parlamentu Europejskiego. Może więc nawet kilka razy dziennie zażądać przewiezienia na trasie dom–praca lub praca–restauracja i nie płaci za to ani grosza. Podobnie jest z przejazdami na lotnisko i z niego – także są za darmo. Dodatkowo, każdy MEP może w tygodniu wykorzystać limit pięćdziesięciu euro na taksówki. Przysługuje mu również kolejne pięćdziesiąt euro na taksówki na linii Parlament Europejski–lotnisko. Jakby nie stać go było na zapłacenie za przejazd z własnej kieszeni. Jakby cierpiał biedę i musiał oszczędzać, maszerując po nocach ulicami Brukseli.
***
Podróże europosłów w ogóle emocjonują prawie wszystkich – polityków, media i wyborców. Słusznie, bo jest o czym pisać. Zacznijmy od dojazdów autem do Brukseli. Każdy MEP może co tydzień przyjechać do pracy swoim samochodem. Dostaje za to zwrot kosztów w postaci czterdziestu dziewięciu eurocentów za kilometr. Łatwo przeliczyć, że nawet po odliczeniu kosztów paliwa na rękę za jeden taki kurs dostaje kilka tysięcy złotych. Jeśli więc ktoś zdecydował na początku kadencji, że będzie regularnie co tydzień dojeżdżał do pracy, na przykład z Warszawy, to zarobił w ciągu pięciu lat około siedmiuset–ośmiuset tysięcy złotych. Robi wrażenie, prawda? Ale to nie wszystko, bo można – absolutnie legalnie – zrobić sobie w środku tygodnia tak zwany brejk, czyli wrócić do kraju (o czym jeszcze będzie). Już we wtorek (po szczęśliwym dotarciu w poniedziałek do Brukseli) można więc wsiąść spokojnie w auto i ruszyć z powrotem na łono ojczyzny (kasując oczywiście czterdzieści dziewięć eurocentów za każdy kilometr). W środę należy wracać do stolicy zjednoczonej Europy, ponownie dostając czterdzieści dziewięć eurocentów za każdy przejechany w znoju i trudzie kilometr. W czwartek zaś lub w piątek można znowu udać się w podróż do kraju, zarabiając na każdym kilometrze… Łatwo policzyć, że gdyby utrzymać ten tryb życia i całą kadencję spędzić na jeżdżeniu autem „tam i nazad”, jak to się u nas na Śląsku mówi, to można by w ciągu pięciu lat zarobić – na samych dojazdach! – mniej więcej półtora miliona złotych. Odbywałoby się to całkowicie legalnie, a wręcz – śmiem twierdzić – za cichą pochwałą władz Parlamentu Europejskiego.
Dlaczego tak uważam? Bo odkryłem, że intencją urzędników Parlamentu Europejskiego jest, aby politycy jak najmniej angażowali się w prace Parlamentu. Oni, czyli biurokraci, wiedzą najlepiej, jak wszystko powinno działać, i europosłowie, czyli mimo wszystko pewien czynnik społeczny, trochę im w tym przeszkadzają. Dlatego stworzono cały system „legalnej korupcji”, to znaczy takich zachęt i ułatwień, które skłaniają MEP-ów raczej do korzystania z szeregu przywilejów i sposobów zarabiania, niźli do wtrącania się do procesów politycznych. Stąd europoseł kursujący nieustannie autem na linii kraj–Bruksela jest idealny dla unijnej biurokracji: jest tak zajęty zarabianiem dodatkowej kasy, że prawie go nie ma w Parlamencie. Nie ma ani siły, ani czasu, ani ochoty na to, by w jakikolwiek sposób ingerować w procesy polityczne, którymi chętnie zajmą się urzędnicy. I dlatego jego jeżdżenie w tę i z powrotem jest całkowicie legalne i zgodne z prawem. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że to spełnienie marzeń unijnych urzędników – politycy zamienieni w kierowców, obsypani pieniędzmi i odsunięci od „poważnej i merytorycznej” polityki.
***
Wróćmy jednak do przejazdów. Jak udokumentować, że przebyło się daną trasę? Powinna wystarczyć deklaracja eurodeputowanego, prawda? Na taką naiwność służb Parlamentu Europejskiego jednak nie stać. Wymaga się od europosłów rachunków z podróży. Na początku kadencji wystarczył jakikolwiek rachunek z jakiejkolwiek stacji benzynowej na trasie. Podobno jednak niektórzy zaczęli deklarować, że odbyli podróż „brejkową” (czyli od wtorku do środy), choć nie oddalali się znacznie od Brukseli, a zarabiali, jakby jechali tam i z powrotem. Jak to robili? Wyjeżdżali sto kilometrów za stolicę zjednoczonej Europy, tam tankowali paliwo, po czym wracali. Następnego dnia wykonywali tę samą trasę ponownie i udawali, że właśnie wracają z kraju. W ten sposób potrafili pobrać zwrot za przejazd na przykład trzech tysięcy kilometrów (w przypadku Greków czy Rumunów nawet i pięciu tysięcy), podczas gdy w rzeczywistości pokonali czterysta kilometrów, a przez całe dwa dni imprezowali po cichu w swoich domach w Brukseli. Z biegiem czasu system uszczelniono i kazano dostarczać dwa rachunki – z początku trasy i z jej końca. Utrudniło to nieco proceder, choć nie sądzę, żeby udało się go całkowicie wyeliminować. Sposobem na obejście tego wymogu było zatrudnienie asystenta, który w kraju pochodzenia MEP-a musiał wyjeżdżać jakieś trzysta kilometrów w kierunku Belgii i tam kupować paliwo lub posiłek na stacji benzynowej.
Innym sposobem na dodatkowe zarobki jest wspólne jeżdżenie. Kilku europosłów po prostu jedzie jednym autem, a potem udają, że każdy jechał swoim. Zaoszczędza się w ten sposób na paliwie, za które płaci się – solidarnie, a jakże – po równo. Może i trochę ciasno, ale jest zysk w postaci co najmniej kilkuset złotych. Muszę przyznać, że raz przytrafiła mi się zabawna historyjka. Do Brukseli zazwyczaj latałem samolotem, ale do Strasburga (raz w miesiącu) jeździłem autem. I kiedyś po głosowaniach chciałem jeszcze porozmawiać z jednym MEP-em. On także był autem i jechał w tę samą stronę, więc zaproponowałem, żebyśmy przez czas trwania rozmowy pojechali razem. Poseł był w Strasburgu z asystentem, który mógł jechać za nami, prowadząc drugi samochód. Musieliśmy jednak podjąć trochę śmieszne, ale niezbędne działania – wyjechaliśmy osobno z siedziby Parlamentu Europejskiego i dopiero kilkanaście kilometrów za Strasburgiem europoseł wsiadł do mojego auta. Baliśmy się, że ktoś zobaczy nas razem wyjeżdżających z garażu Parlamentu, co mogłoby świadczyć o uprawianiu wyżej opisanego procederu. Notabene – gdy wtedy opuszczałem dziedziniec Parlamentu Europejskiego w Strasburgu, kątem oka dostrzegłem trzech polskich europosłów pakujących się do jednego auta.
***
Mniej więcej do połowy kadencji zwracano także za nocleg w czasie podróży. Jeśli odległość od Brukseli wynosiła ponad tysiąc kilometrów, należało się pół diety dziennej, czyli ponad sto pięćdziesiąt euro. Żeby je otrzymać, europoseł musiał udokumentować nocleg na trasie. Zaczęły więc do wydziału odpowiedzialnego za rozliczenia napływać rachunki za noclegi w wysokości na przykład trzydziestu złotych, bo nikt przecież nie zabroni deputowanemu zatrzymać się w jakiejś obskurnej melinie po polskiej stronie granicy, w której nocleg naprawdę kosztuje mniej niż dziesięć euro. Po jakimś czasie, nie wiedzieć czemu, przepis zmodyfikowano i żeby móc skorzystać z tego typu noclegu, należało przedstawić zaświadczenie, że jest się chorym lub tak starym, że nie sposób w całości pokonać dystansu ponad tysiąca kilometrów. Nie sądzę jednak, by zmniejszyło to liczbę osób, które „dojeżdżały do pracy autem”. Tyle tylko, że dojazdy stały się mniej opłacalne. I co chyba oczywiste – w tych hotelach nikt się nie zatrzymywał. Po prostu europoseł wchodził do recepcji, płacił należną kwotę za nocleg i jechał dalej. Jak widać, ze zmiany przepisów niezadowoleni byli nie tylko eurodeputowani, ale także – a może nawet przede wszystkim – hotelarze. Wszak stracili idealnych klientów – płacących i nawet niewchodzących do pokoju.
***
W poprzedniej kadencji wyglądało to trochę inaczej – każdy europoseł otrzymywał ryczałt za przelot do Brukseli klasą biznes. Czyli około tysiąca euro. Co zrobił z tą kwotą, to był już tylko jego problem. Mógł za nią kupić bilet na samolot i dostojnie, wygodnie oraz szybko dotrzeć do stolicy Belgii. Mógł jednak kupić bilet w klasie economic i resztę sobie odłożyć. Mógł również, co było jeszcze sprytniejsze i jeszcze bardziej opłacalne, zarezerwować bilet w tanich liniach lotniczych, co przy obowiązujących w nich od czasu do czasu promocjach wychodziło prawie za darmo. I wreszcie mógł ów europoseł dojechać do Brukseli autem. Wątpię, by ktokolwiek w tamtej kadencji naprawdę latał klasą biznes – wszyscy chcieli zaoszczędzić, zwłaszcza że wówczas pensje poszczególnych członków Europarlamentu były zróżnicowane i dostosowane do pensji posła krajowego. Czyli mówiąc najprościej – polski MEP zarabiał dokładnie tyle, ile polski poseł. Różnicę w dochodach między politykiem sejmowym a brukselskim osiągało się właśnie dzięki różnym dodatkom, z których ryczał za przeloty był najbardziej znaczący. W kadencji 2009–2014 władze Parlamentu Europejskiego uznały, że tak się nie godzi i – po pierwsze – zrównały wynagrodzenie wszystkim siedmiuset pięćdziesięciu jeden europosłom bez względu na to, z jakiego kraju pochodzą, a po drugie – zrezygnowały z ryczałtu za przeloty, tylko po prostu zaczęły za nie płacić. Jak można się domyślić – żaden z europosłów nie lata już tanimi liniami lotniczymi, lecz wygodnie klasą biznes. Albo dojeżdża autem z powodów, o których już pisaliśmy.
***
Ja do Brukseli – o czym już wspominałem – zazwyczaj latałem, a do Strasburga prawie zawsze jeździłem. Dlaczego? Do Belgii miałem bardzo dużo lotów, a do Strasburga musiałem latać z dwiema lub nawet trzema przesiadkami. Kiedy na początku kadencji dwa razy na sesję do Strasburga udałem się samolotem, to cała podróż – od wyjścia z domu do wejścia do Parlamentu Europejskiego – zajęła mi jedenaście godzin, podczas gdy jazda samochodem trwa około ośmiu. Inaczej było z lotami do Brukseli – to dystans już o dwieście kilometrów dłuższy, a kto jechał ponad tysiąc kilometrów, wie, że każde kolejne sto bardzo się dłuży. Wiem, że wielu eurodeputowanych z Polski robiło podobnie – do Brukseli latali, a do Strasburga jeździli autami.
***
Loty to najżywiej dyskutowany temat wśród wszystkich członków Parlamentu Europejskiego. Jak przyleciałeś? Czym przyleciałeś? Kiedy wylatujesz? Ile masz czasu na przesiadkę? No i pytanie najważniejsze – czy masz już hona? Co to jest hon? Najwyższa klasa w systemie Miles & More, czyli coś, co upoważnia do korzystania z salonu vip i wszystkich udogodnień wynikających z podróżowania już nie tylko klasą biznes, ale first klasą. Jak się do tego dochodzi? Latając na koszt podatnika europejskiego. Każdy z nas już po kilkunastu tygodniach dostawał kartę Frequent Traveller upoważniającą do wielu przywilejów. Nie pamiętam konkretnie jakich, gdyż bardzo szybko otrzymywało się kartę Senator, która pozwalała na wejście do business lounge – miejsca przeznaczonego tylko dla posiadaczy tej karty. Od normalnego saloniku różniło się ono rodzajem jedzenia, alkoholu i obsługi oraz kilkoma udogodnieniami – w przypadku opóźnień miało się zagwarantowany między innymi niezły hotel i miłą obsługę. Ale ci, co latali najczęściej, już po roku, może po dwóch, mogli się stać szczęśliwymi posiadaczami karty Honorable, czyli właśnie wzmiankowanego hona. Lounge pierwszej klasy to naprawdę coś – jedzenie z karty, alkohole z najwyższej półki, relaksująca atmosfera. Byłem kilka razy, bo inni życzliwi europosłowie zaprosili mnie do niego (każdy hon może zaprosić jedną osobę do tego typu saloniku). Ale najbardziej spektakularną, czasem żenującą, czasem jednak bardzo użyteczną usługą przysługującą honom jest limuzyna podstawiana pod samolot w celu odtransportowania pasażera bezpośrednio do wyjścia lub do innego samolotu. Żenującą – gdy na oczach wszystkich pasażerów już siedzących w samolocie hon jest podwożony limuzyną (same najbardziej luksusowe mercedesy, BMW i porsche), musi z niej wysiąść i wejść po schodkach do samolotu. Większość ludzi zapewne myśli, że to przywilej bycia politykiem, a nie posiadacza karty dostępnej każdemu pod warunkiem bardzo częstego latania. Parę razy byłem w tej sytuacji i zawsze czułem się źle. A z czym związany jest pożytek? Limuzyna transportuje hona od drzwi jednego samolotu pod drzwi drugiego. To bardzo pomaga i czasami jest jedyną szansą na złapanie połączenia i zaoszczędzenie kilku godzin w oczekiwaniu na następny lot. Muszę przyznać, że polscy eurodeputowani wielokrotnie wykazywali się życzliwością i podwozili kolegów nieposiadających karty hon „swoją” limuzyną. Podziękowałbym im w tym miejscu, ale nie mam pewności, czy życzyliby sobie tego.
Gdy ma się status Senatora, to czasami, zwłaszcza na dalekich trasach, załoga samolotu przesadza z klasy biznes do first klasy. Dzieje się tak wówczas, gdy w pierwszej klasie nie ma wielu pasażerów. Zdarzyło mi się to kilka razy. Pozostało wrażenie, z jaką atencją i jakimi honorami traktuje się podróżnych, ale rzeczywiście to najwyższy standard obsługi. Dość powiedzieć, że w first klasie do spania dostaje się piżamę, a śpi się w łóżku całkowicie rozkładanym i oddzielonym od innych pasażerów specjalną kurtyną. Raz się nawet przestraszyłem, kiedy przesadzono mnie do first klasy, a steward, widząc mnie w nowym miejscu, krzyknął, zasmucił się i gdzieś pobiegł. Wrócił po chwili – okazało się, że w wazoniku przy moim boksie nie było… róży, więc on tę różę przyniósł. Dopiero wtedy odetchnął i lekko się rozluźnił. Ja też.
Zapytają Państwo, jak to się dzieje, że MEP-y dostają wciąż wyższą klasę w samolotach? Wszak nie latają za swoje, a za cudze. To jest rzeczywiście zadziwiające. Za każdy lot gromadzimy na swych indywidualnych kontach tak zwane mile, czyli punkty w programie Miles & More. Przyznawane są one za każdy lot w zależności od jego długości i klasy. A eurodeputowani latają często i daleko, więc bardzo szybko na naszych indywidualnych kontach zaczynają gromadzić się mile. To właśnie dzięki nim zdobywamy kolejne statusy (Senator, hon) i to dzięki nim możemy sfinansować loty swoim rodzinom, znajomym czy samym sobie. To trochę dziwne, gdyż korzyść jest ewidentnie osobista, a pieniądze publiczne, więc i profity wynikające z gromadzenia mil powinny być publiczne. Można by choćby kupować za nie kolejne loty dla MEP-ów lub dla urzędników Parlamentu Europejskiego. Wiele razy rozmawiałem o tym z różnymi ludźmi, ale zawsze powtarzano mi, że takie są przepisy i nie można tego zmienić. To kolejny przykład, w jaki sposób Parlament Europejski jest instytucją uwłaszczającą jej przedstawicieli, a nie zwykłych obywateli Unii, i działa na korzyść klasy politycznej, a nie wyborców.
Z tymi milami jest istne szaleństwo! Jeden z europosłów opowiadał mi kiedyś, że był pewien, iż zgromadzone mile wystarczą mu, by już od nowego roku miał status hona i czarną kartę umożliwiającą korzystanie ze wszystkich dobrodziejstw z tego wynikających. Ale ku swemu przerażeniu 30 grudnia zorientował się, że brakuje mu kilkuset mil. Co zrobił w tej sytuacji? Natychmiast zarezerwował lot do Warszawy i z powrotem, by jeszcze przed północą 31 grudnia nabić potrzebne mile i móc w nowym roku rozkoszować się limuzynami i first class lounge’ami.
***
Bardzo często MEP-y, podróżując, wybierają drogę dłuższą i bardziej okrężną, byle tylko zwiększyć dystans, a tym samym zgromadzić jak najwięcej mil. Decydują się też tylko na usługi tych linii, które są objęte programem Miles & More. Dlatego można od czasu do czasu zobaczyć na jakimś lotnisku europosła, który czeka na połączenie, choć mógłby skorzystać z szybszego i prostszego sposobu dotarcia do Brukseli. On jednak woli poczekać na samolot, który operuje w systemie generującym mile. Po co się spieszyć? Czyż w vipowskim saloniku nie jest przyjemnie? Ku czemu tak gnać? Ku czemu tak pędzić?
***
Każdy z MEP-ów po skończonej kadencji ma tyle mil, że właściwie mógłby okrążyć kulę ziemską kilka razy. Przypominam – to jego osobista korzyść zdobyta za publiczne pieniądze. Za zgromadzone mile można sobie podróżować, ile się chce i gdzie się chce. Podejrzewam nawet, że po pięciu latach jest ich tyle, że można na stałe zamieszkać w samolotach i krążyć nad globem w nieskończoność, bowiem przebywanie na pokładach samolotów będzie generować nowe mile i tak już bez końca. Czy jest to jakiś plan na życie? Pewnie dla miłośników dalekich podróży tak.
Na tle zdobywania mil dochodziło do zawiści między eurodeputowanymi z Warszawy i okolic oraz MEP-ami z innych części kraju. Ci pierwsi mieli pewien problem – ze stolicy naszego pięknego kraju do Brukseli jest codziennie kilka bezpośrednich lotów, co czyni zdobywanie mil… trudniejszym. Dlaczego? Bo jeśli leci się „łamańcem”, czyli nie bezpośrednio, a z przesiadką, to wówczas zdobywa się mile podwójnie. Zatem ci, którzy odbywali podróż z Krakowa, Katowic, Poznania czy Wrocławia, chcąc, nie chcąc, lecieli przez Frankfurt lub Monachium, podwajając swoje milowe zdobycze. Biedne MEP-y warszawskie musiały zaś kombinować, jak uzasadnić w Parlamencie Europejskim, że choć mieli lot bezpośredni, to jednak wybrali połączenie przez jedno z miast niemieckich. Samą miłością do Goethego i Schillera wytłumaczyć się tego nie dawało, więc musieli się naprawdę natrudzić, by przekonać brukselską administrację, że nie mogli lecieć o 11.00 bezpośrednio i dlatego wybrali połączenie o 11.30 przez Monachium. Jak to robili, nie wiem. Ale doceniam.
***
Z kwestią mil związany jest wzmiankowany już wcześniej problem „brejków”. „Brejk” to możliwość powrotu do kraju w trakcie tygodnia. Czyli – jak już wspominałem – można przylecieć do Brukseli w poniedziałek wieczorem, by zaraz we wtorkowy ranek udać się do Polski. Można wtedy do Belgii wrócić w środę popołudniu, jakoś przetrwać w „fabryce” (czyli w Parlamencie Europejskim) czwartek i rannym samolotem w piątek udać się na zasłużony odpoczynek do domu. Wychodzą cztery loty w tygodniu, prawda? Błąd! Lotów może być bowiem osiem! Licząc oczywiście z „łamańcami”. W ten oto sposób zdołamy nabić mil cztery razy więcej, niż tylko lecąc do pracy w poniedziałek i wracając w czwartek lub w piątek.
Pełne wykorzystywanie „brejków” nabija mile, ale uniemożliwia praktycznie pracę w Parlamencie Europejskim. Trudno sensownie wykonywać swoje obowiązki, ciągle przebywając poza biurem, ale z drugiej strony – jest to dla MEP-a miłe: zyskuje punkty w programie, a przez cały dzień dostaje ciepłe jedzenie, alkohol w nieograniczonych ilościach i sympatyczne towarzystwo stewardess (zazwyczaj – niestety – niemieckich). Ale to jeszcze nie wszystko – do 2012 roku można było wziąć… dwa „brejki” w ciągu tygodnia. Czyli oprócz podróży głównej (w poniedziałek do Brukseli i w piątek do domu) można było jeszcze dwa razy polecieć do Polski. Pogubili się Państwo? Bez nerwów, już tłumaczę. Lecisz w poniedziałek do Brukseli. We wtorek rano wracasz do kraju. W środę wieczorem znów lecisz do Brukseli. W czwartek rano ponownie wracasz do kraju, by popołudniu polecieć do Brukseli. A w piątek rano wracasz do domu na weekend. Proste? No pewnie! Czyli ile lotów zaliczałeś w ciągu tygodnia? Nie, nie sześć. Dwanaście! Pamiętajmy bowiem o „łamańcach”. W takim trybie status hona można osiągnąć już po pół roku, a zgromadzonymi milami dzielny MEP zdołałby obdarować armię radziecką. Znajdował się on praktycznie zawsze albo w powietrzu, albo w domu. O żadnej sensownej pracy w Parlamencie nie mogło być mowy, gdyż jak można rzetelnie wypełniać swoje obowiązki, nie przebywając praktycznie w zakładzie pracy? I o to właśnie czasami chodziło – samemu zainteresowanemu i szefostwu Parlamentu Europejskiego. I jest to całkowicie legalne.
***
Po raz kolejny powraca pytanie: czy przypadkiem władze Parlamentu Europejskiego nie są zainteresowane, by europosłowie skupili się na osiąganiu korzyści własnych, a prawdziwą politykę zostawili biurokratom i urzędnikom? Ideałem był zapewne pewien włoski eurodeputowany, który w Brukseli nie pojawiał się wcale. Cały swój czas poświęcał sobie, a także na spotkania z wyborcami, udział w różnych lokalnych festynach, bezpośredni kontakt z ludźmi. Ci ostatni byli podobno zachwyceni, że mają polityka, który się nie wywyższa, zawsze ma czas na rozmowę z nimi i nie mędrkuje. Dlatego przedłużali mu mandat, bowiem takiego ludzkiego i sympatycznego reprezentanta próżno było szukać w całej okolicy. Wydaje się, że ów europoseł był także niedościgłym ideałem dla szefostwa Parlamentu Europejskiego – nie generował kosztów przelotu, nie wtrącał się w procesy polityczne, nie przeszkadzał unijnej biurokracji. Same zyski.
BESTSELLERY
- EBOOK44,99 zł
- 31,99 zł
- Wydawnictwo: Dowody na istnienieFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Literatura faktuDlaczego Kanada ściąga dziś z pomników i banknotów swoich dawnych bohaterów? Jak to możliwe, że odbierano tam dzieci rodzicom? Czyja ręka temu błogosławiła? Co ukryto pod mozaiką kulturową?28,69 zł28,69 zł
- 55,99 zł
- Wydawnictwo: Dowody na istnienieFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Literatura faktuMariusz Szczygieł – laureat Europejskiej Nagrody Literackiej i Dziennikarz Roku 2013 – opowiada prawdziwe historie o „nie ma”. Nie ma kogoś. Nie ma czegoś. Nie ma przeszłości. Nie ma pamięci. Nie ma miłości. Nie ma życia. Nie ...31,42 złEBOOK31,42 zł