Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzech przyjaciół w poszukiwaniu mądrości - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzech przyjaciół w poszukiwaniu mądrości - ebook

Mnich, filozof i psychiatra. Od dawna marzyli o tym, by zrobić coś pożytecznego dla ludzi. Postanowili napisać książkę, w której udzielą odpowiedzi na pytania, które zadaje sobie każdy człowiek: Jakie są moje najgłębsze aspiracje? Jak zmniejszyć ból istnienia? Jak żyć z innymi? Jak rozwijać swoją zdolność do szczęścia i altruizmu? Jak stać się bardziej wolnym?...

Autorzy dzielą się wiedzą, własnymi doświadczeniami i udzielają cennych rad. Mimo że ich punkt widzenia niekiedy się różni, zawsze pozostają zgodni w najistotniejszych kwestiach.

 „Ta książka zrodziła się z naszej przyjaźni. Mieliśmy głębokie pragnienie odbyć intymną rozmowę na tematy, które leżą nam na sercu”.

Christophe André lekarz psychiatra. Jako jeden z pierwszych zaczął wykorzystywać medytację w psychoterapii. Autor wielu książek, m.in. Niedoskonali, wolni, szczęśliwi (Nagroda Psychologies Magazine 2006), Medytacja dzień po dniu oraz I nie zapomnij być szczęśliwy.

Alexandre Jollien filozof. Przez siedemnaście lat żył w specjalistycznym zakładzie dla osób niepełnosprawnych. Autor książek, m. In. Éloge de la faiblesse (nagroda Akademii Francuskiej w 1999 roku), Petit traité de l’abandon i Vivre sans pourquoi.

Matthieu Ricard od czterdziestu lat mnich buddyjski. Mieszka w Nepalu, gdzie poświęca się projektom humanitarnym stowarzyszenia Karuna-Shechen. Autor m.in. Mnicha i filozofa, Sztuki medytacji, W obronie szczęścia, Playdoyer pour l’altruisme i Playdoyer pour les animaux.

Kategoria: Filozofia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-420-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedmowa

Dom, w którym pracowaliśmy nad tą książką, leży w samym sercu lasu, w Dordogne. Nieopodal – mała dróżka, po której często przechadzaliśmy się między dwiema dyskusjami. A na rozwidleniu – drewniana tablica wskazująca drogę do sąsiedniej osady, z odręcznym napisem: „Cœurjoie¹, droga bez wyjścia”! Nie posłuchaliśmy jednak: podczas całych tych dwóch tygodni pracy i przyjaźni radość w naszych sercach zawsze znajdowała ujście!

Dwa lub trzy lata temu postanowiliśmy spotkać się we trójkę, by napisać wspólnie książkę o tym, jak kierować swoim życiem. Nie podręcznik, który poucza, lecz utwór mówiący o naszych przekonaniach i doświadczeniach. Wydawało się nam, że nasze trzy życiorysy, tak odmienne od siebie, nasze „zawody” – filozofa, mnicha, psychiatry – umożliwią płodne połączenie punktów widzenia na wielkie tematy, które zajmują każdego człowieka zastanawiającego się nad tym, jak żyje.

Znaliśmy się od dawna. Czytaliśmy nawzajem swoje książki. Potem przyszedł czas prawdziwych spotkań… I czas przyjaźni. Podczas tych spotkań, publicznych i prywatnych, kiedy stwierdziliśmy, że łączą nas wspólne wartości i przekonania, narodził się pomysł książki.

W tym braterskim trio każdy ma swoją rolę. Matthieu jest najstarszym bratem, szczodrym i solidnym, przemierzającym świat, by bronić spraw, które leżą mu na sercu (projekty humanitarne, Tybet, altruizm), o intelektualnej i fizycznej krzepkości, które budzą podziw jego dwóch wspólników; Alexandre to najmłodszy brat, radosny i uczuciowy, o umyśle błyskotliwym, kreatywnym i poetyckim, uwielbiający śmiać się i rozśmieszać, lubiący być rozpieszczany i obdarzać miłością. Christophe to średni brat, spokojny, troszczący się o to, by pomagać, wyjaśniać, dodawać otuchy swoim pacjentom i czytelnikom, największy samotnik z paczki, ale zawsze szczęśliwy, gdy znajduje się ze swoimi „przyjaciółmi w dobroci”, jak przezwało się trio.

Powiedzmy też słowo o miejscu i atmosferze. Przeżyliśmy te dni rozmów w prostym domu, z widokiem na dolinę Wezery, gdzie mogliśmy podziwiać wschód zimowego słońca, wyłaniającego się łagodnie z mgły i oświetlającego powoli pejzaż. Dom, w którym traktowano nas jak książęta Périgordu: karmieni smakowitymi wegetariańskimi daniami, nie mieliśmy do roboty nic innego jak tylko rozmyślać, siedzieć i dyskutować ze sobą przy kominku. By dać odetchnąć naszym mózgom, odbywaliśmy długie spacery na łonie natury, biesiadowaliśmy, gawędząc z przejezdnymi przyjaciółmi, i odwiedzaliśmy buddyjską wspólnotę z ośrodka Chanteloube, którego świątynie, stupy i pustelnie nas otaczały.

Było też dużo śmiechu podczas szukania tytułu dla naszej książki. Oto te, których udało się wam uniknąć (i których genezę zrozumiecie, mamy nadzieję, czytając odpowiednie rozdziały): Trzech panów w wiosce, Szewcy współczucia, Wujkowie zabijacy ego, Drwale altruizmu, Hydraulicy wdzięczności, Gaduły z Périgordu, Czyściciele ja, Robaczki uwagi, Komando optymalizacji osiągów w dziedzinie współczucia.

W tych dniach pracy otaczała nas życzliwość przyjaciółek i przyjaciół, obecnych stale lub przejazdem, bez których nie moglibyśmy zrealizować tego projektu: to nasze nazwiska figurują na okładce, ale cała sieć aniołów i wróżek pochyliła się także nad kołyską tej książki. Dziękujemy tym towarzyszom drogi na końcu.

Ostatnie uściślenie: książka ta gromadzi wymiany doświadczeń i przekonań trzech przyjaciół, których koleje losu, osobowość i zawód skłoniły do refleksji i pracy nad tym, co jest dobre dla człowieka. Nie uważamy się za wzory w tej dziedzinie, a jeśli już to za wzory w kwestii wysiłków, które trzeba podjąć, i trudności, które trzeba pokonać! Nasze dyskusje dotyczyły zagadnień, o których zdecydowaliśmy przed przyjazdem, a każdego wieczoru wybieraliśmy temat na kolejny dzień, aby noc przyniosła radę. Nasze chaotyczne rozmowy zostały w całości nagrane, a następnie przepisane. Nasi redaktorzy i my sami pracowaliśmy potem nad „wyczyszczeniem” tych godzin rozmów i debat i nadaniem im formy. Mamy nadzieję, że odnajdziecie na tych stronach coś z pracowitej i radosnej atmosfery naszych rozmów, ducha spontaniczności, ale i troski o spójność i przekaz, którymi staraliśmy się kierować.

Zajmijcie teraz miejsce obok nas, na krześle, albo jeszcze bliżej, na jednym ze sfatygowanych i gościnnych foteli, w których się umościliśmy. Są tu, w pokoju, inni przyjaciele, którzy za chwilę podzielą się z nami cennymi uwagami na temat debaty, jaką odbyliśmy. Ogień trzaska w kominku, za oknem rozciąga się dolina, zimowe słońce zaczyna łagodnie blednąć, herbata paruje w filiżankach, ogrzewa dłonie i pobudza umysły. Alexandre przybiera swoją figlarną minę i robi jakiś kawał, Matthieu poprawia okulary i uderza w dłonie, by przywołać wszystkich do większej koncentracji, a Christophe spogląda ostatni raz w zapiski poczynione poprzedniego wieczoru w notesiku (wie, że jego szelmowscy kumple często zwracają się do niego, by zabrał głos jako pierwszy).

Dyskusja zaraz się zacznie, brakuje już tylko was…WPROWADZENIE

Matthieu: Motywacja jest trochę jak kierunek, w którym postanawiamy wyruszyć, wstając rano, kiedy jesteśmy w podróży: idziemy na północ, południe, zachód? W chwili rozpoczęcia tych dyskusji, które dostarczą materii książce, warto poświęcić trochę czasu, by zastanowić się nad kierunkiem, jaki chcemy nadać naszym rozmowom. Zadajmy sobie przede wszystkim pytanie, czy chcemy pomóc innym, czy też służyć swoim osobistym interesom.

Nasze motywacje do stworzenia tej książki

Christophe: Jeśli o mnie chodzi, wydaje mi się, że moja motywacja jest potrójna: po pierwsze – być użytecznym. Jestem lekarzem, który pisze książki psychologiczne, mające za cel pomóc, i który stara się za ich pośrednictwem przysłużyć innym. Świadomość, że mogę stać się użyteczny dla innych ludzi, niekoniecznie spotykając się z nimi, przysparza mi wiele szczęścia. Myślę, że nigdy nie zabrałem się do pisania książki – tak jak my wszyscy zresztą – z inną motywacją, niż pomóc moim czytelnikom mniej cierpieć i rozwijać się jako ludzie. Spędzenie dziesięciu dni z dwoma przyjaciółmi, których kocham i podziwiam, to druga motywacja! Ale widzę jeszcze jedną aspirację w tej książce na trzy głosy: zestawić to, jak widzą nas ludzie, z tym, kim jesteśmy. Czasami postrzega się nas, niesłusznie, jako „mędrców”, jak gdybyśmy znaleźli jakąś wiedzę i sposób bycia, które czyniłyby nas bardzo odmiennymi od innych. Oczywiście – przynajmniej w moim przypadku – to złudzenie, i mówiąc o naszej drodze i naszych trudnościach, by stać się lepszymi ludźmi, możemy jeszcze trochę bardziej pomóc osobom, które nas czytają, przypominając im, że nie jesteśmy lepsi od nich. Mam poczucie, że czytelnikowi dodaje otuchy świadomość, że nie ma dwóch kategorii ludzi: tych, którzy bujają w obłokach nad jego głową, i tych, którzy brną, jak on, w błocie codzienności. Wszyscy ludzie są do siebie podobni: muszą ciężko pracować, by stać się lepszymi.

Alexandre: W chwili gdy zaczynamy tę wymianę zdań, mam wrażenie, że wchodzę do ogromnego duchowego laboratorium, by eksplorować, w waszym towarzystwie, wielki plac budowy egzystencji. Podjęcie tego oszałamiającego wyzwania u boku dwóch ekspertów od szczęścia cieszy mnie i odrobinę onieśmiela. Bardziej niż cokolwiek innego leży mi na sercu, by nasze słowa były użyteczne. I byłbym szczęśliwy, gdyby bez przedstawiania gotowych recept – nie ma takich – nasza dyskusja mogła dodać odwagi tym, którzy walczą, i zaświadczyć o pragnieniu, by wciąż pełniej angażować się na duchowej ścieżce. Nawet największy wewnętrzny postęp jest próżny, jeśli nie czyni nas bardziej solidarnymi, jeśli nie przybliża nas do naszego bliźniego. A praca nad sobą może szybko zacząć zalatywać stęchlizną, jeśli nie prowadzi do prawdziwej szczodrości. Ego jest tak zdolne i pokręcone, że wykorzystuje wszystko, albo prawie. Istnieje niewątpliwie egoizm duchowy. Zapominając o innych, nieuchronnie nabijamy sobie guza, traktujemy instrumentalnie tę drogę, która mogłaby nas uratować. Stąd pilna potrzeba poszukiwania praktyki, która krok za krokiem wyzwoli nas od tego ryzyka… Przyjaźń leczy z wielu cierpień, dodaje skrzydeł i pociesza. To ona była impulsem do naszego spotkania i ona tka łączące nas głębokie więzi, których nic nie byłoby w stanie zniszczyć. Najważniejsze, by nigdy nie zapomnieć, że wszyscy jesteśmy zawodnikami jednej drużyny, zapakowanymi na tę samą łajbę; razem musimy przeprawić się przez ocean cierpienia. Tej właśnie dynamice chciałbym poświęcić tę książkę.

Nawet największy wewnętrzny postęp jest próżny, jeśli nie czyni nas bardziej solidarnymi. A praca nad sobą może szybko zacząć zalatywać stęchlizną, jeśli nie prowadzi do prawdziwej szczodrości.

Matthieu: Książka ta narodziła się, na początku, z naszej przyjaźni i powracającego życzenia, by spędzić kilka dni razem na szczerej rozmowie na tematy, które leżą nam na sercu. Zamysłem nie jest zwykłe połączenie wytworów naszych umysłów, by stworzyć z nich jeszcze jedną książkę. Niektórzy lubią wymyślać koncepcje, a następnie poświęcają się propagowaniu ich. Naszym celem jest raczej podzielenie się tym, czego nauczyliśmy się od naszych mistrzów, duchowych czy innych, z naszych studiów i z naszej praktyki medytacyjnej czy terapeutycznej.

Jeśli o mnie chodzi, to dzięki dobroci moich duchowych mistrzów mogłem się zmienić, choćby niewiele, i oddać się służbie bliźnim. Próbuję więc z kolei dzielić się tym, co mi dali, czyniąc co w mojej mocy, by nie zdradzić ani nie wypaczyć ich przekazu.

Alexandre: Istnieje jedna tylko nagląca konieczność – zaangażować się w pełni w praktykę, podsycać w sobie żarliwe pragnienie rozwijania się i uświadomić sobie, że możemy umknąć przed więzieniem swojego umysłu. Każdy może rozprawiać do woli na temat praktyki, ale urzeczywistniać ją z dnia na dzień to jest dopiero coś… Podczas pewnego wykładu w stowarzyszeniu Oburzonych sam byłem trochę „oburzony”, ponieważ po pięknych przemowach znalazłem się sam, w strugach deszczu, zmuszony wrócić pieszo do domu. Bez sensu jest potępiać świat, oskarżać całą planetę. Spełniać konkretne uczynki, pomagać, wspierać naprawdę – oto co się liczy. Spieszmy się iść za radą Nietzschego, dla którego najlepszym sposobem na dobre rozpoczęcie dnia jest zadanie sobie pytania, zaraz po przebudzeniu, czy można dziś sprawić przyjemność „choćby jednemu człowiekowi”. Wszystko zaczyna się od „bliźniego”, „pierwszego napotkanego”, żeby użyć słów Christiana Bobina. Jak, całym sercem, przyjąć tego, kogo spotykam na ulicy, bliskiego, z którym obcuję na co dzień? I kochać naprawdę tego, kto mnie irytuje?

Christophe: Wszyscy bywamy jak ci oburzeni, którzy słuchają, jak mówisz o altruizmie, i nie pomagają ci wrócić na dworzec. Ponieważ poprzestajemy na koncepcjach, ponieważ natychmiast po wykładzie wracamy do swoich problemów i swoich zajęć. W gruncie rzeczy najważniejszym przekazem nie jest: „Altruizm to piękna sprawa”, lecz: „Co mogę zrobić dla innych? Teraz? Dzisiaj?”. Koncepcja sama w sobie nie jest uzdrawiająca. Może być pocieszająca, oświecająca, dawać satysfakcję, ale uzdrowienie przechodzi zawsze, prędzej czy później, przez czyny i przez ciało. To w eksperymentowaniu i w rzeczywistości widać, czy jakaś idea ma moc i sens, i to realizując ją w praktyce, można stwierdzić, jakie są jej konsekwencje dla nas i dla innych.

Matthieu: Najistotniejsza podnoszona przez was idea stanowi samo serce buddyzmu. Mówi się, że skuteczność i sens każdego nauczania mierzy się tym, w jaki sposób staje się ono integralną częścią ciebie. Cała reszta to tylko czcza gadanina. Kolekcjonowanie recept od lekarza bez stosowania jego zaleceń nie pomaga w leczeniu. Idee są użyteczne, by rozjaśnić debatę, wiedzieć, dokąd się idzie, określić zasady naszych działań, ale jeśli nie wprowadza się ich w czyn, niczemu to nie służy.

Skuteczność i sens każdego nauczania mierzy się tym, w jaki sposób staje się ono integralną częścią ciebie.

Jest jeszcze jedna ważna kwestia, którą warto wyjaśnić, dotycząca naszej motywacji i możliwego wykorzystania tej książki. Chodzi o dwuznaczność tego, co nazywa się „rozwojem osobistym”: jeśli ten rozwój dokonuje się jedynie w bańce naszego ego, będziemy je karmić, polerować, upiększać pokrzepiającymi ideami, ale będziemy to zawsze robić w bardzo ciasnej perspektywie i miniemy się z celem, ponieważ poszukiwanie pełni może się zrealizować wyłącznie poprzez życzliwość i otwarcie się na innych. Trzeba za wszelką cenę unikać tego, by praktyka uważności, a szczególnie medytacji, stała się spokojną przystanią, gdzie będziemy się zagłębiać w pełnym wymiarze godzin w świat swojego ego. Jak to Alexandre często powtarza: „W bańce ego zalatuje stęchlizną”. Albo staramy się zmienić siebie po to, by oddać się służbie innym, i wszyscy wygrywają, albo pozostajemy w bańce swojego ego i wszyscy tracą, ponieważ rozpaczliwie poszukując szczęścia tylko dla siebie, nie jesteśmy w stanie pomóc ani innym, ani samym sobie.

Christophe: Mam poczucie, że poruszam się w trochę odmiennej sferze niż wy, o tyle, że jestem lekarzem, skonfrontowanym z oczekiwaniami i trudnościami moich pacjentów, którym często brakuje poczucia własnej wartości. Z tego względu mam skłonność do mniej krytycznego spojrzenia na tę kwestię. W swojej pracy zauważam, że pierwszy etap polega często na pocieszeniu ego, odbudowaniu go, wzmocnieniu. Stosunek wielu ludzi do siebie jest naznaczony wstrętem. Mam wrażenie, że muszę podejść do pracy dwuetapowo. Jeśli będę ich zachęcać do zajęcia się innymi, to im z pewnością dobrze zrobi, ale nie wykonam roboty we właściwym porządku. Wiem, że w końcu trzeba będzie porzucić zainteresowanie sobą lub przynajmniej porzucić nadmierną część tej koncentracji na sobie. Ale nie za szybko. Wierzę w to tym bardziej, że u mnie samego rozwój w budowaniu siebie tak właśnie przebiegał.

Jeszcze jedna rzecz prześladowała mnie zawsze w mojej praktyce, to, co terapeuci nazywają „ujawnianiem siebie”, moment, w którym lekarz, w obliczu cierpienia drugiego człowieka, mówi trochę o swoim własnym – wykorzystujemy je zresztą w tej książce. Zjawisko to było badane, ubrane w teorię, ponieważ to potężny składnik, jak przyprawa w kuchni. Bez niego relacja terapeutyczna jest mdła, podczas gdy dzięki niemu może nabrać smaku porozumienia i człowieczeństwa. Na czym polega ujawnienie siebie w relacji pomocowej? W jakimś momencie terapeuta zauważa u swojego pacjenta cierpienie stanowiące echo cierpienia, które sam przeżył. I postanawia opowiedzieć mu trochę o tym, przez co sam przeszedł, ponieważ może to być użyteczne dla pacjenta: uświadomić mu, że nie jest sam. Self-disclosure, jak mówią Amerykanie, powinno być aplikowane w bardzo małych dawkach: nie ma mowy, by zalewać przestrzeń konsultacji własną historią, nie ma mowy, by starać się skłonić pacjenta do „relatywizacji”, ponieważ nie chodzi o umniejszanie jego prawa do cierpienia. Chodzi tylko o sprawienie, by dołączył, poprzez swoje cierpienie, do licznej grupy otaczających go ludzi. Przywodzi mi to na myśl inne zdanie Christiana Bobina, znajdujące się w książce Les Ruines du ciel (Ruiny nieba): „Kimkolwiek jest osoba, na którą patrzysz, wiedz, że już wiele razy przebyła piekło”. Pacjenci, kiedy do nas przychodzą, przebywają właśnie piekło, czują się w nim samotni i zagubieni. Świadomość, że inni także poznali tę drogę cierpienia, może być dla nich niekiedy pokrzepieniem i ukojeniem.

Nasza droga

Alexandre: Idea powołania jest bardzo wyzwalająca. Służy za busolę w te dni, gdy wszystko idzie źle, za zachętę, by odpowiedzieć na najgłębszy zew życia. Zarówno w chwilach próby, jak i w radości należy bezustanne zadawać sobie pytanie, do czego wzywa mnie, tu i teraz, egzystencja. Jeśli o mnie chodzi, sądzę, że życie powierzyło mi trzy powołania. Po pierwsze niepełnosprawność, którą należy przeżyć do głębi. Kalectwo, zamiast brzemieniem, może się okazać fantastycznym terenem ćwiczeń. Jeśli uznam je za pańszczyznę, mogę od razu strzelić sobie w łeb… Lepiej widzieć w nim możliwą drogę do mądrości. Ale uwaga, to nie cierpienie nas rozwija, lecz to, co z nim robimy. Jak zarazy wystrzegam się gadania, które zbyt pochopnie usprawiedliwia ciężkie próby. To zapominanie, że udręka może wywołać zgorzknienie, zabić serce. Bez konieczności całkowitego akceptowania niepełnosprawności, która jest katastrofą w niektóre dni, odkrywam w niej jednak szansę, by stać się bardziej radosnym i bardziej wolnym. I jasno widzę, że bez praktyki duchowej mam przechlapane. Krótko mówiąc, niepełnosprawność przymusza mnie do nawrócenia się i schronienia w najgłębszej głębi mojego ja, z dala od etykietek, od pozorów, by każdego dnia wyruszać do szkoły.

To nie cierpienie nas rozwija, lecz to, co z nim robimy. Jak zarazy wystrzegam się gadania, które zbyt pochopnie usprawiedliwia ciężkie próby.

Zawód pisarza to również odpowiedź na zew. Ta pasja, ta konieczność narzuciła mi się bardzo wcześnie. W godzinie walki zrozumiałem, że będę musiał pewnego dnia zaświadczyć o dziedzictwie, które pozostawiali mi towarzysze niedoli. Przekazali mi oni upodobanie do tego, co najistotniejsze: pragnienie rozwijania się, głód bezwarunkowej radości i solidarności. W zakładzie dla osób niepełnosprawnych, gdzie dorastałem przez siedemnaście lat, narodziło się powołanie świadka. Był to z pewnością mechanizm przetrwania, ale jeden z najpłodniejszych: w cierpieniu poczułem całym swoim jestestwem, że trzeba coś z tym zrobić.

Wreszcie powołanie ojca rodziny zaprasza mnie do oduczania się wielu rzeczy, do leczenia się ze strachu, z odruchów, z braków, do ciągłego czynienia postępów.

Te trzy powołania towarzyszą mi w każdej godzinie, w szczególności wtedy, kiedy jest nie najlepiej, to znaczy dość często. Wykraczają one poza ideę osobistego celu, który ego za wszelką cenę zawzięcie by realizowało: tu nie ma żadnych galonów do zdobycia, chodzi po prostu o to, by posuwać się naprzód i wciąż głębiej kochać, bez fiksowania się na czymkolwiek. Ten, kto zamyka się w jakiejś tożsamości, nie przestanie cierpieć. Jeśli na przykład jestem przekonany, że moje szczęście zależy od mojego statusu pisarza, to w dniu, w którym nie będę już mógł pisać, utracę moją radość.

Dzisiaj karmię się, czerpiąc ze źródła wielkich duchowości, szczególnie poprzez praktykę zen i życie modlitewne, co pomaga mi głębiej przeżywać te trzy wielkie zadania egzystencji.

Wszystko zaczęło się od niepełnosprawności nabytej przy narodzinach: wystarczyła fatalnie ułożona pępowina, bym dożywotnio musiał zmagać się z porażeniem mózgowym. Od trzeciego roku życia dorastałem w ośrodku specjalistycznym, twardej i rewelacyjnej szkole życia. Odkryłem tam przede wszystkim, z całą gwałtownością, niepewność naszej kondycji. Od tamtej pory targam z sobą uczucie niepewności, strach przed porzuceniem, bez wątpienia owoc tych cokolwiek burzliwych początków kariery i separacji z rodzicami. Z tego życia w zakładzie zachowałem zachwyt wobec świata i konieczność bezustannego ruszania w drogę.

Za sprawą moich towarzyszy niedoli, niekiedy bardzo poważnie upośledzonych, byłem także skonfrontowany ze śmiercią. Jedna z moich najlepszych przyjaciółek, Trissia, cierpiała na wodogłowie. Kiedy miałem osiem lat, jedna z wychowawczyń wzięła mnie na stronę: „Idź zobaczyć Trissię, jest w głębi korytarza, idź zobacz, jaka jest piękna”. Wszedłem do ciemnego pomieszczenia, by odkryć moją koleżankę leżącą w trumnie. Nie wiedziałem, że była chora. To przedwczesne spotkanie ze śmiercią i z cierpieniem jednocześnie uszlachetniło mnie i wywołało uraz. Nigdy nie zapomnę tej dziewczynki, która miała skrzyżowane ręce, jak do modlitwy. W tym ponurym pokoju poczułem radykalny zew, który skierował mnie ku życiu duchowemu. Poczułem w swoim ciele, że bez wewnętrznych poszukiwań będę stracony.

Walka o przyjęcie mnie do tak zwanej „normalnej” szkoły była długa. Zawaliłem testy psychomotoryczne. Nie byłem dość szybki. Dzięki wytrwałości moich rodziców mogłem na szczęście zasiąść w szkolnej ławie. Jeśli upieram się przy prawie każdego do integracji, to właśnie dlatego, że sam o włos uniknąłem wykluczenia. Kiedy pozwolono mi opuścić ośrodek, było tak, jakbym wylądował na innej planecie. Nie wiedziałem nic na temat kodów społecznych: kogo powinienem ucałować, komu uścisnąć dłoń… Jeszcze dzisiaj uczę się tej gry społecznej.

Z dzieciństwa zachowałem pewien zmysł tragizmu i uporczywą naiwność… Obcując z osobami, które nie mogły mówić, nauczyłem się także łagodności, przyjacielskiego gestu, uśmiechu, spojrzenia. Potrzebowałem wiele czasu, by wylądować w społeczeństwie i zdecydować się do niego przystosować. Tak mocno ściskałem pierwszą dziewczynę, w której się zakochałem, że jej reakcja jeszcze dzisiaj wywołuje we mnie wzburzenie: „Ty masz jakiś problem!”. Istniało spore ryzyko, że ten pierwszy kontakt zapisze się we mnie, skazując na emocjonalny chłód… Cieszyło mnie ogromnie, że w zakładzie żyliśmy za to w niesłychanej jawności: kiedy byliśmy zadowoleni, mówiliśmy to; kiedy byliśmy smutni, także to okazywaliśmy… W świecie zewnętrznym odkrywałem, przeciwnie, że często należało ukrywać swoje uczucia, kamuflować swoje intencje, przede wszystkim nie odsłaniać wszystkiego.

Obcowanie z najciężej doświadczonymi przez los przekazało mi w bardzo młodym wieku pewne upodobanie do solidarności. Niektórzy twierdzą, że człowiek jest zły, egoistyczny, i że myśli tylko o sobie. Z moimi towarzyszami niedoli przeżyłem coś dokładnie przeciwnego: naturalną solidarność, spontaniczną życzliwość, pragnienie, by razem robić postępy… Jednym słowem, ożywczy altruizm. W obliczu niezbyt łaskawego losu trzymaliśmy się razem. Trzeba ukręcić łeb tej idei, że człowiek jest z natury egoistą. W swojej książce Plaidoyer pour l’altruisme (W obronie altruizmu), Matthieu, cytujesz pewien fragment korespondencji ojca psychoanalizy, który nieźle mnie rozśmieszył, gdzie mówi on, że odkrył niewiele „dobra” w ludziach i że są oni w większości hołotą. Przeciwnie, znalazłem nagą dobroć, bez wyrachowania, w sercach wielu praktykujących, a szczególnie u dzieci. Jak to jest, że oduczamy się tej niewinności?

Prawdą jest, że spektakl codzienności i najbardziej pobieżna obserwacja siebie ujawniają tysiąc ułomności, jak zazdrość, obmowa, szyderstwo… te słabości trudne do wyplenienia. Lecz wszystko to nie przeszkadza mi wierzyć w szlachetność człowieka. Trzeba nam więc zdwoić wysiłki, by dotrzeć do najgłębszej głębi, głębokiej natury naszego istnienia, która wymyka się tym emocjonalnym mechanizmom.

Wcześniej szukałem szczęścia wyłącznie na zewnątrz, chroniłem się w nadziei lepszego życia, nie ośmielając się zmienić swojego spojrzenia na świat.

Na mojej drodze jedno spotkanie, jak szczęśliwe zrządzenie losu, sprawiło, że wypadłem z torów, opuściłem wytyczony szlak. Pewnego dnia zapytałem księdza z ośrodka: „Dlaczego istnieją osoby niepełnosprawne? Dlaczego, jeśli Bóg istnieje, zostawia nas tutaj, daleko od rodziców?”. Ojciec Morand miał tyle przyzwoitości, by nie serwować mi wyjaśnienia, kiedy żadne wyjaśnienie nie istnieje. Dobroć tego mężczyzny, który ofiarował swoje życie innym, zbiła mnie z tropu i zjednała mnie. Pamiętam jego słowa: „Filozof z ciebie, jesteś jak Sokrates!”. Choć byłem beznadziejny w szkole i niezbyt zainteresowany sprawami umysłu, pobiegłem zatem kupić książki o Platonie i Sokratesie, by wyciągnąć z nich prawdziwą farmakopeę, a przede wszystkim zachętę, by raczej żyć lepszym, zamiast żyć lepiej. Przygoda mogła się rozpocząć, i oto bezbronny młodzieniec wkroczył na drogę rozwoju, odważył się zejść do wnętrza. Wcześniej szukałem szczęścia wyłącznie na zewnątrz, chroniłem się w nadziei lepszego życia, nie ośmielając się zmienić swojego spojrzenia na świat. „Włóczęga” z Aten przyniósł remedium, bodziec, terapię duszy. Stąd do pragnienia, by wstąpić do świata filozofii, tak jak wstępuje się do zakonu, był tylko krok.

Obok niepełnosprawności najcięższe reperkusje pozostawiły niedobory uczuciowe. Zbyt wielu wychowawców zostało poinstruowanych, by utrzymywać ten rzekomo terapeutyczny dystans, który zdaje się zakazywać wszelkiego ludzkiego ciepła. Dla ukoronowania dzieła byłem niekiedy otoczony przez kilka dość chłodnych zakonnic. Tropiąc wszędzie bałwochwalstwo, kiedy mówiłem, że uwielbiam jakieś ciasto, odpowiadały sucho: „Uwielbiać można tylko Boga”. Na szczęście ojciec Morand to naprawiał. Jego najwyższa dobroć, jego wielka erudycja wzbudziły we mnie upodobanie do życia duchowego. Jego rozsądek, jego niezmącona szczodrość i przenikliwość mnie poruszyły.

Nauczając przykładem, nawrócił mnie na drogę filozofii. Podczas wojny udzielił schronienia żydowskiej rodzinie. Opowiedział mi, że pewnego dnia, dostrzegając w oddali samochód Gestapo, bez wahania wywrócił swój dom do góry nogami, tłukąc talerze, wybebeszając szafy… Kiedy przybyła SS, odparł im: „Wasi koledzy właśnie tu byli, wszystko przetrząsnęli, patrzcie, jaki bałagan zostawili”.

Krótko mówiąc, to temu właśnie człowiekowi Boga zawdzięczam swoją pasję do filozofii. Potrzebowałem masy czasu, by zrozumieć, że mądrość zakorzenia się w sztuce życia, w ćwiczeniach duchowych praktykowanych z biegiem dni. Wkrótce doświadczyłem także, i było to dość gorzkie doświadczenie, że filozofia nie leczy, a w każdym razie nie mnie. Na próżno czytałem wciąż od nowa Arystotelesa, Leibniza, Spinozę, Nietzschego i całą tę klikę, zakłócające emocje nie chciały zostawić mnie w spokoju. Na swej drodze spotkałem mistrza zen Jacques’a Castermane’a. Dzięki niemu poczułem, że spokój już tam był, w najgłębszej głębi mojej istoty, i że ciało, nie stanowiąc bynajmniej przeszkody, mogło do niego prowadzić…

Potrzebowałem zatem ojca duchowego, który byłby jednocześnie mistrzem zen i księdzem katolickim, by pogłębić wiarę w Boga, która zawsze we mnie była, i medytację. Razem z moją żoną i trójką dzieci zamieszkaliśmy więc w Seulu, by poczynić pierwsze kroki w szkole nieprzywiązywania się i wolności. Padła diagnoza: utraciłem swoją radość z dzieciństwa, prostotę, spontaniczność. W Korei Południowej początki pozbawiły mnie złudzeń: zamiast opiekuńczego supertatusia, którego oczekiwał mój umysł, spotkałem autentycznego mistrza duchowego, który pokazuje mi, dzień po dniu, że bezwarunkowa miłość jest większa niż wszystko, co mogłem sobie wyobrażać. Uczy mnie kochać bardziej niezależnie, w gruncie rzeczy uczy mnie, jak wyjść z więzienia. Od tej pory zobowiązałem się do medytowania przez godzinę dziennie. Poświęcić się ciałem i duszą praktyce to coś, co przynosi ratunek: panujemy nad niewieloma rzeczami, stąd konieczność, by oddać się bez reszty życiu duchowemu, które czyni nas wolnym, krok za krokiem.

Codziennie odkrywam z radością, co naprawdę wyzwala: spotkania i wierność praktyce duchowej. Dzięki mojemu mistrzowi i mojej rodzinie, do której zaliczam także Bernarda Campana, Joachima, Rominę, Christophe’a, Matthieu i tylu innych, mogę oddać się tym powołaniom i robić postępy w zawodzie człowieka. Tak, tysiąc pomocnych gestów powtarzanych co dnia pomaga mi żyć z moimi ranami. W sumie jestem przeciwieństwem self-made mana: bez moich przyjaciół w dobroci nie mógłbym się szwendać po Seulu. Z chwili na chwilę muszę umierać i rodzić się na nowo, i oduczać wielu rzeczy…

Kiedy zdarza mi się przeklinać swoje kalectwo, przypominam sobie nieskończenie życzliwe słowa mojego mistrza, które natychmiast mnie budzą: „Błogosław przeszkody; bez niepełnosprawności i nawracających lęków byłbyś prawdopodobnie królem głupców”. Te elektrowstrząsy uczą mnie nie demonizować tego, co na pierwszy rzut oka przeszkadza mi się rozwijać. Ostatnio błagałem go, by nie odsyłał mnie do Europy, zanim nie odkryję prawdziwego spokoju, autentycznej radości, zanim nie wykorzenię przyczyn mojego cierpienia. Coś mi się zdaje, że trochę zostaniemy w Korei…

Christophe: Bardzo podobają mi się trzy powołania, o których mówisz – bycie ojcem, osobą niepełnosprawną i pisarzem. Dla mnie także ojcostwo było czymś, co otworzyło mi oczy i stanowiło motywację do rozwoju: chciałem dać jak najlepszy przykład moim córkom i dobrze widziałem, że będzie to ode mnie wymagać wiele pracy! Moja niepełnosprawność to po prostu bycie strukturalnie, psychologicznie, lękowcem, bardzo podatnym na nieszczęście, i wysiłki, by nie ześlizgnąć się po tej równi pochyłej towarzyszą mi w codziennym życiu. Co do powołania pisarskiego, jest ono przedłużeniem mojego powołania lekarza. Lubię pomagać, pocieszać, leczyć – kiedy to możliwe. Kiedy czytam książki innych autorów – twoje, Alexandre, książki Matthieu, Christiana Bobina i wielu innych – jestem wyczulony na aspekt terapeutyczny, objaśniający, książki. Oceniam w głowie przysługę, jaką oddają czytelnikowi, i – w moich oczach – są dwa typy książek: te, które pomogą, i te, które będą tylko rozrywką.

Moja droga życiowa? Nie urodziłem się w pełni wyposażony do leczenia i mówienia o cierpieniu. Napotykałem wszelkiego rodzaju trudności – nieskończenie mniejsze niż twoje, Alex. Z różnych przyczyn jestem kimś głęboko niespokojnym, pesymistycznym oraz introwertycznym i potrafię myśleć naprawdę tylko wtedy, gdy jestem sam. Jednocześnie potrzebuję ludzi; często mówię, że jestem towarzyskim samotnikiem. Wydaje mi się, że za każdym razem, kiedy potrafiłem opisać w książkach ten wymiar wrażliwości i pokazać, jak ważne jest dla mnie, by nad nim pracować, przynosiło to pokrzepienie czytelnikom, ponieważ stwierdzali, że ta praca jest udziałem każdej ludzkiej istoty. Bardzo obawiam się idealizowania przez moich czytelników: moi bliscy kochają mnie, czasami podziwiają niektóre moje zachowania, ale znają także moje ograniczenia – i tak jest nie tylko lepiej, ale i wygodniej dla mnie! To dlatego często mówię o sobie w swoich książkach: nie z narcyzmu, lecz by ukazać wysiłki, jakie muszę podejmować, by oddalić się od zbyt gładkiego i doskonałego obrazu.

To szczęście odbyć studia medyczne, a nie inżynierskie: kiedy byłem mały, jako że dobrze się uczyłem, skierowano mnie na profil ścisły; jak wszyscy moi koledzy z tamtych czasów też marzyłem, by konstruować rakiety albo nowoczesne budynki. I w ostatniej chwili przeczytałem Freuda, który był częścią programu z filozofii: jego pisma zachwyciły mnie i postanowiłem zostać lekarzem psychiatrą. Psychiatrą, nie psychologiem, co spowodowało, że wszedłem na drogę medycyny i zrozumiałem, że naprawdę lubię leczyć. Możliwość pomagania, pocieszania wprawiała mnie w stan wielkiego szczęścia… Tym bardziej że w studenckiej młodości byłem z pewnością skrajnym egoistą, ponieważ nigdy nie uczono mnie altruizmu i ponieważ lubiłem uwodzić i bawić się. Nauka medycyny doprowadziła mnie stopniowo do spotkania z prawdziwym cierpieniem, ze straszliwymi rzeczami. Dzięki niej uświadomiłem sobie, że ważne jest, by być obecnym przy ludziach, którzy cierpią; rozumiałem, że wybrałem dobry zawód, ponieważ obok smutku, który wywoływały we mnie nieszczęścia pacjentów, czułem, że przynoszenie im ulgi czyni mnie szczęśliwym i nadaje mojemu życiu sens, którego inne zajęcia mi nie dawały. Koniec końców, leczenie i pocieszanie fantastycznie mi robiło. Czy to z tego powodu kontynuowałem tę drogę? Czy moje motywacje do altruizmu były w sumie egoistyczne, ponieważ dobrze mi robiły? Przez długi czas tak myślałem, wstydząc się jednocześnie tego zakamuflowanego egoizmu. Dużo później Matthieu otworzył mi oczy, pokazując, że ten dobrostan wywołany leczeniem innych był korzyścią wynikającą z altruizmu, otrzymaną „jako naddatek”, niekoniecznie zaś jego pierwotną motywacją.

Potem, po studiach medycznych, zająłem się psychiatrią. I bardzo szybko dostrzegłem, że psychoanaliza, która zdominowała w tamtym czasie naszą dyscyplinę, nie jest dla mnie: kolidowała z moim pragnieniem niesienia pomocy ludziom. Wymagała pozycji wycofania, w której byłem nieszczęśliwy i odczuwałem dyskomfort; czułem się ograniczony w swojej spontaniczności, zmuszony do dystansu, który wydawał mi się niewłaściwy wobec osób cierpiących. Podobnie jak w przypadku opiekunów z twojego zakładu, Alexandre, którzy mieli przykaz nie nawiązywać uczuciowych relacji z dziećmi, uznawano wówczas, że opieka lecznicza jest lepsza, kiedy jest powściągliwa, kiedy jest w niej względny dystans terapeutyczny. Pozbawiano się gigantycznej siły emocji, współczucia i empatii; ignorowano ją lub trzymano na wodzy. Ten zdystansowany sposób bycia wobec pacjentów, niemożność chwycenia ich za rękę, udzielenia rady wywoływał we mnie głęboki dyskomfort. Powiedziałem sobie: „Być może nie jesteś stworzony do psychiatrii”, i zwróciłem się przez pewien czas ku chirurgii, pracy w izbie przyjęć i położnictwu. To także mi się podobało, ale psychiatria wciąż mnie pociągała, bez wątpienia potrzebowałem jej na swój osobisty użytek. Wróciłem do niej w inny sposób: opuściłem układ uniwersytecki, porzuciłem wszelką ambicję kariery w szpitalnej hierarchii i udałem się na zawodową tułaczkę, kształciłem się w hipnozie, w terapii rodzinnej. Odkryłem mojego mistrza w psychiatrii, Luciena Milleta, który był tak zwanym psychiatrą humanistycznym. I poczułem się jak ryba w wodzie: Lucien Millet był miły wobec swoich pacjentów, mówił do nich po imieniu – bez kumplowania się z nimi – interesował się ich życiem, chciał wciągnąć do współpracy rodzinę, zamiast trzymać ją na dystans… Praktykował psychiatrię tak, jak wydawało mi się, że należy to robić: z życzliwością i troską o drugiego człowieka. Odetchnąłem i wykształciłem się w podejściu behawioralnym, pod prąd psychoanalizy lacanowskiej. Podejście behawioralne opiera się na pedagogice i towarzyszeniu: tłumaczymy pacjentom, jak funkcjonują ich zaburzenia, jakie wysiłki muszą podjąć. Jesteśmy wobec nich serdeczni. I mamy w tym interes! Ponieważ prosimy ich o trudne rzeczy: skonfrontowanie się ze swoim strachem, lękami, czego sami z siebie by nie zrobili. Wszystkim, co robiłem z moimi pacjentami, karmiłem się, by przezwyciężyć własne problemy, własne lęki i nieśmiałość.

Praktykował psychiatrię tak, jak wydawało mi się, że należy to robić: z życzliwością i troską o drugiego człowieka.

Kiedy odkryłem psychologię pozytywną, także w tym przypadku posłużyłem się nią, by skontrować swoje skłonności do negatywizmu, pesymizmu i nieszczęścia. Potem poznałem medytację, co znowu spowodowało wielki przewrót.

Za każdym razem, kiedy pracowałem z moimi pacjentami, wiosłowałem z nimi w tej samej łódce. Nie zdawali sobie z tego sprawy, ale często czułem wobec nich wielką wdzięczność po sesji: pozwolić im zrozumieć coś na ich temat pomagało mi zrozumieć coś o mnie, w terenie, bezpośrednio. Pacjenci byli moimi mistrzami – bardzo dokładnie pamiętam około dziesięciu z nich, którzy nieświadomie zmienili moje życie. Nie powiedziałem im może tego wystarczająco jasno, może niedostatecznie im podziękowałem, ale w tamtym czasie sądziłem, że wytrąciłoby ich to z równowagi…

Lubię ten permanentny plac budowy, na którym wszyscy pracujemy. Kiedy się spotkaliśmy, Alexandre, odkryłeś przede mną pojęcie progredientes, łacińskie słowo, oznaczające tych wszystkich, którzy pracują, robią postępy. Miałeś nawet w pewnym momencie stowarzyszenie, które tak się właśnie nazywało, „Les Progredientes”. I znalazłem się w tym procesie, z całym życiem, by się ulepszyć, by się rozwijać i by wyjaśniać to pacjentom, zachęcić ich, by też to robili.

Dużo czasu zajęło mi zrozumienie tego wszystkiego, o czym stale mówi Matthieu: prymatu motywacji altruistycznej nad motywacjami egocentrycznymi. Byłem tak koślawy, że gdyby nie pojawiła się medycyna, z pewnością poszedłbym w złą stronę: byłbym może dobrym inżynierem, ale złym człowiekiem. I sądzę, że mogłem naprawdę przyjąć ten przekaz dopiero, kiedy zostałem ojcem i lekarzem, po tym jak zostałem „zmiękczony” przez moje dzieci i moich pacjentów. Jako że zabrało to sporo czasu, zawsze troszczę się, by wyczuć, w jakim punkcie są moi pacjenci, i pokazać im kierunek, cel w oddali, nie wywierając na nich presji w sprawie rzeczy, do których nie są jeszcze całkiem zdolni. Zachęcam ich do rozważenia, że drobne altruistyczne czyny pozwolą im, na przykład, mniej myśleć o własnym cierpieniu, nie przedstawiam im jednak altruizmu jako zbawiennego ideału. Mówię o tym wszystkim dlatego, że zawsze wybaczam swoim pacjentom zbytnie przywiązanie do ich poobijanego ego i nakłaniam ich do wybaczenia sobie samym własnych błędów i powolności. To droga, którą sam przeszedłem.

Matthieu: Cóż mam powiedzieć po tych wszystkich pięknych opowieściach? Jako dzieciak i nastolatek nie byłem ani lepszy, ani gorszy od innych. Miałem reputację odrobinę zimnego – jak mówił o mnie Alexandre na początku naszej przyjaźni – nie byłem zbyt ekstrawertyczny. W wieku nastoletnim otworzyłem się na pisma o duchowości, pod wpływem mojej drogiej matki, Yahne Le Toumelin, i jej brata, Jacques’a-Yves’a Le Toumelina, samotnego żeglarza, który podczas swoich morskich podróży przeczytał wiele na temat sufizmu, wedanty i innych dróg duchowych, zwłaszcza w książkach René Guénona. Mieliśmy krąg przyjaciół, którzy dużo rozmawiali o tych sprawach. Interesowało mnie to. Przeczytałem też kilka pozycji o duchowości. Nic bardzo zaangażowanego. Byłem wychowany w środowisku laickim, chciałem być lekarzem, a nawet chirurgiem. Posłuchałem jednak rad mojego drogiego ojca, który powiedział mi: „Jest mnóstwo lekarzy. Badania naukowe, to jest przyszłość”. Byłem dość dobry w fizyce, więc wybrałem fizykę. Pomijając to, nie byłem świetnym uczniem. Mój ojciec powiedział mi jeszcze: „Biologia to przyszłość”. Zająłem się więc biologią. Za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności dostałem się do Instytutu Pasteura, do François Jacoba, i napisałem pracę doktorską na temat podziału komórkowego.

Tak się złożyło, że tuż przed moim wstąpieniem do Instytutu Pasteura zobaczyłem w trakcie montażu filmy, nakręcone przez Arnauda Desjardins, o wielkich mistrzach tybetańskich, którzy uciekli przed chińską inwazją. Miałem dwadzieścia lat i to nagle wszystko zmieniło. Powiedziałem sobie, że nie chodzi już o pisma Mistrza Eckharta, Ibn Arabiego, Ramany Maharisziego, ojców pustyni czy innych nieżyjących już ludzi. Te osoby nadal żyły. Byli tam jeszcze jacyś Sokratesowie, jacyś Franciszkowie z Asyżu, i wydawało mi się, że mają coś wyjątkowego w porównaniu ze wszystkimi osobami, jakie do tej pory poznałem. Arnaud Desjardins i inny przyjaciel, Frédéric Leboyer, którzy właśnie się z nimi spotkali, pokazali mi zdjęcia. Powiedzieli mi: „Największe wrażenie zrobił na nas ten, Kangjur Rinpocze, który mieszka w Dardżylingu”. Postanowiłem go poznać.

Mój ojciec miał doskonały pomysł, by kazać mi się uczyć klasycznej greki, łaciny i niemieckiego. Mówił, że tak czy inaczej w końcu nauczę się angielskiego. Pojechałem więc do Dardżylingu z rozmówkami angielskimi Assimil w kieszeni. Od razu po przyjeździe mogłem się zobaczyć z Kangjurem Rinpocze, i został on moim mistrzem, nie tylko dlatego, że był pierwszym, którego spotkałem, lecz także dlatego, że to on najgłębiej mnie poruszył. W trakcie tej podróży poznałem innych mistrzów, ale to z Kangjurem Rinpoczem spędziłem najwięcej czasu. Przez trzy tygodnie siedziałem przed nim, nie odzywając się za wiele. Nie mówiłem po angielsku, a tym bardziej po tybetańsku. Miałem jednak przed sobą autentyczny przykład, nie jakiejś szczególnej wiedzy lub wyjątkowej sprawności, jak zręczność wirtuoza fortepianu, ale po prostu tego najlepszego, czym może stać się człowiek. Nie miał nic wspólnego z ludźmi, których wcześniej znałem. To poprzez swój sposób bycia, swoją obecność, swoją dobroć, ten mistrz najgłębiej mnie zainspirował.

Miałem jednak przed sobą autentyczny przykład, nie jakiejś szczególnej wiedzy lub wyjątkowej sprawności, ale po prostu tego najlepszego, czym może stać się człowiek.

Wróciłem do Francji, gdzie kontynuowałem doktorat, ale co roku, od 1967 do 1972, wracałem do Dardżylingu, w sumie siedem razy. W pewnym momencie powiedziałem sobie: „Kiedy jestem w Instytucie Pasteura, myślę przede wszystkim o Himalajach, a kiedy jestem w Himalajach, nie myślę w ogóle o Instytucie Pasteura. Muszę podjąć jakąś decyzję!”. I zamiast wyjechać do Stanów Zjednoczonych, jak chciał François Jacob, w charakterze stażu podoktoranckiego zacząłem studiować buddyzm w Himalajach! Zostałem tam, niemal nie ruszając się z miejsca, od 1972 do 1997 roku. Prawie nie miałem już kontaktu z Zachodem. Nie przeczytałem ani jednej książki po francusku przez cały ten czas. Żadnych gazet, żadnego radia. Mam zresztą dziurę w swojej wiedzy o światowych wydarzeniach z tamtego okresu. I jako że trochę za bardzo zaniedbałem język francuski, byłem okaleczony, kiedy musiałem pisać książki. Przez dwadzieścia pięć lat poznawałem język tybetański i praktykowałem buddyjską ścieżkę.

Co się tyczy trzech sytuacji, o których wspomnieliście – ojca rodziny, osoby niepełnosprawnej i pisarza – ojcem rodziny nigdy nie byłem. Zajmowałem się jednak dziećmi za pośrednictwem Karuna-Shechen, organizacji humanitarnej, którą założyłem z grupą przyjaciół. W chwili obecnej jest ona odpowiedzialna za edukację dwudziestu pięciu tysięcy dzieci w szkołach i leczy co roku sto dwadzieścia tysięcy pacjentów w przychodniach, które zbudowała.

Jeśli chodzi o niepełnosprawność, bez uciekania się do niestosownej gry słów, jasne dla mnie jest, że jesteśmy niepełnosprawni, póki nie przebudzimy się całkowicie, póki mamy w sobie choćby ślad złośliwości, chciwości lub zazdrości i póki nie odczuwamy bezgranicznej życzliwości wobec innych. Niezależnie od tego, czy chodzi o szczęście, o którym wy mówicie, czy o altruizm, do którego ja aspiruję, jestem więc absolutnie świadomy mieszanki światła i cienia, która jeszcze we mnie istnieje, i ogromu pracy, jaką mam jeszcze do wykonania. Wiem, że czasami daleko mi do absolutnej życzliwości. Zdarzają mi się myśli i słowa, które sobie wyrzucam, kiedy oceniam je miarą altruizmu. Mam jednak w sobie głębokie życzenie, by temu zaradzić, by jeszcze bardziej się zmienić. To właśnie się liczy, w tym właśnie kierunku chcę iść.

Wróciłem na Zachód z powodu dialogu z moim ojcem, z którego zrobiliśmy książkę, Mnich i filozof. Nie miałem żadnego powołania pisarskiego. Zacząłem tłumaczyć teksty tybetańskie, ale nie byłem szczególnie uzdolniony w kierunku pisania. Kiedy zaproponowano mi ten dialog, poszedłem zobaczyć się z opatem klasztoru, w którym mieszkam, Rabjamem Rinpoczem (wnukiem Khjentsego Rinpoczego, mojego drugiego mistrza, zmarłego w 1991 roku). Powiedziałem mu: „Oto co mi proponują. Szczerze mówiąc, nie widzę za bardzo interesu w spędzeniu dziesięciu dni na rozprawianiu o byle czym”. Ku mojemu zaskoczeniu odpowiedział: „Tak, tak, trzeba to zrobić”. Zatem to częściowo za jego radą zgodziłem się. Bez niego kontynuowałbym tę samą drogę, w Himalajach, praktykując i tłumacząc teksty. Oczywiście, to zmieniło wiele rzeczy. Jednego dnia jestem absolutnie nieznany, a nazajutrz, ponieważ pokazałem się w telewizji, ludzie zagadują mnie na ulicy, zapraszają mnie do samochodu, żeby mnie gdzieś podwieźć albo porozmawiać przez pięć minut. Na dodatek w moim ubraniu jestem łatwy do namierzenia, prawdziwa ruchoma chorągiew!

Po co więc kontynuować to wszystko? Czy nie zrobiłbym lepiej, pozostając w mojej samotni, by próbować stać się lepszym człowiekiem i móc następnie oddać się służbie innym na dobre? Jeśli to jest ideał, nie warto zatrzymywać się w drodze, żeby coś klecić i zbierać niedojrzałe plony. Jednakże okoliczności sprawiły, że zaangażowałem się w różnorodne aktywności, przede wszystkim ze stowarzyszeniem Karuna-Shechen, które do tej pory zrealizowało sto sześćdziesiąt projektów humanitarnych. Myślę, że książka, nad którą pracujemy, będzie użyteczna. Ludzie mówią nam, że to im pomaga w życiu. Jest to zawsze trochę zaskakujące, ale jednocześnie pokrzepiające. Skoro podróżuję po całym świecie, niech to przynajmniej czemuś służy.

Poruszam się między Wschodem i Zachodem, między życiem całkowicie tradycyjnym, kontemplacyjnym, i życiem w interakcji ze światem nowoczesnym, i wszystkimi wyzwaniami, jakie to za sobą pociąga. Staram się znaleźć przyjaciół w dobroci, najlepszych jak się da, by służyć sprawie altruizmu, która jest mi droga. Do nauki wróciłem dzięki współpracy z neuronaukowcami. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że ponownie znajdę się w laboratorium, trzydzieści pięć lat po opuszczeniu Instytutu Pasteura. W wielu innych dziedzinach, jak polityka, ekonomia, środowisko, możemy próbować znaleźć wspólnotę myśli, z założeniem, że sto oddzielnych źdźbeł trawy na niewiele się zda, ale jeśli połączy się je i złoży w miotłę, można zrobić porządek. Poprzez „robienie porządków” rozumiem starania, by usunąć przeszkody dla lepszego świata, dla sprawiedliwszej ludzkości, by zaradzić nierównościom, rozwijać wizję altruistycznego świata, pomagać ludziom nadawać sens ich egzystencji, przyczyniać się do dobra społeczeństwa. Kiedy spotyka się osoby, z którymi czuje się pewną wspólnotę myśli i z którymi nawiązuje się przyjaźń, jak to jest w waszym przypadku, człowiek myśli, że razem można z pewnością zrobić więcej niż samemu, można uczyć się od siebie nawzajem, wzbogacać swoją refleksję i znajdować lepsze sposoby pomagania bliźniemu. Okoliczności sprawiły, że wszyscy trzej, z biegiem lat, stawaliśmy się sobie coraz bliżsi, nauczyliśmy się poznawać i cenić siebie nawzajem.

Co się tyczy pisarza, tak naprawdę nim nie jestem. Przede wszystkim pasjonują mnie idee. Zadaje mi się czasem pytanie, czy mam misję na Zachodzie. W najmniejszym stopniu. Żadnego szczególnego planu. Kiedy mówi mi się w programach telewizyjnych: „Co pan właściwie tutaj robi?”, odpowiadam: „Poprosiliście mnie, żebym przyszedł, więc przyszedłem. Ale gdybyście mnie nie zaprosili, nie miałbym nic do stracenia ani do zyskania”. Jeśli mogę dzielić się ideami, chętnie to robię. W przeciwnym razie przebywanie w mojej pustelni to wszystko, o co proszę. Nie będę bez końca sobie powtarzał: „Jaka będzie moja następna książka?”. Czas jest cenny, a ja zgłębiłem już tematy, które pasjonują mnie najbardziej. Po altruizmie nie ma innego ważnego zagadnienia, które by się narzucało. Za to jeśli razem możemy stworzyć projekt, który przyniesie dodatkowy wymiar temu, co każdy może zrobić sam, jestem bardzo szczęśliwy. Takie jest od lat nasze życzenie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: