Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokraj - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pokraj - ebook

"Zdaniem wielu naukowców niewyjaśnione przypadki zgonów mężczyzn w wieku czterdziestu lat spowodowane są monotonią ich życia seksualnego", donosi prasa w Pokraju. Inżynier Sebastian Rawa ma do czterdziestki trzy tygodnie i – czyż można mu mieć to za złe? – nie chce umierać. Dlatego za namową swojego serdecznego przyjaciela, Adasia Rembelskiego, umawia się przez internet z dwudziestoletnią czarnoskórą ekspedientką Anitą Bułas, która marzy o karierze aktorskiej. Choć świat filmu jest mu całkowicie obcy, inżynier Rawa, namówiony przez przyjaciela, udaje przed dziewczyną reżysera filmowego. Jednak perfekcyjnie zaplanowana randka błyskawicznie wymyka się̨ spod kontroli, wciągając inżyniera Rawę w wielopiętrową intrygę, w której ścierają się najpoważniejsze siły polityczne jego rodzinnego kraju.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0949-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Nigdy żaden naród
nie potrzebował bardziej śmiechu niż my dzisiaj.

I nigdy żaden naród mniej nie rozumiał śmiechu
– jego roli wyzwalającej”.

(Witold Gombrowicz, Dziennik)

„My stworzymy od razu taką ludzkość, jaką będzie aż po zgaśnięcie słońca. Aż po zagwazdrany koniec naszych gadów na zamarzłej ziemiczce naszej, kochanej i świętej”.

(Stanisław Ignacy Witkiewicz, Szewcy)

„Cóż to za szkaradne indywidua?

Znów jacyś ulicznicy u ciebie. Ile razy przyjdę,
zawsze te wstrętne indywidua”.

(Edmund Niziurski, Niewiarygodne przygody
Marka Piegusa)PRZYGODA PIERWSZA, czyli SZCZURUNIA

Senny majak inżyniera Rawy. Trudne rozmowy z Mózgiem. Kto przestraszył Ciotkę Irenkę? Tajemniczy zapach z wnętrza głowy. Do kogo jest podobna babcia? „To drzewo ożyje, kochanie”. Cesarzowa krwiożerców

Tak…

Powiedzieć, że przyjęcia organizowane przez magistra inżyniera Sebastiana Rawę miały status legendy, to jakby stanąć w pół drogi do raju. To było coś znacznie więcej. To były epickie bibki. To były kultowe bomblerki. To były baśniowe juble i mityczne dancingi. Tłocznie wrażeń niezapomnianych. Ochlaje potężne niczym hymn narodowy i lumpki nieśmiertelne jak tysiącletnia pieśń. To były melanże o szlachetnym szlifie, rżnięte z najcenniejszego materiału, jaki wydała tutejsza ziemia: rycerskich mężczyzn i zmysłowych kobiet. To były przekładańce ciał i dusz tak wyrafinowane, że mówiono o nich szeptem niczym o wielkich poległych, Pierwszym Obywatelu lub planach na imperialną przyszłość. Mruczano o nich sekretnie, z czcią niemal religijną, zarazem jednak ochoczo i z pasją, mruczano miesiącami i latami, a jeśli komu życie pędziło jak szalone, to nawet i stuleciami, obrazy zaś najwymyślniejszych ekscesów inżyniera Rawy i jego nieokiełznanych tutti frutti wywoływały na twarzach poruszonych słuchaczy mikrodygot, poty i pąsy.

Opowiadano zatem o hulankach przy podświetlonym basenie z kusząco błękitną wodą, gdzie w konwulsyjnym tańcu wibrowali wybrańcy kosmatych bogów i iluminaci lubieżności. Rozprawiano o miszmaszu potraw najwykwintniejszych i zarazem najobrzydliwszych: o aksamitnych stekach z krów pojonych koszernym piwem i masowanych przez dziecięce rączki gdzieś w dzikiej Azji, o trzymetrowym tuńczyku żywcem pokrojonym w noc Kupały przez japońskich asasynów, w którego krwi kąpano się później z dzikim wrzaskiem do świtania, oraz o białych truflach – przemocnym afrodyzjaku, wygrzebywanym gdzieś hen przez żarłoczne piemonckie świnie, a potem pochłanianym kilogramami przez świnie pokrajskiej society, żarłoczniejsze i z pewnością bardziej rozbestwione.

Trajkotano o francuskich pasztetach ze słowiczych języczków, o tarantulach potężnych jak talerz i smażonych na sposób kambodżański (przy czym nikt z trajkoczących nie miał pojęcia, co to znaczy) oraz o sercu kobry królewskiej, zaserwowanym w jej własnym jadzie, szczęśliwie zneutralizowanym przez wszystkomogące indiańskie jagody. Serce to podać miano ponoć jeden jedyny raz – z okazji awansu magistra inżyniera Sebastiana Rawy na stanowisko głównego specjalisty od utylizacji śmieci w farszawskim Oficjum Gospodarki Odpadami Komunalnymi.

Dużo perorowano też o ulubionych zupach inżyniera. O rosole z babcinymi łazankami, w którym aliści zawsze musiało pływać jajo z ugotowanym kaczym płodem, na wpół rozwiniętym. O parzybrodzie z kapusty zbieranej z pól, gdzie miłe sercom Pokrajaków bociany podrzucały im pociechy. Nareszcie też o polewce z chińskiego grzyba, który wrastając w gąsienice, uśmierca je i mumifikuje. Wszelako tu relacje co do sposobu przyrządzania istotnie się różniły: niektórzy powiadali, iż polewkę ową inżynier Rawa podaje z gąsienicami w całości, dzięki czemu ma ona wielce odżywczy, bo proteinowy walor, inni natomiast zaklinali się, że zmumifikowane gąsienice gospodarz tłucze w młynku na suchy pieprz, a potem owym próchnem larwim wywar jedynie doprawia.

Byli i tacy, którzy jako naoczni jakoby świadkowie przysięgali, iż podczas bachicznych orgietek inżyniera Rawy alkohol płynął mało że strumieniami, to wręcz kaskadami i siklawami, a z każdym przywoływanym ze szczególną rewerencją trunkiem ów bezlik nurtów transformował w bezkresne rozlewiska i wielopalczaste delty.

Wymieniano więc koniaki i kordiały, grappy i armaniaki, tequille i okowity, wódki, wódziątka i wódczyska, nadto destylaty owocowe, bimbry, samogony, siwuchy, nastójki i przepalanki, takoż krupniki, miody, giny, rumy, whisky, bourbony, winiaki i sake, nie zapominając, rzecz jasna, o napitkach delikatniejszych, zatem likierach, kruszonach, koktajlach, ponczach, nalewkach i ratafiach oraz najprzedniejszych piwkach i piweńkach, jakie, co podkreślano w dumą, dało światu chrystowierstwo, czyli niemieckich weizenach, pepickich pilznerach, angielskich porterach, irlandzkich stoutach, belgijskich klasztornych i pokrajskich koźlakach.

Ma się rozumieć, iż w stugębnych narracjach o owych arkadyjskich dionizjach nie mogło zabraknąć też i wina, które – wedle najlepiej poinformowanych – pojawiało się w ilościach gargantuicznych i na jedno skinienie inżyniera Rawy, niczym w galilejskiej Kanie.

Było więc wino czerwone i białe, wytrawne i słodkie, z bąblami lub bez, było dosłownie wszystko, o czymkolwiek człowiek tylko zamarzył. Jeśli o węgrzynie, zjawiał się i węgrzyn, jeśli o maderze, nie brakło jej nigdy, jak również burgunda, reńskiego, brunello, blanc de blanc, merlota czy grand cru, podobnie zresztą madziarskiego tokaju, toskańskiego chianti, greckiej retsiny ani australijskiego shiraza. Było – powtórzmy to po raz kolejny – wszystko, co tylko kto chciał. Na wyciągnięcie kielicha, pucharu, czaszy, czarki, lampki, szklanicy czy też po prostu spragnionych ust.

Cokolwiek zasię zostało roztrąbione o uciechach stołu, było ledwie niemotą przy rewelacjach o krasie kobiecości, jaka oplatać miała Sebastiana Rawę ramionami rozkoszy i filuterii. Słuchy niosły, iż inżynier zarządzał płcią niewieścią niczym wszechwładny demiurg: niektóre z pań strącał w bezdeń arktycznego mrozu myślą, mową, uczynkiem, a zwłaszcza zaniedbaniem, atoli inne – a tych był legion więcej – przytulał do życiodajnej piersi, na której każdy lód tajał.

Nic dziwnego zatem, że nienawistnicy, którym zazdrość odbierała rozum, strzykali nań toksyną niczym szeolskie gady. Pies na baby, jebaka, kozi purwiarz, żydek pierdolony czy arcyruchacz to najbardziej kordialne z określeń, jakie wówczas padały. Szczęśliwie tych, którzy dostrzegali przyrodzony wdzięk inżyniera Rawy, było znacznie więcej i już wkrótce wielkomiejska klechda przydała mu przymioty Apollina, Don Juana czy ulubieńca Pokrajanek, ministra wojny Sowietana Maczegewarowicza, a wcześniej wspomniane inwektywy padały znacznie rzadziej.

Bo stało się wszem wobec jasne, iż ów mężczyzna o seksapilu bezgrzesznym, jakby nie z tego świata, wyłamał się z tabel i gra w lidze za siedmioma edenami, gdzie nawet zawiść, najpotężniejszy statek kosmiczny ludzkości, już nie dolatuje. I że sprawiedliwie należą mu się najpiękniejsze ciała firmamentu niewieściego, i to z wszystkich wszechświatów oraz wymiarów.

Brunetki i blondynki. Duże i małe. Krągłe i chudobrzuche. Cycówy i dupiary. Bladolice i te o barwie brzoskwini albo lepiej hebanu. Strażniczki domowych ognisk i rozbrykane hybrydy. Wiedźmy z kości słoniowej i te z cipkami jak kocie oko. Eksplozje bujności lubieżnych i mysie dziury. Zbawienia zlędźwiwstałe i diabelskie kołysanki. Kleiste lachociągi. Obłudne półdziewice. Steatopygiczne anioły. Maciczne fantomy. Dziunie błotne, ruchadła leśne i miejskie sprośnice. Jętki jednodniówki i wieczne imperia do natychmiastowego podbicia. Penelopy, co dają z nudów, i zawsze wilgotne podfruwajki. Magnifiki z przydługim startem i lamparcice lukrem pryskane. Niby-utwory Bacha cudem odnalezione oraz pawany na śmierć od ciągłego walenia konia. Strażniczki mostów wzwodzonych. Pocieszycielki grzesznych. Arszeniczne purwy. Cyjanki kutasów. Wielkouste przytulanki. Na testosteron przeciwciała i miodów męskich kropielnice. Mistyczne drogi do piekła i szatańskie komturie. Sterczące drażnięta i lepkością witające dzyndzyki. Tajemnice bolesne, radosne i niechwalebne. Bramy katedr i furtki od zakrystii. Trupie główki sekskomuniką obłożone i krągłe tyłki mirrą tudzież złotem opięte. Waginy łaski pełne. Waginy błogosławione między waginami. Waginy przeczyste i pokornego serca. Waginy, które pieszczą grzechy świata, i waginy, do których się uciekamy teraz, jutro, pojutrze i na wieki wieków, amen.

Pewną siebie minę.

Radosne podniecenie zachwyconego wiosną jelonka, połączone z sardonicznym grymasem starego niedźwiedzia, co z niejednego już ula miód wygarniał.

Teraz widzę go w alejce między lilipucimi drzewkami i kwietnikami o barwie fuksji. Przechadza się, a żwir chrzęści mu pod stopami.

Nie, nie tylko.

Spija szampana z kieliszków podawanych mu przez długonogie kelnerki, do których coś mówi.

Nie wiem, nie słyszę, jest za głośno, przy przeciwległym końcu basenu gra zespół japońskich lolitek w podkolanówkach, słychać bardzo rytmiczne i ostre rockabilly.

Nie, zupełnie, nigdy wcześniej nie słyszałem słowa rockabilly i nie miałem pojęcia, że w ogóle istnieje, ale jestem pewien, że muzyka, którą teraz słyszę, to rockabilly właśnie.

Zbliżam się.

Tu nigdzie nie ma żadnych mężczyzn. W basenie, przy basenie i w ogrodzie widzę wyłącznie kobiety. Wszystkie są niewiarygodnie piękne i zmysłowe. Prężą ciała na leżakach, pływają leniwie, kręcą w tańcu biodrami, śmieją się, piją wielobarwne drinki, w długich fifkach palą tytoń i haszysz. Niektóre ubrane wyłącznie w kostiumy kąpielowe, inne w wizytowe zwiewne suknie, jeszcze inne w ekstrawaganckie kreacje jak w filmach science fiction.

Nie wiem, kino mnie onieśmiela, to nie jest świat zwykłego człowieka.

A dlaczego o to pytasz?

Poczekaj, rozejrzę się, o, już widzę, idzie wzdłuż basenu, strasznie długi ten basen, jakby się nieustannie rozciągał, kiedy przechodziłem tu przed momentem, wydawał się znacznie krótszy.

Przepraszam, już nie będę.

One wszystkie patrzą na niego z hipnotycznym zauroczeniem.

Również omiata je wzrokiem, uśmiecha się, i… o Boże, nie!

Wyciągnął zza pleców dwa pistolety i zaczął strzelać na oślep!

Nie wiem, zamknąłem oczy!

Ale boję się…

Poczekaj, już otwieram… Nie, nie zabił, bo to nie jest, teraz widzę wyraźnie, prawdziwa broń. Po naciśnięciu cyngla tryska z lufy fluorescencyjna maź, z każdego pistoletu w innym, krzykliwym kolorze.

Być może, choć te kobiety traktują ją niezwykle poważnie.

Bo przez każdą z trafionych przechodzi dreszcz podniecenia, a w jej oczach pojawia się coś jakby…

Tak, właśnie tak! I podchodzą do inżyniera, by wpić mu się w usta namiętnym pocałunkiem.

Tylko wybranym, które przywołuje ruchem dłoni uzbrojonej w pistolet. Te, co dostąpiły warg zespolenia, pokrzykują hosanna! i wznoszą ręce ku niebu, a… a… a…

…a na dobitkę od czasu do czasu obok tego całego rozgardiaszu przechodzi lub przejeżdża konno oddział żołnierzy, i to odzianych w najwymyślniejsze stroje z najdziwniejszych epok. Dasz wiarę, że widziałem tu już otomańskich baszybuzuków, westfalskich lancknechtów, jegrów z Grandenburgii i czerkieskich petyhorców, lombardzkich bersalierów oraz rajtarów króla Szwecji, dodatkowo arkebuzerię francuską, infanterię hiszpańską i lejbgwardię moskwicińską, nadto husyckich pawężników, egipskich mameluków, kuszników z Albionu i terakotową armię chińskiego cesarza Qin Shi, a z naszego umiłowanego Pokraju lisowczyków, cichociemnych tudzież piechotę łanową? Co więcej…

…co więcej, dałbym sobie głowę uciąć, że pod tymi wszystkimi hełmami, kaszkietami, misiurkami, kirysami, pelerynami i futrzanymi kurtami…

…i w tej plątaninie wielobarwnych akselbantów, rapci, lampasów, frędzli, chwostów i pomponów majaczyły mi wyłącznie twarze kobiet. Tak jakby żaden samiec nie miał prawa wstępu do owego ogrodu ziemskich rozkoszy, oprócz słynnego gospodarza, rzecz jasna.

Nie mam pojęcia.

Nie widzę go nigdzie.

Staram się.

Po lewej rudowłosa Sybilla, wieszczka z Kume, a obok piersiasta Erato, muza poezji miłosnej, obie kochanki Apollina, szarpią się za włosy. Inżyniera ani śladu.

Już zerkam. O, losie…!

Kobieta!

Lecz nie takich!

Od bożej myśli piękniejsza sefira różanopalca, blask od niej bije anielski, choć i demonem podszyta, oczy jej dwa karbunkuły, jak krew gołębia goreją, co słońcu rzucił wyzwanie, a suknie mroźną okową wulkan jej ciała spinają, by chuci żar nie spopielił na pieprz płochego kochanka, co w porcie jej międzyudzia żaglowiec swój zakotwiczy, twarz jej to bastion perfekcji nieznanej dotąd w kosmosie, to ewangelia rozpustna sukuba krągłych powabów, pachnie jak ogród rozkoszy bogini zgonów i wskrzeszeń, jak inkantacja zwodnicza królowej pstrych czarodziejek, takąż ci daję odpowiedź, gdy pytasz, co czyta serce, gdy oko patrzy na prawo.

Niemożliwe, ja nie znam się na wierszach.

Wydawało ci się. Mówię o tym, co widzę. Ja zawsze mówię tylko o tym, co widzę. To bezpieczne i właściwe.

Że ona na mnie patrzy.

No, a o kim ci przed chwilą mówiłem? Ta w srebrnej sukience.

Nie mogłem tak powiedzieć, mroźne sukienki nie istnieją.

Oczywiście, że istnieje, po co miałbym strzępić język na darmo? Istnieje i przenika mnie teraz wzrokiem. Dlaczego ona tak się gapi? O, nie…!

Ona do mnie podchodzi!

Jak się mam nie bać? Jak się mam nie bać, kiedy… Kiedy ona…

…przysuwa się. Jest blisko. Za blisko i… Co ona robi…?! Co ona…?!

…całuje mnie w opętaniu, a ja się wyrwać nie mogę, jej zapach skuł mnie w niewolę, a ust ognistych aksamit miodowym ów jasyr czyni, wąż zaś gibkiego języka już mi się w trzewia zapuszcza, by wyjeść serce i duszę, co gorsza, wąsy jej gibkie nos mi łachoczą i wargi, łasząc się sztywnym włosem, migdaląc pędzla torturą, zwariuję od tych rozkoszy, od szczurzych pieszczot, od pisku: „mójżeś już na wieki wieków, szczurość cię czeka, tyś gryzoń, wąsem cię trącam i pieszczę, pląsem cię wąsam i…”. Precz…! Idź precz…! Tata…! Szczur…!

– Tata!

– Szczur!

– Tata!

– Szczur!

– Tata!

– Szczur!

– Co tu się za żydło dzieje?!

– Ilona???

Rozpoznawszy głos małżonki, magister inżynier Sebastian Rawa wystrzelił z pozycji horyzontalnej swoje prawie czterdziestoletnie ciało i ciężko dysząc, znieruchomiał na skraju łóżka. Oko miał nieprzytomne niczym bokser, co powstawszy przed momentem z ringu, nijak nie pamięta, gdzie jest, jak się nazywa i czym się trudni. Nieskoordynowanymi machnięciami usiłował ściągnąć sobie z twarzy coś jakby pajęczynę, muślin czy może folię spożywczą, a jego usta mamrotały bezgłośnie ni to modlitwę, ni to złorzeczenie. Nie sposób było rozeznać co, bo w powszechnym wrzasku – wszak paralelnie krzyczały jeszcze jego córka i żona! – jękliwy dyszkant inżyniera Rawy przebijał się najsłabiej.

– Co tu się za żydło dzieje! – wycharczała ponownie Ilona Rawa, strzelając piorunami jaszczurczych spojrzeń w stronę męża i córki.

W kilku susach umysłu Oliwka pojęła, iż jej rodzicielka nie zamierza brać jeńców, i momentalnie się rozpłakała.

– Mamcia, onże przestraszył Ciotkę Irenkę! – zamiauczała przez łzy i pochyliwszy głowę, otorbiła się w swojej dziecięcej nadwadze niczym w ślimaczej muszli.

– Sebastian!

Inżynierowi Rawie zdało się, iż w głosie żony pobrzękują żmijowe łuski.

– I ona teraz ucie… ciekła! – Kolejny spazm wstrząsnął Oliwką, a głośny poświst wypchnął zawartość jej perkatego nosa na zewnątrz.

Na ów widok Ilona, która ciągle stała w drzwiach od sypialni, skrzywiła się z niesmakiem i przeniosła zimne spojrzenie na męża.

– Ssssebasssstian…!

– Co Sebastian? Co Sebastian? – bąknął inżynier Rawa półszeptem i jakby w zamyśleniu. – Co Sebastian? – powtórzył raz jeszcze, a potem łagodnym pianissimo, skierowanym najwyraźniej do siebie, dodał: – Mało nie wyzionąłem ducha, jak tego ryja zobaczyłem…

Słysząc to, córka, która tymczasem zdołała niezauważalnie wetrzeć gile w ścianę, wydała rozpaczliwy okrzyk:

– Ciotka Irenka nie ma ryja! Ma mordkę ona!

– Mordkę, fakt – potwierdziła Ilona. – Poniekąd notabene sympatyczną.

Inżynier Rawa postanowił nie dawać za wygraną.

– Cygańsko do nosogardzieli chciała mi się przechera zaintubować – zaczął ciepłym, choć ociupinkę drżącym głosem. – Jak te wąchy poczułem na wargach, to o mało nie umarłem formalnie.

– Ale nie umarłeś! – prychnęła Oliwka, kierując w jego stronę oskarżycielski palec.

Inżynier Rawa znieruchomiał i ewidentnie skonfundowany podrapał się po ciut-ciut łysiejącej głowie.

– Chyba nie masz o to żalu do tatusia, kochanie? – wykrztusił.

Oliwka wzruszyła ramionami.

– Najważniejsze to nie odziedziczyć babskości po ojcu mazgaju – wydęła wargi. – Dziadzia mi tak zawsze powtarza i tego się będę trzymać.

Owo nagłe i jakże nieprzyjemne przywołanie teścia struło inżyniera Rawę na dobre. Zwinął się jak strucla i jedyne, co przez tę kłopotliwie przedłużającą się chwilę udało mu się wyprostować, to zagniecenia na piżamie w szyszki i łosie. W końcu dźwignął głowę, bawolim wzrokiem omiótł swą latorośl i próbując ze wszelkich sił nadać głosowi sprężysty ton, oznajmił:

– Twój dziadek błądzi w wielu aspektach, córko. I ja jestem jednym z nich.

Ilona szarpnęła się, jakby poczuła gwałtowną potrzebę potrząśnięcia włosami. W pierwszym odczuciu inżynierowi się zdało, iż przy tym pospiesznym młyńcu dostrzegł uśmiech – a może jedynie pierwiastek uśmiechu? – ale postanowił to zbagatelizować. Zwłaszcza że w tej samej chwili jego córka uznała, iż czas zwinąć flagę w sporze o niepoważne fintifluszki i powrócić do rudymentów.

– Tak czy inaczej nie umarłeś – skonstatowała, spoglądając mu prosto w oczy. – A Ciotka Irenka może, bo ma ascendent w Raku i jest na maksa wrażliwa.

Oczy dziewczynki na powrót się zaszkliły.

– Jeśli zaś ona umrze, to… to… – połykała powietrze tak szybko, iż zdawało się, że za moment uniesie się jak balon. – To…

– Wdech, wydech, wdech, wydech! – poradziła zaniepokojona Ilona, a inżynier Rawa uśmiechnął się opiekuńczo i dopowiedział: – I pełnym zdaniem, kochanie. Zawsze pełnym zdaniem.

Ledwie to wyrzekł, a już córka prześwidrowała go nienawistnym wzrokiem i eksplodowała niczym kocioł sprężonego gazu:

– Weź mnie nie wpurwiaj! Co to, szkoła jest tu czy co?!

Tak właśnie, za sprawą czaru słowa, bezsprzecznie ordynarnego, ale i zadziwiająco skutecznego, doszło do nieoczekiwanej zmiany miejsc i teraz to inżynier łykał wielkimi haustami wapory irytacji i upokorzenia, a wyszczekana progenitura przyglądała mu się z uśmiechem.

– Ty… ty słyszałaś?! Jak ona do tatusia…?! Do rodzonego…?! Ze słowem wpurwiaj obrzydłym…?! – pojękiwał Sebastian Rawa, kołysząc się spastycznie na skraju łóżka.

Łypał przy tym na żonę, w nadziei, że go jakoś obroni. Że się za nim jak solidarny współrodzic wstawi i ofuknie tego rozpuszczonego bachora, który, owszem, odziedziczył po mieczu nazwisko, ale całą resztę, niestety, zassał po kądzieli zmendlowanej z barbarzyńskiego teścia i odstręczającej teściowej, więc jakieś poczucie odpowiedzialności za wady przodków przydałoby się tu, ślubna połowico, heloł!

Ale Ilona milczała. Szorstko, wydrowato i kastracyjnie.

Zatem pozostałeś sam, kapitanie, wobec krwiopijnych krakenów, co wciągają twój korab w rozszalałą kipiel oceanu.

Cóż było robić? Inżynier Rawa poderwał się z łóżka, podciągnął spodnie od piżamy i stanąwszy na środku sypialni, uniósł głos i ręce.

– I z jakiego powodu i przyczyny?! Spurwiałego szczura jakiegoś byle jakiego!

Krwiopijny kraken dopadł go w jednej chwili.

– Sam żeś spurwiały i byle jaki! – krzyknął i rozpłakał się po raz kolejny.

– Co ty dziecku robisz, sadysto szubrawy! – zawyła Ilona, a białe plamy na jej szyi nabiegły szkarłatem odwetu.

– Jak ona umrze, to ja, mamcia, też!

Operowy spazm Oliwki odbijał się od sufitu i powracał ze zdwojoną prędkością, dziurawiąc szynel ojcowskiej doli. Na dodatek Ilona, której cierpliwość najwyraźniej się wyczerpała, ruszyła spod drzwi tak gwałtownie, że wystraszony małżonek zrobił szybkie trzy kroki w tył i apiać klapnął na łóżko.

I wówczas wydarzyło się coś piramidalnie zaskakującego. Bo oto inżynier poczuł przedziwny zapach, który pojawił się zgoła niespodziewanie i z wnętrza głowy.

Był to zapach bodaj inny niż wszystkie. Gdyby Sebastian Rawa trudnił się poezją, rzekłby, iż to aromat absolutu.

Bólu.

Ciszy.

Dramatu.

Egoizmu.

Furii.

Groteski.

Halucynacji.

Instynktu.

Jaskrawości.

Kabały.

Lamentu.

Łajdactwa.

Miłości.

Nienawiści.

Opętania.

Paniki.

Rewolty.

Samozniszczenia.

Tęsknoty.

Utraty.

Wniebowstąpienia.

Zakazu.

I żądzy.

Atoli Sebastian Rawa był umysłem ścisłym i nie tylko nie zwykł mieszać pojęć mętnych z konkretem świata olfaktologii, ale też wiedział z empirii, iż wąchać można jedynie to, co pachnie na zewnątrz głowy, a nie w jej środku. Wiedział to doskonale, niemniej jednak czuł nieprzepartą chęć, by nakryć się teraz kołdrą i owo zagadkowe uniesienie, którego przed momentem doświadczył (a którego nie obejmował żelaznym rozumem głównego specjalisty od utylizacji śmieci w farszawskim Oficjum Gospodarki Odpadami Komunalnymi), przeżywać do wypełnienia czasów.

Rychło jednak skonstatował, że ewentualny manewr podkołderny przyniesie mu nie błogostan, ale wyłącznie pierepałki, strupowinę i młyński kamień u szyi. Uniósł więc ręce na wysokość barków, rozłożył je niczym kapłan i składając chytrze ofiarę z samego siebie, wymamrotał:

– Moja wina i grzech.

Wyznanie było na tyle niespodziewane, że Ilona stanęła jak wryta. Również Oliwka, ponad wszelką wątpliwość zaskoczona tak szybką kapitulacją, przestała wrzeszczeć i przekrzywiając głowę na sposób gadzi, przewiercała ojca dociekliwymi łypnięciami. Inżynier Rawa pojął, że to ostatnia szansa, by uciec spod stryka porannej pyskówki, która mu była teraz potrzebna jak umarłemu kadzidło. Uśmiechnął się zatem do żony promiennie.

– Przepraszam, słońce.

– Dziecko przeproś, nie mnie! – mruknęła.

Nie kazał się długo prosić i ust słoneczny rogal skierował w stronę córki.

– Przepraszam, kochanie.

– W tyle to mam! – odburknęła. – Przeproś Ciotkę Irenkę!

Pokiwał głową, że dobrze, myśląc przemożnie o zapachu, który nieprzerwanie wypełniał sypialnię. Skąd się wziął? I jak to możliwe, że one go nie czują?

– Kupię jej nowe sianko i karmę, chcesz? – zaproponował bez zastanowienia.

– I dropsy jogurtowe wraz! – natychmiast podbiła stawkę Oliwka.

– I dropsy – potwierdził.

Przez czas dłuższy trwał w niegasnącym uśmiechu, ale kiedy już poczuł, że rodzinna rana nareszcie się bliźni, gwałtownie pokwaśniał i głosem, w którym dało się wyczuć pobrzęk goryczy, zapytał:

– Córuś, ale czemu ty, jak tatuś śpi… a spać wszak prawo ma, albowiem do obowiązków służbowych na nocną dopiero zmianę się udaje… to tatusiowi znienacka szczura po twarzy turlasz mu?… Mi…

Oliwka łypnęła na ojca spodełbnie. Najwyraźniej przedwcześnie uznała go za owadzio rozgniecionego i teraz miała to sobie za złe.

– To nie szczur, jeno szczurunia – wymamrotała, choć już bez wcześniejszej pewności siebie.

Inżynier Rawa uznał, że czas na kontratak, i uniósł brwi.

– Kochanie, tatuś ciągle jeszcze umie rozpoznawać płeć sam – oznajmił. – Tatuś chce po prostu wiedzieć czemu, jak tatuś śpi, to tatusiowi podtykasz w okolice ust jego… Moich znaczy się…

Przerwał i bezwiednie dotknął swoich warg. Paliły go, nie wiedzieć czemu. Natychmiast opuścił dłoń i zerknął na żonę. Jakby się bał, że ów gest go zdradzi. Co i dlaczego mógłby zdradzić, Sebastian Rawa nie miał pojęcia, ale czuł się dziwnie winny, a przynajmniej podejrzany.

Szczęśliwie Ilona niczego nie dostrzegła. Stała na środku sypialni i jak to często miewała w zwyczaju, wpatrywała się w nic.

– Żebyście się oswoili ze szczurunią – dobiegło z oddali inżyniera.

Wychynął z zamyślenia i otaksował córkę rozkojarzonym wzrokiem.

– Się co?

– Oswoili – powtórzyła Oliwka. – Jedno z drugim, ty i szczurunia. Dlatego podetkłam – doprecyzowała i ni stąd, ni zowąd pokazała mu język.

Tego już było dla inżyniera za wiele.

– Ale tatuś nie chce się oswajać ze szczurunią! – ryknął. – Przez sen zwłaszcza! W godzinach rannych zwłaszcza! I w fazie jego REM!

Gwałtowność ojcowskiej reakcji wywołała u Oliwki kolejne łzy.

– Mamcia, onże się z Ciotką Irenką oswajać nie chce! – rozdarła się.

Krzyk córki od razu napiął pępowinę matczynej empatii.

– Sebastian, franco lewacka! Co ty dziecku czynisz?

Ilona wyciągnęła w stronę męża oskarżycielski palec. Inżynier zafalował ekwilibrystycznie, jakby się uchylał przed pociskiem zatrutego słowa, i wbił w córkę ganiące spojrzenie.

– Nie nazywaj tej wąsatej żywiny Ciotką Irenką!

Oliwka wytrzeszczyła zdumione oczy.

– Ale ona się tak nazywa! – zawyła.

– Nie nazywa! – zaprzeczył ojciec.

– Nazywa!

– Nie nazywa!

– Do purwy, mamcia, onże się przedrzeźnia! – eksplodowała w końcu dziewczynka, kopiąc z wściekłości w łóżko.

Do Ilony dotarło nareszcie, że czas położyć kres zamieszkom. W jednej chwili przypadła do męża.

– Na rany Rechrysta, co się z tobą dziś dzieje wyrabia? – tupnęła nogą. – Tłuszczu się na noc nażarłeś, skrzepie zbękartniały?

Ale inżynier Rawa, jako że impertynencja córki, a zwłaszcza jej leksykalne rozbójnictwo policzkowały jego ojcowską cierpliwość ponad codzienną miarę, zdawał się już nie słyszeć żony.

– Trochę szacunku do własnej rodziny, młoda damo! Mówisz wszak o swojej cioci i siostrze tatusia rodzonego! – huknął oburzony, bo choć Irena, istotnie, nie należała do niewiast najurodziwszych, nie był to przecież powód, by ją zestawiać z dżum futrzastym roznosicielem.

– Mówię o szczurze! – odhuknęła mu córka.

– Szczuruni! – poprawił ją nie bez satysfakcji. – I wszyscy dobrze wiemy tu, dlaczego nazwałaś ją Ciotką Irenką!

Szyderczy uśmiech wygiął twarz Ilony w diabelski amulet.

– Dziwisz się? – zachichotała.

Inżynier Rawa spochmurniał, a jego barki klapły jak przekłuty balon.

– Bawi cię to raduje? – rzucił smętnie w stronę żony.

– Mur-beton bawi! – potwierdziła.

– A co to w ogóle ta faza REM? – wtrąciła Oliwka, z nagła zaciekawiona.

Inżynier Rawa wielce sobie cenił ów nieokiełznany pęd córki do zaspokajania wiedzy, tym razem jednak puścił pytanie mimo uszu, bo oblekał właśnie żonę plazmą trujących spojrzeń.

– Żebym czasem ja głośno nie powiedział, do jakiego zwierzęcia twoja mamusia podobna jest przypomina!

– Babcia Cecutek? – wtrąciło się ponownie dziecko, najwyraźniej źle znosząc, że rodzice je ignorują. – Do świni!

– O…! – bąknął inżynier, wyszczerzywszy się sowizdrzalsko.

Dziewczynka klasnęła w dłonie, zachwycona, że mogła się na coś przydać. Ilona omiotła ją pancernym wzrokiem.

– Zęby umyte?! – ryknęła.

– Umyte! – odburknęła hardo dziewięciolatka, ujmując się pod boki.

– To umyj drugi raz! – syknęła Ilona przez zaciśnięte szczęki.

Oliwka wykrzywiła usta, jakby je trawił piołun.

– Drugi?

– A choćby, purwa, i piętnasty!

W chrypliwym głosie Ilony zadźwięczały wojny, pandemie i apokalipsy. Sebastian Rawa zerknął na żonę niepewnie, a potem postąpił pół kroku w przód i przyłożywszy palec do warg, zaćwierkał z kaznodziejskim aksamitem:

– Pokój temu domowi zalecam i proteguję.

Niestety, chwalebny apel inżyniera trafił w próżnię, bo żona i córka nawet nań nie spojrzały.

– Do łazienki raus! – zaordynowała pierwsza.

– Po kiego grzyba? – podważyła matczyny dezyderat druga.

– Żeby ci z japy nie waliło! – pojawiło się szczegółowsze uzasadnienie.

– Babci wali, a myć jej nie każesz! – kontrargument zdawał się niebagatelny.

Z każdym słowem atmosfera gęstniała jak zły gluten. Oliwka chciała dodać coś więcej, ale nie zdążyła, bo matka zrobiła kilka błyskawicznych kroków i zawisła nad nią, trzęsąc się niczym wulkan rozrywany od środka przez podziemne eksplozje.

– Milczeć, do purwy ruskiej!

Głos Ilony brzmiał lucyferycznie, więc sypialnię w okamgnieniu przeżarła trumienna cisza.

– Milczeć, powiadam! – powtórzyła, rozglądając się dookoła. Jej rybi wzrok wysysał zewsząd tlen i zjadał światło. – I słuchać matki, do kuta złamanego! Bo słowo matki święte jest!

Inżynier Rawa stał bez ruchu, nie mogąc złapać powietrza. Widział, jak jad i ropa rozlewają się po podłodze, jak pochłaniają mechaty dywanik i kapcie, których nie zdążył założyć, jak oblepiają mu stopy, pną się w górę po jego nogach i nogach jego łóżka, jak trawią prześcieradło, rozpuszczają kołdrę i liżą ściany.

Obrócił głowę w stronę Oliwki. Z przerażeniem dostrzegł, że ciastowaty glut wspina się także po niej, obrasta pulchne ciałko kleistą pajęczyną i sięga szyi, pragnąc odebrać tchnienie, a z tchnieniem i życie. Chciał jej jakoś pomóc, wyciągnąć ją z opresji, powstrzymać to przeokropne okokonianie, ale nijak się nie mógł ruszyć. Zamurowany w krypcie lęku i skuty łańcuchem inercji, rozpuszczał się z wolna w magmie bezruchu i jedyne, co mógł teraz robić, to obserwować usta dziecka, w spastycznych kurczach łapiące ostatnie łyki powietrza.

– Wy… wy… wy… – dusiła się Oliwka.

Jej matka stała nad nią z kamienną twarzą.

– Wybacz, bo nie wiedziałam, co czynię – wyjęczała w końcu dziewczynka, a potem jej głowa opadła i znieruchomiała.

Dopiero wówczas Ilona uniosła rękę i złożywszy palce, wykręciła nimi nad głową wiedźmi młynek. W jednej sekundzie znikły maziste jady i lepkie rynsztoki, słońce na powrót rozbiegło się świetliście po ścianach i sprzętach, a niewidzialne dyby, co jeszcze przed chwilą miażdżyły pierś inżyniera, przepadły jak kamień w wodę. Strumień świeżego powietrza wdarł się junacko do sypialni, wyganiając z niej resztki śmierdzących fumów. Inżynier Rawa wciągnął wielki haust do płuc i z ulgą dostrzegł, że to samo zrobiła też Oliwka. Na jej twarzy pojawił się jasny uśmiech.

– Mogęż już iść myć ząbki, mamcia? – zaszczebiotała, przekrzywiając filuternie główkę.

– Nalegam i rekomenduję – odparła Ilona i również promiennie się uśmiechnęła.

Kiedy Oliwka wyszła, Ilona szast-prast spochmurniała i przenikliwie zazezowała na Sebastiana.

– A ty co?

– Ja? – bąknął lękliwie i obejrzał się za siebie w złudnej nadziei, że może jest tu jeszcze ktoś inny.

– No a kto? Ja? – pokręciła głową, jakby ciągle nie mogła uwierzyć, że taki ciapciak, lebiega i ecie-pecie trafił jej się za męża. – Przecież siebie o siebie bym nie pytała, zaćmo mózgowa, głupia nie jestem wszak.

– Aktualnie… – zaczął niepewnie inżynier Rawa, a jego ciałem wstrząsnął przykurcz melancholii. – Aktualnie udam się podlać drzewo – dokończył i łypnął trwożnie na żonę.

Kiedy wypuściła z sykiem powietrze, wiedział już, że to zła odpowiedź.

– Najpierw złap tego futrzastego śmierdziela, co tu się dookoła dekuje zaszywa – kilkoma krótkimi ruchami Ilona omiotła przestrzeń wokół siebie. – Bo jeszcze gdzie spierdzieli i wykładzinę w salonie podziumga…!

– Oczywiście, skarbie. Już łapię – gorliwie przytaknął inżynier Rawa i nie czekając, aż żona wyjdzie, zanurkował pod łóżko.

A po kwadransie, kiedy nakarmiona i napojona Ciotka Irenka drzemała leniwie w klatce na poliestrowym hamaczku, stał już, w dalszym ciągu w piżamie, na tyłach domu i trzymając w ręku pomarańczowy wąż ogrodowy, podlewał martwe drzewo.

Może to się wydać dziwne, ale z całej swojej rodziny magister inżynier Sebastian Rawa najlepiej dogadywał się właśnie z nim. Może dlatego, że tylko ono o nic nigdy nie miało do niego pretensji?

Znalazł je na jednym z podległych sobie wysypisk śmieci. Umierało, porzucone i smutne, na stercie pordzewiałych żelazek, cieknących baterii, zafajdanych pieluch, gnijących owoców i całej reszty przemysłowych fekaliów i organicznego złomu. Najwyraźniej pogodzone już z losem, leżało pokornie i bez szemrania na kobiercu z własnych liści, opadłych i gnijących.

Dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, by wykopać je z ziemi wraz korzeniami, wielkie, zdrowe i w pełni życia, a potem potajemnie porzucić na wysypisku?

Z bezmyślnego okrucieństwa?

Dla bestialskiego żartu?

Z powodu dzikiej zemsty?

Nijak tego nie mógł pojąć. Wszelako nie pojmował też i siebie, kiedy to porzucone i niestety obumarłe już drzewo postanowił zasadzić za domem.

Czy chciał w ten sposób przeciwstawić się odwiecznym prawom życia i śmierci? Stanąć twarzą w twarz z Bogiem i zakrzyknąć: „Nie zgadzam się na to, na co zgadzasz się Ty”?

Nie.

Sebastian Rawa nigdy nie chciał wadzić się z Bogiem. Szczerze mówiąc, nigdy nie chciał wadzić się z kimkolwiek. Po prostu czuł, że musi to zrobić.

Dlatego właśnie pewnego pochmurnego dnia trzy lata temu sprowadził do ogródka ludzi i koparkę, kazał im, mimo protestów żony, wydrążyć głęboki krater, wstawić weń strzeliste łyse drzewo i ostrożnie, by ich nie połamać, obłożyć korzenie antyinfekcyjnymi preparatami, a dół zasypać.

Potem troskliwie je pielęgnował, w błocie, deszczu i spiekocie, gdy padał śnieg i kiedy gęsty smog zawisał nad miastem, świątek czy piątek szprycował je żelami, o których czytał, że koją stresy roślin, bez ustanku okładał gąbką leczniczych mchów, spryskiwał witaminowo-hormonalnymi roztworami, karmił najlepszymi nawozami i regularnie podlewał. Hołubił niczym najukochańsze dziecko, które za sprawą złego czaru ukłuło się wrzecionem i zapadło w stuletni sen. A kiedy miał pewność, że nikt go nie obserwuje, obejmował je i szeptał do niego słowa najczulsze, na jakie tylko może zdobyć się główny specjalista od utylizacji odpadów komunalnych.

Niestety, od trzech lat na tak opiekuńczo traktowanym drzewie nie pojawił się najmniejszy choćby listek. Być może dlatego, że – jak już zostało wspomniane! – było martwe.

– Zakręcisz mi wreszcie tę meliorację, lędźwiobólu zbyteczny!

Krzyk żony łomotnął go jak jesienny wicher, co wyrwać chce z ziemi stracha na wróble.

– Nie! – huknął tubalnie inżynier i tak się przestraszył owej akustycznej brawury, że dokończył już piskliwiej i ze znacznie mniejszą czupurnością: – Albowiem gdyż podlewam w chwili bieżącej.

Ilona zakaszlała. Nie wróżyło to nic dobrego, bo atak kaszlu zawsze poprzedzał ataki jej choleryczności. Wiedząc to nazbyt dobrze, Sebastian Rawa przymknął oczy i postanowił zniknąć.

Nie był, rzecz jasna, żadnym czarownikiem, magiem czy innym specjalistą od szurum-burum. Był inżynierem od odpadów. Dyplomowanym śmieciarzem. I choć epizod z drzewem jasno dowodził, iż nie należało go postrzegać jedynie jako człowieka pospolitego, to żadną miarą nie zaświadczał też o jakiejkolwiek jego nadprzyrodzoności.

Ale był również, a może przede wszystkim, szarym człowiekiem, a szary człowiek jest przyzwyczajony do przezroczystości. I że nikt go nie dostrzega. Ni świat, ni kraj. Ni wróg, ni przyjaciel. Ni obcy, ni rodzina. I to do tego wręcz stopnia, że z czasem szary człowiek przestaje zauważać nawet samego siebie.

Dlatego właśnie założył, że może mu się udać.

– Ja ci, purwa, dam podlewam! – pomiędzy jednym napadem kaszlu a drugim wrzeszczała tymczasem Ilona. – Długo będziesz tak tu kwitł jak debil jakiś i bezmózg?! Wszak za dwa dni do Brzegobrzegu się udajemy, do Biedry trzeba zatem jechać w szybkich abcugach, w promocji co jest zobaczyć, dziecku sandał nowy kupić i strój plażowy, z pralni rzeczy odebrać, do banku skoczyć, a ty sobie medytacje urządzasz przy tym chabaziu wyschniętym, jak twój mózg suchym?!

Niestety, przezroczystość nie zapewniała zatyczek w uszach.

– I czemu tak tu stoisz bez ruchu jak dziwka w deszcz?! – krzyczała dalej żona.

Niewidzialności jak widać też. Trudno, pomyślał inżynier, kiedyś z pewnością się uda. Ciężko westchnął i otworzył oczy.

– To drzewo ożyje, kochanie, mówiłem ci – oznajmił.

– Jak ożyje, gdzie? – popukała się w czoło. – Denata żeś zdrewniałego zasadził, to jak niby ma ożyć?

– Po prostu kiedyś ożyje – wzruszył ramionami, usiłując się przebić przez chaszcze żoninych zwątpień. – Tylko należy o nie dbać.

Popatrzyła na niego jak na idiotę, a potem nie omieszkała podkreślić tego kąśliwą frazą.

– Idioto! – szorstkość jej głosu tarła przestrzeń między nimi do krwi. – To zewłok jest, ci powtarzam! Ile lat już tego źdźbłąga łysego podlewasz i nic?!

– Trzy – odrzekł zgodnie z prawdą.

Podbiegła, wyrwała mu szlauch i z grymasem obrzydzenia odrzuciła za siebie precz, nie bacząc na to, iż nieprzerwanie ciurkająca woda wnet zamieni ścieżynkę między rabatami w obleśne grzęzawisko.

– I nie daje ci to do myślenia, nie zastanawia? – cedziła przy tym z miną anioła moralnej wzgardy i fizycznej niedomogi. – Boże, rozum niespełna chyba miałam, kiedy się z tobą wiązałam, takoż ślepooka byłam i gałkopląsem na zicher użądlona! Toć ja za Jarka Popiołka wyjść mogłam, król podwórka był z niego i picuś-glancuś, się tatuował dla mnie poprzecznie i wielokrotnie, dziarę z mym selfie na pół klaty sobie wyjebał, nie wspomniawszy już, że…

Głos Ilony ciął powietrze, unosząc się z każdym słowem wyżej i wyżej, przestraszył przysiadłe na martwym drzewie ptaki i z furkotem odfrunął wraz z nimi w górę, a potem znikł za chmurami, hen w obcych kosmosach, tak odległych dla inżyniera, że aż nieistniejących. On sam zaś przyglądał jej się z coraz większym zdumieniem, ciągle jednak nie dostrzegając tego, co świat widział już od dawna: że ożenił się z kobietą żałośnie pospolitą, za to z krzykliwymi pretensjami do inteligencji i urody, do których podstaw daremnie było szukać, albowiem los obszedł się z nią srogo, wyposażając w powierzchowność ptasiego padlinożercy i polot betonu.

Ta nieprzyjemna prawda nadal więc była zakryta. Tymczasem obraz, który się w jej zastępstwie objawił, bodaj jeszcze straszliwszą przybrał postać.

Oto bowiem ogród – jakby pod wpływem złośliwego czaru! – znikł był, a z nim absolutnie wszystko, a więc oczko wodne z pałką i tatarakiem, wykopane w pocie czoła z okazji drugich urodzin Oliwki, jej huśtawka po przeciwległej stronie, pergola z rurek, w kształcie łuku Tudorów, i ławka z pękniętą środkową deską, z której wymianą nie wiedzieć czemu inżynier od dawna zwlekał, nadto rabaty warzywne teściowej, mizerne jak jej miłość do zięcia, bombastyczne donice z bylinami tudzież filigrany doniczek ziołowych, dalej konewki, grabie, szpadle, taczki, szczotki, motyczki, opryskiwacze, sekatory, kultywatory, hydrant z pomarańczowym szlauchem, a nade wszystko – co było najbardziej przerażające! – siedmiometrowe ukochane drzewo.

Wszystko to zdematerializowało się w jednej sekundzie, a już w następnej, poprzedzony akordami potężnych organów, wychynął z niebytu gruzłowaty cmentarzyk i w posoce sinoniebieskiego światła ukazał zdębiałemu Sebastianowi Rawie swą abominacyjną brzydę: zgruchotane płyty nagrobne, krzyże pogarbione jak znaki zapytania, przegniłe trumny rozrzucone gdzie popadnie, zmiażdżone czaszki z kępkami butwiejących włosów, połamane piszczele i wątpia świeżo wypatroszone, kotły do gotowania tych, co zgrzeszyli, zeschłe róże, gnijące owoce w paterach z górskiego kryształu, pentagramy zwykłe i odwrócone, amulety szatańskie i utensylia do seksu zwyrodniałego, szkielety dwugłowe ludzkie i zwierzęce, zegary bez wskazówek, księgi pornografów z rycinami, co przeczą naturze i moralności, kielnie, cyrkle, fartuszki i półksiężyce, globusy z lądami, których nie ma, zjełczałe półtusze wieprzowe, w dygot przez robactwo i gazy wprowadzone, słoje z płodami uczciwych rechrystian, żydowskie mace o niejasnym składzie substratów, suszone błony dziewicze – przysmak reżyserów filmowych, pręgierze, gilotyny, hiszpańskie buty, ogniste koła i imadła do kciuków, nietoperze, wije i ścierwojady, szponiaste gargulce i kostropate lewiatany, lubieżne rozwieradła, sprzedajne purwy, półautomaty rozkoszy i markietanki wojsk zarażonych.

A w samym epicentrum owego turpistycznego bestiariusza stoi teraz – nurzając się w bezwstydzie i moralnej rozedmie! – główna księgowa w fabryce maszyn rolniczych oraz wojskowych dronów.

Gorgona z wężami, co gryzą się wzajem, plącząc w sykliwe koki.

Cesarzowa krwiożerców.

Ilona Rawa.

Stoi pośrodku cmentarza, a inżynier widzi, że wszystkie jej oczy (troje na głowie, dwoje na ramionach, jedno nad kolanem prawej nogi) ścięte są od zajadłości i nasiąkłe pąsem jak kardynalskie płaszcze i bezeceństwa. Widzi, że każde okręca się wokół siebie, ciskając rubinowe gromy, a to, na co kuknie, roztapia się w rozedrganą ćwikłę. I żarna ust od nieustannych obrotów poczerniałe i kostropate też widzi, jak niezmordowanie miażdżą sensy, elokwencje i gramatyki.

A potem dostrzega jeszcze, że bestia rozpościera błoniaste skrzydła i postukując diablim kopytem nogi lewej (bez oka, za to pokrytej łuską), człapie w stronę krypty, do której on jest zdradziecko przykuty. Że przypada do niego, zbliża przerażającą głowę, że go obwąchuje, rozdziawia jedną z wielu szczęk, a lepiszcze śliny wylewa się z niej wraz ze smrodem. I słyszy mamrotanie potwora, całkiem niezrozumiałe, zapewne w odwróconym języku demonów wypowiadane, albo i po niemiecku.

– Cóż chcesz mi rzec, Frau Welt? – pragnie spytać główny specjalista od utylizacji odpadów komunalnych, ale nie zdąża, albowiem system nagłaśniający, zamontowany na nieboskłonie przez stwórcę wszechrzeczy i nie wiedzieć czemu od tak dawna przez niego nieużywany, odzywa się głosem lektora z programów przyrodniczych, tak chętnie oglądanych przez inżyniera w czasach pacholęctwa:

– Zmarnowałeś mi najlepsze lata, spurwysynu!

– Przepraszam – zamierza odpowiedzieć Sebastian Rawa, wszelako znowu się spóźnia, albowiem obmierzły dziwotwór, wbiwszy mu w trzewia trzy szczęki jednocześnie, właśnie inicjuje ostateczne odsysanie.

Mimozami jesień się zaczyna.

– Sebastian!

To ty, to ty jesteś ta dziewczyna.

– Sebastian!

Z przemodlenia, z przeomdlenia senny.

– Sebastian, skrzepie pachwiany!

Tyle tu krwi, Ilonka! Co się dzieje…?

– To ja się, purwa, pytam!

Inżynier Rawa drgnął. Otworzył oczy.

Przed nim stała Ilona i kłuła go palcem w pierś.

– To ja się pytam, co się dzieje! – powtórzyła.

Rozejrzał się nieprzytomnie.

Oczko wodne. Huśtawka. Pergola. Ławka z pękniętą deską. Donice. Narzędzia. Drzewo. Szlauch.

Wszystko na swoim miejscu.

– Głupstwo – wyszeptał inżynier, opuszczając głowę. – Zamyśliłem się, zafrasowałem.

– Ty mi się tu zbędnie nie frasuj, tylko do sklepu zapierdalaj, bo za niebawem, czyli jutro, tatko z mamusią przyjeżdżają! – wycedziła na jednym oddechu jego żona i nie czekając na odpowiedź, znikła w drzwiach domu.

A on stał jeszcze przez chwilę w bezruchu. Rozglądał się, drapał w głowę, ambarasował. Kiedy zaś w końcu poczuł, że wrócił mu właściwy ogląd rzeczy i spraw, podreptał niespiesznie do drzewa i czule pogłaskał jego zeschłą korę.

– Miłego dnia – wyszeptał.

Godzinę później – stojąc z wpychanym wózkiem w długim ogonku do kasy – usiłował odtworzyć sobie w pamięci poranny sen. Ale poza szczurunią i jej wąsami nic mu się nie wyświetliło.

No, prawie nic.

Wszak przypomniał mu się przecież plan Adasia.

Genialny plan, który poznał kilka dni wcześniej.

I który miał na zawsze zmienić jego życie.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: